Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bliźniaczki Grace i Hope odziedziczyły po rodzicach dar przenoszenia się w czasie i żyją w 1692 roku w Salem w Massachusetts oraz w 1912 roku w Nowym Jorku. Do swoich dwudziestych piątych urodzin będą musiały wybrać, które życie zachowają, a które porzucą na zawsze.
W 1692 mieszkają i pracują w karczmie ojca, bezsilnie obserwując rozgrywające się we wsi polowania na czarownice. Dzięki pomocy przyjaciela z dzieciństwa starają się wyjaśnić tajemniczą śmierć ich matki, choć ryzykują przy tym wyjawienie własnych sekretów.
W 1912 Hope marzy, by zostać pierwszą amerykańską pilotką, natomiast Grace jako dziennikarka śledcza demaskuje korupcję i dąży do sprawiedliwości. Działalność Grace sprowadza w końcu zagrożenie na sierociniec prowadzony przez ich rodziców. Aby uratować budynek, bliźniaczki decydują się na pionierski przelot na drugi koniec Stanów Zjednoczonych pod okiem odważnego francuskiego pilota.
Obie siostry wiedzą, w której epoce chcą zostać, jednak ich plany komplikuje niewyobrażalna tragedia. Czy będą umiały wybrać życie i tę miłość, która będzie najlepsza dla każdej z nich?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim córkom, Ellis i Maryn.
Każdego dnia wnosicie w moje życie nadzieję i łaskę.
Kocham Was z całego serca.
Mama
Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy osiągnęli mądrość serca.
Ps 90,12
Rozdział 1
‧ Grace ‧
Wioska Salem
28 lutego 1692
Dziwna to rzeczywistość stać na skraju tragedii i nie móc jej zatrzymać. Jeszcze dziwniejsza – mieć dwa równoległe życia i wiedzieć, że pewnego dnia będę musiała wybrać jedno z nich, a drugie porzucić na zawsze. Jednak taki właśnie był mój los od urodzenia. Dar, jak to określała moja mama, choć jestem przekonana, że mówiła to tylko po to, żeby ukoić obawy dziecka.
Dziecka urodzonego ze znamieniem osoby przenoszącej się w czasie.
Wyrabiałam ciasto na chleb w oberży ojca. Dłonie miałam całe w mące, ale mój umysł przebywał daleko od ciężkich warunków życia w wiosce Salem w 1692 roku – uciekał do wspomnień barwnego życia, jakie wiodłam w 1912. To jedyny sposób, żeby radzić sobie z trudami pracy tutaj i z tą wiedzą o procesach czarownic, które ruszą niebawem. Córka pastora Parrisa i jej kuzynka od sześciu tygodni cierpiały na dziwną chorobę i już szeptano między sobą, a wkrótce miały się zacząć oskarżenia i te wszystkie wydarzenia, których obawiałam się od dawna.
Wiązały się one także z ujawnieniem mojego mrocznego sekretu.
Podniosłam wzrok i obserwowałam, jak deszcz siecze w okna niewielkiej kuchni. Odgarnęłam na bok blond włosy, które wysunęły mi się spod białego czepca. Choćbym nie wiem, ile śniła na jawie, nie uratuje mnie to od tego życia, które tu wiodłam.
Na zewnątrz gospody od sześciu dni trwał sztorm, niosąc ze sobą nieustający wiatr, słotę i deszcz ze śniegiem. Jednak ta prawdziwa burza dopiero wzbierała na sile w zasnutych czarnymi chmurami umysłach i sercach mieszkańców Salem, którzy już wypatrywali ataku – czy to ze strony Indian z plemienia Abenaki, czy jakiejś duchowej rzeczywistości, która była jeszcze bardziej przerażająca i potworna.
Hope, moja siostra bliźniaczka, weszła do niskiej kuchni o drewnianym sklepieniu na tyłach Oberży Eatona i chwyciła suszoną figę z blatu. Gospoda to jedyny dom, jaki miałyśmy w wiosce Salem. Stanowiła centrum tej społeczności, a nasz ojciec, Uriah Eaton, jej właściciel, był najbardziej lubianym człowiekiem w hrabstwie. Hojny aż do bólu… jeśli tylko mu się to opłacało. Bezwzględny i przebiegły – gdy było inaczej.
– Sarah Good znów przyszła żebrać – powiedziała Hope.
Uformowałam bochen chleba i włożyłam go do miski, po czym przykryłam płócienną ścierką. Nic nie mówiąc, wytarłam dłonie w fartuch i sięgnęłam po parę słodkich bułeczek oraz kilka pieczonych ziemniaków prosto z pieca.
– Chyba nie zamierzasz jej dawać jedzenia, prawda? – zapytała Hope, marszcząc brwi. – Będzie wciąż tu przychodzić, jeśli ją będziesz karmiła.
Westchnęłam.
– Ma dwójkę maluchów do wyżywienia i nie mają domu. Co innego możemy zrobić? Zwłaszcza w taką pogodę jak dziś?
– Jesteś zbyt dobra, Grace, i sama sobie szkodzisz. Wiesz, że ojcu by się to nie spodobało.
– Ojca tu nie ma. – Położyłam jedzenie na kwadratowej płóciennej ścierce i związałam rogi, odsuwając od siebie wyrzuty sumienia, które popychały mnie do tej hojności. Gdyby tylko Hope znała sekret, który od kilku minionych lat palił mnie w sercu, nie nazywałaby mnie dobrą.
Miałam już wyjść z kuchni, ale siostra zatrzymała mnie gestem ręki. Wydawałyśmy się identyczne, choć każdy, kto nas znał, potrafił nas od razu rozróżnić. Hope była nieco wyższa, bardziej smukła i rozmowna. Miała pieprzyk po lewej stronie koło pełnych ust, a ja nie. Jednak obie odziedziczyłyśmy takie same brązowe oczy, kręcone blond włosy skryte pod białymi czepcami i takie same delikatne rysy.
– Zaczynają o niej gadać – powiedziała cicho Hope tak, żeby pracująca u nas dziewczyna, Leah, nie usłyszała ze swojego miejsca przy kominku, gdzie dokładała do ognia.
– Każdy zawsze gadał o dobrodziejce Good – odparłam, próbując przejść obok siostry.
Hope pokręciła głową i widziałam w jej oczach niepokój.
– Stan córki pastora Parrisa i jej kuzynki się pogorszył… a teraz jeszcze młoda Ann Putman i Elizabeth Hubbard mają konwulsje. Oskarżają Sarah Good o to, że jest jedną z kobiet, które rzuciły na nie czar.
Zrobiłam krok w przód, ale Hope chwyciła mnie za ramię.
– Pozwól, żebyśmy stąd odeszły – błagała. – Wiesz, że możemy zmienić bieg historii i porzucić tę epokę. Tysiąc dziewięćset dwunasty jest taki tętniący życiem i obiecujący… Mogłybyśmy zostać tam już na zawsze i nie musieć tu wracać.
Wpatrywałam się w siostrę, młodszą ode mnie może o jakieś piętnaście minut, i w miarę, jak docierało do mnie, co sugerowała, moje usta same się zaciskały.
– Niebezpiecznie jest zmieniać bieg historii – odparłam. – Mama zawsze nas przed tym przestrzegała… – przypomniałam jej. – Szczególnie, jeśli miałybyśmy działać z egoistycznych pobudek. Może się wydarzyć coś katastrofalnego i to byłaby nasza wina.
– Ale nie musiałybyśmy już dłużej znosić tej epoki, o której sam Bóg zapomniał. – Hope nie odpuszczała. – Mogłybyśmy zostawić za sobą te wszystkie trudy i znoje. Wiesz, że będzie tylko gorzej.
Ile to razy kłóciłyśmy się na ten temat?
Nasza matka w 1912 roku, Maggie Cooper, też była osobą przenoszącą się w czasie i to ona przekazała nam ten dar. Hope i ja urodziłyśmy się z takim samym znamieniem z tyłu głowy, jakie miała mama. Sprawiało ono, że przenosiłyśmy się w czasie między 1912 a 1692 rokiem. Kiedy kładłyśmy się spać w 1692, budziłyśmy się w 1912, a kiedy zasypiałyśmy w 1912, budziłyśmy się w 1692 i gdy nas nie było, czas się dla nas zatrzymywał. W dniu naszych dwudziestych piątych urodzin, 12 października, miałyśmy wybrać, którą epokę zachowamy, a którą porzucimy na zawsze.
Obie wiedziałyśmy, że nie zostaniemy w 1692, ale Hope zawsze chciała, żebyśmy wcześniej opuściły tę epokę, a jedynym sposobem na to było celowo zmienić bieg historii w XVII wieku. Gdybyśmy to zrobiły, straciłybyśmy swoje życie tutaj. Nasze ciała umarłyby w 1692 roku, a nasza świadomość i umysł pozostałyby w 1912.
Jednak to zbyt niebezpieczne. Łatwiej i bezpieczniej przeczekać do urodzin.
– Nie możemy zmienić biegu historii – odparłam szeptem, zaciskając dłonie na zawiniątku z jedzeniem. – Mogłoby to spowodować coś, co nie powinno się wydarzyć. Mogłybyśmy wywołać jakieś wojny albo okresy głodu… Albo coś jeszcze gorszego. Nie warto, Hope. Nie w sytuacji, kiedy zostało nam tylko siedem i pół miesiąca.
Westchnęła ze znużeniem i frustracją.
– W porządku… ale jeśli ktokolwiek oskarży mnie o czary, już mnie nie powstrzymasz.
Serce ścisnęło mi się boleśnie na te słowa, bo znów otworzyły we mnie przepaść ziejącą mrokiem.
Nigdy nie byłabym w stanie przyznać się Hope, że to właśnie ja oskarżę ją o to pewnego dnia. Cztery lata temu niezbyt roztropnie pozwoliłam sobie na to, by zawładnęła mną ciekawość w tej drugiej epoce. Czytając o polowaniach na czarownice, zobaczyłam coś, co od tamtej pory nie przestało mnie prześladować. „Hope Eaton, córka karczmarza Uriaha Eatona, była kolejną ofiarą procesów czarownic z Salem po tym, jak oskarżyła ją jej własna siostra, Grace Eaton”.
Jak miałabym kiedykolwiek nazwać swoją siostrę czarownicą? To niepojęte, ale przecież historia nie kłamała.
A może kłamała?
Zamknęłam z trzaskiem książkę, zanim dowiedziałabym się czegoś więcej.
Co to znaczyło „kolejną ofiarą”? Nie odważyłam się tego zgłębiać i przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie będę znów próbowała szukać odpowiedzi.
– Nie mów tak – wyszeptałam, starając się ukryć niepokój w głosie. – Wiesz, co ludzie i tak już o nas myślą.
Minęłam Hope i przeszłam przez drzwi prowadzące do głównego pomieszczenia oberży. Ledwie minęło południe, a przy stołach siedzieli już mężczyźni i kobiety z kuflami piwa. Pogoda uniemożliwiła wszelkie prace na zewnątrz, więc ludzie przyszli do karczmy, żeby się spotkać, wymienić plotkami i zagrzać.
John Indian, niewolnik pastora Parrisa, pracował dziś za barem na zlecenie naszego ojca. Dorabiał w oberży kilka razy w tygodniu i miał biznes na oku, kiedy ojciec wyjeżdżał. John podniósł wzrok na mnie i skinął głową w stronę rozpalonego kominka, koło którego tyłem do sali stała Sarah Good. Znoszona i obszarpana suknia, którą na sobie miała, nie widziała prania pewnie od roku. Kobieta trzymała małego synka opartego na biodrze, a jej czteroletnia córka, Dorothy, ściskała kurczowo suknię matki. Żadne z dzieci nie było ubrane stosownie do lutowej pogody.
Pozdrowiłam skinieniem Johna i podeszłam do Sarah. Hope wyszła za mną z kuchni.
Niektórzy ludzie na sali przyglądali się Sarah, szepcząc coś do siebie nawzajem. Wioska Salem była niewielką, rolniczą społecznością oddaloną o jakieś pięć mil na północ od miasteczka Salem. W miejscowości liczącej niewiele ponad tysiąc mieszkańców prawie każdy wiedział wszystko o wszystkich. Z pewnością wszyscy wiedzieli o dotkniętych dziwną chorobą dziewczętach oraz o krążących plotkach na temat czarownic.
Gdy tylko Sarah zobaczyła, że się do niej zbliżam, odwróciła się i wyrwała szybko zawiniątko z moich rąk, mamrocząc pod nosem:
– Tylko tyle?
Jej niemyte ciało i przesiąknięte potem ubrania śmierdziały odrażająco. Ludzie wiedzieli, że William Good, jej mąż, ją porzucił. Kobieta została z dziećmi na łasce sąsiadów, ale przeganiano ją z domu do domu z powodu jej fatalnych humorów.
– To wszystko, co możemy dać – odpowiedziałam. – Proszę zostać i się ogrzać, jak długo pani będzie potrzebować.
– To wszystko, co możecie dać? – prychnęła Sarah. – Nie jesteś tak wysoko postawiona i wielka, jak ci się wydaje, Grace Eaton. Może i ludzie gadają o mnie, ale o tobie i twojej siostrze gadają jeszcze dłużej.
Hope podeszła o krok, jakby chciała mnie bronić.
– Dałyśmy, co mogłyśmy…
– Dałyście mi tylko to, co wam zbywało – rzuciła Sarah i splunęła.
Inni goście umilkli, a John wyszedł zza baru.
Sarah spojrzała najpierw na Hope, a potem na mnie.
– To takie jak wy powinny żebrać. Z tymi waszymi dziwnymi znamionami i tajemniczymi okolicznościami narodzin. Jedyny powód, dla którego nikt was nie wziął na przesłuchanie, jest taki, że wasz ojciec ma gospodę. – Zrobiła krok do przodu z Dorothy drepczącą tuż obok. – Czy kiedykolwiek zastanawiałyście się nad tym, kim była wasza matka? Dlaczego nikt nie wie, jak miała na imię ani skąd pochodziła?
Hope podeszła bliżej do mnie, a ja wzięłam głębszy wdech i uniosłam podbródek.
– Powinna pani już wyjść – odrzekłam. – Dałyśmy pani, co mogłyśmy.
Sarah wykrzywiła twarz w grymasie, po czym odwróciła się i wyszła z gospody, a w ślad za nią podreptała Dorothy.
Pozostali goście wciąż tylko milczeli, patrząc na mnie i Hope.
To, co powiedziała Sarah, to prawda. Ludzie plotkowali o naszych znamionach i o tajemnicach związanych z naszą matką. Jednak ojciec zakazywał komukolwiek o niej mówić.
Hope odwróciła się plecami do innych i napotkała moje zmartwione spojrzenie.
– Nie przejmuj się Sarah. Przecież i tak nikt jej nie słucha.
John stanął na swoim miejscu za barem. Pozostali powoli również wracali do swoich napitków i plotek.
Nagle gwałtownie otworzyły się główne drzwi i w środku pojawił się nasz ojciec w czarnym płaszczu.
– Przygotujcie jedzenie i opał – zwrócił się do mnie i Hope. – Zostaliśmy wezwani na plebanię. Stan dziewcząt wielebnego Parrisa się pogorszył. Trzeba coś zrobić.
Sztorm przybrał na sile. Opatulone najgrubszymi płaszczami, rękawicami, szalikami i czapkami szłyśmy razem z Hope ćwierć mili, bo o tyle oberża była oddalona od domu pastora. Nasze posiadłości przylegały do siebie, ale dzielił je zagajnik, więc wybrałyśmy drogę do Andover, żeby uniknąć kałuży, choć i tak na niewiele się to zdało. Deszcz ze śniegiem smagał mnie po twarzy, więc musiałam iść ze spuszczoną głową.
Dół mojej niebieskiej sukni miałam cały ubłocony, a buty przemoczone. Niosłam kosz z jedzeniem dla rodziny Parrisów, a Hope dźwigała wiązkę drewna na opał. Szłyśmy za ojcem jak posłuszne córki, choć Hope mamrotała coś pod nosem.
Wolałaby być teraz w 1912 roku. Obie byśmy wolały. Jednak Bóg wybrał dla nas również taką epokę i miałyśmy tu zadanie do wypełnienia.
Wkrótce zeszliśmy z drogi na podjazd prowadzący na plebanię. Na spotkanie wyszedł nam przemoczony do szpiku kości pies. Pomachał ogonem na powitanie i podreptał za nami ścieżką.
Brązowy dom pastora był wysoki i wąski, z dwoma pokojami na parterze i dwoma na piętrze. Dzięki temu, że komin umiejscowiono centralnie, w każdym pokoju znajdował się kominek. Kościół wybudował ten dom wiele lat temu i do tej pory gościł już kilku różnych opiekunów parafii. Rodzina Parrisów wprowadziła się tu trzy lata temu, ale już od samego początku Samuel Parris stał się źródłem podziałów w wiosce. Nieubłaganie głosił konieczność ścisłego przestrzegania purytańskich przepisów, choć wielu parafian popierało Przymierze Połowy Drogi, odłam Kościoła, który dawał więcej wolności w myśleniu i zachowaniu. Z tego powodu połowa miasta nie popierała nowego pastora i odmówiła łożenia na jego pensję czy dostarczania mu drewna na opał. Rodzinę Parrisów czekała długa i mroźna zima.
Ojciec zapukał mocno do głównych drzwi i zaraz potem otworzyła nam Tituba, niewolnica Parrisów i żona Johna Indiany. Spuściła wzrok i otworzyła szerzej, by wpuścić nas do środka.
– Pan Eaton – zawołał pastor Parris, podnosząc się z fotela koło kominka. – Witajcie.
W zimnym pokoju przebywało jeszcze trzech innych mężczyzn, a ich posępne oblicza przepełniała obawa. Dwóch z nich należało do rodziny Putnamów, najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w wiosce. Trzeci pełnił posługę diakona w tutejszym kościele, podobnie jak ojciec.
– Zanieście prowiant do kuchni – przykazał nam ojciec. – I pomóżcie coś.
Tituba zamknęła za nami drzwi i poszłyśmy za nią przez duży pokój do mieszczącej się na tyłach kuchni. Tam przy stole siedziała pani Parris. Patrzyła na ponury świat za oknem.
Choć w kominku się paliło, w pomieszczeniach panował chłód i spowijał je półmrok. Ciemne ściany przenikało coś upiornego i złowrogiego, sprawiając, że powietrze wydawało się wręcz gęste.
Gdzie były dziewczęta?
– Dzień dobry, pani Parris – odezwałam się. – Przynieśliśmy jedzenie i opał.
Podniosła wzrok i spojrzała na nas, mrugając szybko, jakby wyrwana ze stanu otępienia. Głębokie zmarszczki i cienie pod oczami zdradzały zmęczenie.
– Niech Bóg wam błogosławi – powiedziała, wstając z miejsca. – Zawsze, gdy wydaje mi się, że już nie będziemy mieli co jeść i czym palić, Bóg zapewnia nam to, czego potrzebujemy.
Tituba podeszła do paleniska i wyjęła chleb z pieca. Pani Parris spojrzała na nią z taką nieufnością, że aż mnie przeszył dreszcz.
Odstawiłam koszyk na stół, a Hope położyła drewno koło drzwi. Wzdrygnęła się na odgłos pukania.
– A któż to przybył w taką gwałtowną pogodę? – zapytała pani Parris. – Mam nadzieję, że nie jakiś kolejny mężczyzna, żeby się gapić na moje biedne dziecko.
Tituba otworzyła drzwi. W wejściu rzeczywiście stał mężczyzna. Kapelusz z szerokim rondem miał nisko naciągnięty na czoło, ale natychmiast go rozpoznałam.
– To Isaac Abbott – powiedziałam z uśmiechem, bo od razu zrobiło mi się cieplej na sercu.
Spojrzał na mnie i dostrzegł mój uśmiech. Wydawał się równie zaskoczony i ucieszony na mój widok. Jego niebieskie oczy, tak zawsze życzliwe, od razu objęły całe pomieszczenie, po czym skinął głową w kierunku Hope. Ona odwzajemniła pozdrowienie, choć nie wydawała się równie zadowolona ze spotkania z naszym starym przyjacielem.
– Dobrodziej Abbott – rzekła pani Parris z wyraźną ulgą. – Co pana dziś do nas sprowadza?
Wszedł do niewielkiej kuchni, ściągnął kapelusz i zamknął za sobą drzwi.
– Przyszedłem z wiązką na opał. Nie ma tego dużo, ale powinno wystarczyć na tydzień.
– Niech Bóg panu błogosławi – powiedziała starsza kobieta ze łzami w oczach.
– Pani Parris? – rozległ się stanowczy głos pastora Parrisa. – Proszę przyprowadzić Titubę i dziewczęta do nas.
Kobieta na moment zamknęła powieki, jakby odmawiała modlitwę, po czym skinęła na Titubę, dając jej znać, by za nią poszła.
Opuściły kuchnię, a ja podeszłam do Isaaca. Był wysoki i miał szerokie ramiona już jako młodzieniec, ale teraz, odkąd przejął rodzinne gospodarstwo, jeszcze bardziej zmężniał. Jego obecność była dla mnie pocieszeniem, choć sama nie wiedziałam, co takiego mógłby zrobić, by uspokoić moje obawy.
– Czy te pogłoski są prawdą? – zapytał cicho.
– Nie wiem – odparłam. – Sama jeszcze nie widziałam dziewcząt.
Isaac zerknął w stronę Hope i dostrzegłam w jego oczach tęsknotę. Ścisnął w rękach kapelusz i rzekł:
– Pięknie dziś wyglądasz, Hope.
Siostra zabrała się za układanie drewna.
– Dziękuję, Isaacu – mruknęła, ale nawet nie raczyła na niego spojrzeć.
Isaac już od trzynastego roku życia kochał się w mojej olśniewającej siostrze, jednak ona nigdy nawet nie dała mu sposobności, by powiedział jej o swoich uczuciach. Wręcz przeciwnie, od lat starała się go do siebie zniechęcić.
I miała rację. Nie zamierzałyśmy zostać w 1692 roku i odrzucałyśmy absztyfikantów, którzy próbowali się do nas zalecać. Nie było to trudne, jako że w naszej społeczności żyło więcej kobiet niż mężczyzn z powodu wojny króla Wilhelma i napływu kobiet, które uciekały z Maine.
Ale nawet gdybyśmy planowały tu zostać, nie sądziłam, by Hope mogła być nim zainteresowana. Isaac był wierny, życzliwy i godny zaufania.
Innymi słowy nudny w ocenie Hope.
Dla mnie Isaac był najlepszym przyjacielem, najbliższą mi osobą zaraz po siostrze. Jeśli miałabym zostać w wiosce Salem, mogłabym się w nim zakochać. Chociaż on nigdy tak na mnie nie patrzył, bo żyłam w cieniu Hope – zarówno tutaj, jak i w 1912.
Jakieś ożywienie w dużym pokoju sprawiło, że podskoczyłam. Powietrze wypełniły zawodzenie i krzyki. Coś uderzyło o ścianę.
Hope popatrzyła na mnie, a jej zwykle nieustraszone spojrzenie przepełniał niepokój.
– Rozpakuję drewno na opał – oświadczył Isaac, po czym szybko wyszedł z kuchni, wpuszczając podmuch zimnego powietrza do domu.
Drzwi prowadzące do dużego pokoju otworzyły się z trzaskiem, więc podeszłam, żeby zobaczyć dziewczęta.
– Chodź – powiedział ojciec, gdy mnie dostrzegł. – Zobacz sobie, co guślarstwo ściągnęło na ten dom.
Otworzyłam szerzej drzwi i przyglądałam się scenie rozgrywającej się przed moimi oczami.
Dziewięcioletnia Betty Parris leżała na podłodze, skręcając się w konwulsjach. Jej ciało wyglądało jak powyginane przez nieludzką siłę. Z kolei jej dwunastoletnia kuzynka Abigail siedziała na krześle, naprzemiennie krzycząc z bólu i machając ręką, jakby odganiała kogoś, kto ją atakuje.
– Ich stan się pogarsza – ocenił wielebny Parris poważnym tonem. – Pięć dni temu Tituba przygotowała żytni podpłomyk z uryną dziewczynek i nakarmiła nim psa. Jej biała magia tylko pogłębiła ich dolegliwości.
Zawodzenie dziewcząt przybrało na sile, a Abigail rzuciła się na ziemię, tak jak jej kuzynka Betty. Obie wiły się w spazmach i drgawkach.
Słyszałam już o tej białej magii, o której wspominał wielebny Parris. Po zjedzeniu takiego podpłomyka pies miał wskazać na osobę, która rzuciła czar na dziewczęta. Jednak według pastora przyczyniło się to tylko do pogorszenia stanu jego córki i siostrzenicy.
– Kto rzucił na was czar? – zapytał Thomas Putnam. Jego córka, Ann, również cierpiała na podobne dolegliwości w domu. – Podajcie imię!
– Tituba rzuciła na nas czary – wykrzyknęła Betty.
– Nie… – Tituba pokręciła głową i cofnęła się o krok.
– I dobrodziejka Good rzuciła na mnie czary – mówiła dalej Betty.
– Ktoś jeszcze? – zapytał pan Putnam, wcale nie kwestionując tych zarzutów, ale przyjmując je za pewnik.
– Dobrodziejka Osborn – wyjęczała Abigail. – To dobrodziejka Osborn rzuciła na mnie czar.
– Nie trzeba nam już nic więcej – oświadczył pan Putnam. – Moja córka Ann i Elizabeth Hubbard wymieniają te same kobiety.
– Musimy sprowadzić je na przesłuchanie – powiedział pastor Parris. – W przeciwnym razie cierpienia mojej córki i siostrzenicy nigdy się nie skończą.
– Każemy je sprowadzić do Oberży Eatona – zapowiedział pan Putnam. – Tam zostaną przesłuchane pierwszego marca. Zgadzacie się? – Spojrzał na zgromadzonych mężczyzn i każdy z nich potwierdził skinieniem głowy.
Zerknęłam na Titubę, która w milczeniu pokręciła głową. Popatrzyła na dziewczęta, a następnie na mężczyzn. W jej oczach widziałam przerażenie, ale nic nie powiedziała.
Zaczęło się.
Rozdział 2
‧ Hope ‧
Jacksonville, Floryda
28 lutego 1912
Rok 1692 to ostatnia rzecz, o jakiej myślałam po tamtym dniu, kiedy zaniosłyśmy drewno na opał do domu Parrisów. Zawsze, gdy byłam w 1912, starałam się odsuwać od siebie myśli o Salem. Nie miałam czasu ani cierpliwości, by płakać nad naszym losem. Zwłaszcza dziś. Krew pulsowała mi szybko z ekscytacji i od rana nie potrafiłam powstrzymać szerokiego uśmiechu.
– Gotowa? – zapytał Lucas Voland. Jego francuski akcent sprawiał, że zwykłe słowa zmieniały się w bukiety dźwięków, przez które zawsze serce biło mi szybciej.
Kiwnęłam głową, wiedząc, że mój piękny uśmiech jest zniewalający… Przynajmniej tak działa na większość ludzi. Luc to jedyny mężczyzna, który nie uległ moim urokom – jeszcze – i chyba to właśnie sprawiało, że kochałam się w nim od siedmiu miesięcy. To i jego odwaga.
– Nie musisz tego robić – przestrzegł mnie Luc, kiedy zakładałam skórzane rękawiczki, naciągając je na rękawy mojego kombinezonu lotniczego. – Jest mocny, północno-zachodni wiatr. Być może zbyt mocny dla…
– Ty już wzbijałeś się dziś w powietrze – odpowiedziałam, poprawiając brązowy, jedwabny szalik, który miałam zawiązany wokół szyi. – A przecież nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiesz. – Położyłam dłoń na jego przedramieniu, ciesząc się z okazji, że mogę go dotknąć. – Dam sobie radę.
Przyglądał mi się uważnie tymi swoimi inteligentnymi niebieskozielonymi oczami i wiedziałam, że zastanawia się nad tym, czy mój plan jest mądry. Ostrzegał mnie, że jeśli uzna, że nie jestem gotowa, nie pozwoli mi wziąć jego blériota na pierwszy publiczny lot. W tajemnicy zaczęłam pobierać u niego lekcje w Nowym Jorku zeszłego sierpnia i latałam do czasu, aż zrobiło się zbyt zimno w listopadzie. Planowałam podejść do testu na pilota w tym tygodniu, zanim wyjadę z Florydy z powrotem do Nowego Jorku. Jednak dostałam zaproszenie na pokazy lotnicze do zespołu Glenna Curtissa i się zgodziłam. Miałam być pierwszą kobietą na Florydzie, która wzniesie się w powietrze.
Było zimniej i wietrzniej, niż liczyliśmy, ale poza kilkoma białymi puszystymi obłokami niebo wydawało się nieskazitelnie czyste. Nic nie mogło przyćmić mojej radości i entuzjazmu – nic poza niezadowoleniem Grace z mojego powodu, ale tym planowałam się martwić później.
Tysiące widzów siedziały na trybunach, a jeszcze więcej ludzi obserwowało niebo z okolicznych łąk. Na przedzie zgromadzonego tłumu była Grace oraz nasi rodzice, Graydon i Maggie Cooperowie. Grace namówiła wydawcę „New York Globe”, żeby wysłał ją jako korespondentkę, by zrelacjonować to wydarzenie. Zaprosiłyśmy też naszych rodziców.
Jednak nikt z nich nie miał pojęcia, że ja również będę latać podczas tych pokazów.
Samolot marki Blériot należący do Luca stał nieopodal, a mechanicy czekali już, aż wsiądę do francuskiej maszyny, żeby nią wystartować. Chociaż samoloty wynaleźli bracia Wright w Ameryce, to jednak Francuzi szybko zaczęli wieść prym w tej dziedzinie. Uczyć się latania od francuskiego pilota – i to jeszcze tak odważnego i przystojnego – to pobieranie nauk od najlepszych.
– Denerwujesz się? – zapytał Luc, patrząc mi głęboko w oczy. – Bo jeśli się denerwujesz…
– Ani trochę. – Uśmiechnęłam się szerzej. Znosiłam trudne warunki w purytańskim Massachusetts. W 1912 roku nic nie wprawiało mnie w zdenerwowanie.
Pokręcił głową, a w jego pięknych oczach widziałam podziw.
– Jeszcze nigdy nie spotkałem kobiety, która byłaby tak nieustraszona jak ty.
– Strach to strata czasu – odrzekłam nonszalancko, wzruszając ramionami. – Życie jest zbyt krótkie, żeby się martwić tym, co mogłoby się stać.
Podeszłam do blériota czekającego na początku pasa startowego i zarzuciłam płócienną kurtkę na ciemnobrązowy kombinezon lotniczy, aby ochronić go przed olejem rycynowym, który mógłby chlapać z silnika podczas lotu. Kombinezon był z jedwabiu i pasował kolorem do moich oczu. Potajemnie zleciłam jego wykonanie mojej krawcowej w Nowym Jorku. Został sprytnie zaprojektowany, bo miał guziki po wewnętrznych stronach nóg, więc mogłam je porozpinać i wtedy kombinezon zmieniał się w suknię.
Teraz jednak guziki przytrzymywały materiał, tworząc w ten sposób spodnie, dzięki czemu mogłam wejść na ogon samolotu i dalej do kokpitu, trzymając się dłoni Luca. Nie było to łatwe ani pełne gracji, ale dotarłam na metalowe siedzisko i udało mi się nie przewrócić – co było moim głównym celem.
Spodnie mogły wielu ludzi zaszokować – podobnie jak kobiety za sterami samolotu. Nadchodziła jednak nowa era, a ja postanowiłam być w niej pionierką.
Samolot to szczyt ludzkich osiągnięć. Ten wynalazek liczył sobie zaledwie dziewięć lat i wciąż wprawiał mnie w oniemienie. Mama żyła w 1941 i 2001 roku, więc wiedziała więcej o samolotach i opowiadała mi o nich w dzieciństwie, jednak trudno mi było to sobie wyobrazić, dopóki nie zobaczyłam tego na własne oczy. Maszynę wykonano z lekkiego drewna, drutów i płótna rozciągniętego z przodu kadłuba samolotu.
Luc podszedł do mnie, kiedy zakładałam na oczy gogle. Kiwałam głową, gdy dawał mi ostatnie instrukcje. Wciąż sprawiał wrażenie niepewnego i wiedziałam, co sobie myśli. Każdego tygodnia docierały do nas wieści o śmierci kolejnych pilotów. To jedno z najniebezpieczniejszych przedsięwzięć w historii ludzkości, ale nie potrafiłam się oprzeć potrzebie, by stać się jedną z pierwszych.
Wiedziałam, że jestem do tego stworzona.
W końcu Luc cofnął się i dał znak mechanikom.
Czwórka mężczyzn przytrzymywała ogon samolotu, podczas gdy piąty z nich zakręcił śmigłem, a ja pstryknęłam przełącznik zapłonu na kokpicie. Czas grał istotną rolę, bo nie wolno dopuścić do biegu wstecznego śmigła, gdyż groziłoby to złamaniem ręki albo nadgarstka.
Silnik zaczął ryczeć, śmigło obracało się z każdą sekundą coraz szybciej. Mężczyźni trzymali maszynę, czekając na mój sygnał.
Kiedy uniosłam dłoń, puścili ogon i samolot zaczął sunąć po nierównej powierzchni pola. Pchnęłam drążek od siebie i samolot jeszcze bardziej przyspieszył, a ja poczułam, jak siła nośna działa na skrzydła. Dźwignia miała na końcu takie koło i została umiejscowiona między nogami. Jeśli nim obróciłam, mogłam sterować skrzydłami – skorygować równowagę i wywołać wznoszenie, którego tak bardzo potrzebowały mój samolot i moje serce.
Gdy tylko koła oderwały się od ziemi, ogarnęły mnie lekkość i poczucie wolności. To było mocne doświadczenie, od którego uzależniłam się w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy. Niezależnie, ile razy to czułam, nigdy nie miałam dość.
Na końcu lotniska znajdowały się pylony ustawione tam na potrzeby wyścigów. Nakierowałam samolot na jeden z nich i skorygowałam skrzydła, wprowadzając go w skręt. Nachyliłam maszynę i zrobiłam okrążenie nad pierwszym pylonem, a następnie skierowałam się w stronę drugiego.
Luc kazał mi obiecać, że podczas pierwszego publicznego przelotu nie zrobię nic ryzykownego, więc okrążyłam drugi pylon, po czym posadziłam samolot z powrotem na ziemi i wyłączyłam silnik. Kiedy tylko jego ryk zamilkł, do moich uszu dobiegły ogłuszające krzyki tłumów.
Zdjęłam kurtkę i stanęłam w kokpicie, unosząc ręce nad głową. Setki chusteczek powiewały na znak uznania wyrażanego przez widzów. Byłam przyzwyczajona do oklasków na scenie, ale to nic w porównaniu z tym.
Chwilę później Luc znalazł się już przy samolocie i podawał mi dłoń. Pomógł mi zejść, ująwszy mnie w pasie. Kiedy postawił mnie na ziemi, uśmiechnęłam się do niego. Jeszcze nigdy nie czułam się tak szczęśliwa.
On tylko kręcił głową i na jego ustach gościł rzadki uśmiech.
Mogłabym się karmić tym uśmiechem całymi tygodniami, ale wkrótce musiałam stanąć twarzą w twarz z Grace i rodzicami, a to przygasiło nieco mój entuzjazm. Kiedy skierowałam się w stronę trybun, Luc został z tyłu.
Obróciłam się do niego i z zachwytem dostrzegłam, jak poranne promienie słońca tańczyły na jego cudownych rysach. To jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich znałam. Miał wszystkie cechy prawdziwego bohatera. Słynął w całej Europie i Ameryce z powodu swoich odważnych lotniczych wyczynów i talentu, dzięki któremu pokonywał rekordy. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam, jak lata w Nowym Jorku w ubiegłe wakacje, doświadczyłam miłości od pierwszego wejrzenia. To coś, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło, i byłam pewna, że już nigdy więcej się nie powtórzy.
– Nie chcesz poznać mojej rodziny? – zapytałam.
Rzucił okiem w stronę tłumu i widziałam niechęć w jego spojrzeniu. Jak na człowieka, który ściągał na siebie uwagę całego świata, nie wydawał się kimś, kto uwielbiałby sławę.
– Powinienem się przygotować do swojego lotu – odparł i odszedł w kierunku hangaru, gdzie czekał na niego drugi blériot.
Dreszcz ekscytacji, który czułam jeszcze przed chwilą, zderzył się z rozczarowaniem. Odwróciłam się i ruszyłam na spotkanie z rodziną…
Sama.
Im bliżej trybun się znajdowałam, tym wyżej unosiłam podbródek, sprawiając wrażenie tak pewnej siebie, jak tego po mnie oczekiwali. Grace stała obok rodziców. Mimo że byłyśmy bliźniaczkami, identycznymi z wyglądu, tak naprawdę bardzo się różniłyśmy. Ona jest rannym ptaszkiem – ja lubię się wyspać. Ona jest praktyczna i troskliwa, a ja impulsywna i uparta. Ona uwielbia piec i zajmować się domem oraz ogrodem, ja bym się cieszyła, gdybym nigdy nie musiała gotować ani sprzątać.
Grace jest też dobra, często uświadamiając mi mój własny egoizm, choć nawet o tym nie wiedziała. Widziała mnie taką, jaką jestem, i mimo wszystko mnie kochała. Łatwo ją skrzywdzić, a mnie przychodziło to najłatwiej, choć nigdy nie robiłam tego celowo.
– Hope! – zawołała mama. Patrzyła na mnie wielkimi oczami i z ustami otwartymi z niedowierzania.
Miałyśmy z Grace takie same imiona w obu epokach. To część naszego daru. Mama mówiła, że sam Bóg był natchnieniem dla naszych imion, więc ojciec i matka w 1692 roku nadali nam takie same imiona jak nasi rodzice w 1912.
Mama miała siedemdziesiąt jeden lat, choć nie było tego po niej widać – miała smukłą sylwetkę i piękną twarz. Ona też przenosiła się w czasie i pięćdziesiąt lat temu wybrała tę epokę oraz mojego ojca. Wcześniej żyła także w latach czterdziestych XX wieku i na początku XXI wieku. To ona nauczyła mnie wszystkiego, co wiedziałam na temat osób przenoszących się w czasie w naszej rodzinie. Jej matka, Libby, żyła w latach siedemdziesiątych XVIII wieku oraz na początku XX wieku, podobnie jak jej ojciec, Henry, który również żył w obu tych epokach. Dziwne to było życie, ale już w młodości przyzwyczaiłam się do takiej perspektywy i nie zastanawiałam się nad tym zbyt wiele w takie dni jak dzisiaj. Skupiałam się na tym, co tu i teraz.
– Zaskoczeni? – zapytałam, kiedy podbiegłam ostatni odcinek, jaki nas dzielił. Ludzie na trybunach wołali coś do mnie, ale ja skoncentrowałam się na swojej rodzinie.
Mama chwyciła mnie w objęcia.
– Jak mogłaś trzymać w tajemnicy coś takiego?
Przytuliłam ją mocno, unikając kontaktu wzrokowego z Grace.
– Miałam lekcje o czwartej trzydzieści rano prawie każdego dnia przez osiem tygodni latem i jesienią.
Mama odsunęła mnie na odległość ramienia i przyglądała mi się uważnie. Jej jasnoniebieskie oczy błyszczały, a na policzku ukazał się dołeczek, gdy się uśmiechnęła. Była lekarką i zawsze miałam wrażenie, że mnie bada. Aż dziw, że nie obmacała mi kości, żeby sprawdzić, czy nie mam nic złamanego.
– Nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać.
Po niej wziął mnie w ramiona tata. Był wysoki i silny, kilka lat starszy od mamy. Miał już siwe włosy, a jego brązowe oczy zdradzały nieprzeciętną inteligencję. Jako agent Pinkertona pracował z prezydentem Abrahamem Lincolnem w Białym Domu podczas wojny secesyjnej i pomagał przy tworzeniu tajnych służb. Przeszedł na emeryturę dziesięć lat temu, ale zachował sprawność i był gotowy natychmiast stawić się na wezwanie.
– Chyba nie będziesz już więcej latać, prawda? – zapytał.
– Będę w tym roku latać z zespołem Glenna Curtissa. Mam już ustawione kilka imprez.
– A co z pracą? Nie masz teraz przedstawień?
Westchnęłam. Wolałabym nie rozmawiać na ten temat. Razem z Grace przeprowadziłyśmy się z Nowego Jorku do Waszyngtonu pięć lat temu, żeby ona mogła rozwijać swoją dziennikarską karierę, a ja miałam grać na scenie. Grace pukała do drzwi każdej gazety i czasopisma w mieście w poszukiwaniu kogoś, kto dałby jej szansę, ja zaś zgłaszałam się na przesłuchania do licznych produkcji. Jej udało się zdobyć posadę dziennikarza w „New York Globe”, choć nie traktowano jej tam zbyt poważnie. Aż do teraz. Ja z kolei dostałam angaż do kilku drugoplanowych ról i jakieś drobne zlecenia lektorskie. Dawało mi to zarobki wystarczające, by przeżyć. Jednak pasja i determinacja, jakie miałam dla sceny, przyćmiły teraz latanie.
– Skończyłam grać ostatnie przedstawienie dwa dni przed przyjazdem tutaj – odpowiedziałam. – Teraz planuję latać.
Mama i tata wymienili spojrzenia. Znałam ten wzrok. Często poprzedzał on pogadankę któregoś z nich. Zaryzykowałam więc i odwróciłam się w stronę Grace, podpierając się pod boki.
– No i? – zapytałam, lekceważąc zmartwione miny rodziców.
Grace stała na wprost mnie. Wyglądała pięknie w tej białej bluzce, czarnej spódnicy z klinów i czarnym płaszczu. Na głowie miała szeroki kapelusz osłaniający jej twarz, choć spod niego wystawały pasemka blond włosów.
Wpatrywała się we mnie tymi brązowymi oczami, tak podobnymi do oczu taty i moich, ale nie umiałam powiedzieć, czy jest wściekła, zaskoczona czy rozczarowana. Trzymała w ręku czarny aparat fotograficzny marki Kodak, a z jej ramienia zwisała brązowa skórzana torba, w której nosiła notatnik i ołówek, zawsze gotowe pod ręką.
– Dlaczego? – zapytała.
Opuściłam ręce.
– Dlaczego co?
– Dlaczego to robisz?
Roześmiałam się i wskazałam na lotnisko.
– To sprawia, że żyję, ekscytuje mnie to i… – Przerwałam, nie wiedząc, jak wyrazić to, że moje rozczarowanie sceną zostało przyćmione entuzjazmem dla czegoś nowego. Tu nie musiałam konkurować o rolę z innymi kobietami. Wszystko należało do mnie. Dlatego odpowiedziałam po prostu: – To jest fajne.
– To niebezpieczne – sparowała od razu Grace. – Głupie i nieodpowiedzialne.
– Wiem. – Uśmiechnęłam się i ujęłam ją pod ramię. – I dlatego właśnie to uwielbiam.
Stała sztywno obok mnie, ale co miała mi powiedzieć? Podjęłam decyzję i wiedziała, że nie będzie w stanie jej zmienić.
Może i Grace miała nade mną przewagę w 1692, ale tu, w 1912 roku, to ja stanowiłam o swoim losie i nic, co mogłaby powiedzieć moja odpowiedzialna siostra, nie mogło mnie przekonać, by stało się inaczej.
– To dlatego chciałaś, żebyśmy tu przybyli? – zapytała, marszcząc brwi.
– Oczywiście. – Uśmiechnęłam się do niej szeroko. – Chciałam wam zrobić niespodziankę. I żeby mama i tata mieli chwilę zasłużonych wakacji od sierocińca.
Rodzice wymienili kolejne spojrzenie. Tym razem nie miało ono nic wspólnego ze mną.
Coś było nie tak.
Grace też musiała to zauważyć, bo od razu odsunęła się ode mnie i położyła dłoń na ramieniu mamy.
– Co się stało?
– Nic takiego – odrzekła mama z wymuszonym uśmiechem.
– Chodzi o sierociniec? – dopytywała Grace.
Mama przykryła jej dłoń swoją.
– Nie chcemy o tym mówić teraz… szczególnie tutaj.
Przysunęłam się bliżej, zapominając nagle o wielkim tłumie. Nasi rodzice to silni, inteligentni i pracowici ludzie. Rzadko się o nich martwiłam. Co się mogło stać?
– Właściciel budynku przyszedł do nas przed naszym wyjazdem do Waszyngtonu i przyniósł nam niespodziewaną wiadomość – zaczęła mama. – Ktoś złożył ofertę kupna budynku, który wynajmujemy od dwudziestu pięciu lat.
– I podał cenę, której nigdy nie będziemy w stanie dorównać – dorzucił tata.
Zmarszczyłam czoło. Sierociniec miał idealną lokalizację w sercu Waszyngtonu, blisko ich domu. Był nam jak drugi dom, w którym dorastałyśmy. To schronienie dla dziesiątek dzieci i ich opiekunów. Rodzicom nie uda się znaleźć drugiego takiego miejsca.
– Jak pan Lorenz może sprzedać ten budynek komuś innemu? – zapytałam. – Dlaczego nie sprzeda go wam?
Po raz kolejny rodzice wymienili zmartwione spojrzenia i mój niepokój się wzmógł. Co oni przed nami ukrywali?
– Ten kupiec to J.B. Thurston – powiedział tata, patrząc w stronę Grace.
Serce we mnie zamarło i spojrzałam na siostrę.
J.B. Thurston to zamożny właściciel kilku szwalni w Nowym Jorku. Działając pod przykrywką, Grace ujawniła nadużycia i zaniedbania w siedzibach jego firmy i opisała to w demaskującym artykule, po którym Thurston miał problemy. Zmiany w Nowym Jorku zachodziły powoli, nawet po tym strasznym pożarze, który rok temu zabił ponad stu czterdziestu pracowników w szwalni Triangle Shirtwaist Factory, ale artykuł Grace spowodował spore zamieszanie. Powodzenie, jakim cieszył się jej tekst, przełożyło się na podwyżkę dla niej i trochę rozgłosu w „New York Globe”. Zachęciło również jej wydawcę do wydania zgody na jej podróż na Florydę w charakterze korespondentki.
– To nie może być przypadek – powiedziałam do siostry.
Jej twarz pobladła.
– J.B. Thurston?
Tata przytaknął, a Grace pokręciła głową.
– Tak mi przykro – wyszeptała. – Nie wiedziałam.
– To nie twoja wina – próbowała ją pocieszyć mama.
– Musiał przeprowadzić własne śledztwo, żeby się dowiedzieć, gdzie uderzyć, by mnie zabolało – stwierdziła. – On nie może przejąć sierocińca. Nie pozwolę mu na to!
– Obawiam się, że pan Lorenz nie odrzuci oferty Thurstona – powiedział tata ciężkim głosem. – Proponuje trzykrotność wartości tego budynku.
– I nic się nie da zrobić? – zapytałam.
– Mogę się spotkać z panem Thurstonem i powiedzieć mu, żeby zostawił moją rodzinę w spokoju – oświadczyła Grace z oburzeniem.
– Nie chcę, żebyś w ogóle zbliżała się do Thurstona – odparł tata ostrzegawczo. – To niebezpieczny człowiek, a i tak by cię nie posłuchał.
– To co w takim razie zrobimy? – zapytała.
Mama westchnęła.
– Pan Lorenz zgodził się sprzedać nam budynek za taką kwotę, jaką zaproponował pan Thurston, ale musimy dostarczyć połowę tej sumy do pierwszego maja, a resztę spłacić do pierwszego września.
– Ponieważ nasz najem i tak kończy się we wrześniu, to nawet więcej, niż byłby zobligowany nam zaproponować – dodał wyjaśniająco tata. – Ale nie mam pojęcia, skąd weźmiemy te pieniądze.
– Jest jeszcze czas – powiedziałam, starając się, by to zabrzmiało optymistycznie.
Grace zmarszczyła czoło.
– Skąd mamy wziąć takie pieniądze do maja?
– Nie psujmy już dzisiejszego dnia rozmowami o sierocińcu – stwierdziła mama. – To nasz problem, nie wasz.
– To nasz wspólny problem – zaznaczyła Grace. – To moja wina.
Tata objął ją ramieniem.
– Nigdy nie wzbraniaj się przed mówieniem prawdy, nawet jeśli to ryzykowne. Wymyślimy coś.
Za moimi plecami wzniósł się w powietrze kolejny pilot i wszyscy obróciliśmy się, żeby popatrzeć.
– Porozmawiamy o tym później – rzekłam i zmusiłam się do uśmiechu, żeby spróbowali zapomnieć o problemach. – Grace, chodź ze mną. Przedstawię cię kilku pilotom. Przyda ci się do artykułu.
Nie wyglądała na gotową na spotkanie z kimkolwiek… Nie po tych wiadomościach o J.B. Thurstonie.
– Bawcie się dobrze na dalszej części pokazu – powiedziałam do mamy i taty, odciągając ze sobą siostrę. – Spotkamy się później. – Posłałam im w powietrzu całusy i ruszyłyśmy w stronę hangaru.
– Nie mogę uwierzyć w to, co próbuje zrobić Thurston – oświadczyła Grace, jakby nie przyjmowała tego do wiadomości. – To wszystko moja wina.
– Przestań – powiedziałam jej, ciągnąc ją za sobą. – Możemy porozmawiać o tym później. Teraz chciałabym, żebyś…
– Jak zdobędziemy te pieniądze? I co, jeśli Thurston nie poprzestanie na tym, by wyrzucić sieroty? Co, jeśli będzie szukał innych sposobów zemsty?
Mój własny niepokój w tej kwestii wzbudzał we mnie frustrację, ale teraz nie mogłam i tak nic z tym zrobić.
– Wymyślę jakiś plan. Obiecuję.
Musiałam zmienić temat, żeby Grace nie zepsuła całego dnia tym swoim zamartwianiem.
– Wiem, że jesteś na mnie wściekła za to latanie – stwierdziłam, choć wcale nie miałam ochoty jej o tym przypominać. – Więc możesz to z siebie teraz wyrzucić.
– Jak mogłaś się zachować tak samolubnie? – zapytała, od razu przerzucając całą uwagę, jak się spodziewałam. – Latanie jest niebezpieczne.
– Życie w Salem jest niebezpieczne – odpowiedziałam. – Jazda automobilem czy pociągiem niesie ryzyko. Życie to zbiór ciągłych przypadków. Dlaczego nie miałoby się żyć pełnią?
Grace się skrzywiła. Szłyśmy przez trawiaste pole w stronę hangaru, gdzie Luc przygotowywał się do swojego lotu.
– To coś innego i dobrze o tym wiesz. Mam wrażenie, że uparłaś się, żeby łamać wszelkie zasady i testować każdą granicę.
Uścisnęłam jej ramię.
– Bóg wiedział, co robił, kiedy mnie taką stworzył. On się mną zaopiekuje. – Nie miałam stuprocentowej pewności, czy sama w to wierzę, ale tak powiedziałam.
Grace rzadko zdarzało się przewracać oczami, ale teraz to zrobiła.
– Niedorzeczna wymówka usprawiedliwiająca własną lekkomyślność.
– Nie jestem lekkomyślna – zaprotestowałam ze śmiechem. – Po prostu ekscytująca i spontaniczna. Tylko tak jestem w stanie przeżyć te ciągnące się bez końca dni w Salem.
Nie potrafiłam nawet myśleć o tym, że jutro znów się tam obudzę. Nie znosiłam tej harówki i znoju i nienawidziłam surowych zasad oraz ograniczających oczekiwań. Nie mogłam się już doczekać naszych urodzin w październiku i tego dnia, kiedy już nigdy nie będę musiała tam wracać.
– O, jest i on – powiedziałam, gdy tylko zobaczyłam Luca. Wyglądał tak przystojnie w granatowym garniturze i krawacie, z czapką do tyłu. Nawet gdybym się w nim nie zakochała, to i tak wyłowiłabym go z tłumu.
– Kto taki? – zapytała Grace.
– Lucas Voland. Słyszałaś o nim, prawda?
– Kto nie słyszał? Widziałyśmy go na pokazach lotniczych w Nowym Jorku minionego lata.
– Zgadza się. On uczył mnie latać.
– Czyli to on jest odpowiedzialny za twoją lekkomyślność?
– Nie wyładowuj na nim swoich frustracji. To po prostu mój nauczyciel.
Wtedy w sierpniu nie udało nam się do niego dostać na pokazach lotniczych, ale któregoś wieczoru po przedstawieniu poszłam do restauracji Delmonico’s i Luc siedział tam przy stoliku z innymi mężczyznami. Podeszłam od razu do niego i poprosiłam go, żeby nauczył mnie latać. A on się zgodził.
Luc podniósł głowę, kiedy się zbliżyłyśmy, i jego wzrok spoczął na Grace. Mówiłam mu, że mam siostrę bliźniaczkę, ale wyraz jego twarzy zdradzał zaskoczenie. Większość ludzi, którzy nas widzieli po raz pierwszy, nie potrafiła nas odróżnić, ale po krótkim czasie umieli już powiedzieć, która to która.
Oczywiście ze względu na mój kombinezon lotniczy trudno byłoby, żeby nas teraz pomylił.
– Luc – zawołałam i pomachałam w jego stronę.
Stał obok swojego blériota z kluczem francuskim w dłoni. Zaraz jednak wrzucił go do drewnianej skrzynki i wyjął chusteczkę, żeby otrzeć wszechobecny olej rycynowy.
Grace rozejrzała się, obejmując szybkim, oceniającym i pełnym irytacji wzrokiem mechaników, hangar i aeroplan.
Kiedy doszłyśmy do Luca, dumnie objęłam siostrę ramieniem. Po raz pierwszy w życiu miałam obok siebie moje dwie ulubione osoby i nie potrafiłam ukryć radości.
– To jest Grace – zwróciłam się do Luca. – Grace, to jest Lucas Voland.
– Miło mi – odparła chłodno Grace. Czy naprawdę złości się za to, że uczył mnie latać? Tak bardzo mi zależało, żeby go polubiła.
Luc stał sztywno.
– Bonjour, mademoiselle – wyrzekł z lekkim ukłonem i sztucznym uśmiechem.
– Hope mówiła mi, że to pan nauczył ją latać – podjęła Grace, jakby ignorując fakt, że właśnie poznała jednego z najsłynniejszych ludzi w kraju. – Czy nie przejmuje się pan jej bezpieczeństwem?
Luc uniósł podbródek i przybrał ten protekcjonalny wyraz twarzy, który miał zarezerwowany dla irytujących fanów lotnictwa… i – jak się okazało – uciążliwych starszych sióstr.
– Jest dorosła. Czyż nie? – zapytał, zakładając ręce na piersi.
– Tak, ale czy ona rozumie, jakie ryzyko się z tym wiąże?
Teraz przyszła moja kolej, by przewrócić oczami.
– Grace!
Luc zerknął na mnie przelotnie, a potem znów spojrzał na Grace. Nie wiedziałam, co o niej myśli, ale nie wyglądał na zbyt oczarowanego.
– To nie moja rola, by mówić jej, jak bardzo to ryzykowne. Sama powinna wiedzieć.
Grace otworzyła już usta, ale wtedy do Luca podszedł jeden z mechaników i powiedział mu coś po cichu do ucha. Ten skinął głową, po czym wyprostował się, skłonił w naszą stronę i z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy rzekł:
– Muszę już lecieć.
Odszedł, a mnie serce ścisnęło się drugi raz tego samego dnia. Nie lubił Grace… i wystarczyło spojrzeć na nią, żeby wiedzieć, że ona też go nie polubiła.
– Ale arogant – wymamrotała Grace pod nosem. – Dlaczego ty go tak lubisz?
– Skąd wiesz, że go lubię?
– Masz to wyraźnie wypisane na twarzy. Och, Hope, ty jesteś w nim zakochana, czyż nie?
Nie potrafiłam ukryć prawdy przed Grace. Znała mnie najlepiej na świecie… Czasem nawet lepiej niż ja sama. Dlatego tylko żałośnie wzruszyłam ramionami i się uśmiechnęłam.
Może i dobrze mnie znała, ale nie zawsze wiedziała, co jest dla mnie najlepsze.
A w tym momencie był tym Luc.