Dom pani Marty - Magda Louis - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Dom pani Marty ebook i audiobook

Magda Louis

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Magdy Louis, autorka „Mojej rodziny na piętrze”, wraca z kolejną powieścią!

 

Gdy pani Marta dobiega sześćdziesiątki, w jej domu zaczyna sporo się dziać. Najpierw kobieta przyjmuje pod swój dach Hope, pochodzącą z Zimbabwe studentkę pielęgniarstwa, która staje się dla niej tak bliska jak córka.

Potem zgadza się na sprowadzenie do domu byłego męża Bernarda. Ten dwadzieścia lat wcześniej zostawił ją dla innej kobiety. Mężczyzna po zawale jest w śpiączce i wymaga stałej opieki. O pomoc nad Bernardem prosi mieszkająca w Kanadzie córka Renia, która z powodu zaawansowanej ciąży nie może przylecieć do Polski. Ona niedługo także odwiedzi dom matki, wcześniej jednak wysyła do Marty swoją starszą córkę Stellę.

Wśród odwiedzających nie może zabraknąć Ewy – neurolożki i bliskiej przyjaciółki gospodyni, która dzięki życiowemu doświadczeniu jest skarbnicą złotych rad i sarkastycznych uwag – oraz siostry Moniki. Kobieta podczas wizyty wciąż wspomina zmarłego męża alkoholika i pieniądze ukradzione przez kochanka.

Ostatnim gościem w domu pani Marty jest jej matka, która lata temu, gdy dzieci były małe, zostawiła rodzinę i wyjechała do Stanów Zjednoczonych.

W tym całym rozgardiaszu gospodyni wspomina swoje życie, próbuje zrozumieć, czemu tak się wszystko potoczyło, a przy okazji stara się odzyskać namiastkę rodziny i normalności. Ich brak był dla pani Marty najbardziej dotkliwy. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 59 min

Lektor: Agnieszka Castellanos-Pawlak
Oceny
4,4 (46 ocen)
27
12
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majkakjam

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka .
10
Mifufu

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam poczucie humoru i sposób pisania tej autorki
00
Felakuti

Dobrze spędzony czas

Trudny początek. Potem wciąga. Nastroju nie poprawia. Język sprawny. Odległy od mojego swiat. Przez to pouczające, człowiek nieco pokornieje i „łaskawiej” widzi innych ludzi.
00
JoNa13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne pióro. Doskonale utkana historia. To moja pierwsza książka tej Autorki. Natychmiast sięgnę po kolejną. Dziękuję
00
Ela2510

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna , wzruszająca i taka bliska..
00

Popularność




Ty­tuł: Dom pani Marty

Co­py­ri­ght © Magda Lo­uis, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-305-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

ROZ­DZIAŁ 1

Prze­szłam przez ciemny sa­lon i za­trzy­ma­łam się przy uchy­lo­nych drzwiach do po­koju, w któ­rym le­żał Ber­nard. Po­ło­ży­łam dłoń na klamce, przy­tu­li­łam głowę do drew­nia­nego skrzy­dła. Serce ty­kało ni­czym zbyt mocno na­krę­cona za­bawka. Sta­łam z za­mknię­tymi oczami, nie li­czy­łam se­kund ani nie na­słu­chi­wa­łam, cze­ka­łam na mo­ment, kiedy za­cznę się uspo­ka­jać. Cza­sami trwało to kilka se­kund, cza­sami tak długo, że re­zy­gno­wa­łam i szłam na górę, nie spraw­dza­jąc, czy jesz­cze żyje.

Drzwi, które pchnę­łam sztyw­nym pal­cem, otwo­rzyły się na oścież. Przy łóżku stała lampa, ma­te­ria­łowy klosz prze­pusz­czał mleczne świa­tło, na­da­jąc mu mię­towy od­cień. Ber­nard le­żał na wznak, cia­sno owi­nięty ko­cem jak spo­wite be­ci­kiem dziecko, któ­remu unie­ru­cha­mia się rączki, żeby nie dra­pało ma­leń­kiego nosa. Po­de­szłam do łóżka, ale nie dość bli­sko, by oce­nić po­nad wszelką wąt­pli­wość, czy klatka pier­siowa Ber­narda wciąż się unosi i opada, czy jest już nie­ru­chomą skarpą. Ba­łam się, że to ja będę tą osobą, która znaj­dzie go mar­twego, i na mnie spad­nie obo­wią­zek za­wia­da­mia­nia, wzy­wa­nia, pod­pi­sy­wa­nia, może na­wet or­ga­ni­zo­wa­nia po­grzebu. W mo­jej kar­to­tece do końca ży­cia po­zo­sta­nie wspo­mnie­nie chwili, gdy umarł Ber­nard. Lu­dzie będą so­bie uży­wać przez wiele lat, opo­wia­da­jąc są­sia­dom i dzie­ciom: Czy to nie iro­nia losu, że to aku­rat Marta zna­la­zła go mar­twego? Jak to się ży­cie dziw­nie ple­cie, wró­cił do domu po śmierć… Cie­kawe, czy ją prze­pro­sił, za­nim umarł.

Sta­łam po­środku mo­jego ga­bi­netu, który przez te wszyst­kie lata peł­nił różne funk­cje i prze­siąkł za­pa­chami róż­nych osób. Lu­dzie wie­szali na opar­ciu fo­tela czę­ści gar­de­roby, pod łóż­kiem znaj­do­wa­łam ka­wałki pla­stiku, które do ni­czego nie pa­so­wały, grze­bie­nie, agrafki, zgnie­cione puszki albo, jak ostat­nio, pre­zer­wa­tywę za­wi­niętą w ka­wa­łek pa­pieru to­a­le­to­wego. Ga­bi­net czę­sto prze­mie­niał się w ma­ga­zyn, w któ­rym ku­rie­rzy zrzu­cali paczki – cze­kały po­tem na roz­pa­ko­wa­nie ca­łymi ty­go­dniami. Ku­po­wa­łam co­raz wię­cej, ale co­raz czę­ściej bra­ko­wało mi en­tu­zja­zmu, żeby swoje za­kupy zo­ba­czyć. Te­raz le­żał tu Ber­nard. Ka­retka szpi­talna przy­wio­zła go siód­mego czerwca, za­raz po dzie­sią­tej rano, a tuż po je­de­na­stej pie­lę­gnia­rze od­je­chali.

Hope we­szła do po­koju, wy­mi­nęła mnie i po­de­szła do łóżka. Spraw­dziła go­dzinę na ze­garku przy­pię­tym do bluzy ni­czym broszka. Do­tknęła po­duszki, wy­rów­nała fałdę na koł­drze i uśmiech­nęła się do swo­jego pa­cjenta.

– Niech pani Marta idzie, ja po­sie­dzę przy pan. Pani Marta ma dość na dziś.

Schy­liła się, żeby pod­nieść z pod­łogi kilka czy­stych wa­ci­ków. Jej ogromny, mię­si­sty ty­łek wy­piął się wy­soko. Po­wą­chała le­żą­cego bez ru­chu Ber­narda i po­gła­dziła jego czoło. Hope od ja­kie­goś czasu fa­scy­no­wała się te­ma­tem sta­wia­nia dia­gnoz za po­mocą wę­chu, po tym jak od­kryła u sie­bie za­lążki ta­kich umie­jęt­no­ści. Prze­ko­ny­wała mnie, że jej nos jest pra­wie tak do­bry jak nos psa, i cier­pli­wie uczyła się roz­po­zna­wać cho­roby po za­pa­chu skóry. Z Joy Milne była w sta­łym kon­tak­cie i ze­szłego lata po­le­ciała do Szko­cji, żeby po­znać oso­bi­ście ko­bietę sta­wia­jącą dia­gnozy po za­pa­chu. Milne była w sta­nie, wą­cha­jąc T-shirt, wy­czuć cho­robę Par­kin­sona, za­nim ta się ujaw­niła.

– Żyje? – za­py­ta­łam, sto­jąc kilka kro­ków od łóżka.

– Pan żyje. – Hope pod­nio­sła głowę. – Pani nie boi się… jesz­cze śmierć nie idzie.

Po­de­szłam bli­żej. Ber­nard miał za­mknięte oczy, ale jego po­wieki lekko drgały. Na śnia­dej, gład­kiej skó­rze po­ja­wiły się czer­wone plamki i fio­le­towe ni­teczki. Nie za­uwa­ży­łam ich wcze­śniej, ale też od bar­dzo dawna nie wi­dzia­łam z bli­ska jego twa­rzy. Wy­chudł, nie wy­glą­dał przez to mło­dziej, prze­ciw­nie, wy­da­wał się prze­mę­czony i nie miało to nic wspól­nego ze śpiączką, w któ­rej za­nu­rzył się jego mózg. Nie­prze­rwany sen trwał już dzie­sięć ty­go­dni i wbrew temu, co wy­ro­ko­wali le­ka­rze, stan Ber­narda się nie po­gar­szał.

– Biedny pan. – Hope obe­szła łóżko i za­pa­liła drugą lampkę. – Będę te­raz czy­tać dla niego. Mam co czy­tać… nie­długo eg­za­min.

Hope koń­czyła stu­dia pie­lę­gniar­skie, na które zło­żyła się jej ro­dzina miesz­ka­jąca w An­glii. Ciotka Do­ris za­pła­ciła za pierw­szy rok, wuj Lo­ve­more za drugi, trzeci rok sfi­nan­so­wała córka ciotki Do­ris, Joyce, która prze­nio­sła się z pań­stwo­wej do pry­wat­nej służby zdro­wia i po kilku ty­go­dniach wy­szła za mąż za wdzięcz­nego pa­cjenta. Tego sa­mego ży­czyła Hope, któ­rej uroda za­czy­nała roz­kwi­tać do­piero te­raz, gdy dziew­czyna skoń­czyła dwa­dzie­ścia pięć lat. Kiedy szła ulicą, za jej tył­kiem po­dusz­kow­cem oglą­dali się pra­wie wszy­scy męż­czyźni. Młodsi gwiz­dali, starsi chrzą­kali. Mło­dym, na myśl, że mo­gliby jej do­tknąć, na­gle za­sy­chało w gar­dle i od­ru­chowo do­ty­kali na­brzmia­łego kro­cza. Hope była dumna ze swo­jego tyłka, no­siła ubra­nia, które pod­kre­ślały to nie­zwy­kłe zja­wi­sko, choć z do­bra­niem dżin­sów od­po­wied­nio sze­ro­kich w bio­drach, a wą­skich w pa­sie miała co­raz więk­szy pro­blem.

W moim domu za­miesz­kała przed dwoma laty, za­raz po za­koń­cze­niu se­me­stru let­niego. Po­zna­łam ją dzięki mo­jej przy­ja­ciółce Ewie, le­karce, która wy­kła­dała na uczelni na kie­runku pie­lę­gniar­stwo. Ewa za­chwy­cała się swo­imi stu­den­tami z róż­nych za­kąt­ków świata, a ci uwiel­biali jej po­czu­cie hu­moru i dy­stans do sie­bie, ale naj­wię­cej kon­tak­tów to­wa­rzy­skich utrzy­my­wała ze stu­dent­kami z Zim­ba­bwe i Ni­ge­rii. Przy­szła na lunch z Hope, przed­sta­wiła ją jako swoją naj­lep­szą stu­dentkę i już we trzy do­szły­śmy do wnio­sku, że mój ogromny dom może po­mie­ścić dwie ko­biety. Hope nie po­je­chała do Zim­ba­bwe na wa­ka­cje, mia­ły­śmy trzy mie­siące, żeby się po­znać i oce­nić, czy chcemy ze sobą miesz­kać na dłu­żej i dzie­lić wszystko to, co się dzieli, ży­jąc pod jed­nym da­chem i go­tu­jąc w jed­nej kuchni. Hope prze­pra­co­wała całe lato w re­stau­ra­cji mo­jej ko­le­żanki. Za­czy­nała o dwu­na­stej w po­łu­dnie, więc wszyst­kie śnia­da­nia ja­dły­śmy ra­zem, cza­sami uda­wało się zjeść wspól­nie nie­dzielny obiad, który przy­go­to­wy­wa­łam spe­cjal­nie dla niej. Uwiel­biła pie­rogi, słod­kie bułki z ro­dzyn­kami i do­brze wy­sma­żone steki.

Hope usia­dła przy łóżku i roz­ło­żyła na ko­la­nach no­tatki opi­sane ty­tu­łem „Sur­gi­cal nur­sing”. Sta­łam nie­zde­cy­do­wana, czy mam wyjść czy wy­ko­rzy­stać ten mo­ment, żeby po­roz­ma­wiać z dziew­czyną na te­mat no­wej sy­tu­acji. Przed ty­go­dniem ob­wie­ści­łam jej, że przez ja­kiś czas bę­dziemy mu­siały za­jąć się moim by­łym mę­żem, który za­padł w śpiączkę, nie uści­śla­jąc, co do­kład­nie mam na my­śli. Za­jąć się w sen­sie opieki pie­lę­gniar­skiej? Kro­plówki, pam­persy, od­le­żyny, czy­ta­nie do snu? Tych py­tań Hope nie za­dała, chciała tylko wie­dzieć, ile pań­stwo są po roz­wo­dzie. Dwa­dzie­ścia lat. Dwa­dzie­ścia lat i dwa mie­siące mija wła­śnie te­raz, w czerwcu.

– Nie mu­sisz przy nim sie­dzieć każ­dej nocy… Pie­lę­gniarka bę­dzie rano.

Hope spoj­rzała za­sko­czona.

– Mu­szę, pan nie lubi być sam, w noc nie lubi le­żeć sam.

– Skąd ty mo­żesz wie­dzieć, co on lubi, a czego nie? Nie znasz go.

– Cho­robę znam, wcale nie lubi być sam – od­parła. – Mój wu­jek tak le­żał kilka ty­go­dni… wy­pa­dek miał na mo­toru.

Z po­czątku sta­ra­łam się po­pra­wiać Hope, kiedy nie­gra­ma­tycz­nie skła­dała zda­nia, ale z cza­sem za­nie­cha­łam tej na­uczy­ciel­skiej ma­niery. Nie z po­wodu obo­jęt­no­ści czy braku re­zul­ta­tów – Hope po­słu­gi­wała się pol­sz­czy­zną wciąż bar­dzo za­baw­nie, ale co­raz le­piej – po pro­stu przy­zwy­cza­iłam się do tego, jak mówi, i moje ucho prze­stało sły­szeć błędy gra­ma­tyczne. Prze­krę­ca­nie wy­ra­zów i usta­wia­nie szyku zda­nia na wzór ję­zyka an­giel­skiego już mi nie prze­szka­dzało.

Po­de­szłam do biurka i usia­dłam w fo­telu z dala od czę­ści „am­bu­la­to­ryj­nej” ga­bi­netu. Za­pa­li­łam lampkę sto­jącą na brzegu. Książki za­mó­wione ty­dzień wcze­śniej, uło­żone jedna na dru­giej, wy­su­wały się poza kra­wę­dzie. Nie mia­łam ochoty czy­tać pierw­szego zda­nia, mój umysł chwi­lowo był za­mknięty.

– Prze­cież on może tak le­żeć la­tami… Jak Schu­ma­cher – po­wie­dzia­łam, od­su­wa­jąc stos na śro­dek biurka. Bio­gra­fia Pu­tina spa­dła na blat.

– Ktoś z pani ro­dziny ten Schu­ma­cher? – Hope zmarsz­czyła czoło.

– Ach, nie… sławny kie­rowca For­muły 1, na nar­tach miał wy­pa­dek wiele lat temu, w jed­nej se­kun­dzie skoń­czyła się jego sława i w tej sa­mej chwili za­częła udręka wszyst­kich człon­ków ro­dziny.

Hope wzru­szyła ra­mio­nami.

– Dużo jest taka sy­tu­acja, ale co na to można zro­bić?

– Mo­dlić się, jak kto wie­rzący, żeby się nie przy­tra­fiło. Co noc sie­dzisz przy nim do późna, opie­ku­jesz się, a prze­cież nie mu­sisz. Hope, nie mu­sisz. Od ju­tra za­cznę szu­kać pie­lę­gniarki na cały ze­gar, tak da­lej być nie może…

– Ja je­stem pie­lę­gniarka! – Hope wstała i szyb­kim kro­kiem po­de­szła do mnie. – Mam jesz­cze ostatni se­mestr do dy­plom… Umiem wszystko. Po co wo­łać inną pie­lę­gniarkę? – Przy­klęk­nęła przy moim fo­telu i po­ło­żyła dłoń na moim ko­la­nie. – Nie bierzmy do nas obcy.

Po­gła­ska­łam ją po po­liczku.

– Nie po­ra­dzimy so­bie, zna­czy ty… bo ja w ogóle się na tym nie znam. Nie mo­żesz za­wa­lić stu­diów, twoja ciotka by mi nie da­ro­wała. To może po­trwać, na­wet le­ka­rze nie wie­dzą, ile czasu on bę­dzie w ta­kim sta­nie.

Hope pod­nio­sła wy­pro­sto­wany pa­lec i wska­zała su­fit.

– Bóg wie, tylko on.

– Więc go za­py­taj przy oka­zji, bar­dzo bym chciała wie­dzieć, jak długo po­trwa ten kosz­mar… – po­wie­dzia­łam, ga­sząc lampkę.

Hope obe­szła łóżko, przy­su­nęła krze­sło bli­żej świa­tła i usia­dła. Nie do­cze­ka­łam się żad­nej od­po­wie­dzi. Kiedy chciała po­wie­dzieć coś, o czym wie­działa, że może mi się nie spodo­bać, wy­bie­rała do­stojne mil­cze­nie. Nie zwra­ca­jąc uwagi na mnie, otwo­rzyła swój wielki ze­szyt i za­częła gło­śno czy­tać:

– The care ne­eds of sur­gi­cal pa­tients are core to the role of the nurse and have un­der­gone si­gni­fi­cant spe­cia­li­za­tion, with the in­cre­asing tech­no­lo­gi­cal and cli­ni­cal ad­van­ces in sur­gery…

Wy­szłam na ta­ras. Nie za­pa­li­łam lam­pio­nów, żeby nie zle­ciały się ćmy i osza­lałe in­sekty, które z ciem­no­ści wy­wabi naj­bled­szy na­wet pło­myk czy za­pach. Ze­szłego lata za­rzą­dzi­łam za­ło­że­nie wszę­dzie mo­ski­tier, na­resz­cie można było spać przy otwar­tym oknie, a ko­mary wla­tu­jące drzwiami pa­dały ra­żone pro­mie­niem UV za­raz w holu. To była je­dyna in­we­sty­cja, na którą so­bie po­zwo­li­łam, od­kąd zo­sta­łam tu sama. Po co wy­da­wać pie­nią­dze na fa­na­be­rie pod­sta­rza­łej ko­biety, która już dawno temu po­winna była się wy­pro­wa­dzić do lo­kalu, jaki można obejść w kilka se­kund? Za­pa­trzy­łam się w je­dyne roz­świe­tlone okno domu, który wy­bu­do­wał dla nas Ber­nard. Nad­zo­ro­wał prace oso­bi­ście, wtrą­cał się we wszystko, mie­rzył, oce­niał, tar­go­wał się i cały czas po­wta­rzał ro­bot­ni­kom, że ten dom ma stać dwie­ście lat. Wy­da­wał pie­nią­dze mo­jej matki tak oszczęd­nie, jakby sam na nie za­pra­co­wał, ale przy bu­do­wie domu po­sta­wił na ja­kość, a ja­kość kosz­to­wała ty­siące do­la­rów.

Usi­ło­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, jaki wtedy był ten młody Ber­nard. Do­stał imię po ojcu, ku­ra­to­rze są­do­wym, który nie prze­ka­zał żad­nych wy­bit­nych ge­nów swoim dzie­ciom. Ber­nard oświad­czył mi się w dniu po­grzebu mo­jego ojca, za­raz po sty­pie, kiedy ostatni go­ście po­że­gnali się z po­grą­żo­nymi w żalu cór­kami. Mama nie przy­le­ciała z Ame­ryki, są­sie­dzi byli obu­rzeni, choć mało kto już pa­mię­tał, jak wy­glą­dała Ma­tylda Lan­gie­wicz.

Ber­nard usiadł bli­sko mnie i ujął moją dłoń.

– Będę się tobą opie­ko­wał, za­wsze i na za­wsze.

Sie­dzie­li­śmy na ka­na­pie w ciem­nym sa­lo­nie, tam gdzie zwykł sia­dy­wać oj­ciec we wszyst­kie sa­motne wie­czory przez ostat­nie lata ży­cia. Do­tknę­łam kra­wę­dzi stołu w miej­scu, gdzie wciąż były wi­doczne ślady po zę­bach na­szego psa. Fala do sa­lonu wcho­dziła rzadko, ale kiedy już jej się to udało, wbi­jała ostre ząbki w drew­niane me­ble i progi. Po­tem prze­pra­szała, ucie­kała ze sku­lo­nym ogo­nem do ogrodu, wra­cała po chwili ra­do­sna, pewna, że wszy­scy już za­po­mnieli o znisz­cze­niach. Ber­nard nie lu­bił psów, Fala de­ner­wo­wała go przede wszyst­kim dla­tego, że był to mój pies. Kie­dyś dmuch­nął suce dy­mem z jo­inta w sam nos i od tego mo­mentu ku­liła się i ucie­kała, gdy się do niej zbli­żał. Fala była je­dy­nym świad­kiem chwili, kiedy po­wie­dzia­łam „tak”, za­raz po­tem za­częła się bu­rza i trzy­let­nia suka rasy owcza­rek nie­miecki resztę nocy spę­dziła pod sto­łem.

– Weź­miemy ślub, kiedy tylko skoń­czy się ża­łoba. – Ber­nard wy­szedł na chwilę z sa­lonu. Przy­niósł kie­liszki i bu­telkę od­kor­ko­wa­nego wina. – Nie mu­simy na ra­zie ni­komu o tym mó­wić, lu­dzie za­czę­liby ga­dać, że w ta­kim dniu wy­pra­wi­li­śmy za­rę­czyny, ale ja my­ślę, że twój tato tego wła­śnie by chciał…

– Umarli nie chcą ni­czego – po­wie­dzia­łam ci­cho.

– Nie mów tak, dużo roz­ma­wia­łem z twoim tatą, wiem, jak cię ko­chał, i zda­wał so­bie sprawę, jak ja cie­bie ko­cham. Nie mam dla cie­bie pier­ścionka, nie chcę ci da­wać byle czego, a na bry­lant jesz­cze nie uzbie­ra­łem. Ale bę­dzie, obie­cuję.

Obiet­nice Ber­narda, skła­dane spon­ta­nicz­nie, pie­czę­to­wane łzami, te ważne i te błahe, wszyst­kie nie­speł­nione, po­wie­wały jak po­szewki schnące na sznu­rze. By­łam mu wtedy wdzięczna, że usi­łuje prze­bić się przez moją ża­łobę, choć ro­bił to nie­de­li­kat­nie i nie­udol­nie. Li­czą się in­ten­cje, jak w spra­wie o za­bój­stwo.

– Nie śpieszmy się z we­se­lem – stwier­dzi­łam.

– We­sela może w ogóle nie być, je­śli o mnie cho­dzi. Przyjdą, na­żrą się, ob­ga­dają, na ko­niec zro­bią mor­dow­nię na par­kie­cie.

– Nie mogę te­raz ukła­dać li­sty go­ści, dajmy już so­bie spo­kój, to nie jest do­bry mo­ment.

– Ja­sne, cho­dzi mi o to, że­byś miała o czym my­śleć. – Ber­nard po­dał mi kie­li­szek. Usiadł obok mnie przy ni­skiej ła­wie. Na­sze ko­lana się sty­kały.

Wspar­łam skroń na jego ra­mie­niu.

– Mam taką pustkę w gło­wie, jakby był w niej ko­smos. Pla­nety, gwiazdy, wszyst­kie od­da­lone od sie­bie o mi­liardy lat świetl­nych, zu­peł­nie jak moje my­śli. Nic mi się nie chce skleić w jedno, okropny chaos. – Mój wzrok za­trzy­mał się na nie­do­my­tej, pęk­nię­tej na brzegu po­piel­niczce, w któ­rej tato ga­sił pa­pie­rosy. Stary krysz­tał, zwy­kły przed­miot, trwal­szy niż ży­cie czło­wieka.

– Lu­bi­łem two­jego tatę, mie­li­śmy do­bry kon­takt…

Ber­nard wes­tchnął i roz­luź­nił mię­śnie. Ra­mię, które obej­mo­wa­łam, zwi­sało te­raz ni­czym zła­mana ga­łąź. Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, żadne z nas nie my­ślało o tym, co się przed chwilą wy­da­rzyło. Ja nie mo­głam wyjść z ka­plicy i odejść od urny, wciąż tam tkwi­łam przy ojcu, obok za­pła­ka­nej Mo­niki, która szar­pała raz mój rę­kaw, to znów rę­kaw ko­szuli swo­jego męża Da­niela, pod­czas gdy Ber­nard się za­sta­na­wiał, czy jego matka ze­chce przy­je­chać na ślub, czy nie wy­my­śli ja­kiejś prze­szkody w ostat­niej chwili, jak miała w zwy­czaju. Nie była do prze­sady za­in­te­re­so­wana wy­da­rze­niami z ży­cia swo­jego star­szego syna. Ber­nard przez ostat­nich kilka lat kon­tak­to­wał się z nią wy­łącz­nie wtedy, kiedy w ka­len­da­rzu po­ja­wiały się świą­teczne daty – Boże Na­ro­dze­nie, Wiel­ka­noc, Dzień Matki, imie­niny Kry­styny. Roz­mowy matki i syna były nie­po­radne, przy czym to on wy­ka­zy­wał wię­cej za­in­te­re­so­wa­nia i tro­ski o nią niż ona o niego. Co u cie­bie, mamo? Co ma być? Li­cho… ani zdro­wia, ani nie ma się z czego ucie­szyć. Zmie­ni­łem pracę, wiesz… będę sprze­da­wał sa­mo­chody w sa­lo­nie. W sa­lo­nie? Ja­kim sa­lo­nie? Sa­mo­cho­do­wym, mamo. Twój brat ma­tury nie zdał, ale to pew­nie już wiesz. Ty też nie masz ma­tury, wy­cho­wa­łam sa­mych głą­bów. Ja ma­turę jesz­cze zro­bię, taki mam plan, mamo. Aku­rat, czyś ty kiedy zro­bił to, co mó­wi­łeś, że zro­bisz? Zresztą po co wam te ma­tury, te stu­dia? Z bra­tem roz­ma­wia­łeś? Skarży się, że do niego nie dzwo­nisz. Nie dzwo­nię, on by mógł za­dzwo­nić choć raz. Wiesz, ciotka Wie­sia była wczo­raj, mó­wiła, że schu­dłam, nie mogę jeść tyle, co kie­dyś, nic mi nie sma­kuje. Spać też nie mogę, ta­bletki biorę, nie są sku­teczne, le­karz mó­wił, że mocne, mnie w każ­dym ra­zie nie po­ma­gają. Wie­sia bie­rze si­gno­pam, może i mnie by le­karz za­pi­sał? Mamo, oj­ciec Marty jest bar­dzo chory, przy­go­to­wu­jemy się na naj­gor­sze… A kto dzi­siaj zdrowy? On chłop jak dąb, wszyst­kich nas prze­żyje. Te leki to pew­nie tylko psy­chia­tra może za­pi­sać… Twój brat ju­tro przyj­dzie trawę ko­sić, to mu po­wiem, żeby za­dzwo­nił, ale le­piej ty za­dzwoń.

Ber­nard za­my­kał się w ła­zience na czas roz­mów z matką, a gdy skoń­czył, na­tych­miast biegł do lo­dówki po piwo. Pił szybko, bez de­lek­to­wa­nia się sma­kiem. Bę­dzie jej mu­siał po­wie­dzieć o za­rę­czy­nach od­po­wied­nio wcze­śniej, matka po­trze­bo­wała mie­sięcy, żeby przy­zwy­czaić się do ja­kiej­kol­wiek no­wej sy­tu­acji i prze­su­nąć choćby o mi­li­metr swoje ry­tu­ały. Lu­biła mnie, nie­świa­doma, że ja wi­nię ją za to, jak wy­cho­wała swoje dzieci, dwóch za­kom­plek­sio­nych i nie­szczę­śli­wych sy­nów, któ­rych nie brała na ko­lana, nie trzy­mała za rękę, nie do­ty­kała od dnia, kiedy prze­stali si­kać w pie­lu­chy, a je­dyny fi­zyczny kon­takt, jaki mieli z matką, spro­wa­dzał się do sy­tu­acji, gdy mu­siała ich przy­trzy­mać na fo­telu den­ty­stycz­nym.

Po­ło­ży­li­śmy się spać kilka mi­nut po pół­nocy. Ber­nard miał ochotę na seks, wier­cił się pod koł­drą i sta­rał się nie pa­trzeć na czarną su­kienkę wi­szącą na drzwiach.

– Nie wiem, czy za­snę – po­wie­dzia­łam. – Do­brze, że ten dzień już się skoń­czył.

– Do­tknij mnie… – Ber­nard za­czął przy­bli­żać moją dłoń do swo­jego uda.

– Nie, nie mogę te­raz, na­wet nie za­czy­naj…

– Tylko mnie do­tknij… to po­trwa chwilę…

Za­mknę­łam oczy i po­zwo­li­łam mu pro­wa­dzić dłoń tam, gdzie chciał.

Wsta­łam, za­nim dom się obu­dził. Ro­biąc kawę, my­śla­łam o tych wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych w po­koju ojca rze­czach, które trzeba bę­dzie uprząt­nąć. Oj­ciec był ko­lek­cjo­ne­rem nie­po­trzeb­nych sprzę­tów, do­ku­men­tów, bu­tów i in­struk­cji ob­sługi, pra­lek, lo­dó­wek, te­le­wi­zo­rów i kal­ku­la­to­rów. Zbie­rał dro­bia­zgi że­la­zne, pla­sti­kowe, drew­niane, ka­wałki nie wia­domo czego, które kie­dyś się ode­rwały od ja­kichś urzą­dzeń czy przed­mio­tów. W ga­rażu cze­kała na nas góra śmieci i resz­tek. Chcia­łam po­sprzą­tać po ojcu jak naj­szyb­ciej, ale Mo­nika uwa­żała, że po­win­ni­śmy tro­chę od­cze­kać po po­grze­bie, za­nim za­cznie się wiel­kie wy­wa­la­nie i wy­wo­że­nie.

Za­sta­łam ją w kuchni sie­dzącą przy stole, owi­niętą ko­cem, który kie­dyś słu­żył jako pod­kładka do pra­so­wa­nia.

– Spa­łaś w nocy? Ja chyba za­snę­łam, nie sły­sza­łam was na dole. Da­niel też padł wcze­śnie. Długo sie­dzie­li­ście? – Ziew­nęła.

Od­po­wie­dzia­łam, że długo, ale nie in­for­mo­wa­łam jej, co się wy­da­rzyło. Nie mia­łam siły, żeby od­two­rzyć roz­mowę na te­mat mo­ich za­rę­czyn. Bo­lała mnie głowa, czu­łam mdło­ści, na­wet za­pach kawy mnie draż­nił. Zro­bi­łam kawę dla Mo­niki, so­bie za­pa­rzy­łam zie­loną her­batę.

– Wszę­dzie pach­nie oj­cem… Ubra­nia taty wi­szą w sza­fie, czapka leży na łóżku, wi­dzia­łaś? Ktoś po­ło­żył na po­duszce czapkę, tę białą z dasz­kiem, jego ulu­bioną. Uwa­żał, że no­sze­nie czapki za­trzyma pro­ces ły­sie­nia. Oj­ciec bał się sta­ro­ści, może wła­śnie dla­tego tak wcze­śnie umarł.

Mo­nika scho­wała gołe nogi pod blat. Miała mlecz­no­białą skórę, która nie wi­działa słońca od kil­ku­na­stu lat. Jej strach przed uda­rem czy ra­kiem skóry dawno już prze­ro­dził się w ob­se­sję. Ze słońca zro­biła so­bie wroga, jed­nego z wielu.

– Prze­stań bre­dzić. Sama po­ło­ży­łam czapkę na łóżku, w domu jest jesz­cze wię­cej taty. Zgnie­cione na pię­tach pan­to­fle, pę­dzel do go­le­nia z szorst­kimi wło­skami, ży­letka, na­po­częty krem, skó­rzany pa­sek do spodni z wy­ro­bio­nymi dziur­kami, które sam wy­bi­jał, kiedy z po­staw­nego męż­czy­zny za­mie­niał się w stra­cha na wró­ble. Miejmy to z głowy, po­tem bę­dzie jesz­cze trud­niej – po­wie­dzia­łam, wsta­jąc z krze­sła.

– Tro­chę za prędko jak dla mnie, ale okej, rób, jak uwa­żasz, w końcu to ty z nim by­łaś naj­bli­żej. – Mo­nika wy­po­wie­działa to zda­nie z nie­chę­cią.

– Miesz­ka­li­śmy ra­zem, trudno nie być bli­sko.

– Nie o miesz­ka­nie tu cho­dzi, tylko o wa­sze re­la­cje, ja w każ­dym ra­zie by­łam poza na­wia­sem i to jest fakt.

Mo­nika miała szcze­gólny dar: wy­czu­wała, kiedy i w któ­rym miej­scu ude­rzyć, żeby naj­bar­dziej bo­lało, i za­da­wała cios. Nie li­czy­łam, że bę­dzie dla mnie wspar­ciem po śmierci ojca, em­pa­tia nie była za­pi­sana w jej pry­wat­nym de­ka­logu, ale zro­biło mi się jesz­cze smut­niej, kiedy za­częła się uża­lać nad sobą jako tą nie­ko­chaną córką nu­mer dwa. Sta­ra­łam się na nią nie pa­trzeć, kiedy mó­wiła o ojcu, który nie miał dla niej i jej syna wiele czasu, ni­gdy nie przy­je­chał do niej na Wi­gi­lię, nie pa­mię­tał daty uro­dzin swo­jej córki, a przede wszyst­kim osten­ta­cyj­nie igno­ro­wał jej męża. Prze­cze­ka­łam długi wy­wód na te­mat więzi, ja­kie po­winny łą­czyć ojca z córką i syna z matką, ja­kie to wszystko ważne i po­trzebne.

– Po­tem na­gle śmierć prze­rywa par­tię, wszystko na sza­chow­nicy za­styga i jest już za późno na nad­ra­bia­nie. To się ty­czy nas wszyst­kich. My­śla­łam, że mama przy­leci na po­grzeb, na­dal je­stem w szoku, że nie przy­le­ciała. Mu­sia­łam za nią oczami świe­cić na po­grze­bie, lu­dzie py­tali, co z nią się stało, czy może też umarła, bo prze­cież gdyby żyła…

– Gdyby przy­le­ciała, nie mo­głaby wró­cić do Ame­ryki, nie ma zie­lo­nej karty, wiesz o tym – prze­rwa­łam jej.

– Wiem, oczy­wi­ście, że wiem, ale prze­cież umarł jej mąż, naj­bliż­sza osoba. Może zresztą czas koń­czyć tę ame­ry­kań­ską przy­godę, która trwa już… ile? Po­nad trzy­na­ście lat.

– Skąd wiesz, kto jest dla na­szej matki naj­bliż­szą osobą? My na pewno nie, a czy oj­ciec? Wąt­pię.

Po­sta­wi­łam ku­bek z na­pi­sem I love NY obok paczki pa­pie­ro­sów. Mo­nika wy­cią­gnęła jed­nego i po­wą­chała. Tę paczkę tato otwo­rzył, ale nie zdą­żył wy­pa­lić wszyst­kich.

– Wczo­raj na­wet nie za­dzwo­niła… – Odło­żyła pa­pie­rosa. – Po­mi­jam aspekt „co lu­dzie po­wie­dzą”, ale dla niej sa­mej, dla nas, śmierć ojca to cios. Kom­plet­nie jej nie ro­zu­miem.

Po­de­szłam do okna i opar­łam się o pa­ra­pet.

– Są­dzę… – za­wa­ha­łam się, czy po­wie­dzieć gło­śno to, o czym my­śla­łam przez ostat­nie lata, kiedy Mo­nika na­rze­kała na los ojca i nasz obo­wią­zek do­glą­da­nia go, choć wcale tego od nas nie ocze­ki­wał ani nie po­trze­bo­wał. Śmierć za­brała go na­gle, kiedy był jesz­cze w cał­kiem do­brej for­mie.

Mo­nika piła kawę i ga­piła się bez­myśl­nie w pal­niki ku­chenki. Słaby nie­bie­ski pło­mień wił się pod czaj­ni­kiem.

– Są­dzę, że ro­dzice zu­peł­nie do sie­bie nie pa­so­wali i kiedy nada­rzyła się oka­zja… no wiesz, roz­dzie­lili się… – po­wie­dzia­łam i za­nim za­pro­te­sto­wała, do­koń­czy­łam zda­nie: – oni wie­dzieli od dawna, że to ko­niec, dla­tego nic dra­ma­tycz­nego się nie działo, wy­tłu­ma­czyli się przed sobą. Może spe­cjal­nie oj­ciec po­le­ciał za matką do Ame­ryki, żeby z dala od nas za­koń­czyć swoje mał­żeń­stwo? Oj­ciec po trzech la­tach wró­cił po­go­dzony, że nic z tego nie bę­dzie.

– Co to zna­czy, nie pa­so­wali? – Mo­nika prze­krzy­wiła głowę, pło­my­czek prze­stał ją in­te­re­so­wać. – Pod ja­kim wzglę­dem?

– Nie ma sensu te­raz wy­li­czać, jest tego sporo.

– Ale pro­szę, wy­mień. Czym aż tak się róż­nili? In­te­lek­tu­al­nie? Spo­łecz­nie? Wzro­stem?

Ro­ze­śmia­łam się.

– Ja nie mó­wię, że się róż­nili, tylko że nie pa­so­wali do sie­bie.

– A jaka to róż­nica?

– Za­sad­ni­cza. Mo­żesz mieć z kimś ten sam po­ziom in­te­li­gen­cji i wy­kształ­ce­nia, po­cho­dzić z ro­dziny o ta­kim sa­mym sta­tu­sie, dzie­lić z tą osobą gust czy upodo­ba­nia od­no­śnie do seksu, ale i tak do sie­bie nie pa­su­je­cie – cią­gnę­łam nie­zra­żona gry­ma­sami ma­lu­ją­cymi się co chwila na twa­rzy Mo­niki. – Jedno gra na per­ku­sji, dru­gie na cym­bał­kach, w in­nym tem­pie i w in­nej to­na­cji.

– Do­bra, nie­ważne, co w tej chwili pró­bu­jesz mi wy­ja­śnić, ale je­ste­śmy jej dziećmi, do nas mo­głaby się do­pa­so­wać. Nie są­dzisz?

– Po tylu la­tach nie­obec­no­ści? – Roz­ło­ży­łam ręce. – Nie wi­dzę tego.

Do kuchni wszedł Ber­nard. Trzy­mał w ręce kurtkę ojca. Mo­nika za­pe­rzyła się i za­częła opo­wia­dać, o czym roz­ma­wiamy. Męż­czy­zna po­pa­trzył na mnie nie­uf­nie, szu­kał sie­bie w mo­ich roz­wa­ża­niach o lu­dziach i świe­cie, wszyst­kie moje opi­nie przy­mie­rzał do swo­jej osoby, jakby to był gar­ni­tur. Nie usiadł przy stole. Sta­nął w drzwiach i pry­cha­jąc i cmo­ka­jąc z dez­apro­batą, za­czął się wy­po­wia­dać na te­mat na­szej mamy, któ­rej nie znał, ale która w jego prze­mo­wie była tro­chę mną, skoro do ko­goś miała od­wagę nie pa­so­wać. Za­czął mnie kar­cić, że dzień po po­grze­bie ojca le­d­wie że­śmy z czar­nych ubrań wy­sko­czyli, a młod­sza córka już snuje dziwne opo­wie­ści o mał­żeń­stwie ro­dzi­ców, które mimo roz­łąki prze­trwało. I w ogóle nie nam osą­dzać, dla­czego tak za­de­cy­do­wali, że za urną nie szła wdowa, tylko dwie córki, je­den zięć i je­den na­rze­czony. Mo­nika wy­ło­wiła no­winę z po­toku słów. Wczo­raj­sza ta­jem­nica przy­pad­kowo wy­lała się na ku­chenny blat.

– Je­ste­ście za­rę­czeni?! Od kiedy?! – Wy­cią­gnęła jedną rękę do Ber­narda, drugą do mnie.

Po­de­szłam bli­żej, uści­snę­łam ją, ta­kie od­ru­chy czu­ło­ści nie zda­rzały nam się zbyt czę­sto. Koc zsu­nął jej się z ra­mion.

– Gra­tu­la­cje i niech wam do­brze bę­dzie! Ale nie­spo­dzianka, mu­szę po­wie­dzieć Da­nie­lowi, bo on po­wąt­pie­wał, czy Marta się od­waży.

Ber­nard się skrzy­wił.

– Żeby się tylko nie oka­zało na dzień przed ślu­bem, że my rów­nież do sie­bie nie pa­su­jemy.

Mo­nika schy­liła się, żeby pod­nieść koc.

– Emo­cjo­nal­nie i in­te­lek­tu­al­nie do sie­bie nie pa­su­je­cie, ale nie przej­muj się, Beni, do Marty mało kto pa­suje.

Ber­nard się po­chy­lił, jakby wła­śnie do­stał z pię­ści w brzuch.

– Ty też tak uwa­żasz?

– Uwa­żam, że to nie jest mo­ment na taką roz­mowę, skupmy się na po­rząd­kach – po­wie­dzia­łam i wy­szłam w kuchni.

Ber­nard i Mo­nika po­szli za mną.

Da­niel za­stał nas w po­koju ojca. Miał spuch­nięte oczy, roz­czo­chrane włosy z pa­sem­kami przy­le­pio­nymi do czoła i cho­ciaż uda­wał rześ­kiego, jego wy­gląd opo­wia­dał hi­sto­rię wczo­raj­szego, za­pi­tego do nie­przy­tom­no­ści wie­czoru. Przy­glą­dał się temu, co ro­bimy. Se­gre­go­wa­li­śmy ubra­nia i przed­mioty, prze­kła­da­li­śmy je na osobne sterty, żeby na ko­niec wrzu­cić wszystko do pu­dła prze­zna­czo­nego do wy­wózki.

– Nic so­bie nie zo­sta­wimy? – Mo­nika sie­działa na pod­ło­dze, prze­glą­da­jąc stu­denc­kie no­tatki ojca. – Może cho­ciaż in­deks, Po­li­tech­nika Kra­kow­ska, w końcu to było coś w tam­tych cza­sach. Dzi­siaj stu­dia nic nie zna­czą, ale w la­tach sześć­dzie­sią­tych dy­plom in­ży­niera dla chło­paka ze wsi był osią­gnię­ciem.

Ber­nard za­pro­po­no­wał, że przy­go­tuje, sam opi­sze i schowa na dnie szafy jedno pu­dełko, w któ­rym zło­żymy naj­cen­niej­sze pa­miątki po ojcu.

– Kie­dyś wnuki i pra­wnuki ze­chcą po­oglą­dać pa­miątki, nie wy­rzu­caj­cie tego wszyst­kiego tak po pro­stu… O! Tu mam na przy­kład za­pi­ski… – Ber­nard otwo­rzył czer­wony no­te­sik w pla­sti­ko­wej oprawce.

Wy­rwa­łam no­tes z jego ręki i po­ło­ży­łam wy­soko na półce.

– Je­śli się bę­dziemy tak grze­bać, ty­go­dnia nie star­czy. Nie ma tu nic cen­nego, pa­miątki mó­wisz? Je­den wielki kło­pot dla wszyst­kich. Ob­ra­stamy w nie­po­trzebne rze­czy jak w tłuszcz, cią­gle coś zno­simy do domu, za­gra­camy każdy wolny metr kwa­dra­towy. Po co, ja się py­tam. Żeby na­sze dzieci za­miast nas wspo­mi­nać mu­siały po nas sprzą­tać? Oczy­wi­ście, mo­żemy wszystko zo­sta­wić, tak jak jest, mu­zeum taty urzą­dzić, ale co da­lej? Za­sta­nów­cie się.

Mo­nika spoj­rzała na mnie, po­tem na swo­jego męża, ale na nim nie zro­biło wra­że­nia moje wy­stą­pie­nie.

– Pro­po­nuję się na­pić za spo­kój du­szy te­ścia zbie­ra­cza. Idę po piwo, chce ktoś?

Nikt nie chciał pić o dzie­sią­tej rano. Ener­gicz­nie opróż­nia­łam szafę, ścią­ga­łam ko­szule z wie­sza­ków i rzu­ca­łam na pod­łogę. Ber­nard w mil­cze­niu wrzu­cał ubra­nia do pu­dła. Był na mnie zły, nie za­cho­wy­wa­łam się tego dnia jak na­rze­czona. Da­niel usiadł na wer­salce z bu­telką piwa. Mo­nika po­dała mu błę­kitny swe­ter w biało-szare romby. Przy­ło­żył go do piersi, za­rzu­cił rę­kawy na ra­miona.

– Ja bym so­bie wziął ten swe­te­rek na pa­miątkę… Ame­ry­kań­ski wy­rób, nie zme­chaci się szybko. Pa­suje jak ulał, biorę…

Ber­nard po­pro­sił wzro­kiem, że­bym nie wsz­czy­nała awan­tury, wi­dział, jak mnie mierzi wi­dok Da­niela stro­ją­cego się w ubra­nia ojca. Za­wa­ha­łam się, wzię­łam głę­boki wdech i wró­ci­łam do po­rząd­ko­wa­nia szu­flad. Da­niel, roz­party na wer­salce, do­ra­dzał nam przez chwilę, co po­win­ni­śmy zro­bić z rze­czami po ojcu, po­pi­ja­jąc piwo wiel­kimi ły­kami. Jego krtań pra­co­wała bar­dzo ciężko, bro­niąc go przez za­dła­wie­niem się.

– Gdy­bym tylko był wolny, za­raz bym stąd wy­je­chał. – Za­koń­czył swój wy­wód i po­szedł do kuchni po ko­lejne piwo.

– Da­niel do­sko­nale na­daje się na emi­granta. – Ber­nard wstał z ko­lan i za­czął za­wią­zy­wać worki sznur­kiem. – Jest kon­kret­nie za­pra­wiony w pi­ciu, to się na emi­gra­cji za­wsze przy­daje.

Mo­nika za­sty­gła na mo­ment, nie­pewna, jak za­re­aguje jej mąż, który sta­nął w drzwiach i z pew­no­ścią usły­szał ostat­nią uwagę Ber­narda, ale Da­niel tylko za­śmiał się głup­ko­wato.

– Nie bój żaby, nie zo­sta­wię cię, ni­g­dzie się nie wy­bie­ram – po­wie­dział do Mo­niki i wy­szedł z po­koju.

Sły­sze­li­śmy, jak trza­snęły drzwi ga­ra­żowe.

Po obie­dzie wy­szli­śmy od­po­cząć do sadu. Mo­nika wy­pa­trzyła dużą plamę cie­nia pod drze­wami, roz­ło­żyła koce i koł­dry na tra­wie, rzu­ciła po­duszki i po­ło­żyła się na wznak. Ber­nard usiadł obok Da­niela, któ­remu znów za­schło w gar­dle. Po­pi­jał wódkę z so­kiem po­ma­rań­czo­wym z du­żej krysz­ta­ło­wej szklanki, ostat­niej z kom­pletu ślub­nego ro­dzi­ców. Kiedy by­łam mała, pod nie­obec­ność mamy na­le­wa­łam so­bie do tej szklanki kom­pot i uda­wa­łam, że biorę udział w ele­ganc­kim przy­ję­ciu w am­ba­sa­dzie, gdzieś na Da­le­kim Wscho­dzie, gdzie pa­nują wieczne upały i wiel­błądy pasą się w ogro­dzie jak krowy. Spi­na­łam ręcz­nik na jed­nym ra­mie­niu, dru­gie po­zo­sta­wało od­kryte, chude kostki i nad­garstki opla­ta­łam ko­ra­lami mamy, żeby wy­glą­dać bar­dziej eg­zo­tycz­nie. We włosy wpi­na­łam ga­łązki, ry­so­wa­łam na udzie znak ryby, by­łam tro­chę Li­gią z Quo va­dis, a tro­chę arab­ską księż­niczką, którą po­rwał zły cza­ro­dziej. Pod­czas tej za­bawy stłu­kła się pierw­sza szklanka z ze­stawu, a po­tem, przy róż­nych oka­zjach ko­lejne roz­biły się w drobny mak. Zo­stała już tylko jedna i pił z niej Da­niel.

Te­raz jed­nym ły­kiem do­pił drinka, rzu­cił pu­stą szklankę w trawę, roz­ło­żył się na kocu i mo­men­tal­nie za­snął z głową wtu­loną w su­kienkę żony. Mo­nika gła­skała go po gło­wie.

– Mu­simy przed nocą ode­brać Jaśka. Nie mó­wi­li­śmy mu, że dzia­dek umarł. Czte­ro­la­tek nie zro­zu­mie fe­no­menu śmierci, poza tym, moim zda­niem, nie po­winno się dzieci za­bie­rać na po­grzeby, po co im taka trauma? Pa­mię­tasz, jak mu­sia­ły­śmy nie­bosz­czyka dziadka Lutka ca­ło­wać na po­że­gna­nie? Do dziś czuję na ustach to zimno. Albo bab­cia Ela, taka ma­lutka i czarna w tej wiel­kiej trum­nie… Kosz­mary dzie­ciń­stwa.

– Nie pa­mię­tam. Mia­łam sześć lat – od­par­łam.

– To może ty nie ca­ło­wa­łaś tru­pów, ale ja ow­szem. Dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka, Boże, co oni mieli w gło­wach, żeby dzieci zmu­szać do ta­kich ob­rząd­ków?!

– Ta­kie były czasy – wtrą­cił Ber­nard. – Mo­ich dziad­ków też wy­sta­wili w otwar­tych trum­nach, żeby się wszy­scy mo­gli po­że­gnać, ale nie pa­mię­tam, żeby tak samo że­gnane były bab­cie, bab­cie szły do pia­chu bez ce­re­mo­nii.

– Bab­ciom się za­wsze mniej na­le­żało – po­wie­dzia­łam i spoj­rza­łam z nie­chę­cią na Da­niela.

Za­pa­dał po­woli w głęb­szy sen i po­ję­ki­wał co­raz gło­śniej. Prze­su­nę­łam jego bez­władną rękę, która sty­kała się z moją stopą. To była praw­dziwa trauma dla Jaśka, jego oj­ciec al­ko­ho­lik, co­dzien­nie pi­jany w sztok, a nie śmierć dziadka, który swoją drogę już prze­szedł. Nie po­wie­dzia­łam tego sio­strze, to nie był do­bry mo­ment na ta­kie uwagi.

Nikt w ro­dzi­nie nie roz­ma­wiał z Mo­niką na te­mat al­ko­ho­li­zmu jej męża, który tuż przed swo­imi czter­dzie­stymi uro­dzi­nami za­padł w śpiączkę wą­tro­bową i zmarł. Ro­dzice Da­niela uwa­żali, że to wina jego żony.

– Może nasz chło­pak za­glą­dał cza­sami do kie­liszka, ale nie był żad­nym pi­ja­kiem, bzdury ja­kieś ko­bieto opo­wia­dasz! – krzy­czał w szpi­talu oj­ciec Da­niela. – Przede wszyst­kim, to trzeba po­wie­dzieć so­bie ja­sno, za­czął mieć kło­poty ze zdro­wiem po ślu­bie z tobą, z całą pew­no­ścią wcze­śniej nie pił na­ło­gowo!

Nie mo­głam uwie­rzyć w za­przań­stwo tych lu­dzi. Kil­ku­dniowe ciągi al­ko­ho­lowe, które zda­rzały się Da­nie­lowi pod ko­niec ży­cia co­raz czę­ściej, jego ro­dzice na­zy­wali „nie­wy­cho­dze­niem z domu”. Na­wet przed sobą wy­pie­rali się prawdy. Da­niel nie wy­cho­dzi z domu już czwarty dzień, Da­niel ma za­pa­le­nie spo­jó­wek i musi sie­dzieć w ciem­nym po­koju. Da­niel nie kwa­li­fi­kuje się na ża­den od­wyk, co wy, lu­dzie, pró­bu­je­cie nam wmó­wić? Kiedy Da­niel tra­fił do szpi­tala, Mo­nika za­pew­niała wszyst­kich, że to tylko ostra żół­taczka, ła­twa do wy­le­cze­nia, przy ści­słej die­cie szybko ustąpi. Sta­ły­śmy na ko­ry­ta­rzu szpi­tala za­kaź­nego, cze­ka­jąc na dia­gnozę.

– Żół­taczka to nie jest cho­roba sama w so­bie, to jest re­ak­cja or­ga­ni­zmu na za­tru­cie – po­wie­dzia­łam do Mo­niki, która nie re­ago­wała na to, co się wo­kół niej dzieje, bez­myśl­nie pa­trząc w drzwi po­koju le­kar­skiego. Pi­ło­wa­łam da­lej, wście­kła na sio­strę, że na­dal nie chce przy­jąć do wia­do­mo­ści, że jej mąż umiera z po­wodu cho­roby, którą so­bie za­fun­do­wał wiele lat wcze­śniej.

– Da­niel się ni­czym nie za­truł, prze­stać po­wta­rzać w kółko te bzdury o ta­jem­ni­czym wi­ru­sie – po­wie­dzia­łam po­iry­to­wana.

– A ty co, je­steś le­karką? Od kiedy?! – Mo­nika prze­le­wała swoją zło­ści na mnie, ale się nie wy­co­fa­łam.

– Nie trzeba być le­ka­rzem, żeby zo­ba­czyć al­ko­ho­lizm w ro­dzi­nie. Już wiele lat temu ci mó­wi­łam, pa­mię­tasz na­szą awan­turę w Boże Na­ro­dze­nie? Da­niel wy­pił cały al­ko­hol z barku, kiedy już wszy­scy po­szli spać. Ko­niak, na­lewki, wódkę, li­kier ka­wowy… Wszystko, co miało pro­centy. W Wiel­ka­noc to samo, tyle tylko, że już mniej miał do wy­pi­cia, bo scho­wa­łam lep­sze trunki na stry­chu. Ale so­bie do­ku­pił w skle­pie zwy­kłej wódy, po wa­szym wy­jeź­dzie zna­la­złam w szo­pie pu­ste bu­telki po żo­łąd­ko­wej. Mó­wi­łam ci to wszystko, ale nie sły­sza­łaś. Po­tem był chrzest wa­szego Jaśka, pa­mię­tasz, co Da­niel zro­bił? Po­tem ko­mu­nia, którą za­koń­czył na izbie przy­jęć. Tak się spruł, że spadł ze scho­dów!

Twarz Mo­niki tę­żała.

– Bez prze­sady… Prze­cież od­ku­pił wam al­ko­hol po świę­tach. Ze scho­dów po pro­stu spadł, ow­szem, źle po­sta­wił stopę. To był wy­pa­dek.

Ode­szłam kilka kro­ków w głąb ko­ry­ta­rza, go­towa zo­sta­wić ją i pójść so­bie z tego przy­gnę­bia­ją­cego miej­sca, ale po chwili za­wró­ci­łam.

– Za­uwa­ży­łam, ja­kie ma si­niaki na ra­mio­nach, wiel­kie krwa­wo­sine pod­skórne wy­lewy, jak ta­tu­aże. Spy­ta­łam Da­niela, skąd się wzięły te si­niaki, on mi po­wie­dział, że na si­łowni miał spa­ring i tro­chę prze­sa­dził. Mo­nika! Mu­sia­łaś je wi­dzieć! Nie prze­ra­zi­łaś się? Nie ku­siło cię, żeby po­czy­tać w in­ter­ne­cie, co może być przy­czyną ta­kich wy­le­wów pod­skór­nych?

– Prze­stań się nad nim znę­cać, ja nie mogę tego słu­chać w ta­kiej chwili!

– Da­niel ostat­nio przy­tył, z dzie­sięć kilo na moje oko, wi­dzia­łaś, jaki ma bę­ben? Będą mu mu­sieli strzy­kawką wodę z brzu­cha od­sy­sać!

Mo­nika za­tkała dło­nią otwarte usta i ru­szyła w kie­runku wyj­ścia. Szła wolno, nie było sły­chać stu­kotu jej wy­so­kich ob­ca­sów, ale za­trzy­mała się, kiedy za­wo­łał ją po na­zwi­sku or­dy­na­tor od­działu za­kaź­nego, dok­tor Skal­ski. Przez chwilę stała i pa­trzyła na nas, nie­zde­cy­do­wana, czy ucie­kać czy zo­stać. Po­nio­słam rękę, we­zwa­łam Mo­nikę po­na­gla­ją­cym ge­stem. Kiedy po­de­szła bli­żej, za­uwa­ży­łam, jaka jest blada. Ani jedna kro­pla krwi nie do­cie­rała do jej po­licz­ków i po­wiek. Wzię­łam ją za rękę, uści­snę­łam. Le­karz nie za­pro­sił nas do swo­jego ga­bi­netu, sta­nął w sze­ro­kim roz­kroku jak woj­skowy i za­czął mó­wić. Głos miał cie­pły i me­lo­dyjny.

– Droga pani, nie mam do­brych wie­ści. Dla­czego nie przy­je­cha­li­ście wcze­śniej? Może była wtedy szansa, choćby kilka mie­sięcy temu, rok czy dwa lata, to w ogóle … żyłby da­lej. Lu­dzie po prze­szcze­pie wą­troby żyją wiele lat, i to cał­kiem do­brze, je­śli się pil­nują. Szkoda, na­prawdę szkoda, mał­żo­nek jesz­cze nie ma czwórki z przodu, ale po­wiem pani na po­cie­sze­nie, że to nie jest mój naj­młod­szy pa­cjent. Byli tacy, co le­d­wie trzy­dzie­ści na licz­niku i ko­niec. Każdy or­ga­nizm jest inny, je­den wy­trzyma czter­dzie­ści lat pi­cia, inny dzie­sięć, ale prę­dzej czy póź­niej, droga pani, trzeba ra­chu­nek za­pła­cić.

Mo­nika spoj­rzała w stronę sali, na któ­rej le­żał Da­niel.

– Pa­nie dok­to­rze, mój mąż ma żół­taczkę, tym­cza­sem pan mówi ta­kie rze­czy, jakby miał za­raz umrzeć. Niech mnie pan nie stra­szy.

Or­dy­na­tor Skal­ski uśmiech­nął się i po­ło­żył ciężką rękę na jej ra­mie­niu. Mo­nika od­ru­chowo się ugięła.

– Bóg cza­sami zmie­nia coś na sza­chow­nicy w ostat­niej chwili, ale szcze­rze pani po­wiem… bar­dzo rzadko. Pa­trzę na ten jego kram trzy­dzie­ści lat z górką i nie mam o Wszech­mo­gą­cym naj­lep­szego zda­nia. Cza­sami, hm… na­prawdę mógłby pal­cem ru­szyć, dużo nie po­trzeba, ale… cóż, nie jest ani szczo­dry, ani spe­cjal­nie mi­ło­sierny. W przy­padku pani męża wy­stą­piła już nie­wy­dol­ność or­ga­nów, wą­troba, trzustka, nerki, samo serce do ży­cia nie wy­star­czy… Cho­ciaż mój ulu­biony pie­śniarz, Mi­chał Ba­jor, śpie­wał, że wy­star­czy. Zna pani tę pio­senkę? „Nie chcę wię­cej, twoje serce do ży­cia wy­star­czy…” – za­nu­cił. – Ma pani dzieci?

Mo­nika ski­nęła głową.

– Mamy syna, na­sto­latka.

– Dam pani bajki i moje pio­senki na pły­cie. Od kilku lat pi­szę bajki dla dzieci, ostat­nio za­czą­łem na­gry­wać pio­senki z wła­snymi tek­stami. Lu­dzie mó­wią, że bar­dzo faj­nie mi to wy­cho­dzi. Może syn za duży na bajki, ale dla wnu­ków pani za­de­dy­kuję.

– Ale co z Da­nie­lem? – za­py­ta­łam.

Skal­ski roz­ło­żył ręce.

– Już po­wie­dzia­łem pa­niom wszystko, co le­karz może po­wie­dzieć.

– Nic pan nie po­wie­dział – burk­nę­łam. – Ja­kie ma szanse? Co da­lej? Pod­ję­li­ście le­cze­nie?

Skal­ski przyj­rzał mi się uważ­niej, nie zmie­nił jed­nak swo­jego przy­ja­znego, opa­no­wa­nego tonu. Wło­żył obie dło­nie do kie­szeni far­tu­cha.

– Pan Da­niel nie re­aguje na po­dane leki. Jest w sta­nie kry­tycz­nym.

Mo­nika oparła się o mnie, przez mo­ment czu­łam cały jej cię­żar i ba­łam się, że nie będę w sta­nie jej utrzy­mać na no­gach. Skal­ski wziął ją pod ra­mię i po­pro­wa­dził do dy­żurki pie­lę­gnia­rek. Młoda dziew­czyna pod­nio­sła wzrok znad do­ku­men­tów, które wy­peł­niała. Ze­rwała się z miej­sca, we trójkę po­sa­dzi­li­śmy Mo­nikę na krze­śle. Skal­ski po­pro­sił pie­lę­gniarkę, żeby dała jej pięć mi­li­gra­mów cze­goś na uspo­ko­je­nie, i po­szedł. Zda­wało mi się, że pod­śpie­wy­wał so­bie ja­kąś me­lo­dię, wra­ca­jąc do swo­jego or­dy­na­tor­skiego po­koju.

Da­niel prze­żył swo­jego te­ścia o dzie­sięć lat.

Ścią­gnę­łam oku­lary prze­ciw­sło­neczne i spoj­rza­łam na śpią­cego szwa­gra, któ­rego Mo­nika wciąż pie­ściła.

– Prze­stań go gła­skać, de­ner­wuje mnie to – po­wie­dzia­łam.

– Cie­bie wszystko de­ner­wuje.

– Szturch­nij go, może prze­sta­nie char­czeć.

Mo­nika za­wa­hała się na mo­ment, po chwili ode­rwała dłoń od głowy męża i ujęła go pod pa­chy. Da­niel opadł na wznak, jego krtań za­grała dra­ma­tyczną me­lo­dię ję­ków i spa­zmów, jakby ra­niony dzik ko­nał w le­sie. Pa­trzy­li­śmy na niego. Pod­nio­słam się z koca, po­chy­li­łam nad nim i pal­cami za­ci­snę­łam mu nos. Mi­nęło kilka se­kund, za­nim się za­krztu­sił, co go na­tych­miast wy­bu­dziło. Za­ci­ska­łam palce co­raz moc­niej. Da­niel zła­pał mnie za nad­gar­stek.

– Kurwa! Zwa­rio­wa­łaś?!

– Chcia­łam ci po­móc, my­śla­łam, że coś złego ci się śni – od­par­łam.

Był zdez­o­rien­to­wany, roz­glą­dał się do­okoła, ziew­nął, za­nim uświa­do­mił so­bie, gdzie jest. Mo­nika wy­gła­dziła koc w miej­scu, gdzie przed chwilą le­żała pi­jana głowa Da­niela, on uśmiech­nął się do niej, cmok­nął po­wie­trze i znów uło­żył się bli­sko jej uda. Nie wie­działa, co zro­bić z rę­kami, chciała go do­tknąć, ale bała się mo­jej re­ak­cji. Ber­nard ze­brał pu­ste szklanki z trawy i nie od­zy­wa­jąc się do ni­kogo, po­szedł w stronę domu.

– Może by pizzę za­mó­wić? Je­stem głodna po tym cien­kim ro­sole, za­dzwo­nimy po pizzę? – Dłoń Mo­niki wró­ciła na włosy Da­niela, ale nie gła­dziła ich.

– Z pizzą do­bry po­mysł, jak chce­cie to po­jadę, ja jedna nie pi­łam. – Po­da­łam sio­strze dłoń. Po­cią­gnę­ły­śmy się na­wza­jem, wsta­jąc.

Da­niel roz­ło­żył się na ca­łej sze­ro­ko­ści koca i za­krył oczy ra­mie­niem.

– Zjadł­byś pizzę?

– Nie je­stem głodny – wark­nął.

Mo­nika za­częła go pro­sić, żeby zjadł cho­ciaż jedną małą pizzę z nią na pół, jego ulu­bioną, na ostro, z pep­pe­roni i pie­czar­kami, może być na­wet bar­dzo ostra, wszystko jej jedno, do­sto­suje się.

– Nie sły­sza­łaś? Nie mam ochoty na pizzę!

Kiedy był nie­do­pity, a po­ziom al­ko­holu za­czy­nał na­gle spa­dać, męż­czy­zna wcho­dził w naj­gor­szy stan, a or­ga­nizm już nie że­brał, tylko wręcz żą­dał wię­cej.

– Weź­miemy jedną dużą z szynką i eks­tra se­rem dla nas – cią­gnęła nie­ra­żona Mo­nika. – I jedną dla Da­niela na ostro, z chili.

Da­niel prze­krę­cił się na bok, wstał z po­sła­nia i otrze­pał spodnie na wy­so­ko­ści ko­lan z nie­wi­docz­nego brudu. Był wy­mięty i zły, Mo­nika wie­działa, co bę­dzie da­lej.

– Co wy ma­cie z tym je­dze­niem w wa­szej ro­dzi­nie?! Cały czas by­ście tylko coś wpier­da­lali… Nie wmu­szaj we mnie żar­cia, jak mó­wię „nie”, to nie. Nie wy­wie­raj na mnie pre­sji, bo kie­dyś tego nie wy­trzy­mam! Nie mogę znieść tego na­ma­wia­nia do je­dze­nia, jakby nic waż­niej­szego nie ist­niało na tym świe­cie! No kurwa…

– Naj­waż­niej­sza na tym świe­cie jest wóda, wia­domo – po­wie­dzia­łam, pod­no­sząc głos. – Mo­nika chce, że­byś coś zjadł, nie ja­dłeś od rana, nic, tylko wle­wasz w sie­bie hek­to­li­try al­ko­holu i ro­bisz się nie do wy­trzy­ma­nia.

– Weź się, dziew­czyno, ode mnie od… ko­le­guj. O co ci cho­dzi? – Da­niel szu­kał w kie­szeni spodni za­pal­niczki.

Mo­nika po­dała mu pa­pie­rosy.

– O to, że­byś usza­no­wał ża­łobę. Kie­dyś sam do­świad­czysz straty naj­bliż­szych.

– Tego mi ży­czysz? Mo­nia, sły­szysz, co twoja sio­stru­nia bre­dzi?

– Prze­stań­cie się kłó­cić… Da­niel…

– My się nie kłó­cimy, chcę tylko, żeby twój mąż prze­stał się za­cho­wy­wać jak ostatni du­pek.

Da­niel się ro­ze­śmiał.

– Je­steś bez­na­dziejna, do­brze, że Mo­nika nie jest do cie­bie po­dobna. Chce­cie pizzę, to so­bie ją żryj­cie i daj­cie mi spo­kój!

Mach­nę­łam ręką na znak, że się wy­co­fuję, i ru­szy­łam w kie­runku domu. Ber­nard szedł z prze­ciw­nego kie­runku, spo­tka­li­śmy się na ścieżce pro­wa­dzą­cej na ta­ras.

– Gdzie by­łeś? – Zła­pa­łam go za rękę. – Da­niel robi dym. Je­śli nie do­pije, to bę­dzie jesz­cze go­rzej. Nie mam na to siły.

Za­wró­ci­li­śmy. Ber­nard wszedł do domu pierw­szy, otwo­rzył sze­roko drzwi i przy­trzy­mał je. Za­wa­ha­łam się. Na wprost wej­ścia, na wie­szaku wi­siała kurtka ojca, ni­żej pod sie­dzi­skiem stały jego kap­cie i buty. Za­pach domu był mie­sza­niną róż­nych aro­ma­tów, ko­perku, ki­szo­nek, róż, psiej sier­ści, płynu do pod­łóg i cie­płego let­niego po­wie­trza. We­szłam do środka i usia­dłam na scho­dach.

– Nie za­my­kaj drzwi – po­pro­si­łam. – Ta­kie ładne świa­tło…

Ber­nard usiadł obok mnie.

– Wiem, jak ci ciężko.

– Nie wiesz, nikt z was nie bę­dzie wie­dział, do­póki sam się z tym nie zmie­rzy. Cie­bie to omi­nie – po­wie­dzia­łam po­kle­pu­jąc jego dłoń. – Na­wet nie czu­jesz, że masz ojca i matkę, to i nie po­czu­jesz straty.

– Marta… mó­wisz okropne rze­czy, ale nie będę się tym przej­mo­wał. Wi­dzę, w ja­kim je­steś sta­nie. Oczy­wi­ście wy­daje ci się, że twój ból jest naj­więk­szy i nikt przed tobą nie cier­piał, ale to jesz­cze nie po­wód, żeby tak się wy­ży­wać na naj­bliż­szych. Do­ceń to, że je­stem przy to­bie.

– A gdzie niby miał­byś te­raz być? W ki­nie? Tylu was tu jest, plą­cze­cie się po domu jak po mu­zeum, ale nie czu­je­cie nic. Mo­nika ho­łubi pi­ja­nego Da­niela, co już mnie nie tyle iry­tuje, ile wręcz wkur­wia, i nie mogę się opa­no­wać. I nie chcę się opa­no­wać. Idź­cie w cho­lerę! Wszy­scy!

Wsta­łam i po­bie­głam scho­dami na górę do daw­nego po­koju ojca.

ROZ­DZIAŁ 2

Hope upięła lśniący od żelu ko­smyk wło­sów. Białe ko­ra­liki obi­jały się je­den o drugi, gdy tylko po­ru­szyła głową. Ob­ró­ciła się ener­gicz­nie, żeby spraw­dzić, czy „ka­ru­zela” z jej war­ko­czy­ków kręci się swo­bod­nie. Na prawy nad­gar­stek na­ło­żyła ko­lo­rowe bran­so­letki i je­den rze­myk ze złotą mi­nia­turką Afryki, na le­wym za­pięła ze­ga­rek. Ob­ró­ciła się pro­fi­lem i spoj­rzała na swoje od­bi­cie w lu­strze. Ciemne dżinsy ob­ci­skały jej po­śladki, mocne uda z tru­dem mie­ściły się w no­gaw­kach. Po­mię­dzy pa­skiem spodni a brze­giem bia­łej bluzki wi­dać było ka­wa­łe­czek cze­ko­la­do­wej skóry, gład­kiej i su­chej. Hope sta­nęła twa­rzą do lu­stra i unio­sła ra­miona, żeby spraw­dzić, ile brzu­cha od­sła­nia taki ruch. Była za­do­wo­lona, uznała, że jest do­brze. Się­gnęła po fla­ko­nik per­fum, tych naj­droż­szych, spry­skała do­kład­nie wszyst­kie miej­sca, w któ­rych skóra jest naj­de­li­kat­niej­sza – nad­garstki, szyję, zgię­cia łokci i głę­boki de­kolt. Przed wyj­ściem z po­koju za­mknęła szafę i za­su­nęła szu­flady ko­mody, z któ­rych wy­sta­wały czę­ści bie­li­zny.

– O Jezu! Pani Marta… ale mnie wy­stra­szyło.

– Do­kąd się tak szy­ku­jesz? Chyba nie na za­kupy do Li­dla?

Hope wy­sta­wiła ka­wa­łe­czek ję­zyka i przy­gry­zła go zę­bami.

– Mam randkę… idziemy do re­stau­ra­cji na kok­tajle i su­shi.

– Za­nim wyj­dziesz, za­mień dwa słowa z pie­lę­gniarką, oce­nisz, czy się na­daje do opieki nad Ber­nar­dem. Jest na dole.

– Do­brze, mam dużo czas i chyba się prze­biorę w coś inne. Za­raz zejdę…

W kuchni cze­kała na mnie pani Be­ata, którą ro­dziny ob­łoż­nie cho­rych po­le­cali so­bie na­wza­jem jako „anioła śmierci”. Od­pro­wa­dziła w nie­pewne za­światy wiele osób, ro­dzi­ców i dziad­ków tych, ale tylko tych, któ­rych było stać na wy­na­ję­cie anioła. W kom­for­cie wła­snego domu, po­śród zna­jo­mych sprzę­tów i cieni, umie­rali spo­koj­nie, odu­rzeni le­kami, cu­dow­nie nie­świa­domi, a pani Be­ata sie­działa przy łóżku pa­cjenta wy­pro­sto­wana i dumna. Nie trzy­mała za rękę. Cza­sami czy­tała książkę, cza­sami roz­wią­zy­wała krzy­żówki, a w po­koju ago­nii ni­gdy nie włą­czała te­le­wi­zora ani nie otwie­rała okien.

Usia­dły­śmy przy stole na­prze­ciwko sie­bie. Pani Be­ata ode­zwała się pierw­sza.

– Za­po­wia­dają okropne upały, ten dom ma grube mury, jest przy­jem­nie chłodno. Ja miesz­kam na czwar­tym pię­trze w bloku. Mąż ku­pił dwa wia­traki, mielą po­wie­trze jak wście­kłe, niby coś to daje, ale i tak jest go­rąco, że czło­wieka za­tyka. Ani od­dy­chać, ani spać.

– Ma być trzy­dzie­ści sześć stopni w przy­szłym ty­go­dniu – po­wie­dzia­łam.

Hope we­szła do kuchni, przy­wi­tała się i po­de­szła do lo­dówki. Wy­jęła dzba­nek wody. Po­sta­wiła na stole wy­so­kie szklanki, z któ­rych kie­dyś Ber­nard pił whi­sky. Pani Be­ata wpa­try­wała się w nią, śle­dziła ruch jej dłoni i za­glą­dała pod skórę.

– Ty pew­nie do upa­łów przy­zwy­cza­jona? Wy tam ma­cie cały czas go­rąc – po­wie­działa gło­śno, wy­plu­wa­jąc z ust słowa tak wy­raź­nie, jakby mó­wiła do głu­chej.

– Śnieg nie pada w każ­dym ra­zie zbyt czę­sto. – Hope mru­gnęła do mnie.

– O! I mó­wisz po pol­sku.

– Miesz­kam pra­wie trzy lata w Pol­sce. – Hope sta­rała się mó­wić gra­ma­tycz­nie, chciała za­im­po­no­wać pani Be­acie. – Będę pie­lę­gniarką.

– O! To nie jest ta­kie pro­ste, trzeba się wiele lat uczyć. – Pani Be­ata każde zda­nie za­czy­nała od prze­cią­gnię­tego na kilka se­kund O!

– Je­stem na stu­diach. – Hope upiła łyk wody. – Już koń­czę.

– O! Na­prawdę? – Skrzy­wiła się z nie­do­wie­rza­niem. – Ale skoro tak, to czy ja je­stem pa­niom tu po­trzebna?

– Nie jest pani po­trzebna, ale pani Marta się uparła. – Hope po­wie­działa to tak szybko i po­praw­nie, jakby wcze­śniej to wła­śnie zda­nie ćwi­czyła.

Pani Be­ata pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na dziew­czynę. Spoj­rze­nie jej zmru­żo­nych oczu mó­wiło wszystko, ale ra­do­sna Hope się nie zo­rien­to­wała. Usia­dła obok mnie, sta­no­wi­ły­śmy te­raz dwu­oso­bową ko­mi­sję re­kry­ta­cyjną.

– Pani Be­ato, szu­kam osoby, która bę­dzie czę­ścią tego do­mo­stwa, która z nami za­mieszka na pe­wien czas. Je­śli za­miesz­kać nie może, trudno, ale chcia­ła­bym, żeby ta po­moc była na pe­łen etat. Dok­tor Wol­ski pa­nią po­le­cił, za­tem ufam, że do­sko­nale się pani na­daje.

– Na­daje? – Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Mia­łam na my­śli pani do­świad­cze­nie i pro­fe­sjo­na­lizm – po­pra­wi­łam się.

Hope nie od­zy­wała się przez długą chwilę, włą­czyła się do roz­mowy do­piero wtedy, kiedy pani Be­ata za­częła sta­wiać swoje twarde wa­runki. So­boty i nie­dziele musi mieć wolne, bę­dzie przy­cho­dzić o dzie­wią­tej rano w dni po­wsze­dnie i zo­sta­nie przy cho­rym do­kład­nie osiem go­dzin. I żeby nie sta­wiać jej w nie­kom­for­to­wej sy­tu­acji i nie pro­sić o do­dat­kowe czyn­no­ści przy cho­rym poza usta­lo­nymi go­dzi­nami. To, co uzgod­nimy z góry, musi obo­wią­zy­wać do sa­mego końca, ta­kie ma za­sady. Nie bę­dzie w domu pa­cjenta nic ja­dła, ale woda, kawa i her­bata po­winny być do­stępne bez ogra­ni­czeń. Do jej obo­wiąz­ków nie na­leży dba­nie o hi­gienę pa­cjenta, o to może za­dbać ja­kaś mniej wy­kwa­li­fi­ko­wana siła ro­bo­cza.

– To co pani bę­dzie ro­bić przez te go­dziny u nas? – Hope zer­kała na mnie. – Pan Ber­nard nie po­trze­buje dużo, tylko żeby czy­sto i nie od­le­żyny.

– Dok­tor Wol­ski z pew­no­ścią pani wy­ja­śnił, na czym po­lega moja praca – zwró­ciła się do mnie, omi­ja­jąc wzro­kiem Hope.

– Oczy­wi­ście, dla­tego pa­nią za­pro­si­łam… – przy­tak­nę­łam.

– Je­stem pie­lę­gniarką spe­cja­li­zu­jącą się w opiece nad pa­cjen­tami pa­lia­tyw­nymi i sama or­ga­ni­zuję ze­spół do kon­kret­nego pa­cjenta. Ro­zu­mie pani? Ze­spół, czyli le­ka­rza, psy­cho­loga, fi­zjo­te­ra­peutę, jest pani in­te­li­gentną ko­bietą, z pew­no­ścią pani ro­zu­mie, że jedna osoba nie wy­star­czy do opieki nad pa­nem Ber­nar­dem. Ja będę ko­or­dy­na­to­rem czyn­no­ści opie­kuń­czych wszyst­kich człon­ków ro­dziny, będę za­rzą­dzać ze­spo­łem pro­fe­sjo­na­li­stów i wami, oczy­wi­ście, je­śli się po­ro­zu­miemy co do ho­no­ra­rium oraz in­nych wa­run­ków.

– Wa­runki tu bar­dzo do­bre… – Hope przy­su­nęła ra­mię bli­żej mo­jego.

Od­dy­cha­łam co­raz głę­biej, z na­dzieją, że pie­lę­gniarka od śmierci to za­uważy i na chwilę prze­sta­nie mó­wić.

– Moja panno, wa­runki fi­nan­sowe mam na my­śli, ale to już z twoją pa­nią będę oma­wiać w cztery oczyń.

Nie mia­łam siły za­re­ago­wać. Cie­płe po­wie­trze pach­niało sko­szo­nymi tra­wami usy­cha­ją­cymi na słońcu. Pani Be­ata wcią­gnęła do płuc ten letni za­pach i na mo­ment za­mknęła oczy. Sie­dzia­łam wci­śnięta w krze­sło siłą wła­snego stra­chu. Ze­spół? Ko­or­dy­na­tor? Za­rzą­dza­nie śmier­cią? Wszystko to u mnie w domu? Za moje pie­nią­dze? Wsta­łam od stołu.

– Prze­pra­szam, mu­szę to jesz­cze raz prze­my­śleć. Nie są­dzi­łam, że będę mu­siała w domu za­ło­żyć kli­nikę, prze­pra­szam… może nie je­stem aż tak in­te­li­gentna…

– Na­prawdę my­ślała pani, że opieka nad czło­wie­kiem w tym sta­nie może się ogra­ni­czyć do wi­zyty pie­lę­gniarki? – Pani Be­ata wstała. – Za­szło nie­po­ro­zu­mie­nie.

Hope ze­rwała się z krze­sła i sta­nęła w drzwiach. Kiedy wcho­dzi­łam po scho­dach, jej głos, miękki i grzeczny, oschle że­gnał anioła śmierci.

Po­szłam na górę, do swo­jej sy­pialni. Za­pa­li­łam lampę nad lu­strem, po­woli zbli­ży­łam twarz do od­bi­cia. Li­nie zmarsz­czek zro­biły się głę­bo­kie jak pęk­nię­cia na spa­lo­nej słoń­cem gle­bie. Mia­łam kie­dyś nie­bie­skie oczy, tak nie­bie­skie, że nie­któ­rzy po­dej­rze­wali, że no­si­łam ko­lo­ry­zu­jące so­czewki. Błę­kit za­czął prze­cho­dzić w sza­rość, kiedy skoń­czy­łam pięć­dzie­siąt lat, białe gałki oczne wy­glą­dały te­raz jak sprane prze­ście­ra­dło. Wy­gła­dzi­łam skórę pod­bródka pod­cią­ga­jąc ją kciu­kami. Czoło wciąż mia­łam gład­kie, roz­pra­so­wane bo­tok­sem, nad­miar skóry pod oczami za­czy­nał się roz­le­wać na po­liczki. Otwo­rzy­łam usta, sześć im­plan­tów pod­trzy­my­wało kon­struk­cję dol­nych zę­bów, dzięki czemu mo­głam wciąż gryźć orze­chy i się nie udła­wić.

Po­bra­li­śmy się z Ber­nar­dem rok po za­koń­cze­niu okresu ża­łoby, wy­pra­wia­jąc we­sele za pie­nią­dze, które zo­stały po sprze­daży mo­jego ro­dzin­nego domu i kup­nie miesz­ka­nia w mie­ście. Po śmierci taty nie chcia­łam już miesz­kać na wsi, nie­śmiało pla­no­wa­łam za­ło­że­nie wła­snej kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej, choć nie mia­łam na to środ­ków ani wspól­nika, któ­remu mo­gła­bym za­ufać. Mama zrze­kła się swo­jej czę­ści ma­jątku po mężu, choć nikt jej tego nie su­ge­ro­wał. Zro­biła to szybko i spraw­nie. Ko­lejna nie­spo­dzianka za­stała nas kilka mie­sięcy póź­niej. Ty­dzień przed moim we­se­lem zja­wił się ame­ry­kań­ski po­sła­niec i przy­wiózł ogromną sumę pie­nię­dzy w go­tówce. Przy­je­chał do domu Mo­niki, za­pro­siw­szy mnie wcze­śniej te­le­fo­nicz­nie na ważne spo­tka­nie. Był to czer­stwy męż­czy­zna, wy­gła­dzony na ostrych kan­tach ame­ry­kań­skim spo­so­bem, ale jego ma­ło­mia­stecz­ko­wość wciąż dźwię­czała w ak­cen­cie, zdra­dzał go rów­nież ubiór. Roz­siadł się w sa­lo­nie i po­pro­sił o mro­żoną her­batę. Mo­nika zna­la­zła w szafce gra­nulki her­baty z cy­tryną, zle­pione w grudki, ale wciąż na­da­jące się do spo­ży­cia. Po­dała na­pój w wy­so­kich szklan­kach wy­pro­du­ko­wa­nych w hu­cie szkła w Kro­śnie. Ze­staw szkla­nek i kie­lisz­ków, który do­stała ode mnie na pre­zent ślubny, był zde­kom­ple­to­wany. Da­niel po­roz­bi­jał wszyst­kie duże szklanki do drin­ków, ale te wy­so­kie z gru­bym dnem ja­kimś cu­dem prze­trwały.

– Przy­wio­złem dziew­czy­nom pre­zent od ma­musi Ma­tyldy. Pro­szę, prze­licz­cie, żeby po­tem nie było re­kla­ma­cji. – Po­sta­wił ma­te­ria­łową torbę na stole. – Przy­pły­ną­łem stat­kiem z Mont­re­alu do Rot­ter­damu, bo tak ła­twiej prze­wieźć taki ka­wał gro­sza. Nie py­tali w por­cie o do­lary, można było wwieźć kon­tra­bandę. Dresz­czyk emo­cji się po­ja­wił, nie za­prze­czam. Szwa­gier przy­je­chał po mnie do Ho­lan­dii i za­brał ra­zem z sa­dzon­kami po­mi­do­rów. Ma tu­nele pod Ra­do­miem, biz­nes mu się kręci co­raz le­piej, może na­wet wejdę z nim w spółkę?

– Mama nas nie uprze­dziła… – Pa­trzy­łam na torbę z lę­kiem, nie mo­głam uwie­rzyć w uczci­wość po­słańca.

– Bo nie wia­domo było, czy się uda to prze­wieźć. A jakby za­brali na pol­skiej gra­nicy? Co wtedy? Ko­mu­ni­ści mogą wszystko.

– Pro­szę pana, w Pol­sce ko­mu­nizm już się skoń­czył – wtrą­ciła Mo­nika.

– Ko­mu­nizm się wtedy w Pol­sce skoń­czy, kiedy oni wszy­scy po­mrą, ci, co ten sys­tem za­kła­dali, bo do­póki żyją, to nie ma pew­no­ści, co od­winą. Mam tu list od wa­szej mamy w spra­wie tych do­la­rów. Pro­szę… – Po­ło­żył na stole po­dłużną ko­pertę błę­kit­nego ko­loru.

Tłu­ma­cze­nie mamy było bar­dzo mętne, miała wów­czas za­le­d­wie pięć­dzie­siąt lat i pro­ces wy­zby­wa­nia się ma­jątku wy­da­wał nam się po­dej­rzany. Mo­nika miała ra­cję, nie zna­ły­śmy jej, wy­je­chała, kiedy by­łam w pierw­szej kla­sie li­ceum, i ni­gdy wię­cej już jej nie wi­dzia­łam. Mo­nika po­le­ciała do USA jesz­cze w cza­sach, kiedy był tam tato, na­to­miast ja nie do­sta­łam wizy i po pierw­szej nie­uda­nej pró­bie nie sta­ra­łam się po­now­nie.

Mama prze­ko­ny­wała w li­ście, że nam się ta suma na­leży, po­nie­waż firmę sprzą­ta­jącą za­kła­dali ra­zem z tatą. Zna­lazł się do­bry ku­piec, po­rządny biz­nes­men z Por­to­ryko, i do­bili targu. Po­daje nam przez pana Bronka sto ty­sięcy do­la­rów do po­działu, z na­dzieją, że ta suma się przyda, i po­win­ny­śmy ją prze­zna­czyć na taki cel, jaki same wy­bie­rzemy.

Bro­nek od­sta­wił pu­stą szklankę na stół i wy­tarł dło­nie w spodnie. Ja­sne dżinsy były prze­tarte na ko­la­nach, jego adi­dasy świe­ciły bielą jak ko­mu­nijne la­kierki.

– Ma­mu­sia was po­zdra­wia ser­decz­nie. Mo­jej żo­nie i córce za­ła­twiła do­brą pracę u bo­ga­tych Ame­ry­ka­nów, mają tam jak w raju. Re­zy­den­cja z bal­ko­nami, ta­ra­sami, ba­se­nem, jest co sprzą­tać, ale są dwie, to im idzie ro­bota. Pani Ma­tylda miała do­brych klien­tów.

Mo­nika sprząt­nęła szklanki, obie chcia­ły­śmy się jak naj­szyb­ciej po­zbyć po­słańca, żeby spo­koj­nie prze­tra­wić to, co się stało, ale Bro­nek jesz­cze przez go­dzinę opo­wia­dał o ży­ciu na Flo­ry­dzie, za­tar­gach z Por­to­ry­kan­kami, sa­mo­cho­dach, któ­rymi han­dlo­wał, aż wresz­cie zmę­czony wła­sną opo­wie­ścią, za­czął się zbie­rać. Uści­snął nam dło­nie na po­że­gna­nie i od­je­chał.

– Je­ste­śmy bo­gate!

Po wyj­ściu Bronka Mo­nika li­czyła stu­do­la­rówki z taką wprawą, jakby całe ży­cie pra­co­wała w banku.

– Po­bu­du­jemy so­bie piękne domy. Da­niel już na­wet wy­brał pro­jekt, nie mie­li­śmy kasy na wy­koń­cze­nie, ale za taką górę pie­nię­dzy można się bę­dzie nie­źle urzą­dzić.

– Je­stem w szoku. Sto ty­sięcy do­la­rów?! – Pa­trzy­łam na sto­sik bank­no­tów. – Trzeba za­dzwo­nić do matki, za­py­tać ją… czy to nie ja­kiś prze­kręt.

– Prze­stań! Jaki prze­kręt? Bierz swoją dolę i za­cznij pla­no­wać, jak ją wy­dać. Pew­nie też na dom, to wa­sze miesz­ka­nie w bloku nie jest zbyt luk­su­sowe.

– Matka lubi szo­ko­wać, trzeba przy­znać. Ale wiesz, co to ozna­cza?

Mo­nika wzru­szyła ra­mio­nami.

– Że nie za­mie­rza wra­cać do Pol­ski? Pew­nie tak, ale po co mia­łaby wra­cać, sama przy­znaj, nie ma do czego.

– Do czego może nie, ale do kogo ma – po­wie­dzia­łam.

Spoj­rza­ły­śmy na sie­bie po­nad kupką do­la­rów i była to dziwna chwila, kiedy każda z nas my­ślała o tym sa­mym, ale nie od­wa­ży­ły­śmy się na­zwać tej trans­ak­cji. Mo­nika po­dzie­liła pie­nią­dze i zgar­nęła swoją część do fo­lio­wej torby, mnie zo­sta­wiła ma­te­ria­łową, w któ­rej do­lary przy­pły­nęły do nas. Znik­nęła na chwilę, żeby odło­żyć skarb w bez­pieczne miej­sce. Kiedy wró­ciła do kuchni, za­stała mnie du­ma­jącą nad le­żą­cymi na stole pie­niędzmi. Bez słowa wrzu­ciła je do torby i wci­snęła mi ją na ko­lana.

– Już so­bie wy­obra­żam minę Da­niela i Benka, jak im po­wiemy… – za­chi­cho­tała.

Nie za­sta­na­wia­łam się długo, to po­sta­no­wie­nie przy­szło na­tu­ral­nie i było tak oczy­wi­ste, że nie mo­głam nie po­wie­dzieć tego sio­strze.

– Te pie­nią­dze mu­szą być tylko moje. Osta­tecz­nie to jest ma­ją­tek po­zy­skany przed ślu­bem.

Mo­nika od­ru­chowo przy­tak­nęła, ale za­raz po­tem za­częła się na głos za­sta­na­wiać, czy to aby jest fair w sto­sunku do Ber­narda.

– Nie wia­domo, jak za­re­aguje, może się ob­razi, może wściek­nie? Ślub wkrótce. Nie bo­isz się, że to wam za­szko­dzi?

– To są moje pie­nią­dze – po­wtó­rzy­łam.

– Niby tak, ale…

– Jak niby? Moje. Poza tym Ber­nard po­zo­staje ra­czej obo­jętny w kwe­stiach fi­nan­so­wych. Pie­nią­dze nie sta­no­wią cen­trum jego świata.

Mo­nika po­krę­ciła głową.

– Do tej pory tak było, jak nie mia­łaś wiele, te­raz sy­tu­acja ule­gła zmia­nie. Cie­kawa je­stem, czy bę­dzie taki obo­jętny, gdy mu po­wiesz, że przy­gar­nę­łaś pięć­dzie­siąt ty­sięcy do­la­rów.

– Nie za­mie­rzam mu mó­wić. Na ra­zie chcę się za­jąć we­se­lem.

Zwi­nę­łam szma­cianą torbę i wło­ży­łam ją pod pa­chę. Mo­nika od­pro­wa­dziła mnie do sa­mo­chodu.

– Mam prośbę, czy mo­gła­byś do czasu we­sela za­cho­wać dla sie­bie tę nie­spo­dziankę?

– Zwa­rio­wa­łaś? Ja mu­szę po­wie­dzieć Da­nie­lowi dzi­siaj! – ob­ru­szyła się.

– Nie mu­sisz, ale po­wiesz, bo ty je­steś żona ule­gła i nie wy­obra­żasz so­bie mieć ni­czego swo­jego, wszystko ma być wspólne.

– Na tym po­lega mał­żeń­stwo. Za ty­dzień się o tym prze­ko­nasz.

– Moje ta­kie nie bę­dzie. Za dużo znam mał­żeństw, które się roz­pa­dły przez na­tręc­two wspól­noty.

– Po­pro­szę Da­niela, żeby się nie wy­ga­dał, ale wiesz jaki on jest…

– Nie­stety wiem.

Po­że­gna­ły­śmy się jak zwy­kle chłodno, nie uma­wia­ły­śmy się na ko­lejne spo­tka­nie. Przez całą drogę do domu za­sta­na­wia­łam się, o co tak na­prawdę cho­dzi na­szej matce, ja­kie inne wy­da­rze­nia oprócz sprze­daży firmy uru­cho­miły jej gen szczo­dro­ści. My­śla­łam, żeby wy­słać jej te­le­gram z po­dzię­ko­wa­niem, ale nie było to moż­liwe, rok wcze­śniej zmie­niła ad­res, o czym nas po­in­for­mo­wała li­stow­nie, nie po­da­jąc no­wego. Na­sza ko­re­spon­den­cja była jed­no­stronna, cza­sami matka dzwo­niła do Mo­niki, rza­dziej do mnie. Mia­łam jej nu­mer te­le­fonu, po­sta­no­wi­łam za­te­le­fo­no­wać, gdy tylko do­trę do domu, ale kiedy za­par­ko­wa­łam auto przed blo­kiem i wy­sia­dłam, wie­dzia­łam, że tego nie zro­bię, cho­ciaż nie bar­dzo wie­dzia­łam dla­czego.

Z Ber­nar­dem trudno się roz­ma­wiało o pie­nią­dzach, po­nie­waż on ni­gdy nie za­znał kom­fortu, któ­rego może do­świad­czyć ktoś, kto ma pełny port­fel. To uczu­cie było mu obce, w do­datku nic nie ro­bił, żeby to zmie­nić, jed­nak nie wy­ni­kało to z prze­ko­na­nia, że po­sia­da­nie ma­jątku za­biera czło­wie­kowi wol­ność, spo­kój i przy­ja­ciół. Wy­niósł z domu ro­dzin­nego prze­świad­cze­nie, że ni­gdy nie uda mu się do ni­czego dojść, ni­czego osią­gnąć ani ni­czego za­trzy­mać. Za­nim do­je­cha­łam na osie­dle, na któ­rym ku­pi­li­śmy małe miesz­ka­nie w sta­rym bu­dow­nic­twie, do Ber­narda do­tarła in­for­ma­cja o pre­zen­cie od mamy. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, ja­kim ka­na­łem. Po ko­la­cji na­tych­miast po­szedł do ła­zienki i prze­sie­dział tam do­brą go­dzinę, mia­łam więc czas, żeby się przy­go­to­wać do tej trud­nej roz­mowy. Wszedł do po­koju, w chwili kiedy włą­czy­łam te­le­wi­zor. Sta­nął przed ekra­nem, za­sła­nia­jąc ob­raz.

– Sły­sza­łem, że przy­tu­li­ły­ście z sio­strą sporo kasy. To ja­kaś ta­jem­nica ro­dzinna? Mia­łaś za­miar mi po­wie­dzieć?

– Oczy­wi­ście. Cze­ka­łam, aż wyj­dziesz z ła­zienki. To miała być nie­spo­dzianka – skła­ma­łam.

– Co chcesz zro­bić z tymi pie­niędzmi? – za­py­tał i nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, wy­szedł na bal­kon za­pa­lić. Po­szłam za nim.

– Chcę mieć dom i za­ło­żyć kan­ce­la­rię prawną – od­par­łam.

Pa­trzy­li­śmy na po­ło­żony w dole sklep, lu­dzie wcho­dzili do niego i z niego wy­cho­dzili jak mrówki uwi­ja­jące się przy mro­wi­sku. Pod­jeż­dżały ko­lejne sa­mo­chody, smród spa­lin do­cho­dził do na­szego pię­tra.

– Twoje pie­nią­dze, twoje de­cy­zje, ja nic z tego nie chcę – po­wie­dział. Od­su­nął się ode mnie ob­ra­żony i ura­żony fak­tem, że ja mam tak wiele, a on pra­wie nic.

– Tak, to są moje pie­nią­dze, przy­naj­mniej te­raz, póki nie mamy dzieci, po­tem…

– Jak cię za­płod­nię, za­pi­szesz mi pół kró­le­stwa? – prych­nął. – Marta, czy ty się sły­szysz?

– Może źle to za­brzmiało. Cho­dzi mi o to, że chcę się za­bez­pie­czyć. Drugi raz nie do­stanę spadku po ojcu i pre­zentu od mamy. Po­staw się w mo­jej sy­tu­acji, zro­bił­byś do­kład­nie to samo, a już na pewno tak do­ra­dzi­łaby ci matka. Za ty­dzień jest nasz ślub, po roku, po trzech la­tach może się oka­zać, że nam nie wy­szło, wtedy trzeba dzie­lić wszystko na pół, we­dług mnie to nie bę­dzie fair. Na ten ka­wał ma­jątku całe ży­cie ciężko pra­co­wali moi ro­dzice, bo prze­cież na­wet nie ja.

Ber­nard ode­rwał łok­cie od ba­lu­strady i się wy­pro­sto­wał.

– Po co ty w ogóle za mnie wy­cho­dzisz, skoro z góry za­kła­dasz, że się roz­sta­niemy? Do czego ja ci je­stem po­trzebny? Czy ty mnie ko­chasz?

Ber­nard wciąż mnie py­tał, czy go ko­cham. Ta jego iry­tu­jąca nie­pew­ność – sie­bie, mnie, uczuć, ko­lej­nego dnia – wci­skała się po­mię­dzy nas przy każ­dej waż­niej­szej roz­mo­wie. Pada deszcz, ko­chasz mnie? Boli mnie brzuch, ko­chasz mnie? Ju­tro bę­dzie fu­tro, ko­chasz mnie? Za­wsze od­po­wia­da­łam: „tak”. Jak au­to­mat, ro­bot, echo. Mia­łam dwa­dzie­ścia sześć lat, po­zo­sta­wało mi tylko wyjść za mąż za ko­goś, kto już tyle cze­kał, że nie wy­pa­dało od­mó­wić. Sta­li­śmy na bal­ko­nie w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, żar z pa­pie­rosa Ber­narda wy­zna­czał trasę jego zde­ner­wo­wa­nej dłoni. Góra, dół, tro­chę w bok, z da­leka od mo­ich pal­ców ści­ska­ją­cych ba­rierkę. Nic nie mó­wił, dła­wił się czarną ener­gią, którą wy­two­rzył.

– Te pie­nią­dze ni­czego nie zmie­niają mię­dzy nami, są obok.

– Wiesz jaki mam sto­su­nek do pie­nię­dzy, mimo wszystko czuję się oszu­kany – oświad­czył i wszedł do miesz­ka­nia. Za­mknął drzwi.

Po­tem był nasz ślub.

Za­sta­na­wia­łam się, jak wy­drą­żyć w skale udane mał­żeń­stwo z Ber­nar­dem, skoro na star­cie, za­kła­da­jąc we­lon, cze­ka­łam na wia­do­mość od in­nego męż­czy­zny. Rzuć mi koło ra­tun­kowe, mó­wi­łam do tego, któ­rego ko­cha­łam, bez­na­dziej­nie się przy tym ob­na­ża­jąc. Dra­ma­tyczna na­sto­latka w środku, młoda ko­bieta w lu­strza­nym od­bi­ciu. Gła­dzi­łam fałdy bia­łej su­kienki i my­śla­łam o Emilu, o tym dniu, kiedy sie­dzia­łam na be­to­no­wym co­kole przed lot­ni­skiem i pła­ka­łam. Po­wie­trze miało za­pach słońca i bruku, było mie­sza­niną smro­dów ulicy i za­pa­chów per­fum śpie­szą­cych na wa­ka­cje tu­ry­stów. Ry­cza­łam jak uczen­nica za­bu­jana w na­uczy­cielu fi­zyki, sól łez ci­snęła mi się do ust, woda z nosa ście­kała po gór­nej war­dze, wy­cie­ra­łam rę­ka­wem bia­łej ko­szuli ten ża­ło­sny po­tok i po­wta­rza­łam: „kurwa mać, kurwa mać”, jakby to było ja­kieś mi­ło­sne za­klę­cie. Lu­dzie dys­kret­nie zer­kali w moją stronę, każdy za­wsze cie­kawy, dla­czego dziew­czyna tak otwar­cie pła­cze, na­wet głowy nie spusz­cza. Lot­ni­sko to do­sko­nałe miej­sce do pła­czu, lu­dzie się roz­dzie­lają, prze­ży­wają roz­łąkę i od­kle­jają się od zwy­czaj­no­ści tylko dla­tego, że zna­leźli się w miej­scu od­lo­tów. Jakby to, co dzieje się na lot­ni­sku, miało znacz­nie więk­sze zna­cze­nie od tego, co dzieje się na osie­dlo­wym po­dwórku.

Rzadko jeź­dzi­łam do War­szawy po ukoń­cze­niu stu­diów, a je­śli już, to tylko na ja­kieś wy­jąt­kowe wy­da­rze­nia, na które za­pra­szali mnie zna­jomi z roku. Emil Lo­the był ak­to­rem, po­pu­lar­nym ak­to­rem z do­rob­kiem, ro­lami w za­gra­nicz­nych pro­duk­cjach, na­gro­dami, wy­wia­dami, fo­to­sami, ale za­cho­wy­wał się bar­dziej zwy­czaj­nie niż tłum ga­piów i ludz­kich rze­pów, który go ota­czał. Ża­ło­wa­łam, że nie za­ło­ży­łam czer­wo­nej su­kienki do ko­stek z le­ją­cego ma­te­riału, którą przy­słała mi matka, czu­ła­bym się pew­niej w ame­ry­kań­skim szyku, mia­ła­bym wię­cej swo­body w ra­mio­nach i w oko­li­cach ud. Mia­łam na so­bie czarny kom­bi­ne­zon, bez ozdób i bez kształtu, rzędy bran­so­le­tek z ko­ra­li­ków i wy­soko upięte włosy. Był to czas, kiedy ma­lo­wa­łam po­wieki per­ło­wymi cie­niami i mocno pod­kre­śla­łam kształt ust czer­woną szminką. Pa­trząc na tamtą sie­bie, czuję się za­że­no­wana, bro­niła mnie tylko mło­dość.

Emil wy­pa­trzył mnie w tłu­mie roz­krzy­cza­nych go­ści, któ­rym udało się zdo­być za­pro­sze­nie na tę im­prezę, choć nie wie­dzie­li­śmy do­kład­nie, kto był tam go­spo­da­rzem i do kogo na­le­żała willa. W pu­chate dy­wany wsią­kało piwo i czer­wone wino, lu­dzie do­ga­szali pa­pie­rosy w do­nicz­kach eg­zo­tycz­nych kwia­tów, pa­tery pełne wy­myśl­nie ozdo­bio­nych ka­na­pek roz­no­sił ja­kiś po­nury pan, który nie od­zy­wał się do go­ści, a tylko wska­zy­wał drogę do to­a­lety.

Emil trzy­mał przy mnie wartę przez cały wie­czór. Na­wet gdy opie­rał się o ścianę, ro­bił to tak, żeby mnie chro­nić przed ludźmi na­pie­ra­ją­cymi ze­wsząd w dro­dze po ko­lej­nego drinka. Schle­biało mi jego za­in­te­re­so­wa­nie moją osobą, ale uwa­ża­łam, żeby się nie wy­chy­lić, pil­no­wa­łam ge­stów i słów, nie było to trudne, Emil ze mną po pro­stu roz­ma­wiał. Nie pod­ry­wał, nie uwo­dził, słu­chał, po­tem sam opo­wia­dał, prze­rzu­ca­li­śmy się bły­skot­kami w tej roz­mo­wie. Przy­su­wali się do nas różni lu­dzie, ale szybko od­cho­dzili, nie by­li­śmy nimi za­in­te­re­so­wani. Emil nie chciał tań­czyć, ja nie chcia­łam tra­cić czasu na prze­py­chanki w ki­wa­ją­cym się tłu­mie. Kiedy zro­biło się zbyt gło­śno, za­pro­po­no­wał, że­by­śmy się prze­szli po oko­licy. Wę­dro­wa­li­śmy w ciem­no­ściach tu i ów­dzie roz­pro­szo­nych neo­nami, obej­mu­jąc się tak lekko, żeby tylko zmie­szały się na­sze za­pa­chy. By­łam oszo­ło­miona, bli­skość Emila, jego za­in­te­re­so­wa­nie moją nie­ważną osobą, snu­cie ni­te­czek sym­pa­tii, zbli­ża­nie się, wszystko to mnie roz­bra­jało i chcia­łam wię­cej.

– Nie jest ci zimno? – Emil za­trzy­mał się i do­tknął mo­jego ra­mie­nia.

– Nie wiem – od­par­łam i się ro­ze­śmia­łam. – Nic nie czuję w tej chwili: ani nocy, ani tem­pe­ra­tury, może za dużo wy­pi­łam.

– To do­brze, bo nie mam ma­ry­narki, żeby ci ją na­rzu­cić na ra­miona.

– Jak w fil­mach…

– Tylko w fil­mach. Gram ju­tro w Kra­ko­wie, po­wi­nie­nem tam do­trzeć o przy­zwo­itej go­dzi­nie. – Męż­czy­zna po­dał mi dłoń, że­bym mo­gła wejść na scho­dek. – Szkoda, tak się miło z tobą roz­ma­wia i… prze­bywa. Na­prawdę mu­szę już się po­że­gnać. Za­mó­wię ci tak­sówkę.

– Te­raz je­dziesz do Kra­kowa? Sa­mo­cho­dem?

Emil przy­tak­nął.

– Do­brze się składa. Mo­gła­bym się z tobą za­brać? Z Kra­kowa mam bli­żej do domu.

– Nie miesz­kasz w War­sza­wie? – zdzi­wił się.

– A wy­glą­dam na war­sza­wiankę? Przy­je­cha­łam do sto­licy świę­to­wać z ko­le­gami ze stu­diów, wy­jeż­dżają na kon­trakt do Sta­nów i ja­kimś dziw­nym tra­fem wy­lą­do­wa­li­śmy w tej willi, któ­rej wła­ści­cie­lem jest pew­nie pol­ski Wielki Gatsby.

Emil się uśmiech­nął.

– Znam wła­ści­ciela, mogę za­rę­czyć, że bli­żej mu do He­min­gwaya w ostat­nich dniach ży­cia niż do Ga­stby’ego. Masz ja­kiś ba­gaż oprócz tej to­re­beczki? – Spoj­rzał na moją czarną to­rebkę, którą prze­kła­da­łam z ręki do ręki, a mimo to wciąż mi za­wa­dzała.

– Mam ba­gaż w ho­telu.

Wró­ci­li­śmy do willi i nie że­gna­jąc się z ni­kim, po­je­cha­li­śmy do mia­sta.

Emil cze­kał w re­cep­cji, kiedy pa­ko­wa­łam ko­sme­tyki i pi­żamę do ma­łej torby ze skaju. Mój złoty kol­czyk spadł na dy­wan i do­piero gdy się schy­li­łam, by go pod­nieść, po­czu­łam za­wrót głowy i uświa­do­mi­łam so­bie, jak bar­dzo je­stem pi­jana. Ro­ze­bra­łam się i wzię­łam szybki prysz­nic, ze szcze­gólną sta­ran­no­ścią szo­ru­jąc oko­lice pach i skórę mię­dzy udami. Prze­bra­łam się w czarne dżinsy, tak cia­sne, że by je do­piąć, mu­sia­łam się po­ło­żyć na łóżku. Biały pod­ko­szu­lek z na­dru­kiem firmy Fila nie zmie­ścił się za pas, wy­pu­ści­łam go luźno.

Je­cha­li­śmy szybko, Emil pro­wa­dził pew­nie, jedna dłoń trzy­mała kie­row­nicę, druga ge­sty­ku­lo­wała do wtóru opo­wie­ściom, przez pierw­szą go­dzinę po­dróży nie prze­sta­wał za­ba­wiać mnie roz­mową. Zer­ka­łam na jego pro­fil, nie­do­sko­nały, może na­wet szpetny. Emil miał mocną szczękę i nieco spłasz­czony nos, mógł w każ­dym fil­mie za­grać nie­miec­kiego żoł­nie­rza, groź­nego, ale czu­łego. Przy­po­mi­na­łam so­bie jego role ekra­nowe – cho­ciaż był przed czter­dziestką, ze­brało się ich sporo. Wcie­lał się w po­sta­cie główne, epi­zo­dyczne, twar­dzieli, okrut­ni­ków i ta­jem­ni­czych aman­tów. Ko­biety, które mu part­ne­ro­wały, były piękne i bez wy­razu, tak jak jego pierw­sza żona, ak­torka trze­ciego planu, z którą roz­wiódł się trzy lata wcze­śniej. Bez­dzietne mał­żeń­stwo za­koń­czyło się w ko­lo­ro­wej ga­ze­cie, gdzie po­rzu­cona mał­żonka roz­li­czyła się pu­blicz­nie ze sław­nym mę­żem, wy­po­mi­na­jąc mu nie­wier­ność i brak za­in­te­re­so­wa­nia jej osobą, za­in­te­re­so­wa­nia, na ja­kie so­bie za­słu­żyła swoją bez­względną wier­no­ścią i po­świę­ce­niem. Nie py­ta­łam o nią, ale Emil chciał wie­dzieć, czy je­stem z kimś na stałe. Spo­ty­ka­łam się z Ber­nar­dem, jed­nak w dro­dze do Kra­kowa by­łam wolna i za ni­kim nie tę­sk­ni­łam.

– Na stu­diach za dużo się ba­wi­łam, żeby szu­kać męża jak moje ko­le­żanki, na­to­miast te­raz, po stu­diach, to nie wiem, gdzie mia­ła­bym męża zna­leźć. Na sali są­do­wej?