Dorzuć mnie do prezentu - Agnieszka Błażyńska - ebook + książka

Dorzuć mnie do prezentu ebook

Agnieszka Błażyńska

4,1

Opis

Dobre uczynki mają to do siebie, że im więcej ich robisz, tym szerzej się rozprzestrzeniają.

Zbliżają się święta, ale nikt nie myśli o światełkach, prezentach i pierniczkach, gdy epidemia wywróciła życie do góry nogami. Maja utknęła na kwarantannie, a jedyną osobą, do której może się odezwać prze drzwi, jest aspirant Sylwester. Andrzej próbuje zdobyć pracę marzeń, ale w międzyczasie oblewa egzamin na bycie ojcem. Perfekcjonistka Paulina nigdy nie pozwala sobie na słabości, przez co zapomniała, że najmilszych niespodzianek nie da się kontrolować…

Losy przypadkowych osób splatają się w opowieść o tym, że nawet jeżeli los nam nie sprzyja, zawsze trzeba mieć nadzieje. Jeden drobny gest może wywołać lawinę cudów, szczególnie w czasie, gdy chcemy się dzielić tym co najlepsze – sercem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (197 ocen)
81
67
39
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliaAgnieszkaBlanca

Nie polecam

Książka bez większego ładu i składu, poprzeplatanych kilka historii - w tle jednej pandemia COVID. Dorzuć mnie do prezentu? Dorzuć! Ale licz się ze skończeniem znajomości z obdarowanym! Zmarnowany czas i pieniądze a autorka trafia u mnie na czarną listę.
00
2323aga

Z braku laku…

Dla mnie pozaczynane wątki kilku osób i urwane bez kontynuacji. Jedynie para "głównych" bohaterów dostała szansę na rozwinięcie relacji, pozostali utkwili "tu i teraz"
00
trinee

Nie oderwiesz się od lektury

Krótkie romantyczne historie, łączące bohaterów
00
Jagaa9

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Bardzo polecam!
00
Bogda67

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00

Popularność




Szary zeszyt

.

DZIEŃ PIERWSZY

Siedzę w fotelu, patrzę na łyse badyle drzew pozbawionych liści i próbuję sobie przypomnieć najpiękniejszy moment tego roku.

Jest naprawdę piękny dzień, słoneczny, ale nie gorący. Delikatny wiatr niesie zapowiedź nadchodzącej jesieni, choć na razie nie chcemy jeszcze o tym myśleć. Ciągle trwa lato, a my pod powiekami mamy obrazy z wakacji. Marta bez przerwy gada o swoim facecie, który znowu wywinął jej numer i nie wrócił do domu przez dwa dni. Twierdził, że się zasiedział u kumpla, i teraz Marta zupełnie poważnie rozważa, czy to aby na pewno jest prawda. Wymieniamy z Anką porozumiewawcze spojrzenia, w których współczucie miesza się z irytacją. Ileż to razy prowadziłyśmy podobne rozmowy! Dawniej chciałyśmy uświadomić naszej przyjaciółce, że Dawid ją ciula na prawo i lewo. Wprowadził się do niej, żre z jej lodówki, wozi dupę jej samochodem i jeszcze puszcza się z innymi laskami, a gdy ona próbuje zaprotestować, on zaczyna się tłumaczyć trudnym dzieciństwem i kłopotami w pracy. Wtedy Marcie brakuje argumentów i wszystko zostaje po staremu. Próbowałyśmy jej uświadomić, że to nie miłość, tylko kolonizacja jej życiowej przestrzeni przez wyjątkowo ekspansywnego pasożyta, ale nie chciała słuchać. Teraz już nie wiemy, co robić, bo najwyraźniej Marta nie oczekuje od nas pomocy, tylko przytakiwania i zrozumienia dla jej nieszczęścia. Żadna z nas nie ma na to ochoty. Anka robi więc coś, w czym jest absolutną czempionką – zmienia temat.

– Maja, jak tam rozmowa o pracę? – pyta ze szczerym zainteresowaniem, a ja jestem wdzięczna za to pytanie, bo mogę wbić się w rozmowę ze swoją historią, a jest ona naprawdę dobra i kończy się happy endem.

– Zaczynam pierwszego października – odpowiadam z dumą. W tym zdaniu chciałabym zawrzeć całą opowieść o trzystopniowej rekrutacji, rodzącej się nadziei na pracę marzeń, stresie, że się nie uda, i stresie, że się udało, więc teraz trzeba będzie skonfrontować to, czego się nauczyłam na studiach, z rzeczywistością.

Dziewczyny z radości wznoszą toast, promienie słońca przenikają przez oszronione kieliszki z aperolem. Jest to jeden z tych momentów, kiedy czas zatrzymuje się na ułamek sekundy, żebyśmy mogli go w pełni doświadczyć.

Cholera! Sygnał nadchodzącej wiadomości wyrywa mnie z rozkosznego bujania w przeszłości. „W aplikacji Kwarantanna domowa czeka na Ciebie nowe zadanie. Na jego wykonanie masz dwadzieścia minut”.

„Wykonaj zadanie w aplikacji Kwarantanna domowa. Masz jeszcze dziesięć minut”.

„Zadanie w aplikacji Kwarantanna domowa nie zostało wykonane w wyznaczonym czasie. Informacja zostanie przekazana do systemu”.

Ciekawe, co to znaczy? I czy „system” nie powinien być zapisany wielką literą – tak jak Wielki Brat? Czy system przewiduje jakieś kary za gapiostwo? Jeśli tak, to mam przesrane.

Był już dzisiaj u mnie policjant, żeby sprawdzić, czy siedzę w domu, a teraz ta aplikacja. Naprawdę wierzą w to, że taki rodzaj kontroli zmusi ludzi do siedzenia w domu?

To znaczy, ja siedzę, bo jestem odpowiedzialna, w przeciwieństwie do tego dupka Marcina, który sprzedał mi covid. Na pewno jest jednak mnóstwo ludzi, którzy szwendają się po sklepach, wychodzą do śmietnika czy różnych miejsc, w których narażają się na bezpośredni kontakt z innymi, ale zdążają w ciągu dwudziestu minut od otrzymania SMS-a dotrzeć do domu i pstryknąć selfie.

Dzwoniła Paulina, gdy tylko się dowiedziała, że trafiłam na kwarantannę. Niby troskliwie pytała, jak się czuję, ale wiem, że nie jest zachwycona tą sytuacją. Dobrze, że ostatnio dużo pracowaliśmy zdalnie i nie miałam (przynajmniej oficjalnie) kontaktu z innymi pracownikami. Gdybym wysłała na izolację połowę biura, to na pewno nie przedłużyliby mi umowy, a tak bardzo chcę zostać w tej firmie! Chociaż szef wszystkich szefów to jakiś psychopatyczny zjeb, sam zespół jest naprawdę świetny, ludzie chętni do pomocy, no i tyle nowych wyzwań! W każdym razie pracuję dalej, bo nic mi nie jest, nie mam żadnych objawów i właściwie nie wiem, czemu zrobiłam ten test. A, wiem, przecież Marcin pochwalił się sanepidowi, że wyrwał laskę na imprezie i się z nią przelizał. Nie da się tego zrobić w maseczce, więc ryzyko, że oprócz wątpliwej przyjemności dostałam od niego wirusa, wynosiła sto procent.

Niby nic się nie zmieniło, siedzę w domu, tak jak siedziałam, pracuję, jak pracowałam, ale sama myśl, że nie mogę się ruszyć, działa na mnie tak przygnębiająco, że postanowiłam zacząć o tym pisać. Ten szary zeszyt czekał na właściwy dla niego moment i oto ta chwila nadeszła. Kiedyś wyjmę go ze starego pudła, pokażę swoim dzieciom i powiem: „Czytajcie, jak to było, gdy przez świat szedł wirus w koronie”. Dzieci spojrzą na mnie jak na skamielinę, pokiwają ze współczuciem głowami i z ostentacyjnym znudzeniem przekartkują rozpadający się zeszyt.

DZIEŃ DRUGI

Policjant ma na imię Sylwester. Serio! Niby wiem, że jest takie imię, ale ktoś, kto je nosi, musi się pewnie w życiu nasłuchać głupich żartów i docinków. Sama znalazłam się dzisiaj w gronie dręczycieli. A chciałam być po prostu grzeczna. Powiedziałam:

– Skoro pan zna moje dane osobowe, to ja też chciałabym wiedzieć, jak pan ma na imię...

Po to, żeby móc się do niego zwracać bardziej osobowo niż per „panie aspirancie”, no i się nie popisałam. Policjant spojrzał na mnie jak na wariatkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, chociaż trudno powiedzieć, bo on stał na dole, a ja w oknie na ósmym piętrze, ale ton jego głosu zdradził tym razem więcej niż słowa:

– Sylwester Leśniewski, przecież przedstawiłem się na początku rozmowy.

Jasne, że się przedstawił, i jasne, że tego nie usłyszałam, bo przecież kto by słuchał tych grzecznościowych formułek. Było to jakieś „Aspirablabla... Pani Maja Kowalewska? Proszę podejść do okna”.

Już drugi dzień myślę o izolacji, a im więcej o niej myślę, tym bardziej samotna się czuję, więc każda okazja do kontaktu z drugim człowiekiem, zwłaszcza kontaktu, którego elementem jest widzenie się nawzajem nie przez okienka komunikatorów, tylko przez prawdziwe okno, jest dla mnie bezcenna. Postanowiłam, że będę się troszczyć o moją relację z policjantem, skoro mam go widywać codziennie, no ale kiedy powiedział: „Sylwester Leśniewski”, zupełnie bezmyślnie zapytałam, czy takie imię naprawdę istnieje i czy przypadkiem nie jest starym rokiem czekającym na odejście. Najwyraźniej to go nie rozbawiło.

– Moim zadaniem jest sprawdzić, czy wypełnia pani obowiązek kwarantanny i czy nie potrzebuje pani jakiejś opieki, z psychologiczną włącznie. Prowadzenie rozmów, w których jestem obiektem żartów, wykracza poza mój zakres obowiązków. Do zobaczenia jutro. – Rozłączył się i odszedł, nawet nie spojrzawszy w moją stronę. Głupio wyszło.

Czując jeszcze niesmak z powodu Sylwestra, rzuciłam się w wir pracy. Nic tak nie ustawia człowieka we właściwej pozycji jak nadmiar zadań do wykonania. Cały dzień spędziłam przed komputerem. Zrobiłam sobie jedną przerwę na jedzenie. Zagotowałam resztki makaronu, zmieszałam z ostatnią puszką pomidorów. Obiad wydał mi się zupełnie mdły, pewnie ten niesmak po rozmowie z policjantem ciągle gryzł mnie gdzieś od środka.

Wieczorem zadzwoniła Anka z pytaniem, czy czegoś mi nie potrzeba. Tak mnie zachwyciła jej chęć pomocy, że odruchowo powiedziałam, że nie. Ale potem zajrzałam do lodówki. Była tam tylko połówka cytryny, cebula i jedno jajko. Trochę za mało, żeby przeżyć kolejny tydzień bez wychodzenia z domu. Oddzwoniłam więc do niej, a ona obiecała, że zrobi mi jutro zakupy i podrzuci pod drzwi. Gdybym czegoś potrzebowała, mam się jeszcze odzywać.

To jest jeden z pozytywów kwarantanny, który widzę już teraz: naprawdę dużo ludzi oferuje pomoc, dopytuje, życzy zdrowia. Co prawda są i „życzliwi”, dzwoniący tylko po to, żeby opowiedzieć wstrząsające historie swoich kuzynów, sąsiadów czy innych pociotków, których podczas infekcji spotkały rzeczy straszne, takie jak leżenie pod respiratorem, zamknięcie przez miesiąc w kwarantannie czy najróżniejsze powikłania, ale na tych mądralińskich szybko znalazłam sposób. Zaczynam kaszleć do słuchawki i wtedy szybko kończą rozmowę. Może się boją, że wirus przenosi się też przez telefon?

O, aplikacja prosi o selfie. No to jeszcze pstryk i spać.

DZIEŃ CZWARTY

Cholera, chyba straciłam smak i węch. Najpierw mi się wydawało, że Anka kupiła jakieś dziwne produkty, pewnie bardzo zdrowe, pozbawione glutaminianu sodu i przy tym wszelkiego sensu, ale gdy otworzyłam moje ulubione prosecco (tak, wiem, że zima i tak dalej, ale jestem chora, a moja przyjaciółka jest dobrym duchem czytającym w moich najskrytszych myślach – do niezbędnych produktów spożywczych dorzuciła mi tę niespodziankę) i poczułam smak gazowanej wody mineralnej, coś mi się nie spodobało. Wyjęłam kawę, cynamon i pieprz. Nic nie poczułam, tylko zaczęłam kichać.

Może to i lepiej? Jak jedzenie nie ma smaku, to nie chce mi się jeść, co znaczy, że może trochę schudnę. Przez to siedzenie w domu obrosłam w tłuszcz. Chodzenie na siłownię jeszcze nie zaczęło przynosić efektów, a tu proszę, taka niespodziewana pomoc. A właśnie, może warto zawiesić karnet? Chyba do końca roku już się tam nie pojawię.

Nawet jeśli tylko przez drzwi, fajnie było pogadać z Anką. Ona, w przeciwieństwie do Marty, ma niespotykanie spokojnego faceta i to też czasem bywa denerwujące, zwłaszcza że Anka to wulkan. Nie wiem, czy to dobry pomysł, żeby ludzie się dobierali na zasadzie kontrastu. Ale ja akurat nie powinnam się wypowiadać na temat związków. Żadna moja relacja nie trwała dłużej niż pół roku. Ostatnio w ogóle mi nie idzie. „Sezon mija, a ja niczyja” było moim tegorocznym mottem i samosprawdzającą się przepowiednią.

A skoro już jestem przy mężczyznach, policjant dzisiaj znowu przyszedł. Już miałam mu powiedzieć, że jeśli codziennie będzie sylwester, to się bardzo szybko zestarzeję i faktycznie covid mnie zniszczy, ale nie chciałam go znowu drażnić. Zawsze mam problem z ludźmi, którzy źle reagują na żarty. Im bardziej oni się usztywniają, tym bardziej ja mam ochotę dowcipkować. Zamiast tego spytałam, czy go wczoraj nie uraziłam. I wtedy się zaśmiał. Naprawdę, z niektórymi ludźmi trudno się zgrać. Powiedział, że on codziennie słyszy na swój temat tak okropne i wulgarne rzeczy, że żart z imienia to naprawdę nic strasznego. Słyszał go już setki razy. Gdzieś w połowie liceum dojrzał do tego, żeby się tym nie przejmować. Po prostu myślał, że ja już nie chodzę do szkoły średniej. Auć, zabolało. A więc Sylwester nie jest dowcipnisiem, tylko ironistą. To w sumie ciekawe, ironię też lubię.

DZIEŃ PIĄTY

Wczoraj wieczorem stała się rzecz przedziwna, która podtrzymała moją wiarę w dobrych ludzi w złych czasach. Chciałam się napić wina (to nie jest ani odrobinę dziwne), ale przecież nie mogę wychodzić z domu. Pomyślałam więc, że zadzwonię do mojego ulubionego sklepu, gdzie dobrze mnie znają i wiedzą, co lubię. Może nie jest to powód do dumy, że jestem stałą klientką sklepu z winami, ale jak pokazuje wczorajsza sytuacja, czasem i takie znajomości się przydają. Dzwonię więc, mówię, jaka jest sytuacja, że ja tu usycham i z nudów bym się napiła, ale już wszystko wypiłam, i czy mogę ich poprosić o dostawę do domu, a ja im zrobię przelew czy jakiś blik. Na to człowiek, który mnie zna, mówi, że co prawda nie ma takiej opcji płatności, ale mam się nie przejmować, on mi przyniesie zakupy, a zapłacę, kiedy wyjdę z kwarantanny. No po prostu czad!

Dzięki dobrej woli obcego człowieka mogłam się wczoraj wieczorem napić pysznego chianti, które moje kubki smakowe zidentyfikowały jako delikatnie kwaśną wodę. Najpierw pożałowałam pieniędzy, których jeszcze nie wydałam, ale po dwóch kieliszkach poczułam różnicę między piciem wody i wina. I tu dochodzę do kolejnej zalety infekcji: alkohol szybciej działa. Po dwóch lampkach byłam w tak doskonałym nastroju, że skrzyknęłam kilkoro znajomych i zrobiliśmy sobie małe koronaparty na Zoomie.

No i opowiadam dzisiaj mojemu aspirantowi Sylwestrowi o tym wspaniałym geście dobrej woli ze strony właściciela sklepu z winami, a on stwierdza tym swoim nieprzeniknionym głosem, z którego nie da się odgadnąć, co jest ironią, a co na serio, że może powinnam przyjrzeć się swojemu problemowi i że on może mi polecić zaufanych opiekunów grup AA. To tyle w temacie miłych pogawędek ze stróżami prawa. Ale teraz cały czas o tym myślę. Bo co, jeśli ta sugestia nie była złośliwością? Czy to możliwe, że mam problem, którego nie dostrzegam? Oczywiście, im dłużej myślę o alkoholu, tym mam większą ochotę się napić. Ale wtedy potwierdzę sugestię aspiranta, a jak potwierdzę, to będę musiała coś z tym zrobić. Nie chcę chodzić na spotkania grupy AA. Chcę chodzić na imprezy, do kina i do kawiarń. Do ludzi mi się chce! Do ludzi!

DZIEŃ SZÓSTY

Przez ten cały covid trochę zapomniałam, że zbliża się Boże Narodzenie. Dzisiaj mama mi uświadomiła, że tym razem spędzimy je osobno. To jest po prostu szok! Od kilku lat wyobrażałam sobie, jak by to było, gdybym poznała faceta dostatecznie szalonego, żeby chciał w czasie świąt polecieć na drugą półkulę i przeżyć tam ze mną Wigilię w środku lata. Źródłem największego stresu, jaki wtedy odczuwałam, było to, jak bym powiedziała o tej decyzji mojej rodzinie. Drugi mały stres wynikał z tego, czy będzie on, ten potencjalny facet, dostatecznie zamożny, żeby dorzucić się do mojego biletu, bo jeszcze kilka lat minie, zanim będzie mnie stać na takie wydatki. A tu proszę: człowiek marzy i martwi się zupełnie niepotrzebnie. Nie był potrzebny ani facet, ani bilet do Australii, żebym nie musiała spędzać świąt z rodziną. Jedyna osoba, na którą mogę liczyć w te święta, to Sylwester. Ha, ha, taki żarcik: Sylwester w tym roku przychodzi w Wigilię. Hmm, w sumie sylwester to jest wigilia Nowego Roku.

Ciekawe, jak pan aspirant będzie spędzał święta. A może nie będzie go na służbie i naprawdę zostanę zupełnie sama?! Dobrzy ludzie pewnie przyniosą mi coś, co szykują na swoje stoły, rodzice zadzwonią na Skypie, pożyczymy sobie zdrowia. I tyle, tak?

DZIEŃ SIÓDMY

Sylwester przemówił ludzkim głosem! Wreszcie udało mi się sprowokować go do tego, żeby wyszedł poza wyuczone formułki. To było całkiem proste. Wystarczyło opowiedzieć mu o moim smutnym odkryciu, że nie spędzę świąt z rodziną. Zapytałam, czy chociaż on się pojawi pod oknem, tak jak zawsze, a on wtedy (o cudzie betlejemski!) uśmiechnął się i powiedział, że mogę na to liczyć. I było coś takiego w jego głosie, co pozwoliło mi poczuć, że się naprawdę z tego cieszy. Chciałam go zapytać, z kim spędza święta, ale jakoś nie miałam śmiałości. Aż się sama zdziwiłam, bo słynę z tego, że nie ma dla mnie tematów tabu i niewygodnych rozmów. Tylko tak ogólnie zagaiłam, czy w ogóle lubi święta, bo ja tak, i to bardzo. Powiedziałam mu, że lubię dawać prezenty i je dostawać, że przejadanie się nie jest mi straszne, zawsze to potem spalam na stoku, i że uwielbiam moją szaloną rodzinę, zwłaszcza rodzeństwo i kuzynów. Owszem, czasem doprowadzą mnie do szału, ba! zdarza mi się fantazjować o wielkich ucieczkach od rodzinnych imprez, ale tak naprawdę nie wyobrażam sobie bez nich życia. Jest nas spora gromada, więc jak zaczynamy świętować w Wigilię, to kończymy koło Trzech Króli. Tak było, zanim porozjeżdżaliśmy się na studia, do pracy i na kontrakty zagraniczne. A teraz jeszcze ten covid!

No i on wtedy powiedział, że owszem, święta lubi, ale ma bardzo małą rodzinę i świętuje kameralnie. A że nie są religijni, to ten czas traktują jak urlop, podczas którego odpoczywają w domu. No chyba że on ma wtedy dyżur, jak w tym roku, to wtedy prawie świąt nie poczuje. I wtedy zdobyłam się na odwagę i zapytałam, czy ma żonę, która przecież może być zazdrosna o spotkanie z jakąś inną dziewczyną (w sensie: ze mną) albo z dziewczynami, bo przecież takich agentek jak ja może być więcej. Na to roześmiał się jeszcze głośniej i odparł, że w jego życiu są tylko dwie kobiety: mama i suczka Nora. Kiedy powiedział tak kategorycznie o tych dwóch kobietach, to pomyślałam, że może jest gejem, ale nijak mi to do niego nie pasowało. A więc Sylwester jest wolnym ptaszkiem. W sumie nie ma się co dziwić, taki sztywny, pewnie nieśmiały i nie wie, jak zagadnąć dziewczynę. Zamiast postawić drinka, bada, czy nie trzeba jej wysłać na terapię dla alkoholików, zawsze utrzymuje dystans i mówi tylko to, co wypada. Szkoda chłopaka, bo tak z perspektywy ósmego piętra wydaje się całkiem przystojny. Pewnie chodzi na siłownię, wszystkie ćwiczenia wykonuje zgodnie z zaleceniami, to i efekty są. Gdybyś, Majka, poszła na siłownię i porządnie ćwiczyła, zamiast się wygłupiać, to potem byś się nie dziwiła, że nie widać rezultatów. Ech, dziewczyno, może przydałby ci się taki nadzorca nie tylko w kwarantannie?

DZIEŃ ÓSMY

Obudziłam się z potwornym bólem gardła, a właściwie to ból mnie obudził. Była piąta trzydzieści, głęboka grudniowa noc, a ja nigdy nie czułam się tak samotna jak dzisiaj rano. Natychmiast przypomniałam sobie wszystkie środki na tę dolegliwość. Najpierw przepłukałam gardło wodą z solą, ale to tylko wywołało odruch wymiotny, który jeszcze zwiększył ból. Zrobiłam więc mleko z miodem, ale to też nie pomogło. Na koniec przepłukałam usta olejem kokosowym (a więc po to go kupiłam pół roku temu na ekobazarze!). Przez chwilę było lepiej, ale potem znowu zaczęło się robić gorzej. Nie było mowy o tym, żebym zasnęła. Włączyłam więc Przyjaciół, bo już nieraz się przekonałam, że ten serial ma również właściwości przeciwbólowe. Rzeczywiście trochę pomógł, ale każde przełknięcie śliny sprawiało, że łzy napływały mi do oczu. Odczekałam do siódmej i napisałam do Anki, żeby kupiła mi coś na gardło i możliwie szybko podrzuciła.

Kochana, pół godziny później była już pod drzwiami. Na wszelki wypadek dorzuciła te wszystkie ibupromy i paracetamole, bo czytała, że oprócz bólu gardła dopada ludzi gorączka i ból całego ciała. Upewniła się, że jestem po drugiej stronie drzwi, rozkazała dzwonić, gdybym poczuła się gorzej, i zniknęła.

Gdy usłyszałam szum windy zjeżdżającej na dół, szybko otworzyłam drzwi i wzięłam siatkę, a potem cofnęłam się do mieszkania. Jeszcze dwa tygodnie temu takie zachowanie by mnie rozbawiło. Teraz już nie jest mi tak wesoło. Znowu schowałam się w norce. Zauważyłam, że tak właśnie zaczynam myśleć o moim mieszkaniu. Gdy je wynajmowałam, wydawało mi się idealne. Jestem sama, większość życia spędzam poza domem, potrzebuję miejsca, w którym będę mogła się umyć, ubrać i wyspać. Osiemnaście metrów kwadratowych na ósmym piętrze bloku z wielkiej płyty w zupełności zaspokajało moje potrzeby. Standard wyposażenia był przyzwoity, widok za oknem bardziej rozległy niż na niejednym strzeżonym osiedlu. Nie przewidziałam tylko tego, że będę musiała w tych osiemnastu pięknych metrach spędzać całe tygodnie zamknięta jak rybka w akwarium.

Pierwsze zamknięcie to jeszcze była przygoda. Coś nowego, dreszcz emocji. Poza tym można było iść do sklepu albo na krótki spacer (pod pretekstem pójścia do sklepu). Pracowałam wtedy dla firmy, która płynnie przeszła na pracę zdalną. Był to sklep internetowy, a ja zajmowałam się obsługą klientów. Brakowało mi oczywiście biura, kawusi we wspólnej kuchni, parzonej w starym ekspresie przelewowym, i pogaduszek o najbardziej awanturujących się klientach, ale część tego życia przeniosła się do Messengera i WhatsAppa, dało się wytrzymać. Ale teraz to co innego. Zamiast wiosny rodzącej się za oknem – głęboka, ciemna, zimna zima. Zamiast pogaduszek z panią z piekarni – policjant dzwoniący do mnie z parteru (to akurat nie taka zła zamiana, ale kontakt trochę bardziej do dupy). No i ten ból! O Boże, chyba jeszcze nigdy mnie tak nie bolało! W południe do bólu gardła doszedł ból mięśni i takie ogólne rozbicie. Sylwester przyszedł jak zwykle koło drugiej i zadzwonił, żebym do niego pomachała. Jezu, jakie to romantyczne, facet przychodzi codziennie, żeby zobaczyć mnie w oknie! Romeo już po jednej takiej sesji chciał się z Julią żenić i był pewien, że to miłość jego życia, a pan aspirant chyba czeka, aż włosy urosną mi tak długie, że będzie mógł się po nich wspiąć na ósme piętro. Właśnie coś takiego musiałam powiedzieć biednemu policjantowi, słabo pamiętam przez ten ból, który łamie mi każdą kość i każdy mięsień. Jakoś długo milczał, a potem kilka razy spytał, jak się czuję i czy na pewno u mnie wszystko w porządku. Więc mu powiedziałam, że nie, że ciało zwróciło się przeciwko mnie, boli jak skurwysyn, i chyba mam gorączkę, bo mnie trzęsie. Poprosił, żebym zmierzyła sobie temperaturę, ale jak na samotną, młodą i z reguły zdrową kobietę przystało, nie miałam w domu termometru. Coś zanotował, pouczył mnie, że mam dzwonić na pogotowie, gdybym poczuła się jeszcze gorzej, i poszedł. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie do końca pamiętam tę naszą dzisiejszą randkę. A, jeszcze kazał mi łyknąć kilka przeciwbólowych i przeciwgorączkowych, co zrobiłam jak posłuszne dziecko. Potrzebowałam jasnych komunikatów, bo nie potrafiłam sama siebie zmusić do zrobienia czegokolwiek, nawet herbaty. Teraz czuję, że leki przestają działać, więc odkładam zeszyt i zakopuję się w legowisko. Aplikację pierdolę. Jeśli system mnie podgląda, to wie, że nie wyglądam dziś tak, żeby sobie robić selfie.

DZIEŃ DZIEWIĄTY

Śniło mi się, że tonę. Moje bezwładne ciało opadało coraz niżej i niżej w ciemnolazurową głębinę. Wiedziałam z niezliczonych memów, że nie wolno iść w stronę światła, ale przecież tam było powietrze, oddech, a woda dusiła, uciskała coraz bardziej i nie pozwalała złapać oddechu. Wybudził mnie atak kaszlu, który wstrząsnął całym moim ciałem, jednak nie przyniósł ulgi. Dalej się dusiłam i czułam się jeszcze gorzej, każda próba zmiany pozycji wywoływała kolejne ataki. Dosłownie doczołgałam się do kuchni, nalałam sobie szklankę wody i powoli się uspokoiłam.

Nie miałam pojęcia, która jest godzina. Zegarek na ręce pokazywał szóstą, ale mogła to być równie dobrze szósta rano, jak i szósta wieczorem. Nie potrafiłam policzyć, ile godzin spałam, bo nie pamiętałam, kiedy zasnęłam. Wróciłam do łóżka. Telefon mówił, że jest wczesny ranek, przegapiłam dwa wezwania z aplikacji i ludzie z pracy umawiają się właśnie na przedświąteczne spotkanie. Szczęściarze. Oby tylko nie całowali się z nieodpowiedzialnymi patałachami. Znowu popadłam w jakiś stan na granicy snu i halucynacji. Było mi potwornie zimno, a ciało bolało jak obite kijami. Kolejne ataki kaszlu co jakiś czas wyrywały mnie z tej dziwnej maligny. Cały dzień zlewał mi się w jeden senny koszmar. Już wczoraj napisałam do Pauliny, że czuję się zbyt źle, żeby pracować. Przyjęła to ze zrozumieniem. Jedyny plan na dzisiaj: przeżyć.

Złapałam się na tym, że czekam na Sylwestra. Zawsze gdy jestem chora, mam potrzebę poskarżenia się komuś. Robi mi się lepiej, kiedy trochę pomarudzę. Najczęściej mama wysłuchuje moich lamentów, a jak wpadam do niej do domu, to jeszcze mnie trochę rozpieszcza. Tym razem nie chciałam do niej dzwonić, żeby się nie wystraszyła. Nie mogła mi w żaden sposób pomóc, a wiedziałam, że się bardzo zmartwi moją chorobą. Anka miała mnie pewnie dosyć. Został Sylwester, który chcąc nie chcąc musiał mnie wysłuchać, bo taki był jego obowiązek zawodowy, więc z czystym sumieniem mogłam mu kasłać do słuchawki. Dzisiaj zjawił się wcześniej, chociaż zauważyłam to dopiero wtedy, gdy już poszedł, bo czas mi płynął jakimiś dziwnymi meandrami. Sylwester zadzwonił i wyrwał mnie z kolejnej drzemki. Powiedział, że stoi pod moimi drzwiami. Chciałam zerwać się natychmiast, żeby popatrzeć na niego chociaż przez wizjer w drzwiach, ale gdy tylko gwałtownie się poruszyłam, dopadł mnie kolejny atak kaszlu. Sylwester przetrzymał to w wersji stereo, przez drzwi i słuchawkę telefonu. Gdy się uspokoiłam, zawołał mnie po imieniu i zastukał. Powoli podpełzłam do drzwi. Zapukałam z drugiej strony na znak, że żyję. Nie zdobyłam się na to, żeby stanąć przy wizjerze, za bardzo bałam się kolejnego ataku.

– Maju – mówił spokojnie i jakoś tak pewnie – czy może pani oddychać?

– Tak – wyszeptałam, bo gardło miałam ciągle spuchnięte i podrażnione przez kaszel – mogę oddychać, ale czuję się jak zmiksowany w rozdrabniarce śmieć.

I rozpłakałam się z bezsilności. Tak bardzo potrzebowałam kogoś, kto się mną zaopiekuje, że wystarczył troskliwy głos i pytanie skierowane w moją stronę, żeby mnie doprowadzić do łez.

– Wiem, że jest pan zajęty i musi lecieć do kolejnych ludzi w kwarantannie, ale czy mógłby pan pobyć jeszcze chwilkę po drugiej stronie? – zapytałam w zupełnej desperacji.

– Mogę. Przyniosłem pani termometr i leki. Wiem od innych chorych, że im trochę pomagają. I kilka pomarańczy. Pewnie nie ma pani apetytu, ale proszę spróbować je zjeść albo wycisnąć sok. Mają dużo witamin.

On mówił spokojnym głosem, a ja płakałam. Gdy tak sobie szlochałam z bezsilności, samotności i bólu, pomyślałam, że przeżywam z tym człowiekiem jedne z najintymniejszych chwil w życiu. A on mówi do mnie „pani”. To niedorzeczne.

– Czy możemy przejść na „ty”? – zapytałam między kolejnymi falami kaszlu.

– Chętnie. – Usłyszałam w jego głosie, że się uśmiecha, i od razu zrobiło mi się lepiej.

– Masz imię, które kojarzy mi się z wiosną, lubię je wymawiać – zauważył.

No i masz! Ja sobie robię żarty z jego imienia, a on do mojego dopisuje poezję. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam.

– Maju, jesteś tam? – zapytał po chwili.

Zapukałam na znak, że ciągle żyję.

– Muszę już iść. W razie czego masz mój numer. Dzwoń. Jak skończę służbę, telefon przejmie moja koleżanka. Powiem jej o twojej sytuacji, żeby mogła ci pomóc bez zbędnych wyjaśnień.

– Dziękuję, Sylwestrze – wyszeptałam.

Usłyszałam, że przyjechała winda, wsiadł do niej. Otworzyłam drzwi. Na wycieraczce stała paczka pełna owoców i lekarstw, był też obiecany termometr. Po wejściu do mieszkania zgodnie z instrukcją skierowałam go w stronę czoła. Trzydzieści dziewięć i pięć. Wyłuskałam całą garść leków, włożyłam do ust, popiłam wodą i zataczając się jak pijana, dotarłam do łóżka. Tak jak wczoraj podziałały przez krótki czas.

DZIEŃ JEDENASTY

Wczorajszego dnia tak naprawdę nie pamiętam. Chyba cały przespałam. Znaczy, mam jakieś przebłyski, że idę do łazienki, piję wodę. Zataczam się po mieszkaniu...

Z historii połączeń mogę wywnioskować, że rozmawiałam z Sylwestrem, ale nic nie pamiętam. Zresztą potem rozładował mi się telefon, mogli sobie do mnie dzwonić nawet od samego prezydenta, a ja sobie pływałam w odmętach gorączki i covidowego haju. Ja pierdolę, takiego odlotu jeszcze nie miałam. I naprawdę nigdy nie chciałabym mieć. Nikomu nie życzę, nawet mojemu cholernemu szefowi, chociaż to największy dupek, jakiego znam.

Ta aplikacja do kwarantanny to jakiś pic na wodę, bo nie robiłam zdjęć (chyba) i żadne specjalne oddziały sanepidu tu nie wpadły, żeby sprawdzić moją obecność w domu.

Zupełnie straciłam poczucie czasu. Gdyby nie to, że telefon wyświetla mi datę i godzinę, nie wiedziałabym, jaki jest dzień tygodnia.

Moje komunikatory pękają w szwach, mam dziesiątki nieprzeczytanych wiadomości. Pewnie wszyscy znajomi myślą, że już zeszłam z tego świata, bo normalnie odpisuję w ciągu godziny, a teraz nie odzywam się od trzech dni.

Nadal wszystko mnie boli, ale chyba największy kryzys mam za sobą.

Ciekawe, o której będzie dzisiaj Sylwester (ha, ha, wiadomo, o której, że też ciągle mnie śmieszą żarty z tego imienia)?

Boże, nie mogę się na niczym skupić. Moje myśli fruwają jak bańki mydlane – rosną przez chwilę i bum, już ich nie ma.

Chyba powinnam coś zjeść. Kiedy ostatni raz coś jadłam? Przedwczoraj? Paczka z owocami od Sylwestra stoi nietknięta. Może wycisnąć sok z pomarańczy? Nie mogę przecież rozczarować mojego opiekuna.

Spojrzałam w lustro. O Jezu, jak to dobrze, że Sylwester nie może mnie zobaczyć! Nie wiem, kim jest to straszydło, które na mnie patrzy, ale mnie nie przypomina. A więc twórcy The Walking Dead przewidzieli nadejście zarazy zamieniającej ludzi w zombi.

Powinnam się wykąpać. Włosy sterczą mi we wszystkie strony, oczy przekrwione, sińce na pół twarzy, policzki zapadnięte i nawet mnie to jakoś bardzo nie obchodzi. Po prostu chce mi się spać. Tak, położę się jeszcze na chwilę.

DZIEŃ TRZYNASTY

Nie było wczoraj Sylwestra! Zamiast niego przyszła jakaś policjantka. Zadzwoniła, że stoi pod blokiem, więc zwlokłam się z łóżka i pomachałam jej, a ona się ucieszyła, że już ze mną lepiej. Powiedziała, że trochę się martwiła, bo przedwczoraj odmówiłam podejścia do okna i tylko coś bełkotałam, ale że nie jestem pierwszym tak ostrym przypadkiem, z którym miała do czynienia, to wiedziała, że nie ściemniam. Zresztą Sylwester ją uprzedził, że tak może być.

A więc rozmawiali o mnie! Ciekawe, co jeszcze jej powiedział. Gdybym była w formie, to pewnie pociągnęłabym ją za język, ale teraz nawet nie pamiętam pytań, które zadaję ludziom, a potem dziwi mnie to, co do mnie mówią, kiedy próbują odpowiedzieć.

Poczułam się na tyle dobrze, że wypiłam szklankę soku, który sama wycisnęłam, i na fali ozdrowieńczego entuzjazmu postanowiłam wziąć prysznic. Nie bez powodu jednak radzi się ludziom, żeby mierzyli zamiary na siły. Rozbieranie bolało i męczyło tak, że dostałam zadyszki, która przeszła w ostry kaszel. Położyłam się na podłodze w łazience i poleżałam trochę, aż zrobiło mi się zimno, więc wpełzłam pod prysznic. Para i ciepła woda wywołały kolejny atak kaszlu. Znowu myślałam, że się uduszę. Wyczerpana tym nadludzkim wysiłkiem postanowiłam chwilę odpocząć i zagrzebałam się w łóżku. Byłam czysta, dlatego poczułam, że mojej pościeli daleko jest do świeżości, ale było mi naprawdę wszystko jedno. Kilka odcinków Przyjaciół później pomyślałam, że znowu jest mi lepiej, a skoro tak, to przecież mogę popracować. Ależ byłam głupia! Otworzyłam skrzynkę pocztową, zaczęłam czytać maile, ale zupełnie ich nie rozumiałam. Nawet przyszło mi do głowy, że może są w innym języku, ale nie, były jednak po polsku, tylko słowa nie składały mi się w żaden sens. Ten niezbity dowód na moją niezdolność do pracy mnie uspokoił. Skoro nie jestem jeszcze w stanie pracować, to nie będę. Ustawiłam fotel przy oknie, które byłoby balkonowym, gdybym miała balkon. Zamiast niego miałam tylko barierkę chroniącą przed wyfrunięciem z ósmego piętra. Duże okno zawsze jednak jest lepsze niż małe. Mam rozległy widok, który mogę kontemplować, siedząc w fotelu.

Zdumiało mnie, że życie na dole toczy się dalej. Ludzie uwijali się, gdzieś jechali, nieśli wielkie siatki z zakupami. Dzieci krzyczały, furiaci trąbili na mniej nerwowych kierowców. Było szaro i smutno, tylko od czasu do czasu jakiś odważniejszy człowiek pojawiał się w kolorowej kurtce, czym przełamywał panującą dookoła stylówę grudniowej rzeczywistości nieodparcie nasuwającą skojarzenie ze starą szmatą. Nie wiem, jak długo siedziałam, bo chyba przestałam dostrzegać otaczający mnie świat. Nagle na dole zamajaczyła sylwetka, którą dobrze znam. O dziwo, poczułam motyle w brzuchu. Zobaczyłam, że Sylwester podnosi telefon do ucha i chwilę później moja komórka zawibrowała – to był sygnał nadchodzącego połączenia. „Hmm, nadchodzące połączenie...” – pomyślałam i przyszło mi do głowy, że czuję się lepiej, na pewno niedługo będę zdrowa, a wtedy na nowo połączę się ze światem. Ta myśl tak mnie ucieszyła, że zaszczebiotałam do słuchawki jak kanarek na haju. Z drugiej strony powiało chłodem. Czyżby aspirant Sylwester nie cieszył się na nasze spotkanie? A może coś się stało? Wzięłam głęboki wdech, żeby zadać mu kilka kontrolnych pytań, ale zapomniałam, że moje płuca źle reagują na tak szalone zachowania jak oddychanie, a co dopiero głębokie. Szybko się zemściły strasznym atakiem kaszlu. Przez łzy widziałam, że odsunął słuchawkę od ucha i czekał, aż się uspokoję. Gdy w końcu wycharczałam, że nic mi nie jest, powiedział tylko:

– Okej, a nie potrzebujesz czegoś? Masz jeszcze leki?

Zapewniłam go, że nie potrzebuję i mam.

– Sanepid powinien się do ciebie zgłosić. Najwyższa pora na drugi wymaz – rzucił. – Zadzwoń do nich, bo często zapominają o swoich pacjentach.

Było coś takiego w jego głosie, że odechciało mi się żartować i w ogóle prowadzić dalej tę rozmowę. Pożegnał się, pomachałam mu na do widzenia. Ach, jakaż byłam rozczarowana! Cały dzień czekałam na ten moment. Tak dużo chciałam mu powiedzieć. Miałam wrażenie, że naprawdę zbliżyliśmy się do siebie. Wreszcie w moim życiu pojawił się ktoś, kto niczego nie chciał, niczego nie oczekiwał, przy kim mogłam być sobą bez odgrywania lepszej wersji siebie, ktoś, kto się o mnie troszczył i był wyczulony na moje emocje...

Kolejny plus covidu – możemy się przekonać, kto jest naszym prawdziwym przyjacielem. Oczywiście niezastąpiona była Anka. Mogłam liczyć na nią zawsze, a teraz czułam to szczególnie mocno. Jednak są też inni, którzy się o mnie troszczą i podrzucają mi na wycieraczkę jakieś paczki żywnościowe, książki i płyty. Aż szkoda, że nie czuję smaku i nie mam apetytu. Schudłam już cztery kilo, więc w dwa tygodnie zrealizowałam swój dwumiesięczny plan. Pewnie gdy wyzdrowieję, szybko nadrobię, ale nie chcę takim myśleniem psuć sobie satysfakcji.

Gdy tak się trochę gryzłam z powodu opryskliwości Sylwestra, zadzwonili do mnie z sanepidu. Miał chłopak rację. Zrobią mi jutro wymaz. Jeśli wyjdzie negatywny, to go powtórzą i będę wolna! Boże, jak bardzo chciałabym już wyjść! Gdy spadła mi gorączka, poczułam, że święta tuż-tuż. Kupiłam moim bliskim upominki przez internet. Wątpię, czy dojdą na czas, ale potrzebowałam tego, żeby poczuć klimat świąt. Chciałabym też coś kupić Sylwestrowi, ale nie mam pojęcia co. Muszę go jutro podpytać, co lubi. Butelka wina albo whisky odpada. Może coś do uprawiania sportu? Tylko czy w ogóle wypada dawać policjantowi na służbie upominek? On dał mi owoce, tego na pewno nie ma w procedurach. To może w zamian dam mu skrzynkę warzyw? Okej, chyba zaszłam za daleko.

DZIEŃ CZTERNASTY

Dzisiaj odwiedzili mnie panowie w skafandrach astronautów. Przyszli pogmerać mi patyczkiem w nosie i gardle. Poczułam się jak przybysz z kosmosu, na którym przeprowadza się eksperymenty naukowe. W sumie kto wie, może miłośnicy teorii spiskowych mają rację i to Bill Gates rozsiał wirusa i przeprowadza na ludzkości wielkie doświadczenie? Po dwóch tygodniach w domu jestem w stanie uwierzyć w każdą bzdurę. Mój mózg stracił zdolność rozróżniania wartościowych informacji od tego całego syfu zalewającego internet. W ogóle słabo rozumiem, co się dzieje dookoła mnie.

W czasie wizyty panów od wymazów poczułam, że to naprawdę wyjątkowa chwila, bo pierwszy raz od dwóch tygodni miałam bezpośredni kontakt z ludźmi. Jeden z nich nawet mnie dotknął, co prawda długim plastikowym kijkiem, ale co tam, nie kapryszę. Ponoć dzieci pozbawione fizycznego kontaktu umierają z rozpaczy. Chyba ciągle jestem dzieckiem, bo chociaż pobieranie wymazu to naprawdę nieprzyjemne doświadczenie, ucieszyło mnie jak cukierki na choince. Boże, jak ja bardzo chcę wyjść do ludzi! Za dwa dni Wigilia. Panowie mi jednak uświadomili, że nie ma szans, żebym wyszła z domu na święta. Nawet jeśli jakimś cudem jutro będzie wynik i okaże się negatywny, to kolejny wymaz wypada w Wigilię, a wynik przyjdzie zapewne po świętach. Poza tym negatywne wyniki nie zwalniają mnie z kwarantanny, może to zrobić tylko lekarz rodzinny na ich podstawie. Trochę zakręciło mi się w głowie od nadmiaru danych. Pojawiły mi się też łzy w oczach, bo zdałam sobie sprawę, że to, co do tej pory było tylko gadaniem i co spychałam jako nieokreśloną i niepewną przyszłość, zaczyna się realizować. O ironio losu! Przez covid przyjdzie mi spędzić samotne święta w wielkim mieście, w którym mam mnóstwo znajomych. Panowie widzieli mój smutek i zaczęli mnie pocieszać. Opowiadali też jakieś śmieszne historie z tej ich przecież bardzo niebezpiecznej pracy. Na chwilę pomogło, bo przecież nic nas tak nie pokrzepia jak myśl, że inni mają jeszcze gorzej.

Czekałam na Sylwestra, żeby mu powiedzieć o moim smutku i dopytać, czy u niego wszystko dobrze, bo to jego ostatnie zachowanie było jakieś dziwne. Trochę też chciałam poszpiegować w sprawie prezentu. Już układałam w głowie kolejne pytania i jakieś zagajenia, myślałam nawet, czyby ich nie spisać, bo wszystko ciągle ulatuje mi z głowy, a tu zonk! Zamiast Sylwestra przyszła jego koleżanka – Karina. Nic nie mam do dziewczyny, też jest miła i pyta, czy wszystko w porządku, ale co Sylwester, to Sylwester. Próbowałam dopytać, co się stało, bo zrozumiałam wczoraj, że dzisiaj on też przyjdzie, ale powiedziała, że to prywatna sprawa i ona nie czuje się uprawniona do udzielania takich informacji.

– Ale nie zachorował ani nic takiego? – dopytałam tylko.

– Nie, on nie – odpowiedziała tajemniczo.

– A myśli pani, że Sylwester lubi sport? – zapytałam i chyba ją zaskoczyłam, bo podniosła głowę i spojrzała w stronę mojego okna.

– Bardzo, zwłaszcza piłkę nożną i bieganie.

Mogłabym przysiąc, że się uśmiecha.

– Lubi też makaron i Coldplay, ale do tego ostatniego się nie przyznaje. Jeśli nie ma pani więcej pytań ani nie potrzebuje pomocy, to ruszam dalej. Zdrowia życzę. – I się rozłączyła.

DZIEŃ PIĘTNASTY

Rano, jak to mam ostatnio w zwyczaju, siadłam w oknie z kubkiem herbaty w dłoni. Czuję się jak staruszka i zachowania też przejmuję od pokolenia siedemdziesiąt plus. Ze zdziwieniem zauważyłam, że na murze po drugiej stronie ulicy nocni wandale namalowali jakieś bazgroły. Gdy się temu przyjrzałam, zobaczyłam, że nie jest to zwykły akt chuligaństwa, ale raczej manifest pokoleniowy czy jakaś próba filozofowania. Gdy miałam szesnaście lat, też mi się wydawało, że takie hasła są zabawne i głębokie.

Graffiti przedstawiało dwa czarne kółka, z których rozchodziły się jakby małe promienie. Nad nimi był napis: „Kiedy myślisz, że jesteś pępkiem świata, może się okazać, że to dziura w dupie”. Przypomniało mi się Śniadanie mistrzów, tam też jest rysunek przedstawiający dziurę w dupie. Kiedyś w liceum przekonało mnie to, że warto tę książkę przeczytać. Najwyraźniej autor muralu też czytał klasyków. Ciekawe, cóż to za miejski artysta i czy jest już pełnoletni. My, ludzie po dwudziestce, nie jesteśmy już tacy beztrosko zabawni, zwłaszcza gdy czekamy na telefon z sanepidu, a on uparcie milczy. Milczał też Sylwester. Chyba na niego podświadomie czekałam, a może już po prostu palma czy inna choinka mi odbijała. Odwróciłam wzrok od okna i przeniosłam spojrzenie na mieszkanie. Przede mną rozciągało się osiemnaście metrów podręcznikowego pierdolnika. Przecież jutro Wigilia! Wewnętrznie skarciłam samą siebie za tak straszną przedświąteczną niesubordynację. „Majka, weź się ogarnij, posprzątaj, święta za pasem, tak nie może być” – mówiłam do siebie głosem własnej matki. Jednak ciało stawiało opór. Widziałam siebie biegnącą do łazienki w poszukiwaniu ścierki, a jednocześnie nie mogłam się ruszyć z miejsca. Już prawie, prawie podnosiłam rozrzucone ubrania i pakowałam je do pralki, ale opór rąk i nóg nie dał się pokonać. Szybko się poddałam. Poczłapałam tylko po kolejny kubek herbaty, sprawdziłam wiadomości i się popłakałam. Mama wysłała mi zdjęcia ubranej choinki i ciast, które już upiekła. Anka wrzuciła na Stories fotkę z iluminacji Nowego Światu, a ludzie z pracy właśnie świętowali firmową wigilię. Jak to możliwe, że inni chodzą po ulicach miast, przytrafiają im się miłe rzeczy, widują się z ludźmi i wymieniają się z nimi dobrem, a ja tu siedzę jak ta dziura w dupie i czekam na pięć minut szczęścia przez telefon? W końcu jednak zaczęłam się uspokajać, moje myśli podryfowały w inną stronę, bo ciągle nie potrafię się na niczym skupić, nawet na własnym nieszczęściu. I wtedy zadzwonił Sylwester. Kolejna fala smutku uderzyła we mnie jak zimowa wichura. Zamiast się grzecznie przywitać, zapytać, czy u niego wszystko w porządku i jak mu minął dzień wolnego, zaczęłam szlochać jak mała dziewczynka, której rodzice odmówili balonika napełnionego helem. Po drugiej stronie panowała cisza. W końcu swoim hipnotycznym, uspokajającym głosem zaczął pytać.

– Maju, czy coś ci się stało?

– Nieeeee – wyszlochałam i zawodziłam dalej.

– Czy coś się stało komuś z twoich bliskich? – pytał dalej.

– Też nieeeee.

– Czy jesteś bezpieczna? – To chyba takie standardowe pytanie policjantów.

– Taaaaak.

– Czy płaczesz, bo jesteś przygnębiona i zmęczona chorobą?

– Taaaak.

– Czy chciałabyś już wyjść z domu? – Cóż za pytanie! Na to chyba zna odpowiedź!

– Bardzo – wyjęczałam do słuchawki.

– Rozumiem cię. Czy potrzebujesz pomocy specjalisty? Chciałabyś może porozmawiać z kimś o swoim samopoczuciu?

To pytanie mnie zdziwiło, bo przecież rozmawiałam z nim, moim stróżem i opiekunem.

– Nie, rozmowa z tobą mi wystarczy. – Powoli zaczęłam się uspokajać. Opowiedziałam mu o tych wszystkich zdjęciach, o tym, że tęsknię za mamą i jej piękną choinką oraz za przyjaciółmi, którzy teraz świetnie się bawią, że czuję się jak orka wyrzucona na brzeg, powoli usychająca bez wody.

– Ciekawe porównanie – skwitował mój pięciominutowy monolog. – Cieszę się, że czujesz się lepiej i oprócz typowego przygnębienia wywołanego kwarantanną nic ci nie dolega.

Byłam w szoku. Mój świat tonął w rozpaczy, a on wyraźnie sugerował, że to nic takiego, że to tylko – TYLKO! – kwarantanna. Szybko potrafię przechodzić z euforii w smutek i ze smutku we wściekłość. Wiedzą o tym wszyscy moi przyjaciele, teraz miał się dowiedzieć także Sylwester.

– Jak to nic mi nie dolega? – zdziwiłam się niepomiernie. – Przecież mam covid o ciężkim przebiegu. Nikt nie wie, jakie mogą być długofalowe skutki takiej infekcji. Od dwóch tygodni siedzę sama w domu, prawdopodobnie stracę niedługo pracę, chociaż odsuwam od siebie w tej chwili sugestie moich kolegów, żeby się jeszcze bardziej nie przygnębiać. Jutro jest Wigilia, najważniejsze rodzinne święto w roku, a ja spędzę je samotnie. A na dodatek od pół roku nie miałam dobrego seksu i nie zanosi się na to, żeby to się w najbliższym czasie zmieniło. A ty mi mówisz, że to nic takiego?! A co ty uznajesz za prawdziwy fuck up? Kiedy jest według ciebie przesrane?

Musiałam bardzo głośno wrzeszczeć do słuchawki, bo Sylwester odsunął telefon od ucha i spoglądał w moje okno zmieszany.

– Kiedy jedyna osoba na świecie, na której naprawdę ci zależy, jest ciężko chora, ale służba zdrowia jest sparaliżowana, więc nie może ona dostać należytej pomocy. Pozwól więc, że powtórzę: cieszę się, że nic ci nie jest. Do zobaczenia.

I poszedł. Tak po prostu odwrócił się i zniknął w gęstniejącym mroku.

Naprawdę mnie zatkało.

Jeszcze nikt nigdy mnie tak nie dotknął.

Oczywiście najpierw zapłonęłam świętym oburzeniem. Kim on jest, żeby mówić, że nie mam prawa do smutku? Jeszcze czego! Cóż to za brak profesjonalizmu! A gdybym tak w akcie rozpaczy skoczyła teraz z ósmego piętra, zignorowawszy barierkę i zdrowy rozsądek?! Musiałby żyć z wyrzutami sumienia. A ileż kłopotów miałby w pracy, ile raportów i wyjaśnień do złożenia! Musiałam jednak przyznać sama przed sobą, że nawet wściekła i rozczarowana, nie mam zamiaru rzucać się z ósmego piętra. I on to wiedział. Pewnie, że wiedział, cwaniaczek. Chyba nawet tupnęłam nóżką, chociaż przy mojej kondycji wyszło raczej żenujące plaśnięcie. A potem przypomniało mi się, co powiedział Sylwester (oprócz słów, które mnie tak bardzo obraziły, bo sugerowały, że nic mi nie jest). Mówił o chorobie kogoś, na kim bardzo mu zależy. A więc miał kogoś! Ale przecież to nie musiała być żona. Zaraz, gdy mówił, że nie ma żony, to powiedział o matce i psie! Jak mogłam być taka nierozgarnięta!

Kusiło mnie rzecz jasna, żeby wszystko zrzucić na wirus, który ponoć atakuje układ nerwowy i upośledza jego działanie. Utrata węchu i smaku to ponoć tylko jeden z wielu objawów. Ale musiałam być ze sobą szczera. Tak bardzo skupiłam się na własnych nieszczęściach, że nie przyszło mi do głowy, że inni, w tym przypadku Sylwester, też mogą mieć różne problemy.

O rany, jak mogłam być taka głupia, egoistyczna i ślepa! Zawsze uważałam, że potrafię być empatyczna, dostrzegać ludzi w kłopocie i im pomagać, zanim zdążą o tę pomoc poprosić, a tu taki wstyd! Czułam się z tym bardzo źle, tak źle, że zadzwoniłam do Anki, żeby poskarżyć jej się na własną głupotę, i aż się znowu popłakałam. Nie rozczarowała mnie. Dostałam od niej niezłą zjebkę, ale też radę, żebym bez zwlekania zadzwoniła do niego i się wytłumaczyła. Zadzwoniłam, ale telefon przejęła już Karina. No i dupa, a raczej dziura w dupie. Autor muralu miał rację.

DZIEŃ SZESNASTY

Nie mogłam się doczekać wyników testu, więc zadzwoniłam do sanepidu. Gdy w końcu ktoś odebrał telefon, pani z laboratorium znudzonym głosem oświadczyła, że niestety nie wie, czy mam jeszcze covid, bo zgubiła się moja dokumentacja. Tak jakby miało mnie to w jakikolwiek sposób pocieszyć, zapewniła mnie, że nie jestem pierwszą osobą, której się to przytrafiło. Poinformowała też, że dzień po świętach wesoła karetka znowu do mnie przyjedzie i medycy powtórzą test, więc nie mam powodu do niepokoju. Jak to nie mam?! Siedzę zamknięta, nie wiem, kiedy wyjdę, nie mogę nic w życiu zaplanować i jestem skazana na dobrą wolę znajomych i nieznajomych. Procedura się wydłuża, więc pewnie przyjdzie mi tu siedzieć do Nowego Roku. Szlag by to trafił!

Dzisiaj Wigilia, a ja ciągle czuję niesmak po mojej wczorajszej rozmowie z Sylwestrem. Mamy taki zwyczaj w domu, że przy łamaniu się opłatkiem przepraszamy się za wszystko złe i przykre, co sobie nawzajem zrobiliśmy i powiedzieliśmy. Dzięki temu wchodzimy w święta z czystą kartą. Myślę, że powinnam przeprosić Sylwestra. Bardzo też chciałabym mu coś dać, ale przecież nie mogę ani pójść do sklepu, ani podarować mu czegokolwiek, nawet wycinanki czy origami z chusteczki.

NOC SZESNASTA / CICHA NOC

Boże, co to była za Wigilia!

Cały dzień czekałam na telefon od Sylwestra. Zadzwonił akurat wtedy, gdy robiłam sobie makijaż. Po co robiłam? Bo chciałam wyglądać jak człowiek. Miałam się połączyć z rodziną na Skypie i wiedziałam, że mój naturalny wygląd może ich przestraszyć, a tego bym nie chciała. Odebrałam i od razu postanowiłam wyrecytować mu tekst, który układałam sobie w głowie od wczoraj.

– Sylwester, bardzo, bardzo cię przepraszam za moje zachowanie. To było egoistyczne i nieadekwatne. Masz rację, ludzie mają większe problemy niż ja. Dzięki temu, co mi powiedziałeś, zrozumiałam, że za bardzo skupiłam się na swoim nieszczęściu i przestałam zauważać innych. Bardzo mi głupio z tego powodu.

Jak zwykle nakręcałam się własnym monologiem, ale gdy nie słyszałam żadnej reakcji z drugiej strony, odłożyłam mascarę i spojrzałam na wyświetlacz, żeby sprawdzić, czy się nie rozłączyliśmy.

– Sylwester, jesteś tam? – zapytałam zaniepokojona.

– Tak, jestem. Czy mogłaby pani podejść do okna i mi pomachać, na znak, że u pani wszystko w porządku? – zapytał głosem zimnym jak grudniowa noc.

A więc wszystko spieprzyłam. Westchnęłam, podniosłam się z krzesła i ruszyłam w stronę okna. Skoro władza się domaga, trzeba wykonać polecenie.

Odsunęłam zasłonę i zamarłam. Na dole stał Sylwester owinięty kolorowymi lampkami, które migały i połyskiwały jak światła na taniej dyskotece. Był żywą, bardzo kiczowatą choinką i było mu w tym bardzo do twarzy. Zapiszczałam z zachwytu jak nastolatka.

– Wesołych świąt, Maju – powiedział swoim głębokim, lekko chropowatym głosem. Zdałam sobie sprawę, że to właśnie jego brzmienie sprawiło, że tak dobrze się czułam podczas naszych rozmów. – Ja też cię przepraszam. Wyładowałem na tobie mój stres.

– Wesołych świąt! Jesteś najpiękniejszą choinką, jaką w życiu widziałam! – zawołałam.

– Dziękuję, miałem nadzieję, że to docenisz.

– Doceniam, ale opowiedz mi o swoim stresie. Wiem, że potrafię zagadać człowieka na śmierć, ale ty z kolei jesteś bardzo skryty i tajemniczy. Co się stało, że ostatnio zniknąłeś?

– Moja mama ma problemy z sercem. Choruje od wielu lat, ale teraz objawy się nasiliły i musiałem załatwić jej szpital, bo potrzebuje badań i leczenia. A wiesz, jak jest teraz ze szpitalami. Kosztowało mnie to sporo nerwów i zachodu. Wczoraj wreszcie ją przyjęli, tuż przed Wigilią, bo są tacy, co wolą w święta umrzeć w domu, niż przeżyć je w szpitalu, w którym nie ma odwiedzin.

– No tak, nie pomyślałam o tym! – zawołałam do słuchawki, bo właśnie coś sobie uświadomiłam. – Mój Boże, biedaku, zostałeś sam na święta i twoja mama też!

– Nie zapominaj, że mam jeszcze psa.

– No i masz mnie – rzuciłam, a potem pomyślałam, że to może jednak deklaracja na wyrost.

– No i mam ciebie, chociaż świętowanie w twoim towarzystwie grozi mi odmrożeniami tego i tamtego.

Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Nie mógł to być Sylwester, bo ciągle widziałam go przez okno. Stał na dole i się świecił.

– Majka, jesteś tam? – usłyszałam głos Anki.

– Jestem, a gdzie miałabym być? – odpowiedziałam niepomiernie zdziwiona.

– Czekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię – rzuciłam Sylwestrowi do słuchawki i się rozłączyłam.

– Nie mogę się do ciebie dodzwonić. Już się bałam, że coś się stało. – Anka była wyraźnie podenerwowana. – Przyniosłam ci wigilijne małe co nieco. Patrzyłaś przez okno? Pod blokiem stoi jakiś wariat obwieszony kolorowymi lampkami i gada do siebie. Niezłych świrów tu macie.

– Aniu, to jest właśnie Sylwester, mój stróż i aspirant – objaśniłam.

– No co ty! Koleś jest lepszy niż memy na Make Life Harder!

– Tylko mu tego nie mów. Słuchaj, mam prośbę! – W mojej głowie zrodził się demoniczny plan i Anka musiała mi w nim pomóc. Chwilę później złożyłyśmy sobie życzenia i przyjaciółka pobiegła do swojej rodziny, a ja zadzwoniłam znowu do Sylwestra, któremu zaczynały już przygasać lampki.

– Słuchaj uważnie – zaczęłam poważnym tonem człowieka, który się urodził, żeby wydawać polecenia innym. – Kod do domofonu to zero, zero, osiem, osiem. I dzwonek na końcu. Wejdziesz na klatkę. Między siódmym a ósmym piętrem są skrzynki z licznikami. Koło nich stoją dwa pojemniki z jedzeniem. Znajdziesz w nich paszteciki i makowiec. Weź je, przyjdź pod moje drzwi i usiądź na wycieraczce. Ja będę po drugiej stronie jadła barszcz z uszkami.

Nie miałam innego pomysłu, jak podzielić dary od mojej przyjaciółki, żeby żadne z nas nie było głodne.

– To co? Wchodzisz w to?

Usłyszałam dźwięk guzików domofonu i formułkę: „Drzwi otwarte, proszę, zamknij je za sobą”.

– Wchodzę.

Warkoczyki

.

Fitatu dzisiaj:

Dodaj pierwszy posiłek

+ bułka wieloziarnista 0,5 x sztuka (50 g) – 59 kcal

+ jaja gotowane 1 x sztuka (50 g) – 70 kcal

+ pomidor 1 x sztuka (130 g) – 25 kcal

Razem 154 kalorie, czyli zostaje 1000 kalorii na resztę dnia.

Paulina zgasiła wyświetlacz telefonu, jednym haustem dopiła kawę i bezwiednie spojrzała za okno. Ściana sąsiedniego budynku skrzyła się kolorowymi światełkami i innymi dekoracjami świątecznymi. Mimo tego tańca rozbrykanych iskierek widok wydał jej się przygnębiający.

Komputer ciągle był włączony, więc wpisała w wyszukiwarkę: „wieczerza wigilijna 1000 kcal”. Wyskoczyła tylko „wieczerza wigilijna 1000 zł”. To akurat zgadzało się z jej wyliczeniami, chociaż to nie pieniądze były powodem jej największej frustracji związanej z jutrzejszym wieczorem.

Kolejny link odsyłał do artykułu, w którym było napisane, że tradycyjna kolacja świąteczna to trzy tysiące kalorii i trzeba spacerować piętnaście godzin, żeby to spalić. „Pestka!” – pomyślała. – „Jak tylko wyjdą goście, ruszam. Albo nie! Wyjdę dzisiaj i wrócę jutro po południu. Spalę na zapas”.

Pokrzepiona tą myślą chwyciła klucze, listę sprawunków i płaszcz. Wyszła do samochodu, żeby pojechać po ostatnie zakupy. Myślała nad pytaniem, które dwa tygodnie temu zadał jej Tom: „Naprawdę musisz zaprosić aż szesnaście osób?”. To niewinne zdanie, będące przejawem szczerego zdziwienia, uderzyło ją jak piorun. Być może podobne emocje towarzyszyły Kopernikowi i innym odkrywcom, którzy mieli odwagę podać w wątpliwość przekonania porządkujące ich rzeczywistość.

– Tak – odpowiedziała wtedy tonem, który ucina wszelką dyskusję i kolejne naiwne pytania zaczynające się od „dlaczego”.

W jej głowie rozmowa toczyła się jednak dalej, choć po pewnym czasie Paulina zauważyła, że zmienili się jej uczestnicy. Ona zajęła miejsce Toma, a pytania leciały teraz w stronę matki. Dlaczego co roku zapraszamy tak dużo ludzi? Czy oni nie mogą czasem nas zaprosić? Dlaczego sami czegoś nie przygotują...? Oczywiście matka siedząca w jej głowie miała odpowiedź na wszystkie pytania. Zresztą tego typu rozmowy odbywały się też w rzeczywistości i zawsze z nich wynikało, że Andrzej nie ma gdzie pójść na wigilię, wujek Paweł jest zbyt ważny, żeby go nie zaprosić, z ciocią Zosią mama spędza Wigilię od dzieciństwa i póki żyją, muszą się spotykać, bo kto wie, które święta będą ich ostatnimi. A przecież Zosia nie może przyjechać bez swoich dzieci, a one znów bez swoich. Współmałżonkowie wszystkich stanowią wprawdzie pewien balast, to prawda, ale co poradzić, trzeba ich jakoś tolerować, zresztą kilka żon czy kilku mężów zgubi się w tym tłumie gości. Na koniec padało jeszcze retoryczne pytanie, które Paulina kierowała sama do siebie. Jak to się stało, że wmanewrowała się w układ, w którym organizuje wieczerzę na zmianę z mamą? Dlaczego co dwa lata musi przechodzić przez ten sam maraton stresu, bieganiny i kosztów?

Pogrążona w takim wewnętrznym dialogu Paulina nie zauważyła nawet, że dojechała do centrum handlowego. Jak zwykle była doskonale przygotowana. Dzień przed Wigilią nie mogła sobie pozwolić na bezładne bieganie po sklepach. W jej shopperce leżały poskładane w kostkę mniejsze torby na zakupy. Lista przypominała plan bitwy. Kolejne pozycje odpowiadały układowi sklepów przy alejkach prowadzących do hipermarketu. Ledwie ruszyła, zaliczyła wpadkę. W Wólczance zabrakło bordowych krawatów. System mówił, że są w sklepie w Śródmieściu, mogą odłożyć, więc poprosiła, żeby to zrobili. Dodała w głowie czterdzieści minut do czasu zaplanowanego na zakupy, pożegnała się z odcinkiem Współczesnej rodziny, który zamierzała obejrzeć po powrocie do domu, i ruszyła dalej, przeklinając w duchu, że nie kupiła krawatu przez internet.

W Smyku odebrała lego dla małych kuzynów, a w Sephorze perfumy dla Bartka. Jej narzeczony nie znosił niespodzianek, więc już od siedmiu lat co roku kupowała mu ten sam zapach, na który on reagował z powściągliwą radością, a ona obojętnie. A nie! Raz się zdarzyło, że postanowiła sprawdzić, czy rzeczywiście Bartek nie lubi być zaskakiwany prezentami, i zamiast tych konkretnych perfum kupiła mu inne, w małej perfumerii na Mokotowskiej. Ich woń tak bardzo kojarzyła jej się z sosnowym lasem, po którym spacerowali w wakacje, że nie mogła się oprzeć. Bartek mógł. Zrobił tak wymowną minę, gdy otworzył paczkę, że wigilijny śledzik stanął jej w gardle. Perfumy zwróciła i już na zawsze wyleczyła się z eksperymentowania przy zakupie prezentów dla swojego wiecznego narzeczonego.

Uprzejme: „Czy mogę w czymś pomóc?” wyrwało ją z zamyślenia. Podziękowała lekko opryskliwie, na szczęście maseczka złagodziła ton i zdeformowała słowa. Ruszyła w dalszą pogoń za prezentami, dekoracjami i produktami niezbędnymi do przygotowania idealnej wigilii. Gdzieś między Marc O’Polo, którego nie miała na liście, ale postanowiła tam wejść, bo uwiodła ją soczysta zieleń szala z wystawy, a Duką, gdzie miała dokupić kilka talerzy, bo w tym roku miało być o troje gości więcej niż dwa lata temu, zadzwoniła matka.

– Dzień dobry, Paulinko – zaszczebiotała do słuchawki, co było nieomylnym znakiem, że będzie czegoś chciała.

– Cześć, mamo, jak tam przygotowania? – Paulina stanęła przy ścianie i poczuła się jak uczestniczka biegu ulicznego, która na chwilę zwalnia przy punkcie z wodą i przysuwa się do barierek, żeby ustąpić miejsca pędzącym dalej.

– Bardzo dobrze – odpowiedziała matka z wystudiowanym roztargnieniem w głosie. – Sama wiesz, ile jest roboty. Dom już posprzątałam, tata ogarnął choinkę, zostały ostatnie zakupy i gotowanie. Co roku powtarzam sobie, że już nie będę siedziała przed świętami w kuchni, tylko zamówię catering, ale potem przekonuję się, że nikt nie zrobi takiego schabu ani sernika jak ja.

– No pewnie! Twój sernik jest legendarny i nie do zastąpienia – powiedziała Paulina, bo wiedziała, że w tym miejscu rozmowy matka oczekuje potwierdzenia swoich umiejętności. Przecież wszystko robiła dla swoich bliskich i z miłości do nich. Zresztą była naprawdę dobrą gospodynią i potrafiła świetnie piec i gotować. Na frykasy z Lukullusa Paulina może sobie przecież pozwolić przez cały rok, a Boże Narodzenie ma smak wypieków mamy. Zresztą w tym roku sernik tylko powącha, bo nie zamierza rozczarować swojej kochanej aplikacji, która liczy za nią kalorie. Do Nowego Roku został tydzień, akurat tyle, ile potrzeba do spalenia ostatniej zbędnej połówki kilograma. Przed oczami stanął jej Bartek. Tym razem na twarzy malowała mu się radość połączona z satysfakcją i podziwem. Tak, to będzie ten prawdziwy prezent gwiazdkowy dla niego i dla niej. Od pierwszego stycznia ruszają z treningami, żeby w maju pobiec wspólnie w półmaratonie. Dobra waga na początku da im dużo lepsze osiągi.

Gdy Paulina odfruwała myślami w przyszłość pełną sukcesów zagwarantowanych dzisiejszymi wyrzeczeniami, matka mocno trzymała się rzeczywistości.

– Słuchaj – ciągnęła na tym samym wdechu. – A gdzie ty właściwie jesteś?

– W galerii, ale za chwilę, czyli mniej więcej za godzinę, będę musiała pojechać jeszcze do centrum po krawat dla wujka. Pomysł miałam dobry, ale realizacja okazała się skomplikowana.

– To się po prostu świetnie składa! – zawołała rozentuzjazmowana matka. – Nie miałam śmiałości prosić cię ot tak, ale skoro i tak będziesz w centrum, to może kup coś jeszcze dla Waldka. – I znowu to zawieszenie głosu, w którym słychać oczekiwanie na przytaknięcie.

– Waldka? – Paulina poczuła, jak zaczyna ją otulać gęsta wata. Cały misternie ułożony plan dnia rozpływał się i zamieniał w totalny chaos. – Ale co mam mu kupić? – Tego rozczarowania nie dało się ukryć.

– Na pewno coś wymyślisz. – Matka wyrażała tak głęboką wiarę w możliwości córki, jakiej nie potrafiła wykrzesać z siebie przez cały okres jej dojrzewania. – Zawsze masz świetne pomysły.

– Ale mamo, to jest najbardziej bezbarwna osoba w naszej rodzinie. Nie mam pojęcia, co mogę mu kupić, co lubi, czym się interesuje!

– Oj, przestań już! – Irytacja w głosie matki świadczyła o tym, że zachwyt nie był jednak zbyt głęboki. – Na pewno znajdziesz coś po prostu męskiego. No wiesz, uniwersalnie pasującego do wszystkich mężczyzn.

– Taaaa, zapas maszynek do golenia na cały rok – burknęła Paulina.

– Co mówisz?! – krzyknęła matka, która najwyraźniej uznała rozmowę za zakończoną, bo włączyła mikser.

– Nic. Na razie – wycedziła Paulina i się rozłączyła.

Wpisanie nowej pozycji na listę zakupów sprawiło, że musiała kolejny raz zrewidować plan dnia. Niestety, Bartek nie dostanie na obiad obiecanych klopsów, które zamierzała przygotować po powrocie z miasta. Płynnie włączyła się w ludzką ławicę zmierzającą w stronę Auchan. Wybrała numer osiedlowego baru, który od rozpoczęcia epidemii oferuje też jedzenie na wynos. Znali ją tam, bo często tam zaglądała. Pan Norbert zaproponował gulasz i kaszę z zestawem surówek. Brzmiało to jak doskonały obiad dla maratończyka. Zamówiła dostawę na szesnastą czterdzieści pięć. Bartek powinien być już w domu. To niesamowite, jak punktualny jest ten człowiek. Dzięki temu zawsze wiadomo, o której wróci z pracy. Mieścił się w dziesięciominutowych widełkach między szesnastą trzydzieści a szesnastą czterdzieści. Akurat umyje ręce, zdejmie garnitur i starannie odwiesi go na wieszak, a koszulę wrzuci do kosza na jasne rzeczy i wtedy na stół wjedzie obiad. „Prawie jak u mamy, yyyy, to znaczy jak u Pauliny” – poprawiła samą siebie. W markecie pomknęła między regałami jak narciarz światowej klasy. Starannie przygotowana lista pozwalała uniknąć niepotrzebnych zawirowań, cofania się o trzy alejki czy niepotrzebnego dywagowania nad rodzajami sera. „Stałość i powtarzalność kluczem do sukcesu” – powtarzała sobie w głowie Paulina, zadowolona z własnej zaradności. Zyskała dzięki temu piętnaście minut, ale gdy dotarła do kas, mina jej zrzedła. Kolejki ciągnęły się po horyzont. Pomyślała, że wykorzysta ten czas na wiadomość do Bartka.

„Mam zakupowe urwanie głowy. Nie zdążę z obiadem, zamówiłam Ci jedzenie u Norberta, o szesnastej czterdzieści pięć powinieneś dostać gulasz z kaszą i surówkami. Cmok, cmok!”

Chwilę później przyszła odpowiedź.

„Szkoda, że zakupy dla obcych ludzi są dla ciebie ważniejsze niż wspólny obiad. Zagryzę moje rozczarowanie wołowiną. Cmok”.

Łzy napłynęły jej do oczu i była to reakcja tak nagła, zadziwiająca i krępująca, że rozejrzała się dookoła, czy nikt nie zauważył jej słabości. Nikt. Wszyscy byli w swoich własnych przedświątecznych światach, pełnych wyzwań i emocji. Zrobiła kilka głębokich wdechów, spróbowała skupić myśli na czymś innym, a nie na tym, że jej serce rozdziera głęboka rozpacz. Oczywiście Bartek ma rację. Poświęcała swój wolny dzień na to, żeby biegać za prezentami i jedzeniem dla ludzi, którzy przez cały rok raczej nie pamiętają o jej istnieniu. Też by wolała zostać w domu, zrobić obiad i manicure, obejrzeć serial i poleżeć w wannie. Ale przecież rodzina również jest ważna. Mama, tata i brat to nie są obcy ludzie i chociaż czasem doprowadzają ją do szału, to przecież będzie z nimi na zawsze. Nie da się rozwieść z bratem czy rozstać z rodzicami, nawet jeśli jest to małżeństwo z rozsądku. To znaczy niby można, słyszała o takich przypadkach, ale nie mieszczą jej się w głowie. Nie tak została wychowana. Szkoda, naprawdę szkoda, że Bartek tego nie rozumie.

Rzuciła okiem na telefon, żeby skierować myśli w inne rejony. Konkret zawodowej rzeczywistości i konflikty polityczne na świecie to były dwa tematy, które sprawdzały się najlepiej. Upday mówił tylko o kolejnych zachorowaniach, skrzynka mailowa z pracy jak zwykle pękała w szwach, ale tytuły maili wskazywały, że nie ma w nich żadnych ukrytych bomb ani wąglików. Na firmowym czacie była wiadomość od Toma: „Jak się bawisz? Mam nadzieję, że zaczynasz właśnie świąteczny biforek”. „Raczej świąteczny rollercoaster” – odpisała. Akurat prezent dla Toma już od kilku dni czekał na Wigilię na parapecie w kuchni. Wzięła kilka głębokich wdechów i zaczęła wykładać towary na taśmę.

***

Oczywiście był korek. Jak zawsze, ale dzisiaj był dłuższy i jeszcze bardziej denerwujący. Odzywające się co chwilę klaksony wskazywały na to, że inni uczestnicy ruchu doświadczali podobnych emocji. I wtedy zadzwonił Czarek. Gdy dzwoni Czarek, jest tak, jakby czarne chmury zbierały się nad światem. Zaraz uderzą pioruny, które obudzą uśpionych pod ziemią kosmitów.

– Paula, powiedziałaś naszym stażystom, że rozwiązujemy z nimi umowę? – Piorun uderzył bez zbędnych grzeczności.

– Cześć, Cezary, jak wiesz, mam dzisiaj urlop i nie muszę odpowiadać na twoje pytanie. – Paulina postanowiła przetestować asertywność, której uczyła się na ostatnim szkoleniu.

– To po cholerę odbierasz telefon? Myślisz, że dzwoniłbym do ciebie po przepis na makowiec? – Logika tego zdania zbiła ją z tropu.

– Nie, nie powiedziałam im – wyrzuciła z siebie szybko, żeby tylko nie ciągnął dalej swoich złośliwości.

– Zadziwiające – zawiesił głos. – Przecież wiedziałaś, że jeśli nie wypowiesz im umowy do połowy grudnia, to zostaną z nami jeszcze przez dwa tygodnie stycznia.

Czarek zmieniał się z sadysty w śledczego.

– Bardzo cię przepraszam, ale w natłoku rocznych sprawozdań i wszystkich innych grudniowych spraw nie zdążyłam się tym zająć do piętnastego, a potem uznałam, że dawanie im wypowiedzeń przed świętami będzie nieludzkim okrucieństwem. Zajmę się tym tuż po Bożym Narodzeniu.

Starała się, żeby jej głos brzmiał spokojnie, ale czuła, że słychać jej wewnętrzne rozedrganie. Wiedziała też, że szef, jeśli tylko to usłyszy, bezwzględnie to wykorzysta przeciwko niej.

– Nie wiem, jak to zrobisz, ale masz ich zwolnić. Nie jesteśmy pomocnikami Świętego Mikołaja, tylko bezwzględną, pazerną globalną korporacją, która nie kieruje się miłosierdziem, ale potrzebą zysku.

„Ty na pewno” – pomyślała, a tymczasem Czarek perorował. Najwyraźniej się rozkręcał.

– Pamiętasz ostatni call z Amerykanami? Cięcie kosztów, redukcja etatów, recesja. Nie możemy sobie pozwalać na potknięcia, które kosztują firmę kolejne wydatki. Nie chcę tej trójki patałachów oglądać w nowym roku. Jeśli przyjdą do pracy drugiego stycznia, to ich pensje potrącę z twojej.

Wiedziała, że Czarek blefuje, że nie może potrącać jej z pensji żadnych kosztów. Mógł za to zmniejszyć premię, na którą pracowała przez cały rok. Bardzo ciężko pracowała i osiągała wspaniałe wyniki. Żaden zespół nie poradził sobie tak dobrze w pandemii ze zorganizowaniem i wykonaniem obowiązków jak jej ludzie. Tych troje praktykantów to była nagroda za ciężką pracę, ale też konieczność, bo wbrew czarnym prognozom ekonomistów ciągle przybywało klientów i zleceń. Bardzo polubiła tych młodych, zwłaszcza Maję, której błyskotliwość i inteligencja świetnie sprawdzały się przy robieniu szybkich i trafnych analiz, ale też do budowania więzi z zespołem. Zanim się pojawiła, byli grupą profesjonalistów. Dzięki niej stali się też kumplami z pracy. Niestety, dziewczyna miała pecha i zaraziła się covidem. Od prawie dwóch tygodni siedziała w izolacji i czuła się na tyle źle, że przestała pracować. A takich Czarek nie lubił najbardziej, więc gdy Paulina usłyszała o redukcji etatów, wiedziała, że będzie musiała pozbyć się Mai, choć jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to krzywdzące. Jak powiedzieć dziewczynie, która dostaje korby zamknięta sama w domu, że od stycznia ma nie przychodzić do pracy?