Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzecia część bestsellerowej sagi „Moja rodzina na piętrze”!
Pola Wawel to niezwykła kobieta, która zmieniła życie każdego, kto miał szczęście albo nieszczęście ją spotkać. Jej historię wplecioną we własne losy opowiedziała w dwóch wcześniejszych częściach sagi kolejno Tosia Pogorzelska i Aleksandra Pasternak. Kim naprawdę była Pola, dowiemy się jednak dzięki córce hrabiostwa Morawskich. Helena Morawska jako ośmioletnia dziewczynka jest świadkiem wyjazdu Poli z Miłowic do szkoły we Lwowie.
Wszystkie tajemnice Poli, jej trudne, czasami niezrozumiałe wybory, losy ludzi, których kochała i straciła, Helena śledzi z determinacją i cierpliwością detektywa, rozliczając się przy tym z własnym życiem, ponieważ powojenna rzeczywistość była dla niej chwilami okrutna i niesprawiedliwa.
„Moja rodzina na piętrze. Pola” Magdy Louis to trzeci tom uwielbianej przez czytelników sagi. Autorka wraca do wojennych oraz powojennych losów Poli, której życiorys jest osią dla wszystkich historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej
Copyright © Magda Louis, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Anna Poinc-Chrabąszcz, Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-945-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Pola położyła dłoń na notesie.
– Jeszcze przed chwilą nie miałam zamiaru o tym mówić, ale kiedy zapytałaś, czy nie mam żalu do twojej rodziny, że mnie nie uznali i pomarli, nie dając mi nazwiska… Więc coś ci opowiem, przez wzgląd na to, jaką jesteś osobą, jedyną wartą szacunku i prawdy w tej masie ludzkiej, jaka mnie oblepia. Pewnie się więcej nie spotkamy… Tym bardziej chcę ci o sobie opowiedzieć.
Helena i Pola, rok 1968
Rozdział 1
Kiedy w sierpniu 1937 roku dziewczyna mieszkająca w sąsiadującej z naszym dworkiem wsi wyjeżdżała do Lwowa, miałam osiem lat. Mój brat Teofil w dniu jej wyjazdu płakał jak mały chłopczyk, któremu zabrano armię ołowianych żołnierzyków razem z pudełkiem. Teofil był delikatnym chłopcem z wyglądu i w środku bardzo kruchym, wystarczyło drzwiami głośniej trzasnąć, a już mu serce stawało. Gdy wsiadał na konia, za każdym razem się żegnał, w imię ojca i syna, panie, prowadź i nie strąć, więc przerażała go wizja, że towarzyszka jego zabaw, anioł stróż, przyjaciółka i pocieszycielka, Pola Wawel, go opuszcza. Byli rówieśnikami, ale przepaść między hrabią Teofilem Morawskim a Polą Wawel była liczona w latach świetlnych.
Teofil urodził się za wcześnie i rozwijał bardzo powoli. Ze wszystkim miał problemy, z przełykaniem, chodzeniem, ze snem czy uśmiechem. Jego mała buźka nie wyrażała żadnych emocji, nawet gdy szlochał, wyglądał tak, jakby z dziurek w masce wylewały się łzy. Mama patrzyła na swojego drugiego syna z najgłębszym smutkiem, to znów z czułością i delikatnie dotykała jego ciemnych loków, owijając je wokół palców. Patrząc na Teosia, robiła przegląd w pamięci, zastanawiała się, czy w rodzinie jej lub męża wychowywał ktoś takie niemrawe dzieci, a jeśli tak, czy z tego opóźnienia rozwojowego wyrosły, czy im tak zostało na zawsze? Szukała w najdalszej rodzinie i nie mogła trafić na taki przypadek jak Teofil, którego nie dało się zdiagnozować. Mój ojciec, Jerzy Morawski, nic sobie nie robił z lamentów mamy, ponieważ nie dostrzegał, że jego młodszy syn rozwija się w wolniejszym tempie, niż powinien. Hrabia Morawski nie interesował się nim, ale nie dlatego, że malec był nieco odmienny, ale dlatego, że dzieci w ogóle go nie interesowały. Ani własne, ani cudze. Gdyby żona nie objaśniła mu, kim jest mała Pola, pewnie by uznał, że to jego własna córka, której narodziny przeoczył.
– Ładna dziewczynka… Takie ma mądre oczka i taka jest… śmiała, zauważyłeś?
Jerzy nie odłożył gazety, rozmawiając z żoną, ale przytaknął.
– Teoś za nią przepada, we wszystkim ją naśladuje i coraz więcej mówi… z sensem… Może brakowało mu towarzystwa, dlatego wcześniej był taki apatyczny. Nie sądzisz?
– Przecież ma brata! To najlepsze dla niego towarzystwo – obruszył się ojciec.
– Seweryn jest dla niego za duży, nie ma też tej cierpliwości, co mała Pola, która traktuje go jak młodszego braciszka. Ja ich obserwuję i serce mi się raduje, że Teoś w końcu zaczyna biegać i śmiać się całkiem normalnie…
– Pola? Czy to nie rodzina naszej kucharki Jadzi? – pytał ojciec zza gazety.
– Tak, to jej siostra.
Pola od początku zachowywała się tak, jakby przychodziła do naszego domu w odwiedziny do krewnych, a nie na służbę. Wchodziła do wszystkich pomieszczeń, zagadywała, siadała na kanapach, częstowała się ciasteczkami, i podstawiała rączkę pod brodę, kiedy je jadła, żeby nie nakruszyć. Miała pomagać w kuchni, ale bardzo szybko okazało się, że większy będzie z niej pożytek, jeśli zajmie się paniczem, niż jeśliby miała skrobać ziemniaki czy zmywać talerze. Urodziny Poli i Teosia przypadały w jednym miesiącu i kiedy skończyli siedem lat, rodzice urządzili dla nich wspólne przyjęcie w ogrodzie, dając tym samym znak, że Pola Wawel została mianowana na członka rodziny.
Czego nie dostrzegał mój ojciec, mama analizowała latami i nic jej nie umknęło z postępów, jakie robił Teoś, odkąd Pola zamieszkała we dworze. Był to pomysł mamy, żeby wyszykować jej pokoik na piętrze, który dotychczas pełnił funkcję graciarni. Poprosiła naszych najbardziej zaufanych służących, żeby się tym zajęli. Jula uprzątnęła zabawki, książki, ozdoby choinkowe i pudła pełne niczyich drobiazgów, Edzio wstawił łóżko z metalowym zagłówkiem, wąską szafę i odmalował fotel bujany, który znalazł na strychu.
– Zajmiemy się jej edukacją, garderobą, manierami – zapoznawała ojca ze swoim planem mama. Mnie nie było jeszcze wtedy na świecie, ale ona już za mną tęskniła i mnie kochała, póki co rolę słodkiej córeczki odgrywała Pola.
Mama ubierała Polę od stóp do głów, odkąd ta skończyła siedem lat. Nie szczędziła przy tym na materiały i buty dobrej jakości, w modnych kolorach. Nie było to jednak strojenie laleczki. Mama, jak to kiedyś palnęła przy świątecznym stole ciocia Stenia, zaangażowała się w wychowanie wiejskiej dziewczyny, żeby ukoić własne rozterki. Kto hrabinę Morawską dobrze znał, wiedział, jakie męki przechodzi z powodu nierówności klasowych, na które codziennie musiała patrzeć, jak w głębi duszy było jej wstyd, że ona ma tak wiele, podczas gdy wszyscy dookoła klepią dużą albo małą biedę. Ojciec nie ganił ani nie oceniał postępowania mamy względem Poli, powtarzał, że jeśli tyle tylko, co kilka sukienek na koronce i kolorowych wstążek ma kosztować spłacenie długu wobec nierównego świata, to on nie zamierza protestować. Eliza Morawska miała jeszcze inny ważny powód, żeby otoczyć opieką Polę, przemilczany nawet przez najbardziej rozplotkowanych członków naszej rodziny i służby.
Otóż hrabina była wiejską aktywistką, zakładała ochronki, przytułki dla bezdomnych i podupadłych kobiet. Wszystkie te przybytki brali rodzice na częściowe utrzymanie albo mama dotąd zawstydzała innych bogatych ziemian, aż w końcu nasi sąsiedzi wspomagali tę mamy prawdziwie bezinteresowną dobroczynność. Kiedy po wojnie dworek nasz poszedł w ludowe ręce i urządzono tam sierociniec, mama niewiele protestowała, ale kiedy wszedł w życie dekret o reformie rolnej i państwo przejęło całe nasze gospodarstwo oraz lasy, wystawiając rodzicom „laurkę” zdrajcy narodu, mama popadła w ciężką chorobę smutku, której nigdy nie wyleczyła.
Ojciec nie poświęcał wiele czasu rozmyślaniom nad problemami biednych i wyzyskiwanych, był przede wszystkim rolnikiem, dopiero potem mężem, ojcem i hrabią, a mama była przede wszystkim miłosierdziem. Ojciec ożywiał się i ekscytował tylko wtedy, gdy na horyzoncie pojawiła się okazja do powiększenia areału naszych ziem. Po pierwszej wojnie światowej nastał dobry czas dla wolnej Polski, ale też i trudny dla ziemian, z których wielu bankrutowało i oddawało grunty za bezcen. Rząd nowo powstałej II Rzeczypospolitej stworzył warunki prawne, żeby chłopi mogli nabyć ziemię, na której gospodarowali, ale to różnie szło, ponieważ nie mieli pieniędzy. Jerzy Morawski był zamożnym człowiekiem, w dniu wybuchu drugiej wojny światowej nasze włości liczyły 160 hektarów.
W almanachu Woryeda, czyli swoistym przewodniku po ważnych i dobrze urodzonych, można znaleźć kilku Morawskich z moim ojcem na czele, a także Zamoyskich, z których pochodziła moja mama. Obydwie rodziny zbiły fortuny w XVIII wieku w nie do końca znanych okolicznościach. Tytuł trzeba było sobie wtedy kupić, żeby go potem z honorami i zadęciem przekazać potomkom, i pewnie moi przodkowie takiej transakcji dokonali, zarówno po kądzieli, jak i po mieczu. Moi rodzice byli rozmiłowani w ziemiańskim życiu pośród zbóż, łąk, trzody, koni oraz wiernych włościan i włościanek z okolicznych wsi, których ciężka praca zapewniała rodzinie dostanie i przyjemne życie.
Pola pochodziła z takiej właśnie rodziny, która od stu lat posługiwała Morawskim, Odrowążom, Krzyszowskim oraz ich przodkom, których portrety się nie zachowały, a jednym śladem ich istnienia są zapisy w księgach parafialnych. Do dworu przyprowadzała Polę jej siostra Jadwiga, a Jadwigę jej matka. Wszystkie kobiety szły prosto do kuchni, do królestwa, od którego moja mama stroniła, jakby to był szpital polowy, taki, co brzydko pachnie, a i ślady krwi można zobaczyć na posadzce, gdy kucharka kurę bez głowy za wcześnie do kuchni wniesie. Matka bała się widoku krwi, może to właśnie po niej Teofil odziedziczył różnorakie lęki, które obejmowały nie tylko zjawiska realne, takie jak krew na pniu, ale też te nierealne, jak uduszenie gwiezdnym pyłem czy zemsta przodków dokonana rękami przybysza z Czarnego Lądu.
Kiedy Pola skończyła dziewiętnaście lat, rodzice zawezwali z kuchni Jadwigę i zakomunikowali, że wysyłają jej siostrę na nauki do Lwowa. Na wsi mówili, że miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy wyjechała z Miłowic, ale w rzeczywistości była dwa lata starsza, jeśli wierzyć jej metryce urodzenia, którą podobno miała w sekretarzyku moja mama.
Mama poszła w ślady innych ziemianek i dała przykład kolejnym, by edukować zdolną młodzież z niższych klas społecznych, aby ta wyrastała na mądrych patriotów. Słowo „ojczyzna” wykute było w sercach moich rodziców złotymi literami i nic nie miało większej wartości niż polski język, polska historia, polska tożsamość. Wprawdzie Pola nie wyróżniała się talentem artystycznym i poza dekorowaniem tortów nie wykazywała się niczym szczególnym w tym zakresie, jednak rodzice zadecydowali, że sztuki piękne to będzie najodpowiedniejszy dla niej kierunek.
Pola przyjęła propozycję, stojąc w drzwiach salonu. Nie podeszła bliżej siostry, słuchała z daleka, co państwo Morawscy postanowili w jej sprawie, i ani raz nie spojrzała na Teofila, który siedział w kącie i rozpaczliwie wpatrywał się w nią z nadzieją, że propozycję wyjazdu do Lwowa odrzuci. Jakże by mogła?! O niczym innym nie marzyła, jak tylko o cudzie, który by ją wyrwał z zapyziałej wsi, gdzie się urodziła, i rzucił pomiędzy ciekawych ludzi, w nowe miejsca, które trzeba zdobywać, poznawać, oswajać.
Nie liczyła na pomoc hrabiny Morawskiej, sądziła, że cud przenosin w piękne miejsce nastąpi za przyczyną jakiegoś przyjezdnego dżentelmena ze świata, który się w niej zakocha i zabierze do siebie na zamek, nie zważając na jej liche urodzenie. Gdy jednak skończyła osiemnaście lat, dosłownie z dnia na dzień zaczęła myśleć inaczej. Doszła do wniosku, że żaden kawaler z kręgu towarzyskiego Morawskich nie podaruje jej tego, o czym marzy, z jednego więzienia przejdzie do następnego, będzie zawsze zależna od drugiej osoby, która ma więcej i wszystko funduje, wydziela, na koniec rozlicza. Tego dla siebie nie chciała. Propozycja Morawskich przyszła w ostatniej chwili, Pola od początku tego lata rozważała wyjazd do Ameryki i jeśli się wciąż wahała, to nie ze względu na mojego młodszego brata Teosia, który trzymał się rąbka jej spódnicy, jakby to koło ratunkowe było, ale ze względu na mojego starszego brata, Seweryna.
Pola Wawel słuchała słów hrabiny Morawskiej i leciała już ponad dachami wiejskich chat, machając ludziom na do widzenia białą chusteczką.
– Jadwigo, chcieliśmy ci coś zakomunikować. Uważamy z mężem, że Pola powinna kontynuować naukę w dużym mieście. Tutaj możliwości są ograniczone, zatem postanowiliśmy wysłać ją do Lwowa, oczywiście jeżeli sama zechce i jeżeli ty się zgodzisz. Trzymaliśmy w tajemnicy tę nowinę, póki szczegóły nie zostaną ustalone z profesorem, ale dziś przyszedł list ze Lwowa i możemy wam powiedzieć, że została przyjęta i czas w drogę. – Mama mówiła powoli, wypuszczając każde słowo z należytą mu atencją.
– Pokryjemy wszelkie koszta, ma się rozumieć… – wtrącił ojciec.
– Będzie nam jej bardzo brakowało… Przywykliśmy do jej radosnej obecności, mój boże, przyprowadzałaś ją do nas, gdy miała ledwie trzy lata… – Głos mamy stał się miękki i aksamitny. – Ale cóż… Chcemy dla niej jak najlepiej, nie będziemy przez własny egoizm trzymać młodej panny we dworze do starości. Biorąc pod uwagę predyspozycje Poli, językowe oraz inne, wybraliśmy Lwowską Akademię Sztuki. Mamy tam zaprzyjaźnionego profesora Jaworskiego, osobiście mnie zapewnił, że będzie się o twoją siostrę, moja Jadwisiu, troszczył.
Jadwiga miała na utrzymaniu jeszcze dwoje dzieci, Antoninę i Stasia, choć wychowywanie Poli ograniczało się przez ostatnie lata do napominania jej, by znoszone sukienki oraz inne rzeczy, które dostaje we dworze, przynosiła prosto do chałupy, by z nikim się nimi nie dzieliła, a przede wszystkim nikomu się nie chwaliła. Siostra Poli, twarda i ogorzała kobieta, miała tyle cech męskich, że gdyby nie jej ubiór, łatwo byłoby ją pomylić z chłopem. Duża, rozłożysta niczym dąb, trzymała się prosto i nigdy nie zraniła swojej twarzy najmniejszym nawet uśmiechem. Kiedy mówiła, błyskał w jej ustach jeden srebrny ząb.
– Co ty na to, Jadwisiu? – Mama uśmiechała się zachęcająco.
– A to niech jedzie, jak jej tu ciasno – powiedziała Jadwiga, co w jej języku oznaczało, że dziękuje.
Pola odkleiła się od drzwi i podeszła bliżej rozmawiających kobiet.
– Kiedy mam jechać?
– Nie ma na co czekać, nawet i w przyszłym tygodniu. Tak się składa, że mój brat do Lwowa jedzie na dniach, Edzio cię zawiezie do Ludwików, już ich uprzedziłam, brat weźmie cię swoim automobilem.
– Będę gotowa. – Pola dygnęła.
Jadwiga zastanawiała się przez chwilę, czy wypada jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie skinęła tylko głową, zrobiła krok w przód i wyćwiczonym ruchem porwała dłoń mojej matki i przycisnęła do ust. Ojciec uśmiechnął się, zadowolony, że kolejna misja żony się powiodła, a na koniec zakomunikował, że starszego syna, Seweryna, także wysyłają na nauki do Paryża. Ubolewał przez chwilę nad pustką, jaka wypełni dworek. Podszedł do siedzącego w kącie Teosia i wyznaczył mu nowe zadanie.
– Będziesz musiał Seweryna i Polę zastąpić, chcę cię więcej widywać, synu…
Teofil uchylił głowę przed czułą ojcowską dłonią, wstał i bez słowa wyszedł z salonu.
– Spodziewałam się, że tak to przyjmie. – Mama posmutniała. – Zupełnie sobie nie radzimy z jego wrażliwością. Trzeba z nim porozmawiać, przytłoczyliśmy go nowiną, której sensu i konsekwencji pewnie nie rozumie.
– Rozumie na pewno, że my wyjeżdżamy, a on zostaje sam – powiedziała Pola, patrząc w stronę drzwi. – Proszę się nie martwić, z początku wszystko, co nowe, zdaje się przerażać, ale natura ludzka natychmiast się przyzwyczaja. Pójdę się z nim rozmówić, jednak najpierw chciałam pani hrabinie bardzo podziękować. – Pola podeszła do siedzącej na kanapie mamy i przyklękła na jedno kolano, żeby ich oczy spotkały się na tej samej wysokości. – Poproszę Boga o jedno. Żebym się mogła kiedyś pani hrabinie odwdzięczyć.
Mama nie umiała ukryć wzruszenia. Pochyliła się i pocałowała Polę w czoło. Kiedy pomyśleć, co się stało kilka lat potem, słowo wdzięczność zaczyna brzmieć jak obelga.
Pola wyszła za siostrą na słoneczny dziedziniec. Lipcowe niebo było czyste i gorące, ziemię trawiła susza, ale w tym dniu ważne było dla niej tylko to, że dostała przepustkę do dorosłego i ciekawszego życia, z dala od folwarku, lasów i ryczących krów. Pola walczyła ze sobą, żeby nie skakać z radości i nie rzucić się na szyję swojej siostrze. Nie spodziewała się takiej hojności ze strony moich rodziców, chociaż czuła się i była traktowana jak członek rodziny. Co innego zasiadać z państwem przy jednym stole, dziedziczyć paryskie, lekko znoszone kapelusze, co innego jechać do szkół na ich rachunek.
– Zajdź do chałupy pożegnać się z Tośką, ona tak cię wypatruje, że jej oczy mgłą zachodzą. – Jadwiga poprawiła węzeł chustki pod brodą. – Nic, tylko by do dworu latała.
– Oczywiście, że przyjdę! – Pola chciała zatrzymać siostrę na dłuższą rozmowę, ale Jadwiga ruszyła w stronę folwarku, nie oglądając się.
– Zaczekaj… nie cieszysz się z tej nowiny? Przecież to będzie fantastyczna przygoda!
– A co mnie po twoich przygodach? – Jadwiga wzruszyła ramionami i szła dalej.
– Choćby to, że jeśli mnie się poszczęści, to pomogę Tosi i Stasiowi. Chyba dla nich chcesz, jak każda matka, lepszego życia?
– Nie mąć im w głowie – warknęła. – Oni nie mają takiej śmiałości jak ty, żeby się pchać, gdzie ich nie posiali. Mają swoje miejsce, swoje, rozumiesz? Nie cudze.
Pola zatrzymała się i przez chwilę patrzyła w oddalające się plecy siostry. Nie zauważyła wcześniej, że Jadwiga utyka na jedną nogę i że jej wystający spod chustki warkocz, mimo jej młodego wieku, zaczyna siwieć.
Dziewczyna weszła do parku, Teosia znalazła bez trudu na końcu głównej alejki, gdzie rosło kilka pięćsetletnich dębów. Gdyby iść dalej, park kończył się fosą, za nią zaczynał ogromny las poprzecinany szerokimi ścieżkami, którymi zwożono drzewo z wycinki. Teofil schował się pod najstarszym, najbardziej okazałym dębem, który zasadzono w rok chwały i zwycięstwa pod Grunwaldem. Był już przy nim jego straszy brat, Seweryn.
– Nie rób przedstawienia – napominał go ostro. – To nie teatr, nikt ci nie zaklaszcze. Przygotuj się na najgorsze, bo życie to jedna wielka strata. Dziś tracisz przyjaciółkę, jutro rodziców, dalej, na kogo padnie.
Teofil spojrzał na brata z przerażeniem, potem na Polę.
– Po co to mówić takie okropne rzeczy? Chcesz mnie dobić?
– Przeciwnie! Chcę, żebyś był silny i zrozumiał jak najszybciej, że nie mamy wpływu na to, jak ludzie od nas odchodzą i jak przychodzą. Nie wiń matki za to, że Polę w świat wysyła.
– Ale ty też jedziesz! – krzyknął z pretensją w głosie.
– Chcę być inżynierem, gdzie mam się tego nauczyć? W Wiśniowej czy w Strzyżowie? No sam pomyśl…
– Naraz musicie jechać?! Co ja będę tu sam robił? – Teofil spuścił głowę i wydawało się, że zaraz się rozpłacze.
Pola usiadła obok niego.
– Będę do ciebie pisać listy, może nawet rodzice pozwolą ci przyjechać do mnie w którąś niedzielę, na przykład z wujem Ludwikiem, który co rusz do Lwowa jeździ. Na Boże Narodzenie wszyscy zjedziemy do Miłowic, będą to najpiękniejsze święta, jakie widział świat! Seweryn oczywiście też przyjedzie, chyba że pogardzi naszym towarzystwem, jak się rozhula w Paryżu…
– Oczywiście, że przyjadę – żachnął się. – Ale póki co musisz od dzisiaj o gospodarstwo dbać i ojcu pomagać, od teraz ty jesteś najstarszym synem. Rozumiesz?
Teofil skinął głową, rozchmurzył się nieco. Pola wstała, przesiadła się na drugi koniec ławki obok Seweryna. Ich ramiona zetknęły się przelotnie. Dawno ze sobą nie rozmawiali. Od dnia, kiedy obwieścił jej, że wyjeżdża na studia, mijali się, uważali, by się nawet przypadkiem nie spotkać twarzą w twarz. Gdyby ich ktoś pilnie obserwował, doszedłby do wniosku, że są skłóceni.
– Do mnie też napiszesz? – zapytał, nie odwracając głowy w jej stronę.
– Nie wiem – odparła szczerze. – Na pewno będzie o czym, ale czy będą chęci?
– Rozjeżdżamy się na jakiś czas zaledwie… – zaczął i urwał w pół zdania.
– Och, proszę… nie tłumacz mi jak Teosiowi, nie jestem małą dziewczynką.
Seweryn przez wiele lat trzymał się z daleka od bawiących się dzieci, Poli i Teosia, był od nich trzy lata straszy i znacznie dojrzalszy, ale kiedy Pola-dziewczynka w jedno lato stała się Polą-panienką, Seweryn zaczął coraz więcej czasu spędzać z bratem i jego ukochaną przyjaciółką. Zbliżył się do nich, dołączał, kiedy jechali do miasteczka, albo na długie spacery po lesie, był szczerze zaskoczony rodzajem tej zażyłości, która wcale nie polegała na tym, że Pola rządziła gapowatym Teosiem. Tych dwoje miało sekretny język, którym się porozumiewali ponad głowami obcych, mieli szalone pomysły, czas podzielony na rozrywki i edukację, ponieważ Pola nałogowo czytała książki. Morawscy zgromadzili wspaniałą bibliotekę, zatem mogła zanurzyć się w lekturze bez obaw, że zabraknie nowych. Teoś nie chciał spędzać czasu z daleka on Poli, więc też zaczął czytać, a odpowiednie dla niego książki wybierała mu Pola.
Bracia Morawscy i Pola cieszyli się wolnością, a mieli jej więcej niż młodzi w innych dworach, mogli się zachowywać tak swobodnie, jak im się zamarzyło. Konie brać, do miasteczka jeździć na projekcje filmów, na potańcówki, festyny, wystawy czy spektakle teatralne do Krakowa. Poli nie brakowało pomysłów na spędzanie wolnego czasu, Teoś na każdą propozycję przystawał z ochotą, nawet jeśli potem się zmuszał, żeby wytrwać do końca przedstawienia czy przejść kolejny kilometr przez pola i łąki. Czasami Pola i Seweryn jeździli konno tylko we dwoje, co doprowadzało do rozpaczy Teosia, ale Pola zaraz mu to wynagradzała i kilka dni z rzędu tylko z nim jeździła. Zapuszczali się w takie miejsca wzdłuż brzegu rzeki, gdzie ta była najszersza, i kąpali w zimnej wodzie ledwo odziani. Słabego zdrowia Teofil nigdy nie zachorował po tym „pływaniu”, jeśli dostawał kataru i kaszlu, to tylko wtedy, gdy go ojciec ciągał na polowanie.
Teofil bardzo cierpiał po ich wyjeździe. Skończyło się miłe, wiejskie życie, jakie uwielbiał, i jedyne, jakie znał. Wyjazdy na studia zagraniczne nie były w naszej okolicy normą, Teofil nie znał innej rodziny, która by wysłała dziecko po nauki tak daleko, zatem odjazd Seweryna i Poli przyjął z ciężkim sercem, jakby karę jemu wyznaczoną. Ja nie byłam dla mojego brata ważna czy interesująca, mała dziewczynka nie jawiła się jako dobry kompan, nie mógł ze mną galopować po manowcach ani w tenisa grać na kortach u Łosiów, więc mnie nie zauważał i dość ostentacyjnie omijał.
– Pobaw się z Helenką – prosiła go mama. – Może byście na grzyby razem poszli? Na prawdziwki. Ludzie koszami z lasu wynoszą… Dobrze by było ususzyć, marynaty zrobić z tych malutkich.
– Niech mamusia kogoś innego poprosi, ja nie mam czasu – odburknął.
– Może byś siostrze pokazał swoje rysunki? – Mama nie poddawała się tak łatwo.
– Wrzuciłem je do pieca, nie będę już nic rysował.
Teoś schudł i jeszcze bardziej pobladł z tęsknoty za Polą i Sewerynem. Po nocach czytał, za dnia spał, prawie wcale nie wychodził z pokoi, z rzadka zapuszczał się do stajni popatrzeć na konie, ale na żadną przejażdżkę się nie odważył. Wszystko mu obrzydło, najbardziej towarzystwo ludzi, czy to we dworku, czy w folwarku, ledwie „dzień dobry” rano rzucał i „dobranoc” na koniec dnia.
Nie wiem, czy Pola mu jaki list przysłała, co obiecała przed wyjazdem, i czy kiedykolwiek przestał na wiadomości od niej czekać, dość na tym, że kiedy przyszedł grudzień 1937 roku i wuj Ludwik znów do Lwowa jechał za zebranie Związku Ziemian, Teoś umyślał sobie, że Pola z nim samochodem do Miłowic przyjedzie na Boże Narodzenie. Ludwik Zamyoski był posiadaczem wspaniałej limuzyny BMW 326, którą moja mama nazywała karocą, i chętnie siadał za kółko. Jeździł do Lwowa, Krakowa, nawet do Warszawy, żeby cudze oko do zazdrości pobudzić tym cackiem, a sobie humor poprawić. Nie miał wuj Ludwik szczęścia z żoną w domu, zatem uciekał z niego przy każdej nadarzającej się okazji. Ze Lwowa wrócił kilka dni przez Bożym Narodzeniem. Bez Poli.
Teoś obwąchał jego auto i kiedy stwierdził, że oprócz paczek na tylnym siedzeniu nie ma tam nic innego, ledwie się z wujem przywitawszy, pognał do stajni i stamtąd już nie wyszedł, aż do następnego ranka.
Wuj przywiózł ze Lwowa wszystkie książki zamówione przez mamę, między innymi angielskie wydanie Morderstwa w Mezopotamii pióra Agaty Christie, w której kryminalnych historiach zaczytywali się rodzice, Znachora Tadeusza Dołęgi-Mostowicza oraz Kamieni na szaniec Karola Koźmińskiego. W kufrze przyjechały również inne książki, po francusku i niemiecku, mniej znanych autorów, ale one musiały dłużej czekać, zanim ktoś po nie sięgnie. Kiedy mieszkała z nami Pola, czytała na pniu wszystkie nowości, które przysyłano do dworku, ale też klasyki naszych mistrzów, Prusa, Sienkiewicza czy Mickiewicza, po jej wyjeździe, biblioteka stała się najmniej uczęszczanym pokojem ze wszystkich.
Wuj opowiedział skrupulatnie o swojej podróży do Lwowa, pomijając oczywiście wątek, który moja guwernantka Emilia nazywała „szkaradnym”. Emilia podkochiwała się w postawnym szlachcicu Ludwiku Zamoyskim i nie zważając na mój młody wiek, podsuwała mi zbereźne opowieści o uszminkowanych lafiryndach, tancerkach kabaretu, które tyle figur na scenie w rozkroku zrobiły, że im się teraz nogi nie schodzą. I żal jej było hrabiego Zamoyskiego, na którego te lafiryndy wsiadały niczym na osła, tymczasem on, biedaczysko, szkaradnym kobietom ulegał więcej ze strachu niż z chuci. Gdyby moja mama wiedziała, jak Emilia wyraża się o jej bracie, z całą pewnością by ją odprawiła.
Dla mnie wuj Ludwik był skończonym dżentelmenem i uwielbiałam, kiedy nas odwiedzał. Brat mamy pod każdym względem różnił się od niej, nie byli do siebie podobni z wyglądu, on wysoki, pyzaty blondyn, ona drobna brunetka, trudno było też znaleźć podobieństwa w cechach charakteru. Wuj uwielbiał wielki świat, szczególnie ten angielski, dobre trunki, wystawne przyjęcia, rozmowy o podróżach i sławnych ludziach, których miał przyjemność w życiu spotkać. Mama była zaangażowana tylko w swój mały świat, ten najbezpieczniejszy, który rozciągał się nie dalej jak kilka kilometrów za granicę Miłowic. Rozmach jej brata czasami ją przerażał. Wuj miał smykałkę do interesów, wynajdywał przeróżne okazje handlowe, wyjątkowo udane transakcje zdarzały mu się nader często i chętnie o nich opowiadał, zaczynając zawsze od słów: „Nie uwierzycie, jakie ostatnio spotkało mnie szczęście!”. Mój ojciec po cichu powątpiewał w cudowne zbiegi okoliczności i czysty talent wuja do pomnażania fortuny, ponieważ przez wszystkie lata, jakie znał szwagra, ten ani razu nie zaprosił go do swoich interesów, by i on mógł małą fortunę zarobić. Nie chcąc robić przykrości swojej żonie, elegancko milczał, gdy wuj Ludwik się przechwalał.
– Nie uwierzycie, jakie ostatnio spotkało mnie szczęście…
Ojciec wzniósł oczy do nieba, ale nikt poza mną tego nie zauważył.
– Matka mojego starego przyjaciela zmarła. Znacie Romualda Beka? Nie znacie? Mniejsza z tym, mamusia Romualda zmarła na zapalenie płuc i odziedziczył po niej dom z dużym ogrodem, całkiem niedaleko Warszawy. On jest archeologiem, ciągle w podróży, zatem dom mu niepotrzebny. Archeologiem jest nie byle jakim, trzeba dodać, przyjaźni się od lat z Howardem Carterem, który odkrył w Dolinie Królów grobowiec egipskiego faraona panującego w czternastym wieku przed naszą erą Tutenchamona!
– Akurat… – mruknął mój ojciec, ale stał tyłem do gorączkującego się szwagra i ten z pewnością nie usłyszał tej uwagi. Podał mu szklankę szkockiej i usiadł obok żony.
– Romulad potrzebuje pieniędzy na kolejną wyprawę do Egiptu… Zaraz, nawet pamiętałem nazwę tej świątyni, ale mi wypadło z głowy… Rzecz w tym, że to zapaleniec jest, jak oni wszyscy szukający skarbów, grobów, mumii czy szczerup garnków, ale to szaleństwo kosztuje! Chciał sprzedać dom jakiemuś malarzowi, już się porozumieli co do ceny, jednak szczęśliwym trafem spotkał mnie. Pewnie się domyślacie… Dałem mu uczciwszą cenę. No, moi drodzy… Będzie nam teraz dalej do siebie – powiedział, częstując się cygarem.
– Wyjeżdżasz na stałe? – Mama spojrzała na swojego brata zdziwiona. Wprawdzie Ludwik wspominał od roku, że jego interesy się rozwijają i coraz trudniej mu je prowadzić, mieszkając na wsi, ale nie odkrywał, co zamierza. Prowadzenie gospodarstwa oddał rządcy, sam zajął się handlem i w rozmowach rodzinnych nazywano go Wokulskim. Z całą pewnością wuj pomnażał swój majątek bardzo konsekwentnie, nie przepuszczając żadnej okazji, i cieszył się, że sukces jego poczynań nie był zależny od pogody, zarazy lub siły chłopstwa.
– Moja droga Elizo, czy w życiu w ogóle jest coś na stałe? Ledwie się człowiek przyzwyczaił do swoich trzydziestu lat i stuknęła mu czterdziestka!
– Och, bądź poważny choć raz. – Mama nie była w nastroju do żartów. – Likwidujesz majątek? Ziemi również się wyzbędziesz?
– Już sprzedałem – odparł wuj Ludwik i zanurzył nos w szklance, zaciągając się aromatem whisky.
Mama spojrzała na męża i słusznie oceniła, że miał prawo się zirytować.
– A toś mnie nawet nie zapytał, czybym kupił?! – Ojciec wstał z kanapy. Zdenerwował się, choć dobrze wiedział, że nie zebrałby środków na taką poważną inwestycję jak odkupienie majątku od szwagra.
– Nie unoś się, Jerzy, niepotrzebna ta obraza. – Ton wuja Ludwika nie zdradzał jego prawdziwych odczuć. – Mówiłeś wielokrotnie, iż ledwie kredytem nastarczasz na codzienne wydatki, ani mi do głowy nie przyszło, by ci proponować.
Zapanowało niezręczne milczenie. Mama od razu wybaczyła swojemu bratu, że nie wziął ich pod uwagę przy sprzedaży, ale zabolało ją, że się przeprowadza tak daleko, więc nie będzie już wpadał niezapowiedziany na poranną kawę czy wieczorne wino i karty. Ludwik stanowił jej ulubioną rozrywkę, nawet jeśli przywoził ze sobą żonę, która zachowywała się tak, jakby małżeństwem z Ludwikiem odprawiała pokutę. Ciocia Stenia przyjeżdżała do nas bardzo rzadko.
– Tak czy tak, gdy tylko się zainstalujemy w nowym domu, zaraz was zaproszę na wielkie otwarcie – kontynuował po chwili. – Już tam Stenia szykuje listę gości. Ty, Elizo, powinnaś częściej przyjeżdżać do Warszawy, dobrze by ci to zrobiło, miła odmiana po tej wiejskiej sielance.
– Wszyscy nas opuszczają. – Mama westchnęła teatralnie. – Seweryn, Pola, teraz ty.
– No właśnie o Poli chciałem wam opowiedzieć! – Wuj nagle sobie przypomniał.
Jula doniosła do stołu mocne trunki i zestaw kryształowych kieliszków, dużych oraz małych. Ojciec nie upijał się często, ale zawsze, kiedy odwiedzał nas wuj Ludwik, ponosiła go atmosfera biesiady i wychylał jeden kieliszek koniaku za drugim, jeśli koniaku brakło, kazał przynosić wódkę.
– Zagadaliśmy się o przeprowadzce, a przecież mam dla was wieści ze Lwowa!
– Widziałeś się z Polą? Zdrowa? Zadowolona? – dopytywała mama.
– Jechałem akurat z Akcyjnego Banku Hipotecznego, patrzę, Pola chodnikiem idzie! Zatrzymałem auto, krzyczę do niej, macham i nic, jak zaklęta szła dalej, prosto do kawiarni. Zaraz sobie pomyślałem, że szybko wydoroślała, skoro tak śmiało, bez asysty innej panny czy pana, do Wiedeńskiej wchodzi. Ty byś się, Elizo, nigdy sama nie puściła po ulicach Lwowa.
– Rozmówiłeś się z nią? – Mama była podekscytowana, ale też zaniepokojona.
– Tego dnia nie, śpieszyłem się do hotelu. Stanąłem jak zawsze w Polonii, już tam na mnie Turek czekał w interesach, ale następnego dnia zaszedłem na jej stancję. – Wuj zrobił znaczącą przerwę. – Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że ona już tam nie mieszka!
Mama pobladła na wieść, że Pola wyprowadziła się ze stancji opłaconej do świąt, nie uzgadniając tego z nią.
– Pewien jesteś? – Ojciec również nie dowierzał.
Wuj skinął głową na potwierdzenie.
– Jak się wkrótce okazało, do Poli uśmiechnęło się wielkie szczęście, trafiła do przepysznej willi przy ulicy Poniatowskiego, do Bejnarowiczów – powiedział zadowolony z wrażenia, jakie ta nowina zrobi na moich rodzicach.
Mama spojrzała na mojego ojca, szukając pomocy.
– W jakim charakterze ona tam zamieszkała? – zapytał ojciec, dając od razu znać wzrokiem wujowi Ludwikowi, że jakby miał wyjawić coś niestosownego, niechby się powstrzymał.
– A w takim to, że córka pułkownika Bejnarowicza, Jolanta, na śmierć pokochała waszą Polę i tak ojca urobiła, że panienkom całe piętro willi oddał, wraz ze służącą oraz kierowcą! On wdowiec, zasłużony żołnierz, trzy tylko słabości po śmierci ukochanej żony ma. Wyścigi konne, koniak i córkę Jolantę.
Mama zapadała się głębiej na kanapie i podkurczyła nogi pod siebie. Może i niewiele wiedziała o lubiących gorzałkę wojskowych, ale z całą pewnością nie było to odpowiednie towarzystwo dla młodych dam.
– Ludwiku, czy ty dobrze znasz tego pułkownika? – Ojciec wyręczył mamę w zadaniu kluczowego pytania. – Czy aby to rozsądnie, żeby tam Pola mieszkała, skoro jego żony w domu nie ma?
Wuja Ludwika trudno było nie lubić, rozbrajał swoją szczerością i bezpośredniością, nie był też obsesyjnie związany z klasą, z której się wywodził, uwielbiał bratać się poniżej swego urodzenia, miał przeróżne znajomości zarówno wśród bogatych, jak i uboższych, znał polityków, kupców, tancerki i poetów, z każdym umiał się porozumieć i żadne okoliczności nie były dla niego zbyt trudne czy niestosowne. Gdzie miał iść, tam szedł, nie robił przy tym ceremonii.
– Czy znam pułkownika Bejnarowicza? Hm… Możem go i widział w „Atlasie” czy w „Szkockiej” , ale żeby osobiście z nim biesiadować, to nie. Jednak zasięgnąłem języka o pułkowniku, z góry przewidziałem, że będziesz mnie, siostro, wypytywać o jego osobę.
– W jakim on wojsku dorobił się stopnia pułkownika? – Ojciec spochmurniał. – Czy aby nie w rosyjskim?
Ludwik westchnął, nie lubił, gdy zadaje mu się pytania, na które nie znał odpowiedzi, musiał wtedy zmyślać, w jego słowniku nie było zwrotu „nie wiem”.
– A cóż się stało z panią Bejnarowiczową? – zapytała mama, zanim Ludwik zdążył odpowiedzieć na poprzednie pytanie.
– Popytałem tu i ówdzie, sam byłem ciekaw. Jak się okazało, tytuł i majątek należał do żony pułkownika, Anny z Tarnowskich. Stara szlachta, zacni ludzie, duże majątki. No i tutaj odpowiadam na twoje, siostro, pytanie, co stało się z żoną pułkownika. Tego dowiedziałem się w szczegółach. Po urodzeniu dziecka pani Bejnarowiczowa bardzo smutna się stała. I zmęczona, ciągle zmęczona, choć wcale się dzieckiem nie musiała zajmować, gdyż tam kilka kobiet do pomocy było najętych. Niemowlakiem opiekowali się lekarze i niańki, ponieważ mała Jolanta chorowita była od pierwszego dnia, zatem na dzieciątko wszyscy chuchali i obchodzili się z nim jak ze skarbem. Szkoda, że na matkę dziecka nikt nie zwracał uwagi. Odpoczywaj, mówili, odpoczywaj, leż w pokoju, przez okno wyglądaj, dzieckiem my się zajmiemy. To się zdarzyło jakoś trzy tygodnie po urodzeniu Jolanty. Anna wstała wcześniej, zanim jeszcze służba w piecu napaliła, ubrała się lekko, choć to październik był, i poszła nad rzekę. Stanęła na brzegu, przez długą chwilę patrzyła w wodę. Jeden miejscowy rybak całe zdarzenie widział i opowiedział, ale nie od razu, bo kiedy to się stało, przeląkł się i uciekł. Dopiero kilka lat potem, jak już był w ciężkim stanie i na własną śmierć się szykował, zaszedł do pułkownika, by się wyspowiadać. Anna w tę wodę weszła niby we śnie, szła wolno coraz głębiej i głębiej, patrzyła prosto przed siebie, na drugi brzeg, jakby tam kogo wypatrywała, jeszcze krok, dwa i zniknęła pod wodą. Woda była dziwnie nieruchoma, jak powiedział rybak, nie porwała jej nurtem, tylko wciągnęła na dno swoim wirem.
– Boże święty! Co to za tragiczna historia! – Mama zakryła usta dłonią.
– Powiadają, że pułkownik wielki wstrząs przeżył i gdyby nie jego doświadczenia wojenne, które go w tragediach zaprawiły, może by za żoną poszedł. Podobno kochał Annę szaleńczo. Najpierw dziecko wzięli na wychowanie Tarnowscy, po śmierci matki Anny, hrabiny Tarnowskiej, panienka zamieszkała z ojcem i jego siostrą, która zmarła na początku tego roku na tyfus. Jolanta, trzeci raz osierocona, przylgnęła do Poli jak mokra koszula do pleców.
Mama westchnęła, ale nie było tam słychać ulgi, jedynie konsternację i pretensję, że Pola w ostatnim liście do niej, nie wspomniała o przenosinach ze stancji do willi pułkownika, ani o nowej przyjaciółce. List przyszedł końcem października, potem już nie przychodziły wiadomości ze Lwowa. Tłumaczyła sobie, że skoro Pola przyjeżdża na Boże Narodzenie, listów nie pisze, by przy stole świątecznym tematów do rozmów nie zabrakło. Pytała Jadwigi, czy miała ostatnio jakieś wiadomości od siostry, ale Jadwiga Wawel ze złością syknęła, że od wyjazdu ze wsi Pola tylko jedną pocztówkę do domu rodzinnego nadała. Nie wiem, jakim cudem moja mama wytrzymała tyle lat z Jadwigą, która była ciemna niczym chmura gradowa i ponura jak zmoknięty parasol z połamanymi drutami.
Pola nie przyjechała do dworku na Boże Narodzenie, tydzień przed Wigilią przyszedł list. Opisała swoje nowe mieszkanie w willi, podkreślając oszczędność dla państwa Morawskich, gdyż nowy adres nic ją nie kosztuje, wytłumaczyła się mętnie z powodów, dla których musi zostać na święta we Lwowie, wszystkich pozdrawiała i serdecznie ściskała. Nie pojawiła się u nas następnego lata, ponieważ z Jolantą i jej ojcem pojechali do Paryża na wystawę, następnie dalej na południe Francji, do Nicei, gdzie Tarnowscy mieli dom nad morzem i fabrykę żarówek. Żadnego zdziwienia czy pretensji nie wzbudziła więc jej nieobecność przy świątecznym stole w 1938 roku, bo w tym czasie zaręczyła się z Tadeuszem Rostockim, którego poślubiła trzy miesiące później w Warszawie.
Pułkownik Franciszek Bejnarowicz chętnie przyjmował u siebie wszelkiej maści oficerów, jego lwowska willa była miejscem spotkań towarzyskich, żartobliwe nazywana „przyczółkiem”, i zachodzili tam różni wojskowi, nie tylko Wojska Polskiego.
Bejnarowicz dobrze się czuł wyłącznie z towarzyszami broni, takimi, co to już wojnę znają, i takimi, co im do wojny pilno, jak właśnie młody kapitan z Warszawy, Tadeusz Rostocki. Mieli panowie temat do rozmów, pole do szampańskich szarż i ogromne apetyty, jak przychodziło do picia, zabawy i pięknych kobiet. Pułkownik od kobiet stronił, ale innym nie zabraniał tych uciech, do których sam stracił ochotę. Wiele się działo na parterze willi w sobotnie wieczory, kiedy zjeżdżali goście nie tylko z Warszawy, ale i z Wiednia czy Berlina. Kto Bejnarowicza raz miał okazję poznać, zaraz się z nim zaprzyjaźniał, ponieważ takiego drugiego domu, gdzie można było dobrze jeść i bez limitów pić na rachunek gospodarza, trudno znaleźć. Jedna tylko obowiązywała zasada, na piętro willi wstęp wzbroniony, tam mieszkała ukochana córka Jolanta, która nie powinna nawet powąchać tytoniu ani dosłyszeć słów sprośnych piosenek. Pułkownik pragnął córkę dobrze wydać za mąż, jednak ta uparła się, że najpierw chce studia skończyć, świat zwiedzić, potem dopiero dzieci rodzić jakiemuś wąsatemu jegomościowi, który dorówna jej majątkiem i pochodzeniem. Drugą taką dziewczyną była Pola.
Nie przypadła Jolancie do gustu przy pierwszym spotkaniu, nawet powiedziały sobie kilka przykrych słów, kiedy profesor rysunku kazał im coś wspólnie stworzyć na potrzeby ćwiczenia. Pola nie miała wyróżniającego się w tej dziedzinie talentu, wszystko robiła poprawnie i za to ją chwalono, natomiast Jolanta była studentką wybitną, zapowiadała się na prawdziwą, niezależną artystkę i gdyby nie jej przedwczesna śmierć, może świat by o niej usłyszał. Po pierwszej sprzeczce Pola zaraz po zajęciach zaczaiła się przed wyjściem z budynku. Czekała, aż Jolanta Bejnarowicz pojawi się na schodach, i niby przypadkiem zderzyła się z nią w drzwiach.
– Nie dość, że na mnie buczysz w klasie, to jeszcze chcesz mnie rozdeptać? – powiedziała Jolanta i ruszyła przed siebie. Zatrzymała się jednak w połowie schodów.
Pola stała wyżej od niej, uśmiechała się, co zdezorientowało Jolantę, gotową na sprzeczkę. Pola zeszła niżej, podeszła do niej bardzo blisko, między nimi już nikt by się nie zmieścił.
– A mnie się zdaje, że będziemy przyjaciółkami – powiedziała, nie gasząc uśmiechu.
– Aleś ty bezczelna! – fuknęła Jolanta.
– Może bezczelna, ale posiadam szósty zmysł i wiem, że będziemy się bardzo lubić, mimo tego niefortunnego początku przyjaźni.
– Też coś…
Jolanta była wysoką, ciemnooką brunetką. Fale jej włosów układały się naturalnie wokół twarzy w kształcie migdała. Miała mały, zgrabny nos i równe zęby osadzone na lekko wystającej szczęce, ale jej to nie szpeciło.
– Przyjaźń to nie jest przelotny romans – powiedziała Jolanta. – Uważaj, co proponujesz.
– Proponuję, żebyśmy poszły do Zalewskiego na ciastko – odparła Pola. – Albo chodźmy gdzieś na wino, lepiej na wino, jak mi się zdaje…
Jolanta udawała, że się zastanawia. Wciąż jeszcze ciepłe, wrześniowe powietrze łatwo wchodziło do płuc, a wraz nim wszystkie zapachy więdnącego lata. Przewiesiła pasek lnianej torby na ukos, jak listonoszkę.
– No to chodźmy. – Ruszyła przodem.
Opowiedziały sobie przy winie swoje losy, a że były młode i ufne, nie zatajały podczas tej pierwszej, szczerej pogawędki wstydliwych sekretów. Pola nigdy potem nie rozmawiała z nikim tak otwarcie. Opisała dwóch braci Morawskich, z których jeden kochał ją, drugiego kochała ona, w rewanżu Jolanta wyznała, że marzy jej się prawdziwa miłość, ale nie wyszła jeszcze poza jeden pocałunek z pewnym podporucznikiem, protegowanym jej ojca. Kiedy się rozchodziły do swoich domów, a było już bardzo późno, Jolanta niespodziewanie objęła Polę i przytuliła się do niej całym ciałem tak mocno, że na moment Pola straciła równowagę.
– Bądź dla mnie dobra – powiedziała.
Między wrześniem a listopadem ich przyjaźń rozkwitła. Spędzały ze sobą każdą wolną chwilę, przeważnie w willi, ponieważ pokój na stancji, którą zajmowała Pola, nie przewidywał metrażem goszczenia drugiej osoby. Razem się uczyły, jadły, piły wino i stroiły żarty z profesorów i absztyfikantów, których ich duet przyciągał jak miód mrówki. Jolanta wciąż jeszcze się płoszyła, kiedy męskie spojrzenia dobierały się do jej dekoltu czy odsłoniętych łydek, ale coraz lepiej naśladowała swoją przyjaciółkę, która była jak głaz i z łatwością wytrzymywała najzuchwalsze nawet spojrzenia. Na pytanie, jak ty to robisz, że się nie czerwienisz, Pola odpowiadała: niech oni się czerwienią, do mojej twarzy lepiej bladość pasuje. Co do jednego były zgodne, nie spotkały jeszcze mężczyzny, który by im zaimponował, dla którego odstąpiłyby od trzymania się surowych zasad, w jakich zostały wychowane.
Taki stan rzeczy zastał kapitan Tadeusz Rostocki, kiedy przyjechał do Lwowa na świąteczną popijawę, dwudziestego drugiego grudnia.
Dla pułkownika Bejnarowicza ostatni miesiąc roku składał się z samych tylko smutków. Mimo upływu lat, jego ból po stracie żony w grudniowe dni stawał się nie do zniesienia, jakby jego głowa miała własny kalendarz, i gdy tylko listopad dobiegał końca, pułkownik spadał na dno rozpaczy. Pił wtedy więcej, zaczynał wczesnym popołudniem od kufla piwa, następnie szedł do klubu na kilka głębszych albo zapraszał do siebie i nie potrafił przestać, dopóki nie stracił kontaktu z rzeczywistością. Wtedy dopiero ból mijał, jednak następnego dnia powracał, czasem lżejszy, to znów ze zdwojoną mocą, na to reguły nie było.
Kiedy Pola na dobre rozgościła się w willi na Poniatowskiego, zdążyła poznać ojca Jolanty także i z tej przygnębiającej strony. Szybko zorientowała się, że pułkownik pije alkohol w ogromnych ilościach nie na poprawienie humoru, ale po to, by nie myśleć i nie czuć. W miarę opróżniania kieliszków jego nastrój się zmieniał. Śmieszne żołnierskie anegdoty, którymi sypał jak z rękawa, zastępowały po pierwszej półlitrówce opowieści o marności ludzkiego życia. Wtedy przywoływał swoich poległych oficerów i szeregowych po imieniu, stopniu, wymieniał ich zalety, okoliczności śmierci z bronią w ręku. Ostatnim etapem, tuż przed utratą przytomności, było wspomnienie żony Anny, którą porwała brudna, zimna rzeka.
– Ludzie mówią, że mama zabiła się przeze mnie. – Jolanta zwierzała się przyjaciółce.
Siedziały jak co wieczór w salonie na parterze willi, czekając na powrót pułkownika. Jolanta nie kładła się spać, dopóki ojciec nie wrócił.
– Mówią też, że papa tyle pije również przeze mnie, bo mu żonę przypominam.
– Nie pleć takich niedorzeczności! Gdyby twoja mama żyła, pewnie też lubiłby pić, nie ma co się obarczać słabościami naszych najbliższych.
– Musiała być bardzo nieszczęśliwa, żeby taką śmierć dla siebie wybrać. Nikt właściwie mi o matce nie opowiedział, jakby się wszyscy za nią wstydzili i jak najszybciej chcieli zapomnieć. Papa, kiedy już mocno pijany, woła jej imię, ale przenigdy nie siadł ze mną do rozmowy na ten temat. Patrzę na stare fotografie rodziców, kobieta obok mojego papy, ona jest mi całkiem obca… Jak to jest mieć matkę? Nie zastanawiałaś się nigdy?
Pola podciągnęła kolana i objęła je ramionami.
– Moja matka zmarła, kiedy byłam w beciku, ojciec poszedł zaraz po niej, więc nie mam wiele do powiedzenia. Jedno wiem, nie można kochać kogoś, kogo się nie znało, nie rób sobie wyrzutów, że nie kochasz fotografii.
Jolanta się uśmiechnęła.
– Gdybym to umiała sobie tak wszystko jasno tłumaczyć! Jak ja przeżyłam bez ciebie te wszystkie lata… Strach mi myśleć, co będzie za rok czy dwa, kiedy skończymy nauki.
– Strach myśleć, co będzie jutro, dlatego żyjmy dniem, póki się jeszcze nie skończył.
Pod dom podjechał samochód. Przez chwilę nasłuchiwały. Jolanta podeszła do okna, żeby sprawdzić, kto tym razem przywiózł jej ojca. Było już bardzo późno, mimo to czekały na powrót pułkownika, Jolanta nie życzyła sobie, żeby gosposia czy stróż wpuszczali jej ojca do domu, gdy ten chwiał się na nogach. Wolała sama dopilnować, by po wielogodzinnym biesiadowaniu, trafiał prosto do łóżka. Wycierała wtedy ciepłym kompresem jego czoło i okolicę ust, zdejmowała mu buty i gasiła światło, ten rytuał powtarzał się co najmniej dwa razy w tygodniu. Kiedy pułkownik Bojnarowicz spędzał wieczór w willi, jego córka jadła z nim kolację i czekała, aż położy się spać. Czasami czuła się tak, jakby był jej synem, nie ojcem.
– Papa przyjechał. – Jolanta schowała się za zasłoną, ale wciąż patrzyła przez okno.
– Sam?
– W towarzystwie.
Wprawdzie to oficerowie przywieźli pułkownika, ale Jolanta nie skomentowała tego, mimo zażyłości z Polą wciąż się wstydziła za ojca, kiedy wracał w takim stanie.
Pola stanęła za jej plecami.
Patrząc, z jakim trudem mężczyźni wyciągają z auta pułkownika, można było się domyślić, że będą musieli go wprowadzić do domu, ponieważ własnych sił zabrakło pułkownikowi znacznie wcześniej. Bez słowa obserwowały wysiłki oficerów. Nie mieli łatwego zadania, otwierali drzwi raz z jednej strony, to znów z drugiej i radzili, jak takiego ciężkiego, wysokiego mężczyznę postawić na chodniku. Kiedy im się to w końcu udało, wzięli go między siebie, zarzucając ramiona pułkownika na swoje karki i tak wlekli Franciszka Bejnarowicza niczym ukrzyżowanego. Na szczęście nogi pułkownika nagle zaczęły chodzić i drogę do willi pokonali dość szybko.
– Ja im otworzę, ty przynieś nasze szlafroki, bo panowie oficerowie zobaczą więcej, niż się spodziewali. – Jolanta skierowała się do holu, Pola pobiegła na górę.
– Dobry wieczór, przepraszamy, że tak późno… – Przystojny kapitan przyjął na siebie rolę odpowiedzialnego za stan pułkownika. Oczywiste było, że wyższego rangą trzeba chronić. – Zasiedzieliśmy się w klubie, pan pułkownik zasnął, sen ma mocny…
– Proszę wejść. – Jolanta otworzyła szeroko drzwi i usunęła się, by mogli wprowadzić zalanego w trupa ojca. – Chodźmy prosto do gabinetu.
Gabinet służył jako pokój sypialny w te dni, kiedy pułkownik nie miał już siły wejść po schodach na górę. Gosposia dbała, by miał tam zawsze świeżą pościel, karafkę z wodą przy łóżku i piżamę na oparciu fotela, choć rzadko zdarzyło się, by zdążył się przebrać, zanim padł na poduchy. Jolanta zapaliła lampę na biurku. Mężczyźni, wciąż podtrzymując pułkownika, rozglądali się dyskretnie po pomieszczeniu.
– Na kanapę. – Wskazała im miejsce. – Proszę zaczekać minutę, aż pościelę.
Pola weszła do gabinetu, nie witając się z nikim, pośpieszyła z pomocą przyjaciółce. Kiedy posłanie było gotowe, dziewczyny odsunęły się na kilka kroków, by nie przeszkadzać w układaniu pułkownika do snu. Jolanta nakryła ojca pledem i wskazała oficerom drogę do salonu.
– Bardzo dziękuję, ojciec czasami traci poczucie czasu – powiedziała, prowadząc wszystkich korytarzem. – Może panowie oficerowie zechcą spocząć przy kominku? Właśnie miałyśmy parzyć herbatę.
Pola zaśmiała się pod nosem. Jolanta uwielbiała odgrywać takie właśnie sceny. Kiedy znaleźli się w salonie, nastąpiły oficjalne prezentacje nazwisk i stopni.
– Bardzo się cieszę, że mam okazję panią poznać. – Uścisnął dłoń Jolanty. – Kapitan Tadeusz Rostocki, a to podporucznik Stanisław Kurmański.
– Bardzo nam miło. Jolanta Bojnarowicz, moja przyjaciółka, Pola Wawel.
Obaj mężczyźni zapatrzyli się na Polę i trwało to nieprzyzwoicie długo.
Jolanta była ładną dziewczyną i na ulicy odwracało się za nią wiele głów, ale Pola była po prostu piękna. Na jej twarzy matka natura odmierzała odstępy między oczami, ustami a nosem, kośćmi policzkowymi a podbródkiem na milimetry. Artystyczny rachunek dokończyła, obdarowując ją idealnie gładką cerą w kolorze porcelany oraz włosami w kilku odcieniach złota.
Oficerowie usiedli przy kominku na fotelach, które pachniały jeszcze perfumami dziewczyn.
– Niech panowie będą łaskawi dorzucić do ognia, rozgrzejemy się. – Jolanta szturchnęła przyjaciółkę. – My tymczasem zaparzymy herbatę. Chyba że wolelibyście coś mocniejszego?
– Może zostańmy przy herbacie – mruknął Rostocki, choć było oczywiste, że z największą rozkoszą napiłby się szampana w tym towarzystwie.
Ledwie przekroczyły próg kuchni, wybuchły śmiechem.
– Co ty wyprawiasz?! Nie wypada tak się umizgiwać… – skarciła ją Pola.
– Dopiero co mówiłaś, że trzeba dniem żyć, póki się nie skończy. – Jolanta przeszukiwała szafki i szuflady. – Ja sobie wzięłam do serca twoje nauki i zaraz ci powiem, co zamierzam. O, są!
Podniosła w górę pudełko zapałek i potrząsnęła nim.
– Musimy na wstępie ustalić, który mundur będzie czyj. Żebyśmy się potem za kudły nie wzięły. Nie powiem ci, który mi się bardziej podoba, bo zaraz byś mi go chciała odstąpić, lepiej będzie, jak zadecyduje los.
– Zapałki będziemy ciągnąć? – Pola kręciła głową z dezaprobatą.
– Oczywiście! Gdybyśmy miały matki, one by nam wybrały mężów, w ich zastępstwie, zrobi to dla nas przeznaczenie.
Jolanta odłamała łepek siarki z jednej zapałki, włożyła obie między palce i schowała za plecami.
– Zapałka z siarką to kapitan, złamana, podporucznik. Ciągnij!
Pola się roześmiała.
– Nie ma mowy! Po pierwsze, ja już mam kogoś, po drugie, nie pozwolę, by ślepy los za mnie decydował! Nie życzę sobie flirtować ze złamaną zapałką.
– Może ci się poszczęści i wyciągniesz tę drugą? – Jolanta trzymała zamknięte w dłoni zapałki na wysokości oczu. – Polu Wawel, przyjmij radę od życzliwej ci Jolanty Bejnarowicz. Daj sobie spokój z paniczem Sewerynem Morawskim. Paryż już mu tam przemeblowanie w głowie zrobił, a paryżanki w kolejce pod jego garsonierą stoją. Mulę z róż mu oferują… No, dawaj, zanim tamci się rozmyślą i zwieją, gdzie pieprz rośnie.
Pola zamknęła oczy i sięgnęła po zapałkę.
Wkroczyły do salonu. Jolanta niosła tacę ze szklaneczkami i imbrykiem, Pola szła za nią z pudełkiem cygar. Szklaneczki i cygara zostały przywiezione z Istambułu, dokąd minionego lata pułkownik zabrał swoją córkę w jej osiemnaste urodziny. Oficerowie wstali z foteli, odruchowo poprawili kołnierzyki mundurów.
– Panowie na długo we Lwowie? – zapytała Pola, zapraszając gestem, by usiedli.
Tadeusz Rostocki zaczekał, aż obie zajmą miejsca na kanapie po drugie stronie salonu. Dzieliła ich spora przestrzeń, salon był duży, zagracony meblami ustawionymi bez żadnego porządku. Panienki w szlafrokach podkuliły nogi, siadając, panowie w mundurach wyciągnęli przed siebie wypolerowane oficerki.
– Jutro… – Rostocki spojrzał na zegarek – …właściwie to dzisiaj wracamy do Warszawy. Niestety, obowiązki wzywają.
– Szkoda… – Jolanta, mówiąc to, patrzyła śmiało w oczy podporucznikowi Kurmańskiemu. Złamaną zapałkę włożyła do kieszeni szlafroka i cały czas ją obracała między palcami.
– Przed świętami będzie w mieście sporo atrakcji, następnie bal noworoczny w klubie, ominie was wiele wydarzeń i świetnej zabawy. Choć… panowie zapewne mają znacznie ciekawsze plany w Warszawie ze swoimi narzeczonymi czy żonami?
Musiały czekać kilka sekund na zaprzeczenie. Kurmański i Rostocki byli wolni i jasno się opowiedzieli za zabawą. Chociaż z ich strony nie padły żadne deklaracje, po ich wyjściu przyjaciółki zgodnie uznały, że z całą pewnością nie było to ostatnie spotkanie. Do rana chichotały i rozprawiały o zaletach oficerów, którzy w miarę rozwijania się planów na przyszłość stracili nazwiska oraz stopnie i występowali jako Tadeusz i Stanisław. Tadeusz bardziej pasował do Jolanty urodzeniem i majątkiem, ale zapałkowa loteria zadecydowała inaczej.
Jolanta namawiała Polę, by została na Boże Narodzenie we Lwowie, szantażując ją nieco swoją samotnością i strachem, wątpliwościami, czy poradzi sobie z ojcem, gdyby znów tak zaniemógł jak ostatnio. Pułkownik nie miewał już całkiem trzeźwych dni, choć będąc na ciągłym rauszu, zachowywał się stabilnie i tylko doświadczone oko jego córki widziało, że spożył do śniadania setkę koniaku.
– Morawscy będą niepocieszeni, jeśli nie przyjadę do Miłowic na święta. Teoś zapłacze się na śmierć.
– O sobie pomyśl, nie o innych – napomniała ją Jolanta. – Tacy nam się trafili kawalerowie, a ty chcesz wyjeżdżać? Nie musiałyśmy nawet z domu wychodzić, sami do nas przyszli. To istny cud!
Rozsunęła zasłony, za oknem wstawał świt, spadające z nieba grube płatki podwajały warstwę śniegu na parapecie.
– Boże, jaka piękna zima, jak tu się nie zakochać?
– Nie za szybko?
– Nie czujesz grzmotu serca? Naprawdę? – Jolanta przyłożył otwartą dłoń do piersi i udawała, że serce podskakuje rytmicznie. – Nie trawi cię gorączka? Nie przeszywa dreszcz rozkoszy, kiedy w myślach dotyka twej dłoni kapitan Rostocki?
Pola nie dorównywała przyjaciółce talentem aktorskim ani egzaltacją. Bardzo spodobał jej się Tadeusz, ale nawet przed sobą nie odważyłaby się do tego zauroczenia przyznać.
Jolanta wspięła się na palcach i wyciągnęła z górnej półki biblioteczki cienką książeczkę. Podała ją Poli.
– Zajrzyjmy w przyszłość, przekonajmy się, co nas naprawdę czeka w miłości.
– Sybilla, czyli zręczna wróżka. – Pola odczytała tytuł. – Nauczy wróżyć z trzydziestu dwóch kart, tak że każdy w bardzo krótkim czasie i bez niczyjej pomocy sobie i drugim kabałę postawi. Przedmiot ciekawości, rozrywka dla smutnych, pociecha dla cierpiących, doradca dla kochających i zakochanych. Lwów tysiąc osiemset pięćdziesiąty trzeci rok. – Pola odłożyła poradnik wróżki Sybilli bez wertowania kartek. – Myślisz, że to, co nam się ma przydarzyć w przyszłości, można wcześniej zobaczyć w kartach? Śmiem wątpić. Dla mnie to bzdury…
– O nie, kochana, żadne bzdury, najświętsza prawda udowodniona statystycznie oraz naukowo. W dniu narodzin układają się losy każdego człowieka, niektórzy twierdzą, że w momencie poczęcia, ale skupmy się na narodzinach. Czy zapisują to gwiazdy, Pan Bóg, Allah, czy też ślepy los, do końca nie wiadomo, ale jedno jest pewne jak amen w pacierzu. Nic się nie da po drodze zmienić. Rozumiesz? To, co nas czeka, już się stało. – Jolanta mówiła z powagą i rozkładała karty na stole.
– Lepiej chodźmy spać. – Pola ziewnęła ostentacyjnie. – Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
– Poczekaj, jutro niedziela, możemy spać cały dzień. Zaraz zobaczymy, co się dla ciebie zapisało w gwiazdach…
Pola oparła się łokciami o blat stołu i rozbawiona, obserwowała, z jakim namaszczeniem Jolanta przesuwa karty i je analizuje. Pomrukiwała przy tym i wzdychała.
– No, mów, co tam widzisz…Tadeusz Rostocki przyjedzie na sylwestra do Lwowa? Pocałuje mnie w usta na mokro i padnie na kolano? Jak wielki będzie diament w pierścionku zaręczynowym? – kpiła.
Jolanta zamknęła oczy na moment i wykonała głową kilka kółek. Kiedy spojrzała na Polę, celebrowała każde wypowiedziane słowo.
– Widzę, że czeka cię dużo szczęścia z oficerem w mundurze. Zabierze cię do Warszawy i poślubi… Miłość to będzie wielka, ty zresztą już go kochasz, a potem będą pogrzeby…
– O nie! Żadnych pogrzebów – zaprotestowała Pola. – Przyjedzie na Nowy Rok czy nie? To muszę wiedzieć, bo jeśli nie, jadę na święta do Miłowic.
– Przyjedzie. – Jolanta znów zamknęła oczy. – Będziecie tańczyć i śmiać się, ale te pogrzeby… nie, to nie pogrzeb, to trupy…
– Przestań!
– Zaczekaj. – Chwyciła Polę za rękę. – Oprócz wysokiego bruneta w mundurze otaczają cię jeszcze inne mundury, nie mają orzełka ani biało-czerwonej flagi, groźne są, czapki, rewolwery, sznury. I czeka cię wielka podróż, samolotem… Może to kapitan Rostocki siedzi za sterami? Nie, to ktoś inny, jeszcze przystojniejszy niż kapitan, będzie za tobą szalał, a potem…
– Proszę, już dosyć!
Jolanta nie znała się na kabale, nigdy nie przeczytała instruktarzu wróżki Sybilli, zmyślała widzenie przyszłości, żeby rozbawić przyjaciółkę, podroczyć się z nią. Niewiele się pomyliła, ale zapisany w gwiazdach jej własny los był o wiele tragiczniejszy niż Poli.
Rozdział 2
Miałam jedenaście lat, kiedy Pola znów pojawiła się w naszym dworku.
Wiele nieprawdziwych historii na temat mojej rodziny złe języki wypuściły w świat. Ludzie lubią przekazywać, przeinaczać bez refleksji, jakie konsekwencje mogą mieć plotki i pomówienia. Biedni plotkują o bogatych najchętniej, bogaci uwielbiają obmawiać bardzo bogatych i w tym łańcuchu nieżyczliwości wszystkie ogniwa są ze sobą ściśle połączone. We wsiach przylegających do dworu mówiło się, że moja mama popadła w nałóg morfinowy i całymi dniami leżała wpółprzytomna na kanapie, zapatrzona w muchy na suficie. Ludzie przekazywali sobie smutną prawdę o moim bracie jak radosną nowinę. Teofil nie ma piątej klepki, co wcale dziwić nie powinno, biorąc pod uwagę, jak się hrabina zachowywała, kiedy jeszcze nosiła go pod sercem. Będąc już w bardzo zaawansowanej ciąży, zamiast siedzieć skromnie w domu i na oczy się służbie z brzuchem nie pokazywać, Eliza Morawska założyła w miasteczku Czytelnię i zaczęła urządzać pogadanki dla włościanek na temat higieny osobistej kobiet, opieki nad nowo narodzonym dzieckiem i na tematy patriotyczne, które przyciągały największą liczbę słuchaczy.
Tematem plotek byłam również ja, którą według wszechwiedzących moi rodzice kupili od ubogiej kuzynki matki, którą zbrzuchacił oficer legionów. Moje pojawienie się na świecie było dla wsi podejrzanym tylko dlatego, że urodziłam się aż jedenaście lat po Teofilu, kiedy moja matka miała skończone trzydzieści dziewięć lat, zatem według tamtych kalendarzy była już stara, a „dół” miała w rozsypce. Kobieta w tak podeszłym wieku nie mogła więc urodzić zdrowego dziecka, musieli Morawscy Helenkę kupić, ponieważ wszyscy wiedzieli, jak bardzo hrabina Morawska pragnie mieć córkę. Jednak mało kto wiedział, ile nieudanych prób poprzedziło moje narodziny, a ciałka dwóch martwych chłopczyków, które wypłynęły z mamy, trzeba było pochować w parku pod osłoną nocy, ponieważ byli już całkiem duzi i w pełni rozwinięci.
Po wojnie okoliczne wsie opowiadały sobie przy świecach tragiczną wersję śmierci mojej matki, ze zgrozą podając z ust do ust obraz, jak krew z krtani hrabiny zabryzgała białe schody na froncie, gdy podczas zajmowania dworku na sowiecką kwaterę ruski lejtnant bagnetem ją dźgnął. Z czasem ręka zaciśnięta na bagnecie nie była już sowiecka, a niemiecka, kiedy ten i ów dostał ostrzeżenie od władzy ludowej przed konsekwencjami szerzenia antysowieckiej propagandy. Ludzie pletli głupstwa na temat Seweryna – rzekomo we Francji na wstydliwą chorobę zapadł, która go tak oszpeciła, że postanowił już nigdy do Polski nie wrócić.
Nie komentowałam, nie prostowałam, nie oburzałam się, kiedy docierały do moich uszu te brednie, szczególnie na temat Poli.
Nikt z naszych sąsiadów nie dowiedział się o jej niespodziewanym pojawieniu się w Miłowicach. Nie dowiedzieli się również Niemcy, którzy stacjonowali w naszym dworku od stycznia 1940 roku i którzy wspaniałomyślnie pozwolili nam zostać po jego zajęciu na potrzeby niemieckiej armii zwycięsko kroczącej przez Europę. Negocjował z nimi ojciec, nie wiem, co im obiecał, dość na tym, że nie wyrzucili nas na bruk, nie kazali się wynieść do izb folwarcznych, tylko przesunęli na drugi koniec budynku. Naszych niemieckich panów mimo wszystko onieśmielała historia rodu Morawskich i Zamoyskich, a przodkowie patrzący z obrazów, wzbudzali szacunek.
Okupanci urządzili w naszym majątku biuro i skład, zajęli oficynę, skąd rządzili zaopatrzeniem i rozmaitymi transportami. W dworku rozgościli się oficerowie Wehrmachtu. Morawscy odstąpili im swoje pomieszczenia, jasne, wysokie pokoje, łazienkę, kuchnię, jadalnię z widokiem na park oraz ręcznie tkane dywany, które odtąd zadeptywały buty panoszących się Niemców. Gdy przeprowadzaliśmy się do północnego skrzydła, nowi właściciele pozwolili zabrać nam ze sobą wyłącznie rzeczy osobiste i rozłożystą kanapę.
Przestrzeń, którą mieliśmy do dyspozycji, składała się z czterech pomieszczeń. Pokoju kancelaryjnego, w którym urzędował mój ojciec, dwóch pokoi kiedyś przeznaczonych dla nauczycielek i nianiek oraz pokoju „inżynierskiego”, gdzie przed wojną mieszkał pan Cezary Chrostowicz, absolwent Politechniki Lwowskiej, Wydziału Rolniczo-Leśnego. Chrostowicz ramię w ramię z ojcem prowadził nasze gospodarstwo od strony mechanizacji, równocześnie zarządzając lasami. Zajęliśmy również kuchnię, gdzie Jula i jej narzeczony Edzio zorganizowali prowizoryczny salon. W sypialniach nie ustawiliśmy żadnych zbędnych mebli, nie było na czym usiąść do czytania czy choćby do odpoczynku w ciągu dnia, zatem kuchnia zaczęła pełnić funkcję saloniku i tam spędzaliśmy najwięcej czasu.
Tylko Jula i Edzio nie uciekli od nas po wybuchu wojny. Moja nauczycielka, panna Emillia, inżynier Chrostowicz i rządca Malejko rozjechali się w różnych kierunkach, każde z nich miało inny pomysł, jak przeczekać wojenny czas. Żegnając się, obiecywali, że wrócą, ale nigdy więcej już ich nie zobaczyłam. Ludzie w panice wojennej rzucali się to w tę stronę, to znów w przeciwną, raz, żeby własne życie ocalić, dwa, żeby o najbliższych zadbać, albo do walki stanąć. My nie mieliśmy dokąd uciekać, opuszczenie dworu było dla moich rodziców nie do pomyślenia! Przez pierwszy rok wojny do pracy na roli wciąż przychodzili ludzie z wioski i ojciec wciąż im jeszcze płacił.
– Dobry wieczór – powiedziała Pola, stawiając mały plecak na podłodze.
Oparła się o framugę drzwi i przez chwilę patrzyła prosto przed siebie, pomijając wzrokiem siedzących przy stole Teosia i Seweryna. Mama i ojciec odpoczywali na olbrzymiej, wygodnej kanapie, którą wspaniałomyślnie pozwolono nam zabrać z zajętej części dworku. Stało się to dopiero po interwencji ojca u samego komendanta. Wyprosił lub raczej wykupił od niego tę kanapę, żeby sprawić żonie małą przyjemność. Ten mebel, wraz ze stołem na dwanaście osób i komodą, stanowił część posagu Elizy Zamoyskiej.
Kiedy do kuchni weszła Pola, ja siedziałam pod stołem na kocu, w moim „szałasie”. Na drewnianej konstrukcji przymocowanej od spodu do blatu stołu wieszałam kawałki płótna, osłaniając się tym samym od reszty domowników. Kładłam się na podłodze i słuchałam spokojnego, melodyjnego głosu mamy. Czytała nam Ogniem i mieczem na przemian z Przeminęło z wiatrem, którego polskie wydanie ukazało się w 1938 roku. Była to opowieść o wojnie secesyjnej, miłości i twardej kobiecie imieniem Scarlett, której miłość do ziemi myliła się z miłością do mężczyzny i dawnych czasów. Nie wszystko rozumiałam z realiów opisywanego świata i nawet ojciec nie potrafił nam dokładnie wytłumaczyć, dlaczego Amerykanie bili się z Amerykanami i odbierali sobie majątki, zamiast cieszyć się wspólną ziemią, tak ogromną, że pomieścić mogła kilka Królestw Polskich.
Dla mnie trwająca w Polsce wojna była zwykłą codziennością, nie pamiętałam w ogóle, jak żyło się przed wojną, pamięć dziecka jest krótka, sięga co najwyżej tak daleko jak minione lato czy przeszła niedziela. Nie bałam się Niemców, nie widziałam jeszcze wtedy żadnych okrutnych czynów, którymi wsławiali się na terenach podbitej Polski, i choć instynktownie czułam, że oni u nas rządzą, ich obecność nie przygnębiała mnie tak mocno jak moich rodziców i Seweryna, którego ojciec napominał kilka razy i przestrzegał przed rozjuszaniem oficerów Wehrmachtu. Sam układał się z nimi na tyle, na ile dopuszczał honor, pozwalał wspaniałomyślnie na to, co sami i tak mogli sobie wziąć, ale był to początek wojny i wszyscy jeszcze udawali, że z nie są dzikimi bestiami.
– Jezus Maria! Pola?! – Ojciec wstawał powoli z kanapy, jakby w obawie, że zjawa zniknie, jeśli zareaguje zbyt gwałtownie.
Mama odłożyła egzemplarz Przeminęło z wiatrem, grzbietem w górę. Tego wieczora dotarliśmy do momentu, kiedy córeczka Scarlett i pana Rhetta Butlera spadła z kucyka i się zabiła.
Pola miała na sobie dość elegancką granatową sukienkę odciętą w pasie, ozdobioną koronkowym kołnierzykiem, która nijak się miała do jej zniszczonych butów, wyświechtanego plecaka, brudnych rękawów i podrapanych, czerwonych nóg, jakby co dopiero przez pokrzywy przeszła. Jej włosy były w nieładzie, niedbale spięte w dwie kitki sięgające ramion.
Ojciec podszedł do niej i zanim zdążył coś powiedzieć, przytulił ją do piersi. Zaraz za nim stanęła moja mama, nie mogąc opanować wzruszenia, i ucałowała jej policzki.
– Dzięki Bogu, żyjesz…
Obejmowali się przez chwilę w tym rodzinnym trójkącie, nie dopuszczając nikogo innego do swojego powitania. Teoś nie zerwał się z miejsca, żeby swoją kochaną przyjaciółkę przyjąć, wydawało się, że kobiety nie poznał, a jeśli poznał, jej wejście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Teofil wiedział od dawna, że Pola wyszła za mąż, choć listu, który przysłała rodzicom z Warszawy, informującym o zamążpójściu, nie miał prawa czytać, ponieważ rodzice schowali kopertę w sekretarzyku pod kluczem. Ale jak to zwykle bywa, największe tajemnice najbardziej kuszą, więc gdy tylko Teoś się dowiedział, że list z Warszawy do pani hrabiny przyszedł, czyhał na okazję, żeby do sekretarzyka zajrzeć pod nieobecność rodziców. Dopiero końcem czerwca 1939 roku, kiedy rodzice końmi pojechali do Dembińskich na uroczystości chrztu ich trzeciego syna, Teoś, wymówiwszy się od wyjazdu bólem brzucha, dobrał się do skrytki. List od Poli schowany w białej kopercie zaadresowany był tylko na Elizę Morawską, jakby przyjaciółka do przyjaciółki pisała z radosną nowiną, taki też był w treści. Kochana Pani Elizo, pierwsze do Pani piszę o moim zamążpójściu, bo wiem, jak Pani na moim szczęściu zależy…
Pola w maju 1940 roku na szczęśliwą nie wyglądała.