Moja rodzina na piętrze. Pola - Magda Louis - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Moja rodzina na piętrze. Pola ebook i audiobook

Magda Louis

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzecia część bestsellerowej sagi „Moja rodzina na piętrze”!

Pola Wawel to niezwykła kobieta, która zmieniła życie każdego, kto miał szczęście albo nieszczęście ją spotkać. Jej historię wplecioną we własne losy opowiedziała w dwóch wcześniejszych częściach sagi kolejno Tosia Pogorzelska i Aleksandra Pasternak. Kim naprawdę była Pola, dowiemy się jednak dzięki córce hrabiostwa Morawskich. Helena Morawska jako ośmioletnia dziewczynka jest świadkiem wyjazdu Poli z Miłowic do szkoły we Lwowie.

Wszystkie tajemnice Poli, jej trudne, czasami niezrozumiałe wybory, losy ludzi, których kochała i straciła, Helena śledzi z determinacją i cierpliwością detektywa, rozliczając się przy tym z własnym życiem, ponieważ powojenna rzeczywistość była dla niej chwilami okrutna i niesprawiedliwa. 

„Moja rodzina na piętrze. Pola” Magdy Louis to trzeci tom uwielbianej przez czytelników sagi. Autorka wraca do wojennych oraz powojennych losów Poli, której życiorys jest osią dla wszystkich historii. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 10 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Moja ro­dzina na pię­trze. Se­krety domu na Chłod­nej

Co­py­ri­ght © Magda Lo­uis, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Anna Po­inc-Chra­bąszcz, Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-945-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Pola po­ło­żyła dłoń na no­te­sie.

– Jesz­cze przed chwilą nie mia­łam za­miaru o tym mó­wić, ale kiedy za­py­ta­łaś, czy nie mam żalu do two­jej ro­dziny, że mnie nie uznali i po­marli, nie da­jąc mi na­zwi­ska… Więc coś ci opo­wiem, przez wzgląd na to, jaką je­steś osobą, je­dyną wartą sza­cunku i prawdy w tej ma­sie ludz­kiej, jaka mnie ob­le­pia. Pew­nie się wię­cej nie spo­tkamy… Tym bar­dziej chcę ci o so­bie opo­wie­dzieć.

He­lena i Pola, rok 1968

Roz­dział 1

Kiedy w sierp­niu 1937 roku dziew­czyna miesz­ka­jąca w są­sia­du­ją­cej z na­szym dwor­kiem wsi wy­jeż­dżała do Lwowa, mia­łam osiem lat. Mój brat Teo­fil w dniu jej wy­jazdu pła­kał jak mały chłop­czyk, któ­remu za­brano ar­mię oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków ra­zem z pu­deł­kiem. Teo­fil był de­li­kat­nym chłop­cem z wy­glądu i w środku bar­dzo kru­chym, wy­star­czyło drzwiami gło­śniej trza­snąć, a już mu serce sta­wało. Gdy wsia­dał na ko­nia, za każ­dym ra­zem się że­gnał, w imię ojca i syna, pa­nie, pro­wadź i nie strąć, więc prze­ra­żała go wi­zja, że to­wa­rzyszka jego za­baw, anioł stróż, przy­ja­ciółka i po­cie­szy­cielka, Pola Wa­wel, go opusz­cza. Byli ró­wie­śni­kami, ale prze­paść mię­dzy hra­bią Teo­fi­lem Mo­raw­skim a Polą Wa­wel była li­czona w la­tach świetl­nych.

Teo­fil uro­dził się za wcze­śnie i roz­wi­jał bar­dzo po­woli. Ze wszyst­kim miał pro­blemy, z prze­ły­ka­niem, cho­dze­niem, ze snem czy uśmie­chem. Jego mała buźka nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji, na­wet gdy szlo­chał, wy­glą­dał tak, jakby z dziu­rek w ma­sce wy­le­wały się łzy. Mama pa­trzyła na swo­jego dru­giego syna z naj­głęb­szym smut­kiem, to znów z czu­ło­ścią i de­li­kat­nie do­ty­kała jego ciem­nych lo­ków, owi­ja­jąc je wo­kół pal­ców. Pa­trząc na Teo­sia, ro­biła prze­gląd w pa­mięci, za­sta­na­wiała się, czy w ro­dzi­nie jej lub męża wy­cho­wy­wał ktoś ta­kie nie­mrawe dzieci, a je­śli tak, czy z tego opóź­nie­nia roz­wo­jo­wego wy­ro­sły, czy im tak zo­stało na za­wsze? Szu­kała w naj­dal­szej ro­dzi­nie i nie mo­gła tra­fić na taki przy­pa­dek jak Teo­fil, któ­rego nie dało się zdia­gno­zo­wać. Mój oj­ciec, Je­rzy Mo­raw­ski, nic so­bie nie ro­bił z la­men­tów mamy, po­nie­waż nie do­strze­gał, że jego młod­szy syn roz­wija się w wol­niej­szym tem­pie, niż po­wi­nien. Hra­bia Mo­raw­ski nie in­te­re­so­wał się nim, ale nie dla­tego, że ma­lec był nieco od­mienny, ale dla­tego, że dzieci w ogóle go nie in­te­re­so­wały. Ani wła­sne, ani cu­dze. Gdyby żona nie ob­ja­śniła mu, kim jest mała Pola, pew­nie by uznał, że to jego wła­sna córka, któ­rej na­ro­dziny prze­oczył.

– Ładna dziew­czynka… Ta­kie ma mą­dre oczka i taka jest… śmiała, za­uwa­ży­łeś?

Je­rzy nie odło­żył ga­zety, roz­ma­wia­jąc z żoną, ale przy­tak­nął.

– Teoś za nią prze­pada, we wszyst­kim ją na­śla­duje i co­raz wię­cej mówi… z sen­sem… Może bra­ko­wało mu to­wa­rzy­stwa, dla­tego wcze­śniej był taki apa­tyczny. Nie są­dzisz?

– Prze­cież ma brata! To naj­lep­sze dla niego to­wa­rzy­stwo – ob­ru­szył się oj­ciec.

– Se­we­ryn jest dla niego za duży, nie ma też tej cier­pli­wo­ści, co mała Pola, która trak­tuje go jak młod­szego bra­ciszka. Ja ich ob­ser­wuję i serce mi się ra­duje, że Teoś w końcu za­czyna bie­gać i śmiać się cał­kiem nor­mal­nie…

– Pola? Czy to nie ro­dzina na­szej ku­charki Ja­dzi? – py­tał oj­ciec zza ga­zety.

– Tak, to jej sio­stra.

Pola od po­czątku za­cho­wy­wała się tak, jakby przy­cho­dziła do na­szego domu w od­wie­dziny do krew­nych, a nie na służbę. Wcho­dziła do wszyst­kich po­miesz­czeń, za­ga­dy­wała, sia­dała na ka­na­pach, czę­sto­wała się cia­stecz­kami, i pod­sta­wiała rączkę pod brodę, kiedy je ja­dła, żeby nie na­kru­szyć. Miała po­ma­gać w kuchni, ale bar­dzo szybko oka­zało się, że więk­szy bę­dzie z niej po­ży­tek, je­śli zaj­mie się pa­ni­czem, niż je­śliby miała skro­bać ziem­niaki czy zmy­wać ta­le­rze. Uro­dziny Poli i Teo­sia przy­pa­dały w jed­nym mie­siącu i kiedy skoń­czyli sie­dem lat, ro­dzice urzą­dzili dla nich wspólne przy­ję­cie w ogro­dzie, da­jąc tym sa­mym znak, że Pola Wa­wel zo­stała mia­no­wana na członka ro­dziny.

Czego nie do­strze­gał mój oj­ciec, mama ana­li­zo­wała la­tami i nic jej nie umknęło z po­stę­pów, ja­kie ro­bił Teoś, od­kąd Pola za­miesz­kała we dwo­rze. Był to po­mysł mamy, żeby wy­szy­ko­wać jej po­koik na pię­trze, który do­tych­czas peł­nił funk­cję gra­ciarni. Po­pro­siła na­szych naj­bar­dziej za­ufa­nych słu­żą­cych, żeby się tym za­jęli. Jula uprząt­nęła za­bawki, książki, ozdoby cho­in­kowe i pu­dła pełne ni­czy­ich dro­bia­zgów, Edzio wsta­wił łóżko z me­ta­lo­wym za­głów­kiem, wą­ską szafę i od­ma­lo­wał fo­tel bu­jany, który zna­lazł na stry­chu.

– Zaj­miemy się jej edu­ka­cją, gar­de­robą, ma­nie­rami – za­po­zna­wała ojca ze swoim pla­nem mama. Mnie nie było jesz­cze wtedy na świe­cie, ale ona już za mną tę­sk­niła i mnie ko­chała, póki co rolę słod­kiej có­reczki od­gry­wała Pola.

Mama ubie­rała Polę od stóp do głów, od­kąd ta skoń­czyła sie­dem lat. Nie szczę­dziła przy tym na ma­te­riały i buty do­brej ja­ko­ści, w mod­nych ko­lo­rach. Nie było to jed­nak stro­je­nie la­leczki. Mama, jak to kie­dyś pal­nęła przy świą­tecz­nym stole cio­cia Ste­nia, za­an­ga­żo­wała się w wy­cho­wa­nie wiej­skiej dziew­czyny, żeby ukoić wła­sne roz­terki. Kto hra­binę Mo­raw­ską do­brze znał, wie­dział, ja­kie męki prze­cho­dzi z po­wodu nie­rów­no­ści kla­so­wych, na które co­dzien­nie mu­siała pa­trzeć, jak w głębi du­szy było jej wstyd, że ona ma tak wiele, pod­czas gdy wszy­scy do­okoła kle­pią dużą albo małą biedę. Oj­ciec nie ga­nił ani nie oce­niał po­stę­po­wa­nia mamy wzglę­dem Poli, po­wta­rzał, że je­śli tyle tylko, co kilka su­kie­nek na ko­ronce i ko­lo­ro­wych wstą­żek ma kosz­to­wać spła­ce­nie długu wo­bec nie­rów­nego świata, to on nie za­mie­rza pro­te­sto­wać. Eliza Mo­raw­ska miała jesz­cze inny ważny po­wód, żeby oto­czyć opieką Polę, prze­mil­czany na­wet przez naj­bar­dziej roz­plot­ko­wa­nych człon­ków na­szej ro­dziny i służby.

Otóż hra­bina była wiej­ską ak­ty­wistką, za­kła­dała ochronki, przy­tułki dla bez­dom­nych i pod­upa­dłych ko­biet. Wszyst­kie te przy­bytki brali ro­dzice na czę­ściowe utrzy­ma­nie albo mama do­tąd za­wsty­dzała in­nych bo­ga­tych zie­mian, aż w końcu nasi są­sie­dzi wspo­ma­gali tę mamy praw­dzi­wie bez­in­te­re­sowną do­bro­czyn­ność. Kiedy po woj­nie dwo­rek nasz po­szedł w lu­dowe ręce i urzą­dzono tam sie­ro­ci­niec, mama nie­wiele pro­te­sto­wała, ale kiedy wszedł w ży­cie de­kret o re­for­mie rol­nej i pań­stwo prze­jęło całe na­sze go­spo­dar­stwo oraz lasy, wy­sta­wia­jąc ro­dzi­com „laurkę” zdrajcy na­rodu, mama po­pa­dła w ciężką cho­robę smutku, któ­rej ni­gdy nie wy­le­czyła.

Oj­ciec nie po­świę­cał wiele czasu roz­my­śla­niom nad pro­ble­mami bied­nych i wy­zy­ski­wa­nych, był przede wszyst­kim rol­ni­kiem, do­piero po­tem mę­żem, oj­cem i hra­bią, a mama była przede wszyst­kim mi­ło­sier­dziem. Oj­ciec oży­wiał się i eks­cy­to­wał tylko wtedy, gdy na ho­ry­zon­cie po­ja­wiła się oka­zja do po­więk­sze­nia are­ału na­szych ziem. Po pierw­szej woj­nie świa­to­wej na­stał do­bry czas dla wol­nej Pol­ski, ale też i trudny dla zie­mian, z któ­rych wielu ban­kru­to­wało i od­da­wało grunty za bez­cen. Rząd nowo po­wsta­łej II Rze­czy­po­spo­li­tej stwo­rzył wa­runki prawne, żeby chłopi mo­gli na­być zie­mię, na któ­rej go­spo­da­ro­wali, ale to róż­nie szło, po­nie­waż nie mieli pie­nię­dzy. Je­rzy Mo­raw­ski był za­moż­nym czło­wie­kiem, w dniu wy­bu­chu dru­giej wojny świa­to­wej na­sze wło­ści li­czyły 160 hek­ta­rów.

W al­ma­na­chu Wo­ry­eda, czyli swo­istym prze­wod­niku po waż­nych i do­brze uro­dzo­nych, można zna­leźć kilku Mo­raw­skich z moim oj­cem na czele, a także Za­moy­skich, z któ­rych po­cho­dziła moja mama. Oby­dwie ro­dziny zbiły for­tuny w XVIII wieku w nie do końca zna­nych oko­licz­no­ściach. Ty­tuł trzeba było so­bie wtedy ku­pić, żeby go po­tem z ho­no­rami i za­dę­ciem prze­ka­zać po­tom­kom, i pew­nie moi przod­ko­wie ta­kiej trans­ak­cji do­ko­nali, za­równo po ką­dzieli, jak i po mie­czu. Moi ro­dzice byli roz­mi­ło­wani w zie­miań­skim ży­ciu po­śród zbóż, łąk, trzody, koni oraz wier­nych wło­ścian i wło­ścia­nek z oko­licz­nych wsi, któ­rych ciężka praca za­pew­niała ro­dzi­nie do­sta­nie i przy­jemne ży­cie.

Pola po­cho­dziła z ta­kiej wła­śnie ro­dziny, która od stu lat po­słu­gi­wała Mo­raw­skim, Od­ro­wą­żom, Krzy­szow­skim oraz ich przod­kom, któ­rych por­trety się nie za­cho­wały, a jed­nym śla­dem ich ist­nie­nia są za­pisy w księ­gach pa­ra­fial­nych. Do dworu przy­pro­wa­dzała Polę jej sio­stra Ja­dwiga, a Ja­dwigę jej matka. Wszyst­kie ko­biety szły pro­sto do kuchni, do kró­le­stwa, od któ­rego moja mama stro­niła, jakby to był szpi­tal po­lowy, taki, co brzydko pach­nie, a i ślady krwi można zo­ba­czyć na po­sadzce, gdy ku­charka kurę bez głowy za wcze­śnie do kuchni wnie­sie. Matka bała się wi­doku krwi, może to wła­śnie po niej Teo­fil odzie­dzi­czył róż­no­ra­kie lęki, które obej­mo­wały nie tylko zja­wi­ska re­alne, ta­kie jak krew na pniu, ale też te nie­re­alne, jak udu­sze­nie gwiezd­nym py­łem czy ze­msta przod­ków do­ko­nana rę­kami przy­by­sza z Czar­nego Lądu.

Kiedy Pola skoń­czyła dzie­więt­na­ście lat, ro­dzice za­we­zwali z kuchni Ja­dwigę i za­ko­mu­ni­ko­wali, że wy­sy­łają jej sio­strę na na­uki do Lwowa. Na wsi mó­wili, że miała za­le­d­wie sie­dem­na­ście lat, kiedy wy­je­chała z Mi­ło­wic, ale w rze­czy­wi­sto­ści była dwa lata star­sza, je­śli wie­rzyć jej me­tryce uro­dze­nia, którą po­dobno miała w se­kre­ta­rzyku moja mama.

Mama po­szła w ślady in­nych zie­mia­nek i dała przy­kład ko­lej­nym, by edu­ko­wać zdolną mło­dzież z niż­szych klas spo­łecz­nych, aby ta wy­ra­stała na mą­drych pa­trio­tów. Słowo „oj­czy­zna” wy­kute było w ser­cach mo­ich ro­dzi­ców zło­tymi li­te­rami i nic nie miało więk­szej war­to­ści niż pol­ski ję­zyk, pol­ska hi­sto­ria, pol­ska toż­sa­mość. Wpraw­dzie Pola nie wy­róż­niała się ta­len­tem ar­ty­stycz­nym i poza de­ko­ro­wa­niem tor­tów nie wy­ka­zy­wała się ni­czym szcze­gól­nym w tym za­kre­sie, jed­nak ro­dzice za­de­cy­do­wali, że sztuki piękne to bę­dzie naj­od­po­wied­niej­szy dla niej kie­ru­nek.

Pola przy­jęła pro­po­zy­cję, sto­jąc w drzwiach sa­lonu. Nie po­de­szła bli­żej sio­stry, słu­chała z da­leka, co pań­stwo Mo­raw­scy po­sta­no­wili w jej spra­wie, i ani raz nie spoj­rzała na Teo­fila, który sie­dział w ką­cie i roz­pacz­li­wie wpa­try­wał się w nią z na­dzieją, że pro­po­zy­cję wy­jazdu do Lwowa od­rzuci. Jakże by mo­gła?! O ni­czym in­nym nie ma­rzyła, jak tylko o cu­dzie, który by ją wy­rwał z za­py­zia­łej wsi, gdzie się uro­dziła, i rzu­cił po­mię­dzy cie­ka­wych lu­dzi, w nowe miej­sca, które trzeba zdo­by­wać, po­zna­wać, oswa­jać.

Nie li­czyła na po­moc hra­biny Mo­raw­skiej, są­dziła, że cud prze­no­sin w piękne miej­sce na­stąpi za przy­czyną ja­kie­goś przy­jezd­nego dżen­tel­mena ze świata, który się w niej za­ko­cha i za­bie­rze do sie­bie na za­mek, nie zwa­ża­jąc na jej li­che uro­dze­nie. Gdy jed­nak skoń­czyła osiem­na­ście lat, do­słow­nie z dnia na dzień za­częła my­śleć ina­czej. Do­szła do wnio­sku, że ża­den ka­wa­ler z kręgu to­wa­rzy­skiego Mo­raw­skich nie po­da­ruje jej tego, o czym ma­rzy, z jed­nego wię­zie­nia przej­dzie do na­stęp­nego, bę­dzie za­wsze za­leżna od dru­giej osoby, która ma wię­cej i wszystko fun­duje, wy­dziela, na ko­niec roz­li­cza. Tego dla sie­bie nie chciała. Pro­po­zy­cja Mo­raw­skich przy­szła w ostat­niej chwili, Pola od po­czątku tego lata roz­wa­żała wy­jazd do Ame­ryki i je­śli się wciąż wa­hała, to nie ze względu na mo­jego młod­szego brata Teo­sia, który trzy­mał się rąbka jej spód­nicy, jakby to koło ra­tun­kowe było, ale ze względu na mo­jego star­szego brata, Se­we­ryna.

Pola Wa­wel słu­chała słów hra­biny Mo­raw­skiej i le­ciała już po­nad da­chami wiej­skich chat, ma­cha­jąc lu­dziom na do wi­dze­nia białą chu­s­teczką.

– Ja­dwigo, chcie­li­śmy ci coś za­ko­mu­ni­ko­wać. Uwa­żamy z mę­żem, że Pola po­winna kon­ty­nu­ować na­ukę w du­żym mie­ście. Tu­taj moż­li­wo­ści są ogra­ni­czone, za­tem po­sta­no­wi­li­śmy wy­słać ją do Lwowa, oczy­wi­ście je­żeli sama ze­chce i je­żeli ty się zgo­dzisz. Trzy­ma­li­śmy w ta­jem­nicy tę no­winę, póki szcze­góły nie zo­staną usta­lone z pro­fe­so­rem, ale dziś przy­szedł list ze Lwowa i mo­żemy wam po­wie­dzieć, że zo­stała przy­jęta i czas w drogę. – Mama mó­wiła po­woli, wy­pusz­cza­jąc każde słowo z na­le­żytą mu aten­cją.

– Po­kry­jemy wszel­kie koszta, ma się ro­zu­mieć… – wtrą­cił oj­ciec.

– Bę­dzie nam jej bar­dzo bra­ko­wało… Przy­wy­kli­śmy do jej ra­do­snej obec­no­ści, mój boże, przy­pro­wa­dza­łaś ją do nas, gdy miała le­d­wie trzy lata… – Głos mamy stał się miękki i ak­sa­mitny. – Ale cóż… Chcemy dla niej jak naj­le­piej, nie bę­dziemy przez wła­sny ego­izm trzy­mać mło­dej panny we dwo­rze do sta­ro­ści. Bio­rąc pod uwagę pre­dys­po­zy­cje Poli, ję­zy­kowe oraz inne, wy­bra­li­śmy Lwow­ską Aka­de­mię Sztuki. Mamy tam za­przy­jaź­nio­nego pro­fe­sora Ja­wor­skiego, oso­bi­ście mnie za­pew­nił, że bę­dzie się o twoją sio­strę, moja Ja­dwi­siu, trosz­czył.

Ja­dwiga miała na utrzy­ma­niu jesz­cze dwoje dzieci, An­to­ninę i Sta­sia, choć wy­cho­wy­wa­nie Poli ogra­ni­czało się przez ostat­nie lata do na­po­mi­na­nia jej, by zno­szone su­kienki oraz inne rze­czy, które do­staje we dwo­rze, przy­no­siła pro­sto do cha­łupy, by z ni­kim się nimi nie dzie­liła, a przede wszyst­kim ni­komu się nie chwa­liła. Sio­stra Poli, twarda i ogo­rzała ko­bieta, miała tyle cech mę­skich, że gdyby nie jej ubiór, ła­two by­łoby ją po­my­lić z chło­pem. Duża, roz­ło­ży­sta ni­czym dąb, trzy­mała się pro­sto i ni­gdy nie zra­niła swo­jej twa­rzy naj­mniej­szym na­wet uśmie­chem. Kiedy mó­wiła, bły­skał w jej ustach je­den srebrny ząb.

– Co ty na to, Ja­dwi­siu? – Mama uśmie­chała się za­chę­ca­jąco.

– A to niech je­dzie, jak jej tu cia­sno – po­wie­działa Ja­dwiga, co w jej ję­zyku ozna­czało, że dzię­kuje.

Pola od­kle­iła się od drzwi i po­de­szła bli­żej roz­ma­wia­ją­cych ko­biet.

– Kiedy mam je­chać?

– Nie ma na co cze­kać, na­wet i w przy­szłym ty­go­dniu. Tak się składa, że mój brat do Lwowa je­dzie na dniach, Edzio cię za­wie­zie do Lu­dwi­ków, już ich uprze­dzi­łam, brat weź­mie cię swoim au­to­mo­bi­lem.

– Będę go­towa. – Pola dy­gnęła.

Ja­dwiga za­sta­na­wiała się przez chwilę, czy wy­pada jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale osta­tecz­nie ski­nęła tylko głową, zro­biła krok w przód i wy­ćwi­czo­nym ru­chem po­rwała dłoń mo­jej matki i przy­ci­snęła do ust. Oj­ciec uśmiech­nął się, za­do­wo­lony, że ko­lejna mi­sja żony się po­wio­dła, a na ko­niec za­ko­mu­ni­ko­wał, że star­szego syna, Se­we­ryna, także wy­sy­łają na na­uki do Pa­ryża. Ubo­le­wał przez chwilę nad pustką, jaka wy­pełni dwo­rek. Pod­szedł do sie­dzą­cego w ką­cie Teo­sia i wy­zna­czył mu nowe za­da­nie.

– Bę­dziesz mu­siał Se­we­ryna i Polę za­stą­pić, chcę cię wię­cej wi­dy­wać, synu…

Teo­fil uchy­lił głowę przed czułą oj­cow­ską dło­nią, wstał i bez słowa wy­szedł z sa­lonu.

– Spo­dzie­wa­łam się, że tak to przyj­mie. – Mama po­smut­niała. – Zu­peł­nie so­bie nie ra­dzimy z jego wraż­li­wo­ścią. Trzeba z nim po­roz­ma­wiać, przy­tło­czy­li­śmy go no­winą, któ­rej sensu i kon­se­kwen­cji pew­nie nie ro­zu­mie.

– Ro­zu­mie na pewno, że my wy­jeż­dżamy, a on zo­staje sam – po­wie­działa Pola, pa­trząc w stronę drzwi. – Pro­szę się nie mar­twić, z po­czątku wszystko, co nowe, zdaje się prze­ra­żać, ale na­tura ludzka na­tych­miast się przy­zwy­czaja. Pójdę się z nim roz­mó­wić, jed­nak naj­pierw chcia­łam pani hra­bi­nie bar­dzo po­dzię­ko­wać. – Pola po­de­szła do sie­dzą­cej na ka­na­pie mamy i przy­klę­kła na jedno ko­lano, żeby ich oczy spo­tkały się na tej sa­mej wy­so­ko­ści. – Po­pro­szę Boga o jedno. Że­bym się mo­gła kie­dyś pani hra­bi­nie od­wdzię­czyć.

Mama nie umiała ukryć wzru­sze­nia. Po­chy­liła się i po­ca­ło­wała Polę w czoło. Kiedy po­my­śleć, co się stało kilka lat po­tem, słowo wdzięcz­ność za­czyna brzmieć jak obe­lga.

Pola wy­szła za sio­strą na sło­neczny dzie­dzi­niec. Lip­cowe niebo było czy­ste i go­rące, zie­mię tra­wiła su­sza, ale w tym dniu ważne było dla niej tylko to, że do­stała prze­pustkę do do­ro­słego i cie­kaw­szego ży­cia, z dala od fol­warku, la­sów i ry­czą­cych krów. Pola wal­czyła ze sobą, żeby nie ska­kać z ra­do­ści i nie rzu­cić się na szyję swo­jej sio­strze. Nie spo­dzie­wała się ta­kiej hoj­no­ści ze strony mo­ich ro­dzi­ców, cho­ciaż czuła się i była trak­to­wana jak czło­nek ro­dziny. Co in­nego za­sia­dać z pań­stwem przy jed­nym stole, dzie­dzi­czyć pa­ry­skie, lekko zno­szone ka­pe­lu­sze, co in­nego je­chać do szkół na ich ra­chu­nek.

– Zajdź do cha­łupy po­że­gnać się z Tośką, ona tak cię wy­pa­truje, że jej oczy mgłą za­cho­dzą. – Ja­dwiga po­pra­wiła wę­zeł chustki pod brodą. – Nic, tylko by do dworu la­tała.

– Oczy­wi­ście, że przyjdę! – Pola chciała za­trzy­mać sio­strę na dłuż­szą roz­mowę, ale Ja­dwiga ru­szyła w stronę fol­warku, nie oglą­da­jąc się.

– Za­cze­kaj… nie cie­szysz się z tej no­winy? Prze­cież to bę­dzie fan­ta­styczna przy­goda!

– A co mnie po two­ich przy­go­dach? – Ja­dwiga wzru­szyła ra­mio­nami i szła da­lej.

– Choćby to, że je­śli mnie się po­szczę­ści, to po­mogę Tosi i Sta­siowi. Chyba dla nich chcesz, jak każda matka, lep­szego ży­cia?

– Nie mąć im w gło­wie – wark­nęła. – Oni nie mają ta­kiej śmia­ło­ści jak ty, żeby się pchać, gdzie ich nie po­siali. Mają swoje miej­sce, swoje, ro­zu­miesz? Nie cu­dze.

Pola za­trzy­mała się i przez chwilę pa­trzyła w od­da­la­jące się plecy sio­stry. Nie za­uwa­żyła wcze­śniej, że Ja­dwiga utyka na jedną nogę i że jej wy­sta­jący spod chustki war­kocz, mimo jej mło­dego wieku, za­czyna si­wieć.

Dziew­czyna we­szła do parku, Teo­sia zna­la­zła bez trudu na końcu głów­nej alejki, gdzie ro­sło kilka pięć­set­let­nich dę­bów. Gdyby iść da­lej, park koń­czył się fosą, za nią za­czy­nał ogromny las po­prze­ci­nany sze­ro­kimi ścież­kami, któ­rymi zwo­żono drzewo z wy­cinki. Teo­fil scho­wał się pod naj­star­szym, naj­bar­dziej oka­za­łym dę­bem, który za­sa­dzono w rok chwały i zwy­cię­stwa pod Grun­wal­dem. Był już przy nim jego stra­szy brat, Se­we­ryn.

– Nie rób przed­sta­wie­nia – na­po­mi­nał go ostro. – To nie te­atr, nikt ci nie za­klasz­cze. Przy­go­tuj się na naj­gor­sze, bo ży­cie to jedna wielka strata. Dziś tra­cisz przy­ja­ciółkę, ju­tro ro­dzi­ców, da­lej, na kogo pad­nie.

Teo­fil spoj­rzał na brata z prze­ra­że­niem, po­tem na Polę.

– Po co to mó­wić ta­kie okropne rze­czy? Chcesz mnie do­bić?

– Prze­ciw­nie! Chcę, że­byś był silny i zro­zu­miał jak naj­szyb­ciej, że nie mamy wpływu na to, jak lu­dzie od nas od­cho­dzą i jak przy­cho­dzą. Nie wiń matki za to, że Polę w świat wy­syła.

– Ale ty też je­dziesz! – krzyk­nął z pre­ten­sją w gło­sie.

– Chcę być in­ży­nie­rem, gdzie mam się tego na­uczyć? W Wi­śnio­wej czy w Strzy­żo­wie? No sam po­myśl…

– Na­raz mu­si­cie je­chać?! Co ja będę tu sam ro­bił? – Teo­fil spu­ścił głowę i wy­da­wało się, że za­raz się roz­pła­cze.

Pola usia­dła obok niego.

– Będę do cie­bie pi­sać li­sty, może na­wet ro­dzice po­zwolą ci przy­je­chać do mnie w któ­rąś nie­dzielę, na przy­kład z wu­jem Lu­dwi­kiem, który co rusz do Lwowa jeź­dzi. Na Boże Na­ro­dze­nie wszy­scy zje­dziemy do Mi­ło­wic, będą to naj­pięk­niej­sze święta, ja­kie wi­dział świat! Se­we­ryn oczy­wi­ście też przy­je­dzie, chyba że po­gar­dzi na­szym to­wa­rzy­stwem, jak się roz­hula w Pa­ryżu…

– Oczy­wi­ście, że przy­jadę – żach­nął się. – Ale póki co mu­sisz od dzi­siaj o go­spo­dar­stwo dbać i ojcu po­ma­gać, od te­raz ty je­steś naj­star­szym sy­nem. Ro­zu­miesz?

Teo­fil ski­nął głową, roz­ch­mu­rzył się nieco. Pola wstała, prze­sia­dła się na drugi ko­niec ławki obok Se­we­ryna. Ich ra­miona ze­tknęły się prze­lot­nie. Dawno ze sobą nie roz­ma­wiali. Od dnia, kiedy ob­wie­ścił jej, że wy­jeż­dża na stu­dia, mi­jali się, uwa­żali, by się na­wet przy­pad­kiem nie spo­tkać twa­rzą w twarz. Gdyby ich ktoś pil­nie ob­ser­wo­wał, do­szedłby do wnio­sku, że są skłó­ceni.

– Do mnie też na­pi­szesz? – za­py­tał, nie od­wra­ca­jąc głowy w jej stronę.

– Nie wiem – od­parła szcze­rze. – Na pewno bę­dzie o czym, ale czy będą chęci?

– Roz­jeż­dżamy się na ja­kiś czas za­le­d­wie… – za­czął i urwał w pół zda­nia.

– Och, pro­szę… nie tłu­macz mi jak Teo­siowi, nie je­stem małą dziew­czynką.

Se­we­ryn przez wiele lat trzy­mał się z da­leka od ba­wią­cych się dzieci, Poli i Teo­sia, był od nich trzy lata stra­szy i znacz­nie doj­rzal­szy, ale kiedy Pola-dziew­czynka w jedno lato stała się Polą-pa­nienką, Se­we­ryn za­czął co­raz wię­cej czasu spę­dzać z bra­tem i jego uko­chaną przy­ja­ciółką. Zbli­żył się do nich, do­łą­czał, kiedy je­chali do mia­steczka, albo na dłu­gie spa­cery po le­sie, był szcze­rze za­sko­czony ro­dza­jem tej za­ży­ło­ści, która wcale nie po­le­gała na tym, że Pola rzą­dziła ga­po­wa­tym Teo­siem. Tych dwoje miało se­kretny ję­zyk, któ­rym się po­ro­zu­mie­wali po­nad gło­wami ob­cych, mieli sza­lone po­my­sły, czas po­dzie­lony na roz­rywki i edu­ka­cję, po­nie­waż Pola na­ło­gowo czy­tała książki. Mo­raw­scy zgro­ma­dzili wspa­niałą bi­blio­tekę, za­tem mo­gła za­nu­rzyć się w lek­tu­rze bez obaw, że za­brak­nie no­wych. Teoś nie chciał spę­dzać czasu z da­leka on Poli, więc też za­czął czy­tać, a od­po­wied­nie dla niego książki wy­bie­rała mu Pola.

Bra­cia Mo­raw­scy i Pola cie­szyli się wol­no­ścią, a mieli jej wię­cej niż mło­dzi w in­nych dwo­rach, mo­gli się za­cho­wy­wać tak swo­bod­nie, jak im się za­ma­rzyło. Ko­nie brać, do mia­steczka jeź­dzić na pro­jek­cje fil­mów, na po­tań­cówki, fe­styny, wy­stawy czy spek­ta­kle te­atralne do Kra­kowa. Poli nie bra­ko­wało po­my­słów na spę­dza­nie wol­nego czasu, Teoś na każdą pro­po­zy­cję przy­sta­wał z ochotą, na­wet je­śli po­tem się zmu­szał, żeby wy­trwać do końca przed­sta­wie­nia czy przejść ko­lejny ki­lo­metr przez pola i łąki. Cza­sami Pola i Se­we­ryn jeź­dzili konno tylko we dwoje, co do­pro­wa­dzało do roz­pa­czy Teo­sia, ale Pola za­raz mu to wy­na­gra­dzała i kilka dni z rzędu tylko z nim jeź­dziła. Za­pusz­czali się w ta­kie miej­sca wzdłuż brzegu rzeki, gdzie ta była naj­szer­sza, i ką­pali w zim­nej wo­dzie le­dwo odziani. Sła­bego zdro­wia Teo­fil ni­gdy nie za­cho­ro­wał po tym „pły­wa­niu”, je­śli do­sta­wał ka­taru i kaszlu, to tylko wtedy, gdy go oj­ciec cią­gał na po­lo­wa­nie.

Teo­fil bar­dzo cier­piał po ich wy­jeź­dzie. Skoń­czyło się miłe, wiej­skie ży­cie, ja­kie uwiel­biał, i je­dyne, ja­kie znał. Wy­jazdy na stu­dia za­gra­niczne nie były w na­szej oko­licy normą, Teo­fil nie znał in­nej ro­dziny, która by wy­słała dziecko po na­uki tak da­leko, za­tem od­jazd Se­we­ryna i Poli przy­jął z cięż­kim ser­cem, jakby karę jemu wy­zna­czoną. Ja nie by­łam dla mo­jego brata ważna czy in­te­re­su­jąca, mała dziew­czynka nie ja­wiła się jako do­bry kom­pan, nie mógł ze mną ga­lo­po­wać po ma­now­cach ani w te­nisa grać na kor­tach u Ło­siów, więc mnie nie za­uwa­żał i dość osten­ta­cyj­nie omi­jał.

– Po­baw się z He­lenką – pro­siła go mama. – Może by­ście na grzyby ra­zem po­szli? Na praw­dziwki. Lu­dzie ko­szami z lasu wy­no­szą… Do­brze by było usu­szyć, ma­ry­naty zro­bić z tych ma­lut­kich.

– Niech ma­mu­sia ko­goś in­nego po­prosi, ja nie mam czasu – od­burk­nął.

– Może byś sio­strze po­ka­zał swoje ry­sunki? – Mama nie pod­da­wała się tak ła­two.

– Wrzu­ci­łem je do pieca, nie będę już nic ry­so­wał.

Teoś schudł i jesz­cze bar­dziej po­bladł z tę­sk­noty za Polą i Se­we­ry­nem. Po no­cach czy­tał, za dnia spał, pra­wie wcale nie wy­cho­dził z po­koi, z rzadka za­pusz­czał się do stajni po­pa­trzeć na ko­nie, ale na żadną prze­jażdżkę się nie od­wa­żył. Wszystko mu obrzy­dło, naj­bar­dziej to­wa­rzy­stwo lu­dzi, czy to we dworku, czy w fol­warku, le­d­wie „dzień do­bry” rano rzu­cał i „do­bra­noc” na ko­niec dnia.

Nie wiem, czy Pola mu jaki list przy­słała, co obie­cała przed wy­jaz­dem, i czy kie­dy­kol­wiek prze­stał na wia­do­mo­ści od niej cze­kać, dość na tym, że kiedy przy­szedł gru­dzień 1937 roku i wuj Lu­dwik znów do Lwowa je­chał za ze­bra­nie Związku Zie­mian, Teoś umy­ślał so­bie, że Pola z nim sa­mo­cho­dem do Mi­ło­wic przy­je­dzie na Boże Na­ro­dze­nie. Lu­dwik Za­my­oski był po­sia­da­czem wspa­nia­łej li­mu­zyny BMW 326, którą moja mama na­zy­wała ka­rocą, i chęt­nie sia­dał za kółko. Jeź­dził do Lwowa, Kra­kowa, na­wet do War­szawy, żeby cu­dze oko do za­zdro­ści po­bu­dzić tym cac­kiem, a so­bie hu­mor po­pra­wić. Nie miał wuj Lu­dwik szczę­ścia z żoną w domu, za­tem ucie­kał z niego przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Ze Lwowa wró­cił kilka dni przez Bo­żym Na­ro­dze­niem. Bez Poli.

Teoś ob­wą­chał jego auto i kiedy stwier­dził, że oprócz pa­czek na tyl­nym sie­dze­niu nie ma tam nic in­nego, le­d­wie się z wu­jem przy­wi­taw­szy, po­gnał do stajni i stam­tąd już nie wy­szedł, aż do na­stęp­nego ranka.

Wuj przy­wiózł ze Lwowa wszyst­kie książki za­mó­wione przez mamę, mię­dzy in­nymi an­giel­skie wy­da­nie Mor­der­stwa w Me­zo­po­ta­mii pióra Agaty Chri­stie, w któ­rej kry­mi­nal­nych hi­sto­riach za­czy­ty­wali się ro­dzice, Zna­chora Ta­de­usza Do­łęgi-Mo­sto­wi­cza oraz Ka­mieni na sza­niec Ka­rola Koź­miń­skiego. W ku­frze przy­je­chały rów­nież inne książki, po fran­cu­sku i nie­miecku, mniej zna­nych au­to­rów, ale one mu­siały dłu­żej cze­kać, za­nim ktoś po nie się­gnie. Kiedy miesz­kała z nami Pola, czy­tała na pniu wszyst­kie no­wo­ści, które przy­sy­łano do dworku, ale też kla­syki na­szych mi­strzów, Prusa, Sien­kie­wi­cza czy Mic­kie­wi­cza, po jej wy­jeź­dzie, bi­blio­teka stała się naj­mniej uczęsz­cza­nym po­ko­jem ze wszyst­kich.

Wuj opo­wie­dział skru­pu­lat­nie o swo­jej po­dróży do Lwowa, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście wą­tek, który moja gu­wer­nantka Emi­lia na­zy­wała „szka­rad­nym”. Emi­lia pod­ko­chi­wała się w po­staw­nym szlach­cicu Lu­dwiku Za­moy­skim i nie zwa­ża­jąc na mój młody wiek, pod­su­wała mi zbe­reźne opo­wie­ści o uszmin­ko­wa­nych la­fi­ryn­dach, tan­cer­kach ka­ba­retu, które tyle fi­gur na sce­nie w roz­kroku zro­biły, że im się te­raz nogi nie scho­dzą. I żal jej było hra­biego Za­moy­skiego, na któ­rego te la­fi­ryndy wsia­dały ni­czym na osła, tym­cza­sem on, bie­da­czy­sko, szka­rad­nym ko­bie­tom ule­gał wię­cej ze stra­chu niż z chuci. Gdyby moja mama wie­działa, jak Emi­lia wy­raża się o jej bra­cie, z całą pew­no­ścią by ją od­pra­wiła.

Dla mnie wuj Lu­dwik był skoń­czo­nym dżen­tel­me­nem i uwiel­bia­łam, kiedy nas od­wie­dzał. Brat mamy pod każ­dym wzglę­dem róż­nił się od niej, nie byli do sie­bie po­dobni z wy­glądu, on wy­soki, py­zaty blon­dyn, ona drobna bru­netka, trudno było też zna­leźć po­do­bień­stwa w ce­chach cha­rak­teru. Wuj uwiel­biał wielki świat, szcze­gól­nie ten an­giel­ski, do­bre trunki, wy­stawne przy­ję­cia, roz­mowy o po­dró­żach i sław­nych lu­dziach, któ­rych miał przy­jem­ność w ży­ciu spo­tkać. Mama była za­an­ga­żo­wana tylko w swój mały świat, ten naj­bez­piecz­niej­szy, który roz­cią­gał się nie da­lej jak kilka ki­lo­me­trów za gra­nicę Mi­ło­wic. Roz­mach jej brata cza­sami ją prze­ra­żał. Wuj miał smy­kałkę do in­te­re­sów, wy­naj­dy­wał prze­różne oka­zje han­dlowe, wy­jąt­kowo udane trans­ak­cje zda­rzały mu się na­der czę­sto i chęt­nie o nich opo­wia­dał, za­czy­na­jąc za­wsze od słów: „Nie uwie­rzy­cie, ja­kie ostat­nio spo­tkało mnie szczę­ście!”. Mój oj­ciec po ci­chu po­wąt­pie­wał w cu­downe zbiegi oko­licz­no­ści i czy­sty ta­lent wuja do po­mna­ża­nia for­tuny, po­nie­waż przez wszyst­kie lata, ja­kie znał szwa­gra, ten ani razu nie za­pro­sił go do swo­ich in­te­re­sów, by i on mógł małą for­tunę za­ro­bić. Nie chcąc ro­bić przy­kro­ści swo­jej żo­nie, ele­gancko mil­czał, gdy wuj Lu­dwik się prze­chwa­lał.

– Nie uwie­rzy­cie, ja­kie ostat­nio spo­tkało mnie szczę­ście…

Oj­ciec wzniósł oczy do nieba, ale nikt poza mną tego nie za­uwa­żył.

– Matka mo­jego sta­rego przy­ja­ciela zmarła. Zna­cie Ro­mu­alda Beka? Nie zna­cie? Mniej­sza z tym, ma­mu­sia Ro­mu­alda zmarła na za­pa­le­nie płuc i odzie­dzi­czył po niej dom z du­żym ogro­dem, cał­kiem nie­da­leko War­szawy. On jest ar­che­olo­giem, cią­gle w po­dróży, za­tem dom mu nie­po­trzebny. Ar­che­olo­giem jest nie byle ja­kim, trzeba do­dać, przy­jaźni się od lat z Ho­war­dem Car­te­rem, który od­krył w Do­li­nie Kró­lów gro­bo­wiec egip­skiego fa­ra­ona pa­nu­ją­cego w czter­na­stym wieku przed na­szą erą Tu­ten­cha­mona!

– Aku­rat… – mruk­nął mój oj­ciec, ale stał ty­łem do go­rącz­ku­ją­cego się szwa­gra i ten z pew­no­ścią nie usły­szał tej uwagi. Po­dał mu szklankę szkoc­kiej i usiadł obok żony.

– Ro­mu­lad po­trze­buje pie­nię­dzy na ko­lejną wy­prawę do Egiptu… Za­raz, na­wet pa­mię­ta­łem na­zwę tej świą­tyni, ale mi wy­pa­dło z głowy… Rzecz w tym, że to za­pa­le­niec jest, jak oni wszy­scy szu­ka­jący skar­bów, gro­bów, mu­mii czy szcze­rup garn­ków, ale to sza­leń­stwo kosz­tuje! Chciał sprze­dać dom ja­kie­muś ma­la­rzowi, już się po­ro­zu­mieli co do ceny, jed­nak szczę­śli­wym tra­fem spo­tkał mnie. Pew­nie się do­my­śla­cie… Da­łem mu uczciw­szą cenę. No, moi dro­dzy… Bę­dzie nam te­raz da­lej do sie­bie – po­wie­dział, czę­stu­jąc się cy­ga­rem.

– Wy­jeż­dżasz na stałe? – Mama spoj­rzała na swo­jego brata zdzi­wiona. Wpraw­dzie Lu­dwik wspo­mi­nał od roku, że jego in­te­resy się roz­wi­jają i co­raz trud­niej mu je pro­wa­dzić, miesz­ka­jąc na wsi, ale nie od­kry­wał, co za­mie­rza. Pro­wa­dze­nie go­spo­dar­stwa od­dał rządcy, sam za­jął się han­dlem i w roz­mo­wach ro­dzin­nych na­zy­wano go Wo­kul­skim. Z całą pew­no­ścią wuj po­mna­żał swój ma­ją­tek bar­dzo kon­se­kwent­nie, nie prze­pusz­cza­jąc żad­nej oka­zji, i cie­szył się, że suk­ces jego po­czy­nań nie był za­leżny od po­gody, za­razy lub siły chłop­stwa.

– Moja droga Elizo, czy w ży­ciu w ogóle jest coś na stałe? Le­d­wie się czło­wiek przy­zwy­czaił do swo­ich trzy­dzie­stu lat i stuk­nęła mu czter­dziestka!

– Och, bądź po­ważny choć raz. – Mama nie była w na­stroju do żar­tów. – Li­kwi­du­jesz ma­ją­tek? Ziemi rów­nież się wy­zbę­dziesz?

– Już sprze­da­łem – od­parł wuj Lu­dwik i za­nu­rzył nos w szklance, za­cią­ga­jąc się aro­ma­tem whi­sky.

Mama spoj­rzała na męża i słusz­nie oce­niła, że miał prawo się zi­ry­to­wać.

– A toś mnie na­wet nie za­py­tał, czy­bym ku­pił?! – Oj­ciec wstał z ka­napy. Zde­ner­wo­wał się, choć do­brze wie­dział, że nie ze­brałby środ­ków na taką po­ważną in­we­sty­cję jak od­ku­pie­nie ma­jątku od szwa­gra.

– Nie unoś się, Je­rzy, nie­po­trzebna ta ob­raza. – Ton wuja Lu­dwika nie zdra­dzał jego praw­dzi­wych od­czuć. – Mó­wi­łeś wie­lo­krot­nie, iż le­d­wie kre­dy­tem na­star­czasz na co­dzienne wy­datki, ani mi do głowy nie przy­szło, by ci pro­po­no­wać.

Za­pa­no­wało nie­zręczne mil­cze­nie. Mama od razu wy­ba­czyła swo­jemu bratu, że nie wziął ich pod uwagę przy sprze­daży, ale za­bo­lało ją, że się prze­pro­wa­dza tak da­leko, więc nie bę­dzie już wpa­dał nie­za­po­wie­dziany na po­ranną kawę czy wie­czorne wino i karty. Lu­dwik sta­no­wił jej ulu­bioną roz­rywkę, na­wet je­śli przy­wo­ził ze sobą żonę, która za­cho­wy­wała się tak, jakby mał­żeń­stwem z Lu­dwi­kiem od­pra­wiała po­kutę. Cio­cia Ste­nia przy­jeż­dżała do nas bar­dzo rzadko.

– Tak czy tak, gdy tylko się za­in­sta­lu­jemy w no­wym domu, za­raz was za­pro­szę na wiel­kie otwar­cie – kon­ty­nu­ował po chwili. – Już tam Ste­nia szy­kuje li­stę go­ści. Ty, Elizo, po­win­naś czę­ściej przy­jeż­dżać do War­szawy, do­brze by ci to zro­biło, miła od­miana po tej wiej­skiej sie­lance.

– Wszy­scy nas opusz­czają. – Mama wes­tchnęła te­atral­nie. – Se­we­ryn, Pola, te­raz ty.

– No wła­śnie o Poli chcia­łem wam opo­wie­dzieć! – Wuj na­gle so­bie przy­po­mniał.

Jula do­nio­sła do stołu mocne trunki i ze­staw krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków, du­żych oraz ma­łych. Oj­ciec nie upi­jał się czę­sto, ale za­wsze, kiedy od­wie­dzał nas wuj Lu­dwik, po­no­siła go at­mos­fera bie­siady i wy­chy­lał je­den kie­li­szek ko­niaku za dru­gim, je­śli ko­niaku bra­kło, ka­zał przy­no­sić wódkę.

– Za­ga­da­li­śmy się o prze­pro­wadzce, a prze­cież mam dla was wie­ści ze Lwowa!

– Wi­dzia­łeś się z Polą? Zdrowa? Za­do­wo­lona? – do­py­ty­wała mama.

– Je­cha­łem aku­rat z Ak­cyj­nego Banku Hi­po­tecz­nego, pa­trzę, Pola chod­ni­kiem idzie! Za­trzy­ma­łem auto, krzy­czę do niej, ma­cham i nic, jak za­klęta szła da­lej, pro­sto do ka­wiarni. Za­raz so­bie po­my­śla­łem, że szybko wy­do­ro­ślała, skoro tak śmiało, bez asy­sty in­nej panny czy pana, do Wie­deń­skiej wcho­dzi. Ty byś się, Elizo, ni­gdy sama nie pu­ściła po uli­cach Lwowa.

– Roz­mó­wi­łeś się z nią? – Mama była pod­eks­cy­to­wana, ale też za­nie­po­ko­jona.

– Tego dnia nie, śpie­szy­łem się do ho­telu. Sta­ną­łem jak za­wsze w Po­lo­nii, już tam na mnie Tu­rek cze­kał w in­te­re­sach, ale na­stęp­nego dnia za­sze­dłem na jej stan­cję. – Wuj zro­bił zna­czącą prze­rwę. – Tylko po to, żeby się do­wie­dzieć, że ona już tam nie mieszka!

Mama po­bla­dła na wieść, że Pola wy­pro­wa­dziła się ze stan­cji opła­co­nej do świąt, nie uzgad­nia­jąc tego z nią.

– Pe­wien je­steś? – Oj­ciec rów­nież nie do­wie­rzał.

Wuj ski­nął głową na po­twier­dze­nie.

– Jak się wkrótce oka­zało, do Poli uśmiech­nęło się wiel­kie szczę­ście, tra­fiła do prze­pysz­nej willi przy ulicy Po­nia­tow­skiego, do Bej­na­ro­wi­czów – po­wie­dział za­do­wo­lony z wra­że­nia, ja­kie ta no­wina zrobi na mo­ich ro­dzi­cach.

Mama spoj­rzała na mo­jego ojca, szu­ka­jąc po­mocy.

– W ja­kim cha­rak­te­rze ona tam za­miesz­kała? – za­py­tał oj­ciec, da­jąc od razu znać wzro­kiem wu­jowi Lu­dwi­kowi, że jakby miał wy­ja­wić coś nie­sto­sow­nego, niechby się po­wstrzy­mał.

– A w ta­kim to, że córka puł­kow­nika Bej­na­ro­wi­cza, Jo­lanta, na śmierć po­ko­chała wa­szą Polę i tak ojca uro­biła, że pa­nien­kom całe pię­tro willi od­dał, wraz ze słu­żącą oraz kie­rowcą! On wdo­wiec, za­słu­żony żoł­nierz, trzy tylko sła­bo­ści po śmierci uko­cha­nej żony ma. Wy­ścigi konne, ko­niak i córkę Jo­lantę.

Mama za­pa­dała się głę­biej na ka­na­pie i pod­kur­czyła nogi pod sie­bie. Może i nie­wiele wie­działa o lu­bią­cych go­rzałkę woj­sko­wych, ale z całą pew­no­ścią nie było to od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo dla mło­dych dam.

– Lu­dwiku, czy ty do­brze znasz tego puł­kow­nika? – Oj­ciec wy­rę­czył mamę w za­da­niu klu­czo­wego py­ta­nia. – Czy aby to roz­sąd­nie, żeby tam Pola miesz­kała, skoro jego żony w domu nie ma?

Wuja Lu­dwika trudno było nie lu­bić, roz­bra­jał swoją szcze­ro­ścią i bez­po­śred­nio­ścią, nie był też ob­se­syj­nie zwią­zany z klasą, z któ­rej się wy­wo­dził, uwiel­biał bra­tać się po­ni­żej swego uro­dze­nia, miał prze­różne zna­jo­mo­ści za­równo wśród bo­ga­tych, jak i uboż­szych, znał po­li­ty­ków, kup­ców, tan­cerki i po­etów, z każ­dym umiał się po­ro­zu­mieć i żadne oko­licz­no­ści nie były dla niego zbyt trudne czy nie­sto­sowne. Gdzie miał iść, tam szedł, nie ro­bił przy tym ce­re­mo­nii.

– Czy znam puł­kow­nika Bej­na­ro­wi­cza? Hm… Mo­żem go i wi­dział w „Atla­sie” czy w „Szkoc­kiej” , ale żeby oso­bi­ście z nim bie­sia­do­wać, to nie. Jed­nak za­się­gną­łem ję­zyka o puł­kow­niku, z góry prze­wi­dzia­łem, że bę­dziesz mnie, sio­stro, wy­py­ty­wać o jego osobę.

– W ja­kim on woj­sku do­ro­bił się stop­nia puł­kow­nika? – Oj­ciec spo­chmur­niał. – Czy aby nie w ro­syj­skim?

Lu­dwik wes­tchnął, nie lu­bił, gdy za­daje mu się py­ta­nia, na które nie znał od­po­wie­dzi, mu­siał wtedy zmy­ślać, w jego słow­niku nie było zwrotu „nie wiem”.

– A cóż się stało z pa­nią Bej­na­ro­wi­czową? – za­py­tała mama, za­nim Lu­dwik zdą­żył od­po­wie­dzieć na po­przed­nie py­ta­nie.

– Po­py­ta­łem tu i ów­dzie, sam by­łem cie­kaw. Jak się oka­zało, ty­tuł i ma­ją­tek na­le­żał do żony puł­kow­nika, Anny z Tar­now­skich. Stara szlachta, za­cni lu­dzie, duże ma­jątki. No i tu­taj od­po­wia­dam na twoje, sio­stro, py­ta­nie, co stało się z żoną puł­kow­nika. Tego do­wie­dzia­łem się w szcze­gó­łach. Po uro­dze­niu dziecka pani Bej­na­ro­wi­czowa bar­dzo smutna się stała. I zmę­czona, cią­gle zmę­czona, choć wcale się dziec­kiem nie mu­siała zaj­mo­wać, gdyż tam kilka ko­biet do po­mocy było na­ję­tych. Nie­mow­la­kiem opie­ko­wali się le­ka­rze i niańki, po­nie­waż mała Jo­lanta cho­ro­wita była od pierw­szego dnia, za­tem na dzie­ciątko wszy­scy chu­chali i ob­cho­dzili się z nim jak ze skar­bem. Szkoda, że na matkę dziecka nikt nie zwra­cał uwagi. Od­po­czy­waj, mó­wili, od­po­czy­waj, leż w po­koju, przez okno wy­glą­daj, dziec­kiem my się zaj­miemy. To się zda­rzyło ja­koś trzy ty­go­dnie po uro­dze­niu Jo­lanty. Anna wstała wcze­śniej, za­nim jesz­cze służba w piecu na­pa­liła, ubrała się lekko, choć to paź­dzier­nik był, i po­szła nad rzekę. Sta­nęła na brzegu, przez długą chwilę pa­trzyła w wodę. Je­den miej­scowy ry­bak całe zda­rze­nie wi­dział i opo­wie­dział, ale nie od razu, bo kiedy to się stało, prze­ląkł się i uciekł. Do­piero kilka lat po­tem, jak już był w cięż­kim sta­nie i na wła­sną śmierć się szy­ko­wał, za­szedł do puł­kow­nika, by się wy­spo­wia­dać. Anna w tę wodę we­szła niby we śnie, szła wolno co­raz głę­biej i głę­biej, pa­trzyła pro­sto przed sie­bie, na drugi brzeg, jakby tam kogo wy­pa­try­wała, jesz­cze krok, dwa i znik­nęła pod wodą. Woda była dziw­nie nie­ru­choma, jak po­wie­dział ry­bak, nie po­rwała jej nur­tem, tylko wcią­gnęła na dno swoim wi­rem.

– Boże święty! Co to za tra­giczna hi­sto­ria! – Mama za­kryła usta dło­nią.

– Po­wia­dają, że puł­kow­nik wielki wstrząs prze­żył i gdyby nie jego do­świad­cze­nia wo­jenne, które go w tra­ge­diach za­pra­wiły, może by za żoną po­szedł. Po­dobno ko­chał Annę sza­leń­czo. Naj­pierw dziecko wzięli na wy­cho­wa­nie Tar­now­scy, po śmierci matki Anny, hra­biny Tar­now­skiej, pa­nienka za­miesz­kała z oj­cem i jego sio­strą, która zmarła na po­czątku tego roku na ty­fus. Jo­lanta, trzeci raz osie­ro­cona, przy­lgnęła do Poli jak mo­kra ko­szula do ple­ców.

Mama wes­tchnęła, ale nie było tam sły­chać ulgi, je­dy­nie kon­ster­na­cję i pre­ten­sję, że Pola w ostat­nim li­ście do niej, nie wspo­mniała o prze­no­si­nach ze stan­cji do willi puł­kow­nika, ani o no­wej przy­ja­ciółce. List przy­szedł koń­cem paź­dzier­nika, po­tem już nie przy­cho­dziły wia­do­mo­ści ze Lwowa. Tłu­ma­czyła so­bie, że skoro Pola przy­jeż­dża na Boże Na­ro­dze­nie, li­stów nie pi­sze, by przy stole świą­tecz­nym te­ma­tów do roz­mów nie za­bra­kło. Py­tała Ja­dwigi, czy miała ostat­nio ja­kieś wia­do­mo­ści od sio­stry, ale Ja­dwiga Wa­wel ze zło­ścią syk­nęła, że od wy­jazdu ze wsi Pola tylko jedną pocz­tówkę do domu ro­dzin­nego nadała. Nie wiem, ja­kim cu­dem moja mama wy­trzy­mała tyle lat z Ja­dwigą, która była ciemna ni­czym chmura gra­dowa i po­nura jak zmok­nięty pa­ra­sol z po­ła­ma­nymi dru­tami.

Pola nie przy­je­chała do dworku na Boże Na­ro­dze­nie, ty­dzień przed Wi­gi­lią przy­szedł list. Opi­sała swoje nowe miesz­ka­nie w willi, pod­kre­śla­jąc oszczęd­ność dla pań­stwa Mo­raw­skich, gdyż nowy ad­res nic ją nie kosz­tuje, wy­tłu­ma­czyła się męt­nie z po­wo­dów, dla któ­rych musi zo­stać na święta we Lwo­wie, wszyst­kich po­zdra­wiała i ser­decz­nie ści­skała. Nie po­ja­wiła się u nas na­stęp­nego lata, po­nie­waż z Jo­lantą i jej oj­cem po­je­chali do Pa­ryża na wy­stawę, na­stęp­nie da­lej na po­łu­dnie Fran­cji, do Ni­cei, gdzie Tar­now­scy mieli dom nad mo­rzem i fa­brykę ża­ró­wek. Żad­nego zdzi­wie­nia czy pre­ten­sji nie wzbu­dziła więc jej nie­obec­ność przy świą­tecz­nym stole w 1938 roku, bo w tym cza­sie za­rę­czyła się z Ta­de­uszem Ros­to­ckim, któ­rego po­ślu­biła trzy mie­siące póź­niej w War­sza­wie.

Puł­kow­nik Fran­ci­szek Bej­na­ro­wicz chęt­nie przyj­mo­wał u sie­bie wszel­kiej ma­ści ofi­ce­rów, jego lwow­ska willa była miej­scem spo­tkań to­wa­rzy­skich, żar­to­bliwe na­zy­wana „przy­czół­kiem”, i za­cho­dzili tam różni woj­skowi, nie tylko Woj­ska Pol­skiego.

Bej­na­ro­wicz do­brze się czuł wy­łącz­nie z to­wa­rzy­szami broni, ta­kimi, co to już wojnę znają, i ta­kimi, co im do wojny pilno, jak wła­śnie młody ka­pi­tan z War­szawy, Ta­de­usz Ros­to­cki. Mieli pa­no­wie te­mat do roz­mów, pole do szam­pań­skich szarż i ogromne ape­tyty, jak przy­cho­dziło do pi­cia, za­bawy i pięk­nych ko­biet. Puł­kow­nik od ko­biet stro­nił, ale in­nym nie za­bra­niał tych uciech, do któ­rych sam stra­cił ochotę. Wiele się działo na par­te­rze willi w so­bot­nie wie­czory, kiedy zjeż­dżali go­ście nie tylko z War­szawy, ale i z Wied­nia czy Ber­lina. Kto Bej­na­ro­wi­cza raz miał oka­zję po­znać, za­raz się z nim za­przy­jaź­niał, po­nie­waż ta­kiego dru­giego domu, gdzie można było do­brze jeść i bez li­mi­tów pić na ra­chu­nek go­spo­da­rza, trudno zna­leźć. Jedna tylko obo­wią­zy­wała za­sada, na pię­tro willi wstęp wzbro­niony, tam miesz­kała uko­chana córka Jo­lanta, która nie po­winna na­wet po­wą­chać ty­to­niu ani do­sły­szeć słów spro­śnych pio­se­nek. Puł­kow­nik pra­gnął córkę do­brze wy­dać za mąż, jed­nak ta uparła się, że naj­pierw chce stu­dia skoń­czyć, świat zwie­dzić, po­tem do­piero dzieci ro­dzić ja­kie­muś wą­sa­temu je­go­mo­ściowi, który do­równa jej ma­jąt­kiem i po­cho­dze­niem. Drugą taką dziew­czyną była Pola.

Nie przy­pa­dła Jo­lan­cie do gu­stu przy pierw­szym spo­tka­niu, na­wet po­wie­działy so­bie kilka przy­krych słów, kiedy pro­fe­sor ry­sunku ka­zał im coś wspól­nie stwo­rzyć na po­trzeby ćwi­cze­nia. Pola nie miała wy­róż­nia­ją­cego się w tej dzie­dzi­nie ta­lentu, wszystko ro­biła po­praw­nie i za to ją chwa­lono, na­to­miast Jo­lanta była stu­dentką wy­bitną, za­po­wia­dała się na praw­dziwą, nie­za­leżną ar­tystkę i gdyby nie jej przed­wcze­sna śmierć, może świat by o niej usły­szał. Po pierw­szej sprzeczce Pola za­raz po za­ję­ciach za­cza­iła się przed wyj­ściem z bu­dynku. Cze­kała, aż Jo­lanta Bej­na­ro­wicz po­jawi się na scho­dach, i niby przy­pad­kiem zde­rzyła się z nią w drzwiach.

– Nie dość, że na mnie bu­czysz w kla­sie, to jesz­cze chcesz mnie roz­dep­tać? – po­wie­działa Jo­lanta i ru­szyła przed sie­bie. Za­trzy­mała się jed­nak w po­ło­wie scho­dów.

Pola stała wy­żej od niej, uśmie­chała się, co zdez­o­rien­to­wało Jo­lantę, go­tową na sprzeczkę. Pola ze­szła ni­żej, po­de­szła do niej bar­dzo bli­sko, mię­dzy nimi już nikt by się nie zmie­ścił.

– A mnie się zdaje, że bę­dziemy przy­ja­ciół­kami – po­wie­działa, nie ga­sząc uśmie­chu.

– Aleś ty bez­czelna! – fuk­nęła Jo­lanta.

– Może bez­czelna, ale po­sia­dam szó­sty zmysł i wiem, że bę­dziemy się bar­dzo lu­bić, mimo tego nie­for­tun­nego po­czątku przy­jaźni.

– Też coś…

Jo­lanta była wy­soką, ciem­no­oką bru­netką. Fale jej wło­sów ukła­dały się na­tu­ral­nie wo­kół twa­rzy w kształ­cie mig­dała. Miała mały, zgrabny nos i równe zęby osa­dzone na lekko wy­sta­ją­cej szczęce, ale jej to nie szpe­ciło.

– Przy­jaźń to nie jest prze­lotny ro­mans – po­wie­działa Jo­lanta. – Uwa­żaj, co pro­po­nu­jesz.

– Pro­po­nuję, że­by­śmy po­szły do Za­lew­skiego na ciastko – od­parła Pola. – Albo chodźmy gdzieś na wino, le­piej na wino, jak mi się zdaje…

Jo­lanta uda­wała, że się za­sta­na­wia. Wciąż jesz­cze cie­płe, wrze­śniowe po­wie­trze ła­two wcho­dziło do płuc, a wraz nim wszyst­kie za­pa­chy więd­ną­cego lata. Prze­wie­siła pa­sek lnia­nej torby na ukos, jak li­sto­noszkę.

– No to chodźmy. – Ru­szyła przo­dem.

Opo­wie­działy so­bie przy wi­nie swoje losy, a że były młode i ufne, nie za­ta­jały pod­czas tej pierw­szej, szcze­rej po­ga­wędki wsty­dli­wych se­kre­tów. Pola ni­gdy po­tem nie roz­ma­wiała z ni­kim tak otwar­cie. Opi­sała dwóch braci Mo­raw­skich, z któ­rych je­den ko­chał ją, dru­giego ko­chała ona, w re­wanżu Jo­lanta wy­znała, że ma­rzy jej się praw­dziwa mi­łość, ale nie wy­szła jesz­cze poza je­den po­ca­łu­nek z pew­nym pod­po­rucz­ni­kiem, pro­te­go­wa­nym jej ojca. Kiedy się roz­cho­dziły do swo­ich do­mów, a było już bar­dzo późno, Jo­lanta nie­spo­dzie­wa­nie ob­jęła Polę i przy­tu­liła się do niej ca­łym cia­łem tak mocno, że na mo­ment Pola stra­ciła rów­no­wagę.

– Bądź dla mnie do­bra – po­wie­działa.

Mię­dzy wrze­śniem a li­sto­pa­dem ich przy­jaźń roz­kwi­tła. Spę­dzały ze sobą każdą wolną chwilę, prze­waż­nie w willi, po­nie­waż po­kój na stan­cji, którą zaj­mo­wała Pola, nie prze­wi­dy­wał me­tra­żem gosz­cze­nia dru­giej osoby. Ra­zem się uczyły, ja­dły, piły wino i stro­iły żarty z pro­fe­so­rów i absz­ty­fi­kan­tów, któ­rych ich duet przy­cią­gał jak miód mrówki. Jo­lanta wciąż jesz­cze się pło­szyła, kiedy mę­skie spoj­rze­nia do­bie­rały się do jej de­koltu czy od­sło­nię­tych ły­dek, ale co­raz le­piej na­śla­do­wała swoją przy­ja­ciółkę, która była jak głaz i z ła­two­ścią wy­trzy­my­wała naj­zu­chwal­sze na­wet spoj­rze­nia. Na py­ta­nie, jak ty to ro­bisz, że się nie czer­wie­nisz, Pola od­po­wia­dała: niech oni się czer­wie­nią, do mo­jej twa­rzy le­piej bla­dość pa­suje. Co do jed­nego były zgodne, nie spo­tkały jesz­cze męż­czy­zny, który by im za­im­po­no­wał, dla któ­rego od­stą­pi­łyby od trzy­ma­nia się su­ro­wych za­sad, w ja­kich zo­stały wy­cho­wane.

Taki stan rze­czy za­stał ka­pi­tan Ta­de­usz Ros­to­cki, kiedy przy­je­chał do Lwowa na świą­teczną po­pi­jawę, dwu­dzie­stego dru­giego grud­nia.

Dla puł­kow­nika Bej­na­ro­wi­cza ostatni mie­siąc roku skła­dał się z sa­mych tylko smut­ków. Mimo upływu lat, jego ból po stra­cie żony w gru­dniowe dni sta­wał się nie do znie­sie­nia, jakby jego głowa miała wła­sny ka­len­darz, i gdy tylko li­sto­pad do­bie­gał końca, puł­kow­nik spa­dał na dno roz­pa­czy. Pił wtedy wię­cej, za­czy­nał wcze­snym po­po­łu­dniem od ku­fla piwa, na­stęp­nie szedł do klubu na kilka głęb­szych albo za­pra­szał do sie­bie i nie po­tra­fił prze­stać, do­póki nie stra­cił kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią. Wtedy do­piero ból mi­jał, jed­nak na­stęp­nego dnia po­wra­cał, cza­sem lżej­szy, to znów ze zdwo­joną mocą, na to re­guły nie było.

Kiedy Pola na do­bre roz­go­ściła się w willi na Po­nia­tow­skiego, zdą­żyła po­znać ojca Jo­lanty także i z tej przy­gnę­bia­ją­cej strony. Szybko zo­rien­to­wała się, że puł­kow­nik pije al­ko­hol w ogrom­nych ilo­ściach nie na po­pra­wie­nie hu­moru, ale po to, by nie my­śleć i nie czuć. W miarę opróż­nia­nia kie­lisz­ków jego na­strój się zmie­niał. Śmieszne żoł­nier­skie aneg­doty, któ­rymi sy­pał jak z rę­kawa, za­stę­po­wały po pierw­szej pół­li­trówce opo­wie­ści o mar­no­ści ludz­kiego ży­cia. Wtedy przy­wo­ły­wał swo­ich po­le­głych ofi­ce­rów i sze­re­go­wych po imie­niu, stop­niu, wy­mie­niał ich za­lety, oko­licz­no­ści śmierci z bro­nią w ręku. Ostat­nim eta­pem, tuż przed utratą przy­tom­no­ści, było wspo­mnie­nie żony Anny, którą po­rwała brudna, zimna rzeka.

– Lu­dzie mó­wią, że mama za­biła się przeze mnie. – Jo­lanta zwie­rzała się przy­ja­ciółce.

Sie­działy jak co wie­czór w sa­lo­nie na par­te­rze willi, cze­ka­jąc na po­wrót puł­kow­nika. Jo­lanta nie kła­dła się spać, do­póki oj­ciec nie wró­cił.

– Mó­wią też, że papa tyle pije rów­nież przeze mnie, bo mu żonę przy­po­mi­nam.

– Nie pleć ta­kich nie­do­rzecz­no­ści! Gdyby twoja mama żyła, pew­nie też lu­biłby pić, nie ma co się obar­czać sła­bo­ściami na­szych naj­bliż­szych.

– Mu­siała być bar­dzo nie­szczę­śliwa, żeby taką śmierć dla sie­bie wy­brać. Nikt wła­ści­wie mi o matce nie opo­wie­dział, jakby się wszy­scy za nią wsty­dzili i jak naj­szyb­ciej chcieli za­po­mnieć. Papa, kiedy już mocno pi­jany, woła jej imię, ale prze­nigdy nie siadł ze mną do roz­mowy na ten te­mat. Pa­trzę na stare fo­to­gra­fie ro­dzi­ców, ko­bieta obok mo­jego papy, ona jest mi cał­kiem obca… Jak to jest mieć matkę? Nie za­sta­na­wia­łaś się ni­gdy?

Pola pod­cią­gnęła ko­lana i ob­jęła je ra­mio­nami.

– Moja matka zmarła, kiedy by­łam w be­ciku, oj­ciec po­szedł za­raz po niej, więc nie mam wiele do po­wie­dze­nia. Jedno wiem, nie można ko­chać ko­goś, kogo się nie znało, nie rób so­bie wy­rzu­tów, że nie ko­chasz fo­to­gra­fii.

Jo­lanta się uśmiech­nęła.

– Gdy­bym to umiała so­bie tak wszystko ja­sno tłu­ma­czyć! Jak ja prze­ży­łam bez cie­bie te wszyst­kie lata… Strach mi my­śleć, co bę­dzie za rok czy dwa, kiedy skoń­czymy na­uki.

– Strach my­śleć, co bę­dzie ju­tro, dla­tego żyjmy dniem, póki się jesz­cze nie skoń­czył.

Pod dom pod­je­chał sa­mo­chód. Przez chwilę na­słu­chi­wały. Jo­lanta po­de­szła do okna, żeby spraw­dzić, kto tym ra­zem przy­wiózł jej ojca. Było już bar­dzo późno, mimo to cze­kały na po­wrót puł­kow­nika, Jo­lanta nie ży­czyła so­bie, żeby go­spo­sia czy stróż wpusz­czali jej ojca do domu, gdy ten chwiał się na no­gach. Wo­lała sama do­pil­no­wać, by po wie­lo­go­dzin­nym bie­sia­do­wa­niu, tra­fiał pro­sto do łóżka. Wy­cie­rała wtedy cie­płym kom­pre­sem jego czoło i oko­licę ust, zdej­mo­wała mu buty i ga­siła świa­tło, ten ry­tuał po­wta­rzał się co naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu. Kiedy puł­kow­nik Boj­na­ro­wicz spę­dzał wie­czór w willi, jego córka ja­dła z nim ko­la­cję i cze­kała, aż po­łoży się spać. Cza­sami czuła się tak, jakby był jej sy­nem, nie oj­cem.

– Papa przy­je­chał. – Jo­lanta scho­wała się za za­słoną, ale wciąż pa­trzyła przez okno.

– Sam?

– W to­wa­rzy­stwie.

Wpraw­dzie to ofi­ce­ro­wie przy­wieźli puł­kow­nika, ale Jo­lanta nie sko­men­to­wała tego, mimo za­ży­ło­ści z Polą wciąż się wsty­dziła za ojca, kiedy wra­cał w ta­kim sta­nie.

Pola sta­nęła za jej ple­cami.

Pa­trząc, z ja­kim tru­dem męż­czyźni wy­cią­gają z auta puł­kow­nika, można było się do­my­ślić, że będą mu­sieli go wpro­wa­dzić do domu, po­nie­waż wła­snych sił za­bra­kło puł­kow­ni­kowi znacz­nie wcze­śniej. Bez słowa ob­ser­wo­wały wy­siłki ofi­ce­rów. Nie mieli ła­twego za­da­nia, otwie­rali drzwi raz z jed­nej strony, to znów z dru­giej i ra­dzili, jak ta­kiego cięż­kiego, wy­so­kiego męż­czy­znę po­sta­wić na chod­niku. Kiedy im się to w końcu udało, wzięli go mię­dzy sie­bie, za­rzu­ca­jąc ra­miona puł­kow­nika na swoje karki i tak wle­kli Fran­ciszka Bej­na­ro­wi­cza ni­czym ukrzy­żo­wa­nego. Na szczę­ście nogi puł­kow­nika na­gle za­częły cho­dzić i drogę do willi po­ko­nali dość szybko.

– Ja im otwo­rzę, ty przy­nieś na­sze szla­froki, bo pa­no­wie ofi­ce­ro­wie zo­ba­czą wię­cej, niż się spo­dzie­wali. – Jo­lanta skie­ro­wała się do holu, Pola po­bie­gła na górę.

– Do­bry wie­czór, prze­pra­szamy, że tak późno… – Przy­stojny ka­pi­tan przy­jął na sie­bie rolę od­po­wie­dzial­nego za stan puł­kow­nika. Oczy­wi­ste było, że wyż­szego rangą trzeba chro­nić. – Za­sie­dzie­li­śmy się w klu­bie, pan puł­kow­nik za­snął, sen ma mocny…

– Pro­szę wejść. – Jo­lanta otwo­rzyła sze­roko drzwi i usu­nęła się, by mo­gli wpro­wa­dzić za­la­nego w trupa ojca. – Chodźmy pro­sto do ga­bi­netu.

Ga­bi­net słu­żył jako po­kój sy­pialny w te dni, kiedy puł­kow­nik nie miał już siły wejść po scho­dach na górę. Go­spo­sia dbała, by miał tam za­wsze świeżą po­ściel, ka­rafkę z wodą przy łóżku i pi­żamę na opar­ciu fo­tela, choć rzadko zda­rzyło się, by zdą­żył się prze­brać, za­nim padł na po­du­chy. Jo­lanta za­pa­liła lampę na biurku. Męż­czyźni, wciąż pod­trzy­mu­jąc puł­kow­nika, roz­glą­dali się dys­kret­nie po po­miesz­cze­niu.

– Na ka­napę. – Wska­zała im miej­sce. – Pro­szę za­cze­kać mi­nutę, aż po­ścielę.

Pola we­szła do ga­bi­netu, nie wi­ta­jąc się z ni­kim, po­śpie­szyła z po­mocą przy­ja­ciółce. Kiedy po­sła­nie było go­towe, dziew­czyny od­su­nęły się na kilka kro­ków, by nie prze­szka­dzać w ukła­da­niu puł­kow­nika do snu. Jo­lanta na­kryła ojca ple­dem i wska­zała ofi­ce­rom drogę do sa­lonu.

– Bar­dzo dzię­kuję, oj­ciec cza­sami traci po­czu­cie czasu – po­wie­działa, pro­wa­dząc wszyst­kich ko­ry­ta­rzem. – Może pa­no­wie ofi­ce­ro­wie ze­chcą spo­cząć przy ko­minku? Wła­śnie mia­ły­śmy pa­rzyć her­batę.

Pola za­śmiała się pod no­sem. Jo­lanta uwiel­biała od­gry­wać ta­kie wła­śnie sceny. Kiedy zna­leźli się w sa­lo­nie, na­stą­piły ofi­cjalne pre­zen­ta­cje na­zwisk i stopni.

– Bar­dzo się cie­szę, że mam oka­zję pa­nią po­znać. – Uści­snął dłoń Jo­lanty. – Ka­pi­tan Ta­de­usz Ros­to­cki, a to pod­po­rucz­nik Sta­ni­sław Kur­mań­ski.

– Bar­dzo nam miło. Jo­lanta Boj­na­ro­wicz, moja przy­ja­ciółka, Pola Wa­wel.

Obaj męż­czyźni za­pa­trzyli się na Polę i trwało to nie­przy­zwo­icie długo.

Jo­lanta była ładną dziew­czyną i na ulicy od­wra­cało się za nią wiele głów, ale Pola była po pro­stu piękna. Na jej twa­rzy matka na­tura od­mie­rzała od­stępy mię­dzy oczami, ustami a no­sem, ko­śćmi po­licz­ko­wymi a pod­bród­kiem na mi­li­me­try. Ar­ty­styczny ra­chu­nek do­koń­czyła, ob­da­ro­wu­jąc ją ide­al­nie gładką cerą w ko­lo­rze por­ce­lany oraz wło­sami w kilku od­cie­niach złota.

Ofi­ce­ro­wie usie­dli przy ko­minku na fo­te­lach, które pach­niały jesz­cze per­fu­mami dziew­czyn.

– Niech pa­no­wie będą ła­skawi do­rzu­cić do ognia, roz­grze­jemy się. – Jo­lanta szturch­nęła przy­ja­ciółkę. – My tym­cza­sem za­pa­rzymy her­batę. Chyba że wo­le­li­by­ście coś moc­niej­szego?

– Może zo­stańmy przy her­ba­cie – mruk­nął Ros­to­cki, choć było oczy­wi­ste, że z naj­więk­szą roz­ko­szą na­piłby się szam­pana w tym to­wa­rzy­stwie.

Le­d­wie prze­kro­czyły próg kuchni, wy­bu­chły śmie­chem.

– Co ty wy­pra­wiasz?! Nie wy­pada tak się umi­zgi­wać… – skar­ciła ją Pola.

– Do­piero co mó­wi­łaś, że trzeba dniem żyć, póki się nie skoń­czy. – Jo­lanta prze­szu­ki­wała szafki i szu­flady. – Ja so­bie wzię­łam do serca twoje na­uki i za­raz ci po­wiem, co za­mie­rzam. O, są!

Pod­nio­sła w górę pu­dełko za­pa­łek i po­trzą­snęła nim.

– Mu­simy na wstę­pie usta­lić, który mun­dur bę­dzie czyj. Że­by­śmy się po­tem za ku­dły nie wzięły. Nie po­wiem ci, który mi się bar­dziej po­doba, bo za­raz byś mi go chciała od­stą­pić, le­piej bę­dzie, jak za­de­cy­duje los.

– Za­pałki bę­dziemy cią­gnąć? – Pola krę­ciła głową z dez­apro­batą.

– Oczy­wi­ście! Gdy­by­śmy miały matki, one by nam wy­brały mę­żów, w ich za­stęp­stwie, zrobi to dla nas prze­zna­cze­nie.

Jo­lanta odła­mała łe­pek siarki z jed­nej za­pałki, wło­żyła obie mię­dzy palce i scho­wała za ple­cami.

– Za­pałka z siarką to ka­pi­tan, zła­mana, pod­po­rucz­nik. Cią­gnij!

Pola się ro­ze­śmiała.

– Nie ma mowy! Po pierw­sze, ja już mam ko­goś, po dru­gie, nie po­zwolę, by ślepy los za mnie de­cy­do­wał! Nie ży­czę so­bie flir­to­wać ze zła­maną za­pałką.

– Może ci się po­szczę­ści i wy­cią­gniesz tę drugą? – Jo­lanta trzy­mała za­mknięte w dłoni za­pałki na wy­so­ko­ści oczu. – Polu Wa­wel, przyj­mij radę od życz­li­wej ci Jo­lanty Bej­na­ro­wicz. Daj so­bie spo­kój z pa­ni­czem Se­we­ry­nem Mo­raw­skim. Pa­ryż już mu tam prze­me­blo­wa­nie w gło­wie zro­bił, a pa­ry­żanki w ko­lejce pod jego gar­so­nierą stoją. Mulę z róż mu ofe­rują… No, da­waj, za­nim tamci się roz­my­ślą i zwieją, gdzie pieprz ro­śnie.

Pola za­mknęła oczy i się­gnęła po za­pałkę.

Wkro­czyły do sa­lonu. Jo­lanta nio­sła tacę ze szkla­necz­kami i im­bry­kiem, Pola szła za nią z pu­deł­kiem cy­gar. Szkla­neczki i cy­gara zo­stały przy­wie­zione z Istam­bułu, do­kąd mi­nio­nego lata puł­kow­nik za­brał swoją córkę w jej osiem­na­ste uro­dziny. Ofi­ce­ro­wie wstali z fo­teli, od­ru­chowo po­pra­wili koł­nie­rzyki mun­du­rów.

– Pa­no­wie na długo we Lwo­wie? – za­py­tała Pola, za­pra­sza­jąc ge­stem, by usie­dli.

Ta­de­usz Ros­to­cki za­cze­kał, aż obie zajmą miej­sca na ka­na­pie po dru­gie stro­nie sa­lonu. Dzie­liła ich spora prze­strzeń, sa­lon był duży, za­gra­cony me­blami usta­wio­nymi bez żad­nego po­rządku. Pa­nienki w szla­fro­kach pod­ku­liły nogi, sia­da­jąc, pa­no­wie w mun­du­rach wy­cią­gnęli przed sie­bie wy­po­le­ro­wane ofi­cerki.

– Ju­tro… – Ros­to­cki spoj­rzał na ze­ga­rek – …wła­ści­wie to dzi­siaj wra­camy do War­szawy. Nie­stety, obo­wiązki wzy­wają.

– Szkoda… – Jo­lanta, mó­wiąc to, pa­trzyła śmiało w oczy pod­po­rucz­ni­kowi Kur­mań­skiemu. Zła­maną za­pałkę wło­żyła do kie­szeni szla­froka i cały czas ją ob­ra­cała mię­dzy pal­cami.

– Przed świę­tami bę­dzie w mie­ście sporo atrak­cji, na­stęp­nie bal no­wo­roczny w klu­bie, omi­nie was wiele wy­da­rzeń i świet­nej za­bawy. Choć… pa­no­wie za­pewne mają znacz­nie cie­kaw­sze plany w War­sza­wie ze swo­imi na­rze­czo­nymi czy żo­nami?

Mu­siały cze­kać kilka se­kund na za­prze­cze­nie. Kur­mań­ski i Ros­to­cki byli wolni i ja­sno się opo­wie­dzieli za za­bawą. Cho­ciaż z ich strony nie pa­dły żadne de­kla­ra­cje, po ich wyj­ściu przy­ja­ciółki zgod­nie uznały, że z całą pew­no­ścią nie było to ostat­nie spo­tka­nie. Do rana chi­cho­tały i roz­pra­wiały o za­le­tach ofi­ce­rów, któ­rzy w miarę roz­wi­ja­nia się pla­nów na przy­szłość stra­cili na­zwi­ska oraz stop­nie i wy­stę­po­wali jako Ta­de­usz i Sta­ni­sław. Ta­de­usz bar­dziej pa­so­wał do Jo­lanty uro­dze­niem i ma­jąt­kiem, ale za­pał­kowa lo­te­ria za­de­cy­do­wała ina­czej.

Jo­lanta na­ma­wiała Polę, by zo­stała na Boże Na­ro­dze­nie we Lwo­wie, szan­ta­żu­jąc ją nieco swoją sa­mot­no­ścią i stra­chem, wąt­pli­wo­ściami, czy po­ra­dzi so­bie z oj­cem, gdyby znów tak za­nie­mógł jak ostat­nio. Puł­kow­nik nie mie­wał już cał­kiem trzeź­wych dni, choć bę­dąc na cią­głym rau­szu, za­cho­wy­wał się sta­bil­nie i tylko do­świad­czone oko jego córki wi­działo, że spo­żył do śnia­da­nia setkę ko­niaku.

– Mo­raw­scy będą nie­po­cie­szeni, je­śli nie przy­jadę do Mi­ło­wic na święta. Teoś za­pła­cze się na śmierć.

– O so­bie po­myśl, nie o in­nych – na­po­mniała ją Jo­lanta. – Tacy nam się tra­fili ka­wa­le­ro­wie, a ty chcesz wy­jeż­dżać? Nie mu­sia­ły­śmy na­wet z domu wy­cho­dzić, sami do nas przy­szli. To istny cud!

Roz­su­nęła za­słony, za oknem wsta­wał świt, spa­da­jące z nieba grube płatki po­dwa­jały war­stwę śniegu na pa­ra­pe­cie.

– Boże, jaka piękna zima, jak tu się nie za­ko­chać?

– Nie za szybko?

– Nie czu­jesz grzmotu serca? Na­prawdę? – Jo­lanta przy­ło­żył otwartą dłoń do piersi i uda­wała, że serce pod­ska­kuje ryt­micz­nie. – Nie trawi cię go­rączka? Nie prze­szywa dreszcz roz­ko­szy, kiedy w my­ślach do­tyka twej dłoni ka­pi­tan Ros­to­cki?

Pola nie do­rów­ny­wała przy­ja­ciółce ta­len­tem ak­tor­skim ani eg­zal­ta­cją. Bar­dzo spodo­bał jej się Ta­de­usz, ale na­wet przed sobą nie od­wa­ży­łaby się do tego za­uro­cze­nia przy­znać.

Jo­lanta wspięła się na pal­cach i wy­cią­gnęła z gór­nej półki bi­blio­teczki cienką ksią­żeczkę. Po­dała ją Poli.

– Zaj­rzyjmy w przy­szłość, prze­ko­najmy się, co nas na­prawdę czeka w mi­ło­ści.

– Sy­billa, czyli zręczna wróżka. – Pola od­czy­tała ty­tuł. – Na­uczy wró­żyć z trzy­dzie­stu dwóch kart, tak że każdy w bar­dzo krót­kim cza­sie i bez ni­czy­jej po­mocy so­bie i dru­gim ka­bałę po­stawi. Przed­miot cie­ka­wo­ści, roz­rywka dla smut­nych, po­cie­cha dla cier­pią­cych, do­radca dla ko­cha­ją­cych i za­ko­cha­nych. Lwów ty­siąc osiem­set pięć­dzie­siąty trzeci rok. – Pola odło­żyła po­rad­nik wróżki Sy­billi bez wer­to­wa­nia kar­tek. – My­ślisz, że to, co nam się ma przy­da­rzyć w przy­szło­ści, można wcze­śniej zo­ba­czyć w kar­tach? Śmiem wąt­pić. Dla mnie to bzdury…

– O nie, ko­chana, żadne bzdury, naj­święt­sza prawda udo­wod­niona sta­ty­stycz­nie oraz na­ukowo. W dniu na­ro­dzin ukła­dają się losy każ­dego czło­wieka, nie­któ­rzy twier­dzą, że w mo­men­cie po­czę­cia, ale skupmy się na na­ro­dzi­nach. Czy za­pi­sują to gwiazdy, Pan Bóg, Al­lah, czy też ślepy los, do końca nie wia­domo, ale jedno jest pewne jak amen w pa­cie­rzu. Nic się nie da po dro­dze zmie­nić. Ro­zu­miesz? To, co nas czeka, już się stało. – Jo­lanta mó­wiła z po­wagą i roz­kła­dała karty na stole.

– Le­piej chodźmy spać. – Pola ziew­nęła osten­ta­cyj­nie. – Za dużo wra­żeń jak na je­den dzień.

– Po­cze­kaj, ju­tro nie­dziela, mo­żemy spać cały dzień. Za­raz zo­ba­czymy, co się dla cie­bie za­pi­sało w gwiaz­dach…

Pola oparła się łok­ciami o blat stołu i roz­ba­wiona, ob­ser­wo­wała, z ja­kim na­masz­cze­niem Jo­lanta prze­suwa karty i je ana­li­zuje. Po­mru­ki­wała przy tym i wzdy­chała.

– No, mów, co tam wi­dzisz…Ta­de­usz Ros­to­cki przy­je­dzie na syl­we­stra do Lwowa? Po­ca­łuje mnie w usta na mo­kro i pad­nie na ko­lano? Jak wielki bę­dzie dia­ment w pier­ścionku za­rę­czy­no­wym? – kpiła.

Jo­lanta za­mknęła oczy na mo­ment i wy­ko­nała głową kilka kó­łek. Kiedy spoj­rzała na Polę, ce­le­bro­wała każde wy­po­wie­dziane słowo.

– Wi­dzę, że czeka cię dużo szczę­ścia z ofi­ce­rem w mun­du­rze. Za­bie­rze cię do War­szawy i po­ślubi… Mi­łość to bę­dzie wielka, ty zresztą już go ko­chasz, a po­tem będą po­grzeby…

– O nie! Żad­nych po­grze­bów – za­pro­te­sto­wała Pola. – Przy­je­dzie na Nowy Rok czy nie? To mu­szę wie­dzieć, bo je­śli nie, jadę na święta do Mi­ło­wic.

– Przy­je­dzie. – Jo­lanta znów za­mknęła oczy. – Bę­dzie­cie tań­czyć i śmiać się, ale te po­grzeby… nie, to nie po­grzeb, to trupy…

– Prze­stań!

– Za­cze­kaj. – Chwy­ciła Polę za rękę. – Oprócz wy­so­kiego bru­neta w mun­du­rze ota­czają cię jesz­cze inne mun­dury, nie mają orzełka ani biało-czer­wo­nej flagi, groźne są, czapki, re­wol­wery, sznury. I czeka cię wielka po­dróż, sa­mo­lo­tem… Może to ka­pi­tan Ros­to­cki sie­dzi za ste­rami? Nie, to ktoś inny, jesz­cze przy­stoj­niej­szy niż ka­pi­tan, bę­dzie za tobą sza­lał, a po­tem…

– Pro­szę, już do­syć!

Jo­lanta nie znała się na ka­bale, ni­gdy nie prze­czy­tała in­struk­ta­rzu wróżki Sy­billi, zmy­ślała wi­dze­nie przy­szło­ści, żeby roz­ba­wić przy­ja­ciółkę, po­dro­czyć się z nią. Nie­wiele się po­my­liła, ale za­pi­sany w gwiaz­dach jej wła­sny los był o wiele tra­gicz­niej­szy niż Poli.

Roz­dział 2

Mia­łam je­de­na­ście lat, kiedy Pola znów po­ja­wiła się w na­szym dworku.

Wiele nie­praw­dzi­wych hi­sto­rii na te­mat mo­jej ro­dziny złe ję­zyki wy­pu­ściły w świat. Lu­dzie lu­bią prze­ka­zy­wać, prze­ina­czać bez re­flek­sji, ja­kie kon­se­kwen­cje mogą mieć plotki i po­mó­wie­nia. Biedni plot­kują o bo­ga­tych naj­chęt­niej, bo­gaci uwiel­biają ob­ma­wiać bar­dzo bo­ga­tych i w tym łań­cu­chu nie­życz­li­wo­ści wszyst­kie ogniwa są ze sobą ści­śle po­łą­czone. We wsiach przy­le­ga­ją­cych do dworu mó­wiło się, że moja mama po­pa­dła w na­łóg mor­fi­nowy i ca­łymi dniami le­żała wpół­przy­tomna na ka­na­pie, za­pa­trzona w mu­chy na su­fi­cie. Lu­dzie prze­ka­zy­wali so­bie smutną prawdę o moim bra­cie jak ra­do­sną no­winę. Teo­fil nie ma pią­tej klepki, co wcale dzi­wić nie po­winno, bio­rąc pod uwagę, jak się hra­bina za­cho­wy­wała, kiedy jesz­cze no­siła go pod ser­cem. Bę­dąc już w bar­dzo za­awan­so­wa­nej ciąży, za­miast sie­dzieć skrom­nie w domu i na oczy się służ­bie z brzu­chem nie po­ka­zy­wać, Eliza Mo­raw­ska za­ło­żyła w mia­steczku Czy­tel­nię i za­częła urzą­dzać po­ga­danki dla wło­ścia­nek na te­mat hi­gieny oso­bi­stej ko­biet, opieki nad nowo na­ro­dzo­nym dziec­kiem i na te­maty pa­trio­tyczne, które przy­cią­gały naj­więk­szą liczbę słu­cha­czy.

Te­ma­tem plo­tek by­łam rów­nież ja, którą we­dług wszech­wie­dzą­cych moi ro­dzice ku­pili od ubo­giej ku­zynki matki, którą zbrzu­cha­cił ofi­cer le­gio­nów. Moje po­ja­wie­nie się na świe­cie było dla wsi po­dej­rza­nym tylko dla­tego, że uro­dzi­łam się aż je­de­na­ście lat po Teo­filu, kiedy moja matka miała skoń­czone trzy­dzie­ści dzie­więć lat, za­tem we­dług tam­tych ka­len­da­rzy była już stara, a „dół” miała w roz­sypce. Ko­bieta w tak po­de­szłym wieku nie mo­gła więc uro­dzić zdro­wego dziecka, mu­sieli Mo­raw­scy He­lenkę ku­pić, po­nie­waż wszy­scy wie­dzieli, jak bar­dzo hra­bina Mo­raw­ska pra­gnie mieć córkę. Jed­nak mało kto wie­dział, ile nie­uda­nych prób po­prze­dziło moje na­ro­dziny, a ciałka dwóch mar­twych chłop­czy­ków, które wy­pły­nęły z mamy, trzeba było po­cho­wać w parku pod osłoną nocy, po­nie­waż byli już cał­kiem duzi i w pełni roz­wi­nięci.

Po woj­nie oko­liczne wsie opo­wia­dały so­bie przy świe­cach tra­giczną wer­sję śmierci mo­jej matki, ze zgrozą po­da­jąc z ust do ust ob­raz, jak krew z krtani hra­biny za­bry­zgała białe schody na fron­cie, gdy pod­czas zaj­mo­wa­nia dworku na so­wiecką kwa­terę ru­ski lejt­nant ba­gne­tem ją dźgnął. Z cza­sem ręka za­ci­śnięta na ba­gne­cie nie była już so­wiecka, a nie­miecka, kiedy ten i ów do­stał ostrze­że­nie od wła­dzy lu­do­wej przed kon­se­kwen­cjami sze­rze­nia an­ty­so­wiec­kiej pro­pa­gandy. Lu­dzie ple­tli głup­stwa na te­mat Se­we­ryna – rze­komo we Fran­cji na wsty­dliwą cho­robę za­padł, która go tak oszpe­ciła, że po­sta­no­wił już ni­gdy do Pol­ski nie wró­cić.

Nie ko­men­to­wa­łam, nie pro­sto­wa­łam, nie obu­rza­łam się, kiedy do­cie­rały do mo­ich uszu te bred­nie, szcze­gól­nie na te­mat Poli.

Nikt z na­szych są­sia­dów nie do­wie­dział się o jej nie­spo­dzie­wa­nym po­ja­wie­niu się w Mi­ło­wi­cach. Nie do­wie­dzieli się rów­nież Niemcy, któ­rzy sta­cjo­no­wali w na­szym dworku od stycz­nia 1940 roku i któ­rzy wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­lili nam zo­stać po jego za­ję­ciu na po­trzeby nie­miec­kiej ar­mii zwy­cię­sko kro­czą­cej przez Eu­ropę. Ne­go­cjo­wał z nimi oj­ciec, nie wiem, co im obie­cał, dość na tym, że nie wy­rzu­cili nas na bruk, nie ka­zali się wy­nieść do izb fol­warcz­nych, tylko prze­su­nęli na drugi ko­niec bu­dynku. Na­szych nie­miec­kich pa­nów mimo wszystko onie­śmie­lała hi­sto­ria rodu Mo­raw­skich i Za­moy­skich, a przod­ko­wie pa­trzący z ob­ra­zów, wzbu­dzali sza­cu­nek.

Oku­panci urzą­dzili w na­szym ma­jątku biuro i skład, za­jęli ofi­cynę, skąd rzą­dzili za­opa­trze­niem i roz­ma­itymi trans­por­tami. W dworku roz­go­ścili się ofi­ce­ro­wie We­hr­machtu. Mo­raw­scy od­stą­pili im swoje po­miesz­cze­nia, ja­sne, wy­so­kie po­koje, ła­zienkę, kuch­nię, ja­dal­nię z wi­do­kiem na park oraz ręcz­nie tkane dy­wany, które od­tąd za­dep­ty­wały buty pa­no­szą­cych się Niem­ców. Gdy prze­pro­wa­dza­li­śmy się do pół­noc­nego skrzy­dła, nowi wła­ści­ciele po­zwo­lili za­brać nam ze sobą wy­łącz­nie rze­czy oso­bi­ste i roz­ło­ży­stą ka­napę.

Prze­strzeń, którą mie­li­śmy do dys­po­zy­cji, skła­dała się z czte­rech po­miesz­czeń. Po­koju kan­ce­la­ryj­nego, w któ­rym urzę­do­wał mój oj­ciec, dwóch po­koi kie­dyś prze­zna­czo­nych dla na­uczy­cie­lek i nia­niek oraz po­koju „in­ży­nier­skiego”, gdzie przed wojną miesz­kał pan Ce­zary Chro­sto­wicz, ab­sol­went Po­li­tech­niki Lwow­skiej, Wy­działu Rol­ni­czo-Le­śnego. Chro­sto­wicz ra­mię w ra­mię z oj­cem pro­wa­dził na­sze go­spo­dar­stwo od strony me­cha­ni­za­cji, rów­no­cze­śnie za­rzą­dza­jąc la­sami. Za­ję­li­śmy rów­nież kuch­nię, gdzie Jula i jej na­rze­czony Edzio zor­ga­ni­zo­wali pro­wi­zo­ryczny sa­lon. W sy­pial­niach nie usta­wi­li­śmy żad­nych zbęd­nych me­bli, nie było na czym usiąść do czy­ta­nia czy choćby do od­po­czynku w ciągu dnia, za­tem kuch­nia za­częła peł­nić funk­cję sa­lo­niku i tam spę­dza­li­śmy naj­wię­cej czasu.

Tylko Jula i Edzio nie ucie­kli od nas po wy­bu­chu wojny. Moja na­uczy­cielka, panna Emil­lia, in­ży­nier Chro­sto­wicz i rządca Ma­lejko roz­je­chali się w róż­nych kie­run­kach, każde z nich miało inny po­mysł, jak prze­cze­kać wo­jenny czas. Że­gna­jąc się, obie­cy­wali, że wrócą, ale ni­gdy wię­cej już ich nie zo­ba­czy­łam. Lu­dzie w pa­nice wo­jen­nej rzu­cali się to w tę stronę, to znów w prze­ciwną, raz, żeby wła­sne ży­cie oca­lić, dwa, żeby o naj­bliż­szych za­dbać, albo do walki sta­nąć. My nie mie­li­śmy do­kąd ucie­kać, opusz­cze­nie dworu było dla mo­ich ro­dzi­ców nie do po­my­śle­nia! Przez pierw­szy rok wojny do pracy na roli wciąż przy­cho­dzili lu­dzie z wio­ski i oj­ciec wciąż im jesz­cze pła­cił.

– Do­bry wie­czór – po­wie­działa Pola, sta­wia­jąc mały ple­cak na pod­ło­dze.

Oparła się o fra­mugę drzwi i przez chwilę pa­trzyła pro­sto przed sie­bie, po­mi­ja­jąc wzro­kiem sie­dzą­cych przy stole Teo­sia i Se­we­ryna. Mama i oj­ciec od­po­czy­wali na ol­brzy­miej, wy­god­nej ka­na­pie, którą wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­lono nam za­brać z za­ję­tej czę­ści dworku. Stało się to do­piero po in­ter­wen­cji ojca u sa­mego ko­men­danta. Wy­pro­sił lub ra­czej wy­ku­pił od niego tę ka­napę, żeby spra­wić żo­nie małą przy­jem­ność. Ten me­bel, wraz ze sto­łem na dwa­na­ście osób i ko­modą, sta­no­wił część po­sagu Elizy Za­moy­skiej.

Kiedy do kuchni we­szła Pola, ja sie­dzia­łam pod sto­łem na kocu, w moim „sza­ła­sie”. Na drew­nia­nej kon­struk­cji przy­mo­co­wa­nej od spodu do blatu stołu wie­sza­łam ka­wałki płótna, osła­nia­jąc się tym sa­mym od reszty do­mow­ni­ków. Kła­dłam się na pod­ło­dze i słu­cha­łam spo­koj­nego, me­lo­dyj­nego głosu mamy. Czy­tała nam Ogniem i mie­czem na prze­mian z Prze­mi­nęło z wia­trem, któ­rego pol­skie wy­da­nie uka­zało się w 1938 roku. Była to opo­wieść o woj­nie se­ce­syj­nej, mi­ło­ści i twar­dej ko­bie­cie imie­niem Scar­lett, któ­rej mi­łość do ziemi my­liła się z mi­ło­ścią do męż­czy­zny i daw­nych cza­sów. Nie wszystko ro­zu­mia­łam z re­aliów opi­sy­wa­nego świata i na­wet oj­ciec nie po­tra­fił nam do­kład­nie wy­tłu­ma­czyć, dla­czego Ame­ry­ka­nie bili się z Ame­ry­ka­nami i od­bie­rali so­bie ma­jątki, za­miast cie­szyć się wspólną zie­mią, tak ogromną, że po­mie­ścić mo­gła kilka Kró­lestw Pol­skich.

Dla mnie trwa­jąca w Pol­sce wojna była zwy­kłą co­dzien­no­ścią, nie pa­mię­ta­łam w ogóle, jak żyło się przed wojną, pa­mięć dziecka jest krótka, sięga co naj­wy­żej tak da­leko jak mi­nione lato czy prze­szła nie­dziela. Nie ba­łam się Niem­ców, nie wi­dzia­łam jesz­cze wtedy żad­nych okrut­nych czy­nów, któ­rymi wsła­wiali się na te­re­nach pod­bi­tej Pol­ski, i choć in­stynk­tow­nie czu­łam, że oni u nas rzą­dzą, ich obec­ność nie przy­gnę­biała mnie tak mocno jak mo­ich ro­dzi­ców i Se­we­ryna, któ­rego oj­ciec na­po­mi­nał kilka razy i prze­strze­gał przed roz­ju­sza­niem ofi­ce­rów We­hr­machtu. Sam ukła­dał się z nimi na tyle, na ile do­pusz­czał ho­nor, po­zwa­lał wspa­nia­ło­myśl­nie na to, co sami i tak mo­gli so­bie wziąć, ale był to po­czą­tek wojny i wszy­scy jesz­cze uda­wali, że z nie są dzi­kimi be­stiami.

– Je­zus Ma­ria! Pola?! – Oj­ciec wsta­wał po­woli z ka­napy, jakby w oba­wie, że zjawa znik­nie, je­śli za­re­aguje zbyt gwał­tow­nie.

Mama odło­żyła eg­zem­plarz Prze­mi­nęło z wia­trem, grzbie­tem w górę. Tego wie­czora do­tar­li­śmy do mo­mentu, kiedy có­reczka Scar­lett i pana Rhetta Bu­tlera spa­dła z ku­cyka i się za­biła.

Pola miała na so­bie dość ele­gancką gra­na­tową su­kienkę od­ciętą w pa­sie, ozdo­bioną ko­ron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem, która ni­jak się miała do jej znisz­czo­nych bu­tów, wy­świech­ta­nego ple­caka, brud­nych rę­ka­wów i po­dra­pa­nych, czer­wo­nych nóg, jakby co do­piero przez po­krzywy prze­szła. Jej włosy były w nie­ła­dzie, nie­dbale spięte w dwie kitki się­ga­jące ra­mion.

Oj­ciec pod­szedł do niej i za­nim zdą­żył coś po­wie­dzieć, przy­tu­lił ją do piersi. Za­raz za nim sta­nęła moja mama, nie mo­gąc opa­no­wać wzru­sze­nia, i uca­ło­wała jej po­liczki.

– Dzięki Bogu, ży­jesz…

Obej­mo­wali się przez chwilę w tym ro­dzin­nym trój­ką­cie, nie do­pusz­cza­jąc ni­kogo in­nego do swo­jego po­wi­ta­nia. Teoś nie ze­rwał się z miej­sca, żeby swoją ko­chaną przy­ja­ciółkę przy­jąć, wy­da­wało się, że ko­biety nie po­znał, a je­śli po­znał, jej wej­ście nie zro­biło na nim żad­nego wra­że­nia. Teo­fil wie­dział od dawna, że Pola wy­szła za mąż, choć li­stu, który przy­słała ro­dzi­com z War­szawy, in­for­mu­ją­cym o za­mąż­pój­ściu, nie miał prawa czy­tać, po­nie­waż ro­dzice scho­wali ko­pertę w se­kre­ta­rzyku pod klu­czem. Ale jak to zwy­kle bywa, naj­więk­sze ta­jem­nice naj­bar­dziej ku­szą, więc gdy tylko Teoś się do­wie­dział, że list z War­szawy do pani hra­biny przy­szedł, czy­hał na oka­zję, żeby do se­kre­ta­rzyka zaj­rzeć pod nie­obec­ność ro­dzi­ców. Do­piero koń­cem czerwca 1939 roku, kiedy ro­dzice końmi po­je­chali do Dem­biń­skich na uro­czy­sto­ści chrztu ich trze­ciego syna, Teoś, wy­mó­wiw­szy się od wy­jazdu bó­lem brzu­cha, do­brał się do skrytki. List od Poli scho­wany w bia­łej ko­per­cie za­adre­so­wany był tylko na Elizę Mo­raw­ską, jakby przy­ja­ciółka do przy­ja­ciółki pi­sała z ra­do­sną no­winą, taki też był w tre­ści. Ko­chana Pani Elizo, pierw­sze do Pani pi­szę o moim za­mąż­pój­ściu, bo wiem, jak Pani na moim szczę­ściu za­leży…

Pola w maju 1940 roku na szczę­śliwą nie wy­glą­dała.