Do końca życia - Gabrielle Meyer - ebook + książka
NOWOŚĆ

Do końca życia ebook

Gabrielle Meyer

0,0

Opis

Bliźniaczki Grace i Hope odziedziczyły po rodzicach dar przenoszenia się w czasie i żyją w 1692 roku w Salem w Massachusetts oraz w 1912 roku w Nowym Jorku. Do swoich dwudziestych piątych urodzin będą musiały wybrać, które życie zachowają, a które porzucą na zawsze.

W 1692 mieszkają i pracują w karczmie ojca, bezsilnie obserwując rozgrywające się we wsi polowania na czarownice. Dzięki pomocy przyjaciela z dzieciństwa starają się wyjaśnić tajemniczą śmierć ich matki, choć ryzykują przy tym wyjawienie własnych sekretów.

W 1912 Hope marzy, by zostać pierwszą amerykańską pilotką, natomiast Grace jako dziennikarka śledcza demaskuje korupcję i dąży do sprawiedliwości. Działalność Grace sprowadza w końcu zagrożenie na sierociniec prowadzony przez ich rodziców. Aby uratować budynek, bliźniaczki decydują się na pionierski przelot na drugi koniec Stanów Zjednoczonych pod okiem odważnego francuskiego pilota.

Obie siostry wiedzą, w której epoce chcą zostać, jednak ich plany komplikuje niewyobrażalna tragedia. Czy będą umiały wybrać życie i tę miłość, która będzie najlepsza dla każdej z nich?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: 
For a Li­fe­time (Ti­me­less #3)
Au­tor: 
Ga­brielle Meyer
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Anna Pliś
Re­dak­cja: 
Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-68304-03-9
Pro­jekt okładki: Jen­ni­fer Par­ker
Zdję­cia na okładce: © Re­kha Gar­ton / Tre­vil­lion Ima­ges, © Il­diko Neer / Tre­vil­lion Ima­ges, © Dmy­tro Baev / Tre­vil­lion Ima­ges,
upklyak / Fre­epik.com, fre­epik / Fre­epik.com
Wek­tory: my­riam­mira / Fre­epik.com
© 2024 by Ga­brielle Meyer by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2025 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2025, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Nor­mex
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2,0 70 g/m2
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land sp. z o.o.
Je­śli nie za­zna­czono ina­czej, wszyst­kie cy­taty po­cho­dzą z Bi­blii Ty­siąc­le­cia.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Moim cór­kom, El­lis i Ma­ryn.

Każ­dego dnia wno­si­cie w moje ży­cie na­dzieję i ła­skę.

Ko­cham Was z ca­łego serca.

Mama

Na­ucz nas li­czyć dni na­sze, aby­śmy osią­gnęli mą­drość serca.

Ps 90,12

Roz­dział 1

‧ Grace ‧

Wio­ska Sa­lem

28 lu­tego 1692

Dziwna to rze­czy­wi­stość stać na skraju tra­ge­dii i nie móc jej za­trzy­mać. Jesz­cze dziw­niej­sza – mieć dwa rów­no­le­głe ży­cia i wie­dzieć, że pew­nego dnia będę mu­siała wy­brać jedno z nich, a dru­gie po­rzu­cić na za­wsze. Jed­nak taki wła­śnie był mój los od uro­dze­nia. Dar, jak to okre­ślała moja mama, choć je­stem prze­ko­nana, że mó­wiła to tylko po to, żeby ukoić obawy dziecka.

Dziecka uro­dzo­nego ze zna­mie­niem osoby prze­no­szą­cej się w cza­sie.

Wy­ra­bia­łam cia­sto na chleb w obe­rży ojca. Dło­nie mia­łam całe w mące, ale mój umysł prze­by­wał da­leko od cięż­kich wa­run­ków ży­cia w wio­sce Sa­lem w 1692 roku – ucie­kał do wspo­mnień barw­nego ży­cia, ja­kie wio­dłam w 1912. To je­dyny spo­sób, żeby ra­dzić so­bie z tru­dami pracy tu­taj i z tą wie­dzą o pro­ce­sach cza­row­nic, które ru­szą nie­ba­wem. Córka pa­stora Par­risa i jej ku­zynka od sze­ściu ty­go­dni cier­piały na dziwną cho­robę i już szep­tano mię­dzy sobą, a wkrótce miały się za­cząć oskar­że­nia i te wszyst­kie wy­da­rze­nia, któ­rych oba­wia­łam się od dawna.

Wią­zały się one także z ujaw­nie­niem mo­jego mrocz­nego se­kretu.

Pod­nio­słam wzrok i ob­ser­wo­wa­łam, jak deszcz sie­cze w okna nie­wiel­kiej kuchni. Od­gar­nę­łam na bok blond włosy, które wy­su­nęły mi się spod bia­łego czepca. Choć­bym nie wiem, ile śniła na ja­wie, nie ura­tuje mnie to od tego ży­cia, które tu wio­dłam.

Na ze­wnątrz go­spody od sze­ściu dni trwał sztorm, nio­sąc ze sobą nie­usta­jący wiatr, słotę i deszcz ze śnie­giem. Jed­nak ta praw­dziwa bu­rza do­piero wzbie­rała na sile w za­snu­tych czar­nymi chmu­rami umy­słach i ser­cach miesz­kań­ców Sa­lem, któ­rzy już wy­pa­try­wali ataku – czy to ze strony In­dian z ple­mie­nia Abe­naki, czy ja­kiejś du­cho­wej rze­czy­wi­sto­ści, która była jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca i po­tworna.

Hope, moja sio­stra bliź­niaczka, we­szła do ni­skiej kuchni o drew­nia­nym skle­pie­niu na ty­łach Obe­rży Eatona i chwy­ciła su­szoną figę z blatu. Go­spoda to je­dyny dom, jaki mia­ły­śmy w wio­sce Sa­lem. Sta­no­wiła cen­trum tej spo­łecz­no­ści, a nasz oj­ciec, Uriah Eaton, jej wła­ści­ciel, był naj­bar­dziej lu­bia­nym czło­wie­kiem w hrab­stwie. Hojny aż do bólu… je­śli tylko mu się to opła­cało. Bez­względny i prze­bie­gły – gdy było ina­czej.

– Sa­rah Good znów przy­szła że­brać – po­wie­działa Hope.

Ufor­mo­wa­łam bo­chen chleba i wło­ży­łam go do mi­ski, po czym przy­kry­łam płó­cienną ścierką. Nic nie mó­wiąc, wy­tar­łam dło­nie w far­tuch i się­gnę­łam po parę słod­kich bu­łe­czek oraz kilka pie­czo­nych ziem­nia­ków pro­sto z pieca.

– Chyba nie za­mie­rzasz jej da­wać je­dze­nia, prawda? – za­py­tała Hope, marsz­cząc brwi. – Bę­dzie wciąż tu przy­cho­dzić, je­śli ją bę­dziesz karmiła.

Wes­tchnę­łam.

– Ma dwójkę ma­lu­chów do wy­ży­wie­nia i nie mają domu. Co in­nego mo­żemy zro­bić? Zwłasz­cza w taką po­godę jak dziś?

– Je­steś zbyt do­bra, Grace, i sama so­bie szko­dzisz. Wiesz, że ojcu by się to nie spodo­bało.

– Ojca tu nie ma. – Po­ło­ży­łam je­dze­nie na kwa­dra­to­wej płó­cien­nej ścierce i zwią­za­łam rogi, od­su­wa­jąc od sie­bie wy­rzuty su­mie­nia, które po­py­chały mnie do tej hoj­no­ści. Gdyby tylko Hope znała se­kret, który od kilku mi­nio­nych lat pa­lił mnie w sercu, nie na­zy­wa­łaby mnie do­brą.

Mia­łam już wyjść z kuchni, ale sio­stra za­trzy­mała mnie ge­stem ręki. Wy­da­wa­ły­śmy się iden­tyczne, choć każdy, kto nas znał, po­tra­fił nas od razu roz­róż­nić. Hope była nieco wyż­sza, bar­dziej smu­kła i roz­mowna. Miała pie­przyk po le­wej stro­nie koło peł­nych ust, a ja nie. Jed­nak obie odzie­dzi­czy­ły­śmy ta­kie same brą­zowe oczy, krę­cone blond włosy skryte pod bia­łymi czep­cami i ta­kie same de­li­katne rysy.

– Za­czy­nają o niej ga­dać – po­wie­działa ci­cho Hope tak, żeby pra­cu­jąca u nas dziew­czyna, Leah, nie usły­szała ze swo­jego miej­sca przy ko­minku, gdzie do­kła­dała do ognia.

– Każdy za­wsze ga­dał o do­bro­dziejce Good – od­par­łam, pró­bu­jąc przejść obok sio­stry.

Hope po­krę­ciła głową i wi­dzia­łam w jej oczach nie­po­kój.

– Stan córki pa­stora Par­risa i jej ku­zynki się po­gor­szył… a te­raz jesz­cze młoda Ann Put­man i Eli­za­beth Hub­bard mają kon­wul­sje. Oskar­żają Sa­rah Good o to, że jest jedną z ko­biet, które rzu­ciły na nie czar.

Zro­bi­łam krok w przód, ale Hope chwy­ciła mnie za ra­mię.

– Po­zwól, że­by­śmy stąd ode­szły – bła­gała. – Wiesz, że mo­żemy zmie­nić bieg hi­sto­rii i po­rzu­cić tę epokę. Ty­siąc dzie­więć­set dwu­na­sty jest taki tęt­niący ży­ciem i obie­cu­jący… Mo­gły­by­śmy zo­stać tam już na za­wsze i nie mu­sieć tu wra­cać.

Wpa­try­wa­łam się w sio­strę, młod­szą ode mnie może o ja­kieś pięt­na­ście mi­nut, i w miarę, jak do­cie­rało do mnie, co su­ge­ro­wała, moje usta same się za­ci­skały.

– Nie­bez­piecz­nie jest zmie­niać bieg hi­sto­rii – od­par­łam. – Mama za­wsze nas przed tym prze­strze­gała… – przy­po­mnia­łam jej. – Szcze­gól­nie, je­śli mia­ły­by­śmy dzia­łać z ego­istycz­nych po­bu­dek. Może się wy­da­rzyć coś ka­ta­stro­fal­nego i to by­łaby na­sza wina.

– Ale nie mu­sia­ły­by­śmy już dłu­żej zno­sić tej epoki, o któ­rej sam Bóg za­po­mniał. – Hope nie od­pusz­czała. – Mo­gły­by­śmy zo­sta­wić za sobą te wszyst­kie trudy i znoje. Wiesz, że bę­dzie tylko go­rzej.

Ile to razy kłó­ci­ły­śmy się na ten te­mat?

Na­sza matka w 1912 roku, Mag­gie Co­oper, też była osobą prze­no­szącą się w cza­sie i to ona prze­ka­zała nam ten dar. Hope i ja uro­dzi­ły­śmy się z ta­kim sa­mym zna­mie­niem z tyłu głowy, ja­kie miała mama. Spra­wiało ono, że prze­no­si­ły­śmy się w cza­sie mię­dzy 1912 a 1692 ro­kiem. Kiedy kła­dły­śmy się spać w 1692, bu­dzi­ły­śmy się w 1912, a kiedy za­sy­pia­ły­śmy w 1912, bu­dzi­ły­śmy się w 1692 i gdy nas nie było, czas się dla nas za­trzy­my­wał. W dniu na­szych dwu­dzie­stych pią­tych uro­dzin, 12 paź­dzier­nika, mia­ły­śmy wy­brać, którą epokę za­cho­wamy, a którą po­rzu­cimy na za­wsze.

Obie wie­dzia­ły­śmy, że nie zo­sta­niemy w 1692, ale Hope za­wsze chciała, że­by­śmy wcze­śniej opu­ściły tę epokę, a je­dy­nym spo­so­bem na to było ce­lowo zmie­nić bieg hi­sto­rii w XVII wieku. Gdy­by­śmy to zro­biły, stra­ci­ły­by­śmy swoje ży­cie tu­taj. Na­sze ciała umar­łyby w 1692 roku, a na­sza świa­do­mość i umysł po­zo­sta­łyby w 1912.

Jed­nak to zbyt nie­bez­pieczne. Ła­twiej i bez­piecz­niej prze­cze­kać do uro­dzin.

– Nie mo­żemy zmie­nić biegu hi­sto­rii – od­par­łam szep­tem, za­ci­ska­jąc dło­nie na za­wi­niątku z je­dze­niem. – Mo­głoby to spo­wo­do­wać coś, co nie po­winno się wy­da­rzyć. Mo­gły­by­śmy wy­wo­łać ja­kieś wojny albo okresy głodu… Albo coś jesz­cze gor­szego. Nie warto, Hope. Nie w sy­tu­acji, kiedy zo­stało nam tylko sie­dem i pół mie­siąca.

Wes­tchnęła ze znu­że­niem i fru­stra­cją.

– W po­rządku… ale je­śli kto­kol­wiek oskarży mnie o czary, już mnie nie po­wstrzy­masz.

Serce ści­snęło mi się bo­le­śnie na te słowa, bo znów otwo­rzyły we mnie prze­paść zie­jącą mro­kiem.

Ni­gdy nie by­ła­bym w sta­nie przy­znać się Hope, że to wła­śnie ja oskarżę ją o to pew­nego dnia. Cztery lata temu nie­zbyt roz­trop­nie po­zwo­li­łam so­bie na to, by za­wład­nęła mną cie­ka­wość w tej dru­giej epoce. Czy­ta­jąc o po­lo­wa­niach na cza­row­nice, zo­ba­czy­łam coś, co od tam­tej pory nie prze­stało mnie prze­śla­do­wać. „Hope Eaton, córka karcz­ma­rza Uriaha Eatona, była ko­lejną ofiarą pro­ce­sów cza­row­nic z Sa­lem po tym, jak oskar­żyła ją jej wła­sna sio­stra, Grace Eaton”.

Jak mia­ła­bym kie­dy­kol­wiek na­zwać swoją sio­strę cza­row­nicą? To nie­po­jęte, ale prze­cież hi­sto­ria nie kła­mała.

A może kła­mała?

Za­mknę­łam z trza­skiem książkę, za­nim do­wie­dzia­ła­bym się cze­goś wię­cej.

Co to zna­czyło „ko­lejną ofiarą”? Nie od­wa­ży­łam się tego zgłę­biać i przy­się­głam so­bie, że ni­gdy wię­cej nie będę znów pró­bo­wała szu­kać od­po­wie­dzi.

– Nie mów tak – wy­szep­ta­łam, sta­ra­jąc się ukryć nie­po­kój w gło­sie. – Wiesz, co lu­dzie i tak już o nas my­ślą.

Mi­nę­łam Hope i prze­szłam przez drzwi pro­wa­dzące do głów­nego po­miesz­cze­nia obe­rży. Le­d­wie mi­nęło po­łu­dnie, a przy sto­łach sie­dzieli już męż­czyźni i ko­biety z ku­flami piwa. Po­goda unie­moż­li­wiła wszel­kie prace na ze­wnątrz, więc lu­dzie przy­szli do karczmy, żeby się spo­tkać, wy­mie­nić plot­kami i za­grzać.

John In­dian, nie­wol­nik pa­stora Par­risa, pra­co­wał dziś za ba­rem na zle­ce­nie na­szego ojca. Do­ra­biał w obe­rży kilka razy w ty­go­dniu i miał biz­nes na oku, kiedy oj­ciec wy­jeż­dżał. John pod­niósł wzrok na mnie i ski­nął głową w stronę roz­pa­lo­nego ko­minka, koło któ­rego ty­łem do sali stała Sa­rah Good. Zno­szona i ob­szar­pana suk­nia, którą na so­bie miała, nie wi­działa pra­nia pew­nie od roku. Ko­bieta trzy­mała ma­łego synka opar­tego na bio­drze, a jej czte­ro­let­nia córka, Do­ro­thy, ści­skała kur­czowo suknię matki. Żadne z dzieci nie było ubrane sto­sow­nie do lu­to­wej po­gody.

Po­zdro­wi­łam ski­nie­niem Johna i po­de­szłam do Sa­rah. Hope wy­szła za mną z kuchni.

Nie­któ­rzy lu­dzie na sali przy­glą­dali się Sa­rah, szep­cząc coś do sie­bie na­wza­jem. Wio­ska Sa­lem była nie­wielką, rol­ni­czą spo­łecz­no­ścią od­da­loną o ja­kieś pięć mil na pół­noc od mia­steczka Sa­lem. W miej­sco­wo­ści li­czą­cej nie­wiele po­nad ty­siąc miesz­kań­ców pra­wie każdy wie­dział wszystko o wszyst­kich. Z pew­no­ścią wszy­scy wie­dzieli o do­tknię­tych dziwną cho­robą dziew­czę­tach oraz o krą­żą­cych plot­kach na te­mat cza­row­nic.

Gdy tylko Sa­rah zo­ba­czyła, że się do niej zbli­żam, od­wró­ciła się i wy­rwała szybko za­wi­niątko z mo­ich rąk, mam­ro­cząc pod no­sem:

– Tylko tyle?

Jej nie­myte ciało i prze­siąk­nięte po­tem ubra­nia śmier­działy od­ra­ża­jąco. Lu­dzie wie­dzieli, że Wil­liam Good, jej mąż, ją po­rzu­cił. Ko­bieta zo­stała z dziećmi na ła­sce są­sia­dów, ale prze­ga­niano ją z domu do domu z po­wodu jej fa­tal­nych hu­mo­rów.

– To wszystko, co mo­żemy dać – od­po­wie­dzia­łam. – Pro­szę zo­stać i się ogrzać, jak długo pani bę­dzie po­trze­bo­wać.

– To wszystko, co mo­że­cie dać? – prych­nęła Sa­rah. – Nie je­steś tak wy­soko po­sta­wiona i wielka, jak ci się wy­daje, Grace Eaton. Może i lu­dzie ga­dają o mnie, ale o to­bie i two­jej sio­strze ga­dają jesz­cze dłu­żej.

Hope po­de­szła o krok, jakby chciała mnie bro­nić.

– Da­ły­śmy, co mo­gły­śmy…

– Da­ły­ście mi tylko to, co wam zby­wało – rzu­ciła Sa­rah i splu­nęła.

Inni go­ście umil­kli, a John wy­szedł zza baru.

Sa­rah spoj­rzała naj­pierw na Hope, a po­tem na mnie.

– To ta­kie jak wy po­winny że­brać. Z tymi wa­szymi dziw­nymi zna­mio­nami i ta­jem­ni­czymi oko­licz­no­ściami na­ro­dzin. Je­dyny po­wód, dla któ­rego nikt was nie wziął na prze­słu­cha­nie, jest taki, że wasz oj­ciec ma go­spodę. – Zro­biła krok do przodu z Do­ro­thy drep­czącą tuż obok. – Czy kie­dy­kol­wiek za­sta­na­wia­ły­ście się nad tym, kim była wa­sza matka? Dla­czego nikt nie wie, jak miała na imię ani skąd po­cho­dziła?

Hope po­de­szła bli­żej do mnie, a ja wzię­łam głęb­szy wdech i unio­słam pod­bró­dek.

– Po­winna pani już wyjść – od­rze­kłam. – Da­ły­śmy pani, co mo­gły­śmy.

Sa­rah wy­krzy­wiła twarz w gry­ma­sie, po czym od­wró­ciła się i wy­szła z go­spody, a w ślad za nią po­drep­tała Do­ro­thy.

Po­zo­stali go­ście wciąż tylko mil­czeli, pa­trząc na mnie i Hope.

To, co po­wie­działa Sa­rah, to prawda. Lu­dzie plot­ko­wali o na­szych zna­mio­nach i o ta­jem­ni­cach zwią­za­nych z na­szą matką. Jed­nak oj­ciec za­ka­zy­wał ko­mu­kol­wiek o niej mó­wić.

Hope od­wró­ciła się ple­cami do in­nych i na­po­tkała moje zmar­twione spoj­rze­nie.

– Nie przej­muj się Sa­rah. Prze­cież i tak nikt jej nie słu­cha.

John sta­nął na swoim miej­scu za ba­rem. Po­zo­stali po­woli rów­nież wra­cali do swo­ich na­pit­ków i plo­tek.

Na­gle gwał­tow­nie otwo­rzyły się główne drzwi i w środku po­ja­wił się nasz oj­ciec w czar­nym płasz­czu.

– Przy­go­tuj­cie je­dze­nie i opał – zwró­cił się do mnie i Hope. – Zo­sta­li­śmy we­zwani na ple­ba­nię. Stan dziew­cząt wie­leb­nego Par­risa się po­gor­szył. Trzeba coś zro­bić.

Sztorm przy­brał na sile. Opa­tu­lone naj­grub­szymi płasz­czami, rę­ka­wi­cami, sza­li­kami i czap­kami szły­śmy ra­zem z Hope ćwierć mili, bo o tyle obe­rża była od­da­lona od domu pa­stora. Na­sze po­sia­dło­ści przy­le­gały do sie­bie, ale dzie­lił je za­gaj­nik, więc wy­bra­ły­śmy drogę do An­do­ver, żeby unik­nąć ka­łuży, choć i tak na nie­wiele się to zdało. Deszcz ze śnie­giem sma­gał mnie po twa­rzy, więc mu­sia­łam iść ze spusz­czoną głową.

Dół mo­jej nie­bie­skiej sukni mia­łam cały ubło­cony, a buty prze­mo­czone. Nio­słam kosz z je­dze­niem dla ro­dziny Par­ri­sów, a Hope dźwi­gała wiązkę drewna na opał. Szły­śmy za oj­cem jak po­słuszne córki, choć Hope mam­ro­tała coś pod no­sem.

Wo­la­łaby być te­raz w 1912 roku. Obie by­śmy wo­lały. Jed­nak Bóg wy­brał dla nas rów­nież taką epokę i mia­ły­śmy tu za­da­nie do wy­peł­nie­nia.

Wkrótce ze­szli­śmy z drogi na pod­jazd pro­wa­dzący na ple­ba­nię. Na spo­tka­nie wy­szedł nam prze­mo­czony do szpiku ko­ści pies. Po­ma­chał ogo­nem na po­wi­ta­nie i po­drep­tał za nami ścieżką.

Brą­zowy dom pa­stora był wy­soki i wą­ski, z dwoma po­ko­jami na par­te­rze i dwoma na pię­trze. Dzięki temu, że ko­min umiej­sco­wiono cen­tral­nie, w każ­dym po­koju znaj­do­wał się ko­mi­nek. Ko­ściół wy­bu­do­wał ten dom wiele lat temu i do tej pory go­ścił już kilku róż­nych opie­ku­nów pa­ra­fii. Ro­dzina Par­ri­sów wpro­wa­dziła się tu trzy lata temu, ale już od sa­mego po­czątku Sa­muel Par­ris stał się źró­dłem po­dzia­łów w wio­sce. Nie­ubła­ga­nie gło­sił ko­niecz­ność ści­słego prze­strze­ga­nia pu­ry­tań­skich prze­pi­sów, choć wielu pa­ra­fian po­pie­rało Przy­mie­rze Po­łowy Drogi, odłam Ko­ścioła, który da­wał wię­cej wol­no­ści w my­śle­niu i za­cho­wa­niu. Z tego po­wodu po­łowa mia­sta nie po­pie­rała no­wego pa­stora i od­mó­wiła ło­że­nia na jego pen­sję czy do­star­cza­nia mu drewna na opał. Ro­dzinę Par­ri­sów cze­kała długa i mroźna zima.

Oj­ciec za­pu­kał mocno do głów­nych drzwi i za­raz po­tem otwo­rzyła nam Ti­tuba, nie­wol­nica Par­ri­sów i żona Johna In­diany. Spu­ściła wzrok i otwo­rzyła sze­rzej, by wpu­ścić nas do środka.

– Pan Eaton – za­wo­łał pa­stor Par­ris, pod­no­sząc się z fo­tela koło ko­minka. – Wi­taj­cie.

W zim­nym po­koju prze­by­wało jesz­cze trzech in­nych męż­czyzn, a ich po­sępne ob­li­cza prze­peł­niała obawa. Dwóch z nich na­le­żało do ro­dziny Put­na­mów, naj­bo­gat­szych i naj­bar­dziej wpły­wo­wych lu­dzi w wio­sce. Trzeci peł­nił po­sługę dia­kona w tu­tej­szym ko­ściele, po­dob­nie jak oj­ciec.

– Za­nie­ście pro­wiant do kuchni – przy­ka­zał nam oj­ciec. – I po­móż­cie coś.

Ti­tuba za­mknęła za nami drzwi i po­szły­śmy za nią przez duży po­kój do miesz­czą­cej się na ty­łach kuchni. Tam przy stole sie­działa pani Par­ris. Pa­trzyła na po­nury świat za oknem.

Choć w ko­minku się pa­liło, w po­miesz­cze­niach pa­no­wał chłód i spo­wi­jał je pół­mrok. Ciemne ściany prze­ni­kało coś upior­nego i zło­wro­giego, spra­wia­jąc, że po­wie­trze wy­da­wało się wręcz gę­ste.

Gdzie były dziew­częta?

– Dzień do­bry, pani Par­ris – ode­zwa­łam się. – Przy­nie­śli­śmy je­dze­nie i opał.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na nas, mru­ga­jąc szybko, jakby wy­rwana ze stanu otę­pie­nia. Głę­bo­kie zmarszczki i cie­nie pod oczami zdra­dzały zmę­cze­nie.

– Niech Bóg wam bło­go­sławi – po­wie­działa, wsta­jąc z miej­sca. – Za­wsze, gdy wy­daje mi się, że już nie bę­dziemy mieli co jeść i czym pa­lić, Bóg za­pew­nia nam to, czego po­trze­bu­jemy.

Ti­tuba po­de­szła do pa­le­ni­ska i wy­jęła chleb z pieca. Pani Par­ris spoj­rzała na nią z taką nie­uf­no­ścią, że aż mnie prze­szył dreszcz.

Od­sta­wi­łam ko­szyk na stół, a Hope po­ło­żyła drewno koło drzwi. Wzdry­gnęła się na od­głos pu­ka­nia.

– A któż to przy­był w taką gwał­towną po­godę? – za­py­tała pani Par­ris. – Mam na­dzieję, że nie ja­kiś ko­lejny męż­czy­zna, żeby się ga­pić na moje biedne dziecko.

Ti­tuba otwo­rzyła drzwi. W wej­ściu rze­czy­wi­ście stał męż­czy­zna. Ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem miał ni­sko na­cią­gnięty na czoło, ale na­tych­miast go roz­po­zna­łam.

– To Isaac Ab­bott – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem, bo od razu zro­biło mi się cie­plej na sercu.

Spoj­rzał na mnie i do­strzegł mój uśmiech. Wy­da­wał się rów­nie za­sko­czony i ucie­szony na mój wi­dok. Jego nie­bie­skie oczy, tak za­wsze życz­liwe, od razu ob­jęły całe po­miesz­cze­nie, po czym ski­nął głową w kie­runku Hope. Ona od­wza­jem­niła po­zdro­wie­nie, choć nie wy­da­wała się rów­nie za­do­wo­lona ze spo­tka­nia z na­szym sta­rym przy­ja­cie­lem.

– Do­bro­dziej Ab­bott – rze­kła pani Par­ris z wy­raźną ulgą. – Co pana dziś do nas spro­wa­dza?

Wszedł do nie­wiel­kiej kuchni, ścią­gnął ka­pe­lusz i za­mknął za sobą drzwi.

– Przy­sze­dłem z wiązką na opał. Nie ma tego dużo, ale po­winno wy­star­czyć na ty­dzień.

– Niech Bóg panu bło­go­sławi – po­wie­działa star­sza ko­bieta ze łzami w oczach.

– Pani Par­ris? – roz­legł się sta­now­czy głos pa­stora Par­risa. – Pro­szę przy­pro­wa­dzić Ti­tubę i dziew­częta do nas.

Ko­bieta na mo­ment za­mknęła po­wieki, jakby od­ma­wiała mo­dli­twę, po czym ski­nęła na Ti­tubę, da­jąc jej znać, by za nią po­szła.

Opu­ściły kuch­nię, a ja po­de­szłam do Isa­aca. Był wy­soki i miał sze­ro­kie ra­miona już jako mło­dzie­niec, ale te­raz, od­kąd prze­jął ro­dzinne go­spo­dar­stwo, jesz­cze bar­dziej zmęż­niał. Jego obec­ność była dla mnie po­cie­sze­niem, choć sama nie wie­dzia­łam, co ta­kiego mógłby zro­bić, by uspo­koić moje obawy.

– Czy te po­gło­ski są prawdą? – za­py­tał ci­cho.

– Nie wiem – od­par­łam. – Sama jesz­cze nie wi­dzia­łam dziew­cząt.

Isaac zer­k­nął w stronę Hope i do­strze­głam w jego oczach tę­sk­notę. Ści­snął w rę­kach ka­pe­lusz i rzekł:

– Pięk­nie dziś wy­glą­dasz, Hope.

Sio­stra za­brała się za ukła­da­nie drewna.

– Dzię­kuję, Isa­acu – mruk­nęła, ale na­wet nie ra­czyła na niego spoj­rzeć.

Isaac już od trzy­na­stego roku ży­cia ko­chał się w mo­jej olśnie­wa­ją­cej sio­strze, jed­nak ona ni­gdy na­wet nie dała mu spo­sob­no­ści, by po­wie­dział jej o swo­ich uczu­ciach. Wręcz prze­ciw­nie, od lat sta­rała się go do sie­bie znie­chę­cić.

I miała ra­cję. Nie za­mie­rza­ły­śmy zo­stać w 1692 roku i od­rzu­ca­ły­śmy absz­ty­fi­kan­tów, któ­rzy pró­bo­wali się do nas za­le­cać. Nie było to trudne, jako że w na­szej spo­łecz­no­ści żyło wię­cej ko­biet niż męż­czyzn z po­wodu wojny króla Wil­helma i na­pływu ko­biet, które ucie­kały z Ma­ine.

Ale na­wet gdy­by­śmy pla­no­wały tu zo­stać, nie są­dzi­łam, by Hope mo­gła być nim za­in­te­re­so­wana. Isaac był wierny, życz­liwy i godny za­ufa­nia.

In­nymi słowy nudny w oce­nie Hope.

Dla mnie Isaac był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, naj­bliż­szą mi osobą za­raz po sio­strze. Je­śli mia­ła­bym zo­stać w wio­sce Sa­lem, mo­gła­bym się w nim za­ko­chać. Cho­ciaż on ni­gdy tak na mnie nie pa­trzył, bo ży­łam w cie­niu Hope – za­równo tu­taj, jak i w 1912.

Ja­kieś oży­wie­nie w du­żym po­koju spra­wiło, że pod­sko­czy­łam. Po­wie­trze wy­peł­niły za­wo­dze­nie i krzyki. Coś ude­rzyło o ścianę.

Hope po­pa­trzyła na mnie, a jej zwy­kle nie­ustra­szone spoj­rze­nie prze­peł­niał nie­pokój.

– Roz­pa­kuję drewno na opał – oświad­czył Isaac, po czym szybko wy­szedł z kuchni, wpusz­cza­jąc po­dmuch zim­nego po­wie­trza do domu.

Drzwi pro­wa­dzące do du­żego po­koju otwo­rzyły się z trza­skiem, więc po­de­szłam, żeby zo­ba­czyć dziew­częta.

– Chodź – po­wie­dział oj­ciec, gdy mnie do­strzegł. – Zo­bacz so­bie, co gu­ślar­stwo ścią­gnęło na ten dom.

Otwo­rzy­łam sze­rzej drzwi i przy­glą­da­łam się sce­nie roz­gry­wa­ją­cej się przed mo­imi oczami.

Dzie­wię­cio­let­nia Betty Par­ris le­żała na pod­ło­dze, skrę­ca­jąc się w kon­wul­sjach. Jej ciało wy­glą­dało jak po­wy­gi­nane przez nie­ludzką siłę. Z ko­lei jej dwu­na­sto­let­nia ku­zynka Abi­gail sie­działa na krze­śle, na­prze­mien­nie krzy­cząc z bólu i ma­cha­jąc ręką, jakby od­ga­niała ko­goś, kto ją ata­kuje.

– Ich stan się po­gar­sza – oce­nił wie­lebny Par­ris po­waż­nym to­nem. – Pięć dni temu Ti­tuba przy­go­to­wała żytni pod­pło­myk z uryną dziew­czy­nek i na­kar­miła nim psa. Jej biała ma­gia tylko po­głę­biła ich do­le­gli­wo­ści.

Za­wo­dze­nie dziew­cząt przy­brało na sile, a Abi­gail rzu­ciła się na zie­mię, tak jak jej ku­zynka Betty. Obie wiły się w spa­zmach i drgaw­kach.

Sły­sza­łam już o tej bia­łej ma­gii, o któ­rej wspo­mi­nał wie­lebny Par­ris. Po zje­dze­niu ta­kiego pod­pło­myka pies miał wska­zać na osobę, która rzu­ciła czar na dziew­częta. Jed­nak we­dług pa­stora przy­czy­niło się to tylko do po­gor­sze­nia stanu jego córki i sio­strze­nicy.

– Kto rzu­cił na was czar? – za­py­tał Tho­mas Put­nam. Jego córka, Ann, rów­nież cier­piała na po­dobne do­le­gli­wo­ści w domu. – Po­daj­cie imię!

– Ti­tuba rzu­ciła na nas czary – wy­krzyk­nęła Betty.

– Nie… – Ti­tuba po­krę­ciła głową i cof­nęła się o krok.

– I do­bro­dziejka Good rzu­ciła na mnie czary – mó­wiła da­lej Betty.

– Ktoś jesz­cze? – za­py­tał pan Put­nam, wcale nie kwe­stio­nu­jąc tych za­rzu­tów, ale przyj­mu­jąc je za pew­nik.

– Do­bro­dziejka Osborn – wy­ję­czała Abi­gail. – To do­bro­dziejka Osborn rzu­ciła na mnie czar.

– Nie trzeba nam już nic wię­cej – oświad­czył pan Put­nam. – Moja córka Ann i Eli­za­beth Hub­bard wy­mie­niają te same ko­biety.

– Mu­simy spro­wa­dzić je na prze­słu­cha­nie – po­wie­dział pa­stor Par­ris. – W prze­ciw­nym ra­zie cier­pie­nia mo­jej córki i sio­strze­nicy ni­gdy się nie skoń­czą.

– Ka­żemy je spro­wa­dzić do Obe­rży Eatona – za­po­wie­dział pan Put­nam. – Tam zo­staną prze­słu­chane pierw­szego marca. Zga­dza­cie się? – Spoj­rzał na zgro­ma­dzo­nych męż­czyzn i każdy z nich po­twier­dził ski­nie­niem głowy.

Zer­k­nę­łam na Ti­tubę, która w mil­cze­niu po­krę­ciła głową. Po­pa­trzyła na dziew­częta, a na­stęp­nie na męż­czyzn. W jej oczach wi­dzia­łam prze­ra­że­nie, ale nic nie po­wie­działa.

Za­częło się.

Roz­dział 2

‧ Hope ‧

Jack­so­nville, Flo­ryda

28 lu­tego 1912

Rok 1692 to ostat­nia rzecz, o ja­kiej my­śla­łam po tam­tym dniu, kiedy za­nio­sły­śmy drewno na opał do domu Par­ri­sów. Za­wsze, gdy by­łam w 1912, sta­ra­łam się od­su­wać od sie­bie my­śli o Sa­lem. Nie mia­łam czasu ani cier­pli­wo­ści, by pła­kać nad na­szym lo­sem. Zwłasz­cza dziś. Krew pul­so­wała mi szybko z eks­cy­ta­cji i od rana nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać sze­ro­kiego uśmie­chu.

– Go­towa? – za­py­tał Lu­cas Vo­land. Jego fran­cu­ski ak­cent spra­wiał, że zwy­kłe słowa zmie­niały się w bu­kiety dźwię­ków, przez które za­wsze serce biło mi szyb­ciej.

Kiw­nę­łam głową, wie­dząc, że mój piękny uśmiech jest znie­wa­la­jący… Przy­naj­mniej tak działa na więk­szość lu­dzi. Luc to je­dyny męż­czy­zna, który nie uległ moim uro­kom – jesz­cze – i chyba to wła­śnie spra­wiało, że ko­cha­łam się w nim od sied­miu mie­sięcy. To i jego od­waga.

– Nie mu­sisz tego ro­bić – prze­strzegł mnie Luc, kiedy za­kła­da­łam skó­rzane rę­ka­wiczki, na­cią­ga­jąc je na rę­kawy mo­jego kom­bi­ne­zonu lot­ni­czego. – Jest mocny, pół­nocno-za­chodni wiatr. Być może zbyt mocny dla…

– Ty już wzbi­ja­łeś się dziś w po­wie­trze – od­po­wie­dzia­łam, po­pra­wia­jąc brą­zowy, je­dwabny sza­lik, który mia­łam za­wią­zany wo­kół szyi. – A prze­cież na­uczy­łeś mnie wszyst­kiego, co wiesz. – Po­ło­ży­łam dłoń na jego przed­ra­mie­niu, cie­sząc się z oka­zji, że mogę go do­tknąć. – Dam so­bie radę.

Przy­glądał mi się uważ­nie tymi swo­imi in­te­li­gent­nymi nie­bie­sko­zie­lo­nymi oczami i wie­dzia­łam, że za­sta­na­wia się nad tym, czy mój plan jest mą­dry. Ostrze­gał mnie, że je­śli uzna, że nie je­stem go­towa, nie po­zwoli mi wziąć jego blériota na pierw­szy pu­bliczny lot. W ta­jem­nicy za­czę­łam po­bie­rać u niego lek­cje w No­wym Jorku ze­szłego sierp­nia i la­ta­łam do czasu, aż zro­biło się zbyt zimno w li­sto­pa­dzie. Pla­no­wa­łam po­dejść do te­stu na pi­lota w tym ty­go­dniu, za­nim wy­jadę z Flo­rydy z po­wro­tem do No­wego Jorku. Jed­nak do­sta­łam za­pro­sze­nie na po­kazy lot­ni­cze do ze­społu Glenna Cur­tissa i się zgo­dzi­łam. Mia­łam być pierw­szą ko­bietą na Flo­ry­dzie, która wznie­sie się w po­wie­trze.

Było zim­niej i wietrz­niej, niż li­czy­li­śmy, ale poza kil­koma bia­łymi pu­szy­stymi ob­ło­kami niebo wy­da­wało się nie­ska­zi­tel­nie czy­ste. Nic nie mo­gło przy­ćmić mo­jej ra­do­ści i en­tu­zja­zmu – nic poza nie­za­do­wo­le­niem Grace z mo­jego po­wodu, ale tym pla­no­wa­łam się mar­twić póź­niej.

Ty­siące wi­dzów sie­działy na try­bu­nach, a jesz­cze wię­cej lu­dzi ob­ser­wo­wało niebo z oko­licz­nych łąk. Na prze­dzie zgro­ma­dzo­nego tłumu była Grace oraz nasi ro­dzice, Gray­don i Mag­gie Co­ope­ro­wie. Grace na­mó­wiła wy­dawcę „New York Globe”, żeby wy­słał ją jako ko­re­spon­dentkę, by zre­la­cjo­no­wać to wy­da­rze­nie. Za­pro­si­ły­śmy też na­szych ro­dzi­ców.

Jed­nak nikt z nich nie miał po­ję­cia, że ja rów­nież będę la­tać pod­czas tych po­ka­zów.

Sa­mo­lot marki Blériot na­le­żący do Luca stał nie­opo­dal, a me­cha­nicy cze­kali już, aż wsiądę do fran­cu­skiej ma­szyny, żeby nią wy­star­to­wać. Cho­ciaż sa­mo­loty wy­na­leźli bra­cia Wri­ght w Ame­ryce, to jed­nak Fran­cuzi szybko za­częli wieść prym w tej dzie­dzi­nie. Uczyć się la­ta­nia od fran­cu­skiego pi­lota – i to jesz­cze tak od­waż­nego i przy­stoj­nego – to po­bie­ra­nie nauk od naj­lep­szych.

– De­ner­wu­jesz się? – za­py­tał Luc, pa­trząc mi głę­boko w oczy. – Bo je­śli się de­ner­wu­jesz…

– Ani tro­chę. – Uśmiech­nę­łam się sze­rzej. Zno­si­łam trudne wa­runki w pu­ry­tań­skim Mas­sa­chu­setts. W 1912 roku nic nie wpra­wiało mnie w zde­ner­wo­wa­nie.

Po­krę­cił głową, a w jego pięk­nych oczach wi­dzia­łam po­dziw.

– Jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łem ko­biety, która by­łaby tak nie­ustra­szona jak ty.

– Strach to strata czasu – od­rze­kłam non­sza­lancko, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Ży­cie jest zbyt krót­kie, żeby się mar­twić tym, co mo­głoby się stać.

Po­de­szłam do blériota cze­ka­ją­cego na po­czątku pasa star­to­wego i za­rzu­ci­łam płó­cienną kurtkę na ciem­no­brą­zowy kom­bi­ne­zon lot­ni­czy, aby ochro­nić go przed ole­jem ry­cy­no­wym, który mógłby chla­pać z sil­nika pod­czas lotu. Kom­bi­ne­zon był z je­dwa­biu i pa­so­wał ko­lo­rem do mo­ich oczu. Po­ta­jem­nie zle­ci­łam jego wy­ko­na­nie mo­jej kraw­co­wej w No­wym Jorku. Zo­stał spryt­nie za­pro­jek­to­wany, bo miał gu­ziki po we­wnętrz­nych stro­nach nóg, więc mo­głam je po­roz­pi­nać i wtedy kom­bi­ne­zon zmie­niał się w suk­nię.

Te­raz jed­nak gu­ziki przy­trzy­my­wały ma­te­riał, two­rząc w ten spo­sób spodnie, dzięki czemu mo­głam wejść na ogon sa­mo­lotu i da­lej do kok­pitu, trzy­ma­jąc się dłoni Luca. Nie było to ła­twe ani pełne gra­cji, ale do­tar­łam na me­ta­lowe sie­dzi­sko i udało mi się nie prze­wró­cić – co było moim głów­nym ce­lem.

Spodnie mo­gły wielu lu­dzi za­szo­ko­wać – po­dob­nie jak ko­biety za ste­rami sa­mo­lotu. Nad­cho­dziła jed­nak nowa era, a ja po­sta­no­wi­łam być w niej pio­nierką.

Sa­mo­lot to szczyt ludz­kich osią­gnięć. Ten wy­na­la­zek li­czył so­bie za­le­d­wie dzie­więć lat i wciąż wpra­wiał mnie w onie­mie­nie. Mama żyła w 1941 i 2001 roku, więc wie­działa wię­cej o sa­mo­lo­tach i opo­wia­dała mi o nich w dzie­ciń­stwie, jed­nak trudno mi było to so­bie wy­obra­zić, do­póki nie zo­ba­czy­łam tego na wła­sne oczy. Ma­szynę wy­ko­nano z lek­kiego drewna, dru­tów i płótna rozcią­gnię­tego z przodu ka­dłuba sa­mo­lotu.

Luc pod­szedł do mnie, kiedy za­kła­da­łam na oczy go­gle. Ki­wa­łam głową, gdy da­wał mi ostat­nie in­struk­cje. Wciąż spra­wiał wra­że­nie nie­pew­nego i wie­dzia­łam, co so­bie my­śli. Każ­dego ty­go­dnia do­cie­rały do nas wie­ści o śmierci ko­lej­nych pi­lo­tów. To jedno z naj­nie­bez­piecz­niej­szych przed­się­wzięć w hi­sto­rii ludz­ko­ści, ale nie po­tra­fi­łam się oprzeć po­trze­bie, by stać się jedną z pierw­szych.

Wie­dzia­łam, że je­stem do tego stwo­rzona.

W końcu Luc cof­nął się i dał znak me­cha­ni­kom.

Czwórka męż­czyzn przy­trzy­my­wała ogon sa­mo­lotu, pod­czas gdy piąty z nich za­krę­cił śmi­głem, a ja pstryk­nę­łam prze­łącz­nik za­płonu na kok­pi­cie. Czas grał istotną rolę, bo nie wolno do­pu­ścić do biegu wstecz­nego śmi­gła, gdyż gro­zi­łoby to zła­ma­niem ręki albo nad­garstka.

Sil­nik za­czął ry­czeć, śmi­gło ob­ra­cało się z każdą se­kundą co­raz szybciej. Męż­czyźni trzy­mali ma­szynę, cze­ka­jąc na mój sy­gnał.

Kiedy unio­słam dłoń, pu­ścili ogon i sa­mo­lot za­czął su­nąć po nie­rów­nej po­wierzchni pola. Pchnę­łam drą­żek od sie­bie i sa­mo­lot jesz­cze bar­dziej przy­spie­szył, a ja po­czu­łam, jak siła no­śna działa na skrzy­dła. Dźwi­gnia miała na końcu ta­kie koło i zo­stała umiej­sco­wiona mię­dzy no­gami. Je­śli nim obróci­łam, mo­głam ste­ro­wać skrzy­dłami – sko­ry­go­wać rów­no­wagę i wy­wo­łać wzno­sze­nie, któ­rego tak bar­dzo po­trze­bo­wały mój sa­mo­lot i moje serce.

Gdy tylko koła ode­rwały się od ziemi, ogar­nęły mnie lek­kość i po­czu­cie wol­no­ści. To było mocne do­świad­cze­nie, od któ­rego uza­leż­ni­łam się w ciągu ostat­nich sied­miu mie­sięcy. Nie­za­leż­nie, ile razy to czu­łam, ni­gdy nie mia­łam dość.

Na końcu lot­ni­ska znaj­do­wały się py­lony usta­wione tam na po­trzeby wy­ści­gów. Na­kie­ro­wa­łam sa­mo­lot na je­den z nich i sko­ry­go­wa­łam skrzy­dła, wpro­wa­dza­jąc go w skręt. Na­chy­li­łam ma­szynę i zro­bi­łam okrą­że­nie nad pierw­szym py­lo­nem, a na­stęp­nie skie­ro­wa­łam się w stronę dru­giego.

Luc ka­zał mi obie­cać, że pod­czas pierw­szego pu­blicz­nego prze­lotu nie zro­bię nic ry­zy­kow­nego, więc okrą­ży­łam drugi py­lon, po czym po­sa­dzi­łam sa­mo­lot z po­wro­tem na ziemi i wy­łą­czy­łam sil­nik. Kiedy tylko jego ryk za­milkł, do mo­ich uszu do­bie­gły ogłu­sza­jące krzyki tłu­mów.

Zdję­łam kurtkę i sta­nę­łam w kok­pi­cie, uno­sząc ręce nad głową. Setki chu­s­te­czek po­wie­wały na znak uzna­nia wy­ra­ża­nego przez wi­dzów. By­łam przy­zwy­cza­jona do okla­sków na sce­nie, ale to nic w po­rów­na­niu z tym.

Chwilę póź­niej Luc zna­lazł się już przy sa­mo­lo­cie i po­da­wał mi dłoń. Po­mógł mi zejść, ująw­szy mnie w pa­sie. Kiedy po­sta­wił mnie na ziemi, uśmiech­nę­łam się do niego. Jesz­cze ni­gdy nie czu­łam się tak szczę­śliwa.

On tylko krę­cił głową i na jego ustach go­ścił rzadki uśmiech.

Mo­gła­bym się kar­mić tym uśmie­chem ca­łymi ty­go­dniami, ale wkrótce mu­sia­łam sta­nąć twa­rzą w twarz z Grace i ro­dzi­cami, a to przy­ga­siło nieco mój en­tu­zjazm. Kiedy skie­ro­wa­łam się w stronę try­bun, Luc zo­stał z tyłu.

Ob­ró­ci­łam się do niego i z za­chwy­tem do­strze­głam, jak po­ranne pro­mie­nie słońca tań­czyły na jego cu­dow­nych ry­sach. To je­den z naj­przy­stoj­niej­szych męż­czyzn, ja­kich zna­łam. Miał wszyst­kie ce­chy praw­dzi­wego bo­ha­tera. Sły­nął w ca­łej Eu­ro­pie i Ame­ryce z po­wodu swo­ich od­waż­nych lot­ni­czych wy­czy­nów i ta­lentu, dzięki któ­remu po­ko­ny­wał re­kordy. Kiedy pierw­szy raz zo­ba­czy­łam, jak lata w No­wym Jorku w ubie­głe wa­ka­cje, do­świad­czy­łam mi­ło­ści od pierw­szego wej­rze­nia. To coś, co ni­gdy wcze­śniej mi się nie zda­rzyło, i by­łam pewna, że już ni­gdy wię­cej się nie po­wtó­rzy.

– Nie chcesz po­znać mo­jej ro­dziny? – za­py­ta­łam.

Rzu­cił okiem w stronę tłumu i wi­dzia­łam nie­chęć w jego spoj­rze­niu. Jak na czło­wieka, który ścią­gał na sie­bie uwagę ca­łego świata, nie wy­da­wał się kimś, kto uwiel­białby sławę.

– Po­wi­nie­nem się przy­go­to­wać do swo­jego lotu – od­parł i od­szedł w kie­runku han­garu, gdzie cze­kał na niego drugi blériot.

Dreszcz eks­cy­ta­cji, który czu­łam jesz­cze przed chwilą, zde­rzył się z roz­cza­ro­wa­niem. Od­wró­ci­łam się i ru­szy­łam na spo­tka­nie z ro­dziną…

Sama.

Im bli­żej try­bun się znaj­do­wa­łam, tym wy­żej uno­si­łam pod­bró­dek, spra­wia­jąc wra­że­nie tak pew­nej sie­bie, jak tego po mnie ocze­ki­wali. Grace stała obok ro­dzi­ców. Mimo że by­ły­śmy bliź­niacz­kami, iden­tycz­nymi z wy­glądu, tak na­prawdę bar­dzo się róż­ni­ły­śmy. Ona jest ran­nym ptasz­kiem – ja lubię się wy­spać. Ona jest prak­tyczna i tro­skliwa, a ja im­pul­sywna i uparta. Ona uwiel­bia piec i zaj­mo­wać się do­mem oraz ogro­dem, ja bym się cie­szyła, gdy­bym ni­gdy nie mu­siała go­to­wać ani sprzą­tać.

Grace jest też do­bra, czę­sto uświa­da­mia­jąc mi mój wła­sny ego­izm, choć na­wet o tym nie wie­działa. Wi­działa mnie taką, jaką je­stem, i mimo wszystko mnie ko­chała. Ła­two ją skrzyw­dzić, a mnie przy­cho­dziło to naj­ła­twiej, choć ni­gdy nie ro­bi­łam tego ce­lowo.

– Hope! – za­wo­łała mama. Pa­trzyła na mnie wiel­kimi oczami i z ustami otwar­tymi z nie­do­wie­rza­nia.

Mia­ły­śmy z Grace ta­kie same imiona w obu epo­kach. To część na­szego daru. Mama mó­wiła, że sam Bóg był na­tchnie­niem dla na­szych imion, więc oj­ciec i matka w 1692 roku nadali nam ta­kie same imiona jak nasi ro­dzice w 1912.

Mama miała sie­dem­dzie­siąt je­den lat, choć nie było tego po niej wi­dać – miała smu­kłą syl­wetkę i piękną twarz. Ona też prze­no­siła się w cza­sie i pięć­dzie­siąt lat temu wy­brała tę epokę oraz mo­jego ojca. Wcze­śniej żyła także w la­tach czter­dzie­stych XX wieku i na po­czątku XXI wieku. To ona na­uczyła mnie wszyst­kiego, co wie­dzia­łam na te­mat osób prze­no­szą­cych się w cza­sie w na­szej ro­dzi­nie. Jej matka, Libby, żyła w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XVIII wieku oraz na po­czątku XX wieku, po­dob­nie jak jej oj­ciec, Henry, który rów­nież żył w obu tych epo­kach. Dziwne to było ży­cie, ale już w mło­do­ści przy­zwy­cza­iłam się do ta­kiej per­spek­tywy i nie za­sta­na­wia­łam się nad tym zbyt wiele w ta­kie dni jak dzi­siaj. Sku­pia­łam się na tym, co tu i te­raz.

– Za­sko­czeni? – za­py­ta­łam, kiedy pod­bie­głam ostatni od­ci­nek, jaki nas dzie­lił. Lu­dzie na try­bu­nach wo­łali coś do mnie, ale ja skon­cen­trowałam się na swo­jej ro­dzi­nie.

Mama chwy­ciła mnie w ob­ję­cia.

– Jak mo­głaś trzy­mać w ta­jem­nicy coś ta­kiego?

Przy­tu­li­łam ją mocno, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z Grace.

– Mia­łam lek­cje o czwar­tej trzy­dzie­ści rano pra­wie każ­dego dnia przez osiem ty­go­dni la­tem i je­sie­nią.

Mama od­su­nęła mnie na od­le­głość ra­mie­nia i przy­glą­dała mi się uważ­nie. Jej ja­sno­nie­bie­skie oczy błysz­czały, a na po­liczku uka­zał się do­łe­czek, gdy się uśmiech­nęła. Była le­karką i za­wsze mia­łam wra­że­nie, że mnie bada. Aż dziw, że nie ob­ma­cała mi ko­ści, żeby spraw­dzić, czy nie mam nic zła­ma­nego.

– Ni­gdy nie prze­sta­jesz mnie za­dzi­wiać.

Po niej wziął mnie w ra­miona tata. Był wy­soki i silny, kilka lat star­szy od mamy. Miał już siwe włosy, a jego brą­zowe oczy zdra­dzały nie­prze­ciętną in­te­li­gen­cję. Jako agent Pin­ker­tona pra­co­wał z pre­zy­den­tem Abra­ha­mem Lin­col­nem w Bia­łym Domu pod­czas wojny se­ce­syj­nej i po­ma­gał przy two­rze­niu taj­nych służb. Prze­szedł na eme­ry­turę dzie­sięć lat temu, ale za­cho­wał spraw­ność i był go­towy na­tych­miast sta­wić się na we­zwa­nie.

– Chyba nie bę­dziesz już wię­cej la­tać, prawda? – za­py­tał.

– Będę w tym roku la­tać z ze­spo­łem Glenna Cur­tissa. Mam już usta­wione kilka im­prez.

– A co z pracą? Nie masz te­raz przed­sta­wień?

Wes­tchnę­łam. Wo­la­ła­bym nie roz­ma­wiać na ten te­mat. Ra­zem z Grace prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się z No­wego Jorku do Wa­szyng­tonu pięć lat temu, żeby ona mo­gła roz­wi­jać swoją dzien­ni­kar­ską ka­rierę, a ja mia­łam grać na sce­nie. Grace pu­kała do drzwi każ­dej ga­zety i cza­so­pi­sma w mie­ście w po­szu­ki­wa­niu ko­goś, kto dałby jej szansę, ja zaś zgła­sza­łam się na prze­słu­cha­nia do licz­nych pro­duk­cji. Jej udało się zdo­być po­sadę dzien­ni­ka­rza w „New York Globe”, choć nie trak­to­wano jej tam zbyt po­waż­nie. Aż do te­raz. Ja z ko­lei do­sta­łam an­gaż do kilku dru­go­pla­no­wych ról i ja­kieś drobne zle­ce­nia lek­tor­skie. Da­wało mi to za­robki wy­star­cza­jące, by prze­żyć. Jed­nak pa­sja i de­ter­mi­na­cja, ja­kie mia­łam dla sceny, przy­ćmiły te­raz la­ta­nie.

– Skoń­czy­łam grać ostat­nie przed­sta­wie­nie dwa dni przed przy­jaz­dem tu­taj – od­po­wie­dzia­łam. – Te­raz pla­nuję la­tać.

Mama i tata wy­mie­nili spoj­rze­nia. Zna­łam ten wzrok. Czę­sto po­prze­dzał on po­ga­dankę któ­re­goś z nich. Za­ry­zy­ko­wa­łam więc i od­wró­ci­łam się w stronę Grace, pod­pie­ra­jąc się pod boki.

– No i? – za­py­ta­łam, lek­ce­wa­żąc zmar­twione miny ro­dzi­ców.

Grace stała na wprost mnie. Wy­glą­dała pięk­nie w tej bia­łej bluzce, czar­nej spód­nicy z kli­nów i czar­nym płasz­czu. Na gło­wie miała sze­roki ka­pe­lusz osła­nia­jący jej twarz, choć spod niego wy­sta­wały pa­semka blond wło­sów.

Wpa­try­wała się we mnie tymi brą­zo­wymi oczami, tak po­dob­nymi do oczu taty i mo­ich, ale nie umia­łam po­wie­dzieć, czy jest wście­kła, za­sko­czona czy roz­cza­ro­wana. Trzy­mała w ręku czarny apa­rat fo­to­gra­ficzny marki Ko­dak, a z jej ra­mie­nia zwi­sała brą­zowa skó­rzana torba, w któ­rej no­siła no­tat­nik i ołó­wek, za­wsze go­towe pod ręką.

– Dla­czego? – za­py­tała.

Opu­ści­łam ręce.

– Dla­czego co?

– Dla­czego to ro­bisz?

Ro­ze­śmia­łam się i wska­za­łam na lot­ni­sko.

– To spra­wia, że żyję, eks­cy­tuje mnie to i… – Prze­rwa­łam, nie wie­dząc, jak wy­ra­zić to, że moje roz­cza­ro­wa­nie sceną zo­stało przy­ćmione en­tu­zja­zmem dla cze­goś no­wego. Tu nie mu­sia­łam kon­ku­ro­wać o rolę z in­nymi ko­bie­tami. Wszystko na­le­żało do mnie. Dla­tego od­po­wie­dzia­łam po pro­stu: – To jest fajne.

– To nie­bez­pieczne – spa­ro­wała od razu Grace. – Głu­pie i nie­od­po­wie­dzialne.

– Wiem. – Uśmiech­nę­łam się i uję­łam ją pod ra­mię. – I dla­tego wła­śnie to uwiel­biam.

Stała sztywno obok mnie, ale co miała mi po­wie­dzieć? Pod­ję­łam de­cy­zję i wie­działa, że nie bę­dzie w sta­nie jej zmie­nić.

Może i Grace miała nade mną prze­wagę w 1692, ale tu, w 1912 roku, to ja sta­no­wi­łam o swoim lo­sie i nic, co mo­głaby po­wie­dzieć moja od­po­wie­dzialna sio­stra, nie mo­gło mnie prze­ko­nać, by stało się ina­czej.

– To dla­tego chcia­łaś, że­by­śmy tu przy­byli? – za­py­tała, marsz­cząc brwi.

– Oczy­wi­ście. – Uśmiech­nę­łam się do niej sze­roko. – Chcia­łam wam zro­bić nie­spo­dziankę. I żeby mama i tata mieli chwilę za­słu­żo­nych wa­ka­cji od sie­ro­cińca.

Ro­dzice wy­mie­nili ko­lejne spoj­rze­nie. Tym ra­zem nie miało ono nic wspól­nego ze mną.

Coś było nie tak.

Grace też mu­siała to za­uwa­żyć, bo od razu od­su­nęła się ode mnie i po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu mamy.

– Co się stało?

– Nic ta­kiego – od­rze­kła mama z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Cho­dzi o sie­ro­ci­niec? – do­py­ty­wała Grace.

Mama przy­kryła jej dłoń swoją.

– Nie chcemy o tym mó­wić te­raz… szcze­gól­nie tu­taj.

Przy­su­nę­łam się bli­żej, za­po­mi­na­jąc na­gle o wiel­kim tłu­mie. Nasi ro­dzice to silni, in­te­li­gentni i pra­co­wici lu­dzie. Rzadko się o nich mar­twi­łam. Co się mo­gło stać?

– Wła­ści­ciel bu­dynku przy­szedł do nas przed na­szym wy­jaz­dem do Wa­szyng­tonu i przy­niósł nam nie­spo­dzie­waną wia­do­mość – za­częła mama. – Ktoś zło­żył ofertę kupna bu­dynku, który wy­naj­mu­jemy od dwu­dzie­stu pię­ciu lat.

– I po­dał cenę, któ­rej ni­gdy nie bę­dziemy w sta­nie do­rów­nać – do­rzu­cił tata.

Zmarsz­czy­łam czoło. Sie­ro­ci­niec miał ide­alną lo­ka­li­za­cję w sercu Wa­szyng­tonu, bli­sko ich domu. Był nam jak drugi dom, w któ­rym do­ra­stałyśmy. To schro­nie­nie dla dzie­sią­tek dzieci i ich opie­ku­nów. Ro­dzi­com nie uda się zna­leźć dru­giego ta­kiego miej­sca.

– Jak pan Lo­renz może sprze­dać ten bu­dy­nek ko­muś in­nemu? – za­py­ta­łam. – Dla­czego nie sprzeda go wam?

Po raz ko­lejny ro­dzice wy­mie­nili zmar­twione spoj­rze­nia i mój nie­po­kój się wzmógł. Co oni przed nami ukry­wali?

– Ten ku­piec to J.B. Thur­ston – po­wie­dział tata, pa­trząc w stronę Grace.

Serce we mnie za­marło i spoj­rza­łam na sio­strę.

J.B. Thur­ston to za­możny wła­ści­ciel kilku szwalni w No­wym Jorku. Dzia­ła­jąc pod przy­krywką, Grace ujaw­niła nad­uży­cia i za­nie­dba­nia w sie­dzi­bach jego firmy i opi­sała to w de­ma­sku­ją­cym ar­ty­kule, po któ­rym Thur­ston miał pro­blemy. Zmiany w No­wym Jorku za­cho­dziły po­woli, na­wet po tym strasz­nym po­ża­rze, który rok temu za­bił po­nad stu czter­dzie­stu pra­cow­ni­ków w szwalni Trian­gle Shir­twa­ist Fac­tory, ale ar­ty­kuł Grace spo­wo­do­wał spore za­mie­sza­nie. Po­wo­dze­nie, ja­kim cie­szył się jej tekst, prze­ło­żyło się na pod­wyżkę dla niej i tro­chę roz­głosu w „New York Globe”. Za­chę­ciło rów­nież jej wy­dawcę do wy­da­nia zgody na jej po­dróż na Flo­rydę w cha­rak­te­rze ko­re­spon­dentki.

– To nie może być przy­pa­dek – po­wie­dzia­łam do sio­stry.

Jej twarz po­bladła.

– J.B. Thur­ston?

Tata przy­tak­nął, a Grace po­krę­ciła głową.

– Tak mi przy­kro – wy­szep­tała. – Nie wie­dzia­łam.

– To nie twoja wina – pró­bo­wała ją po­cie­szyć mama.

– Mu­siał prze­pro­wa­dzić wła­sne śledz­two, żeby się do­wie­dzieć, gdzie ude­rzyć, by mnie za­bo­lało – stwier­dziła. – On nie może prze­jąć sie­ro­cińca. Nie po­zwolę mu na to!

– Oba­wiam się, że pan Lo­renz nie od­rzuci oferty Thur­stona – po­wie­dział tata cięż­kim gło­sem. – Pro­po­nuje trzy­krot­ność war­to­ści tego bu­dynku.

– I nic się nie da zro­bić? – za­py­ta­łam.

– Mogę się spo­tkać z pa­nem Thur­sto­nem i po­wie­dzieć mu, żeby zo­sta­wił moją ro­dzinę w spo­koju – oświad­czyła Grace z obu­rze­niem.

– Nie chcę, że­byś w ogóle zbli­żała się do Thur­stona – od­parł tata ostrze­gaw­czo. – To nie­bez­pieczny czło­wiek, a i tak by cię nie po­słu­chał.

– To co w ta­kim ra­zie zro­bimy? – za­py­tała.

Mama wes­tchnęła.

– Pan Lo­renz zgo­dził się sprze­dać nam bu­dy­nek za taką kwotę, jaką za­pro­po­no­wał pan Thur­ston, ale mu­simy do­star­czyć po­łowę tej sumy do pierw­szego maja, a resztę spła­cić do pierw­szego wrze­śnia.

– Po­nie­waż nasz na­jem i tak koń­czy się we wrze­śniu, to na­wet wię­cej, niż byłby zo­bli­go­wany nam za­pro­po­no­wać – do­dał wy­ja­śnia­jąco tata. – Ale nie mam po­ję­cia, skąd weź­miemy te pie­nią­dze.

– Jest jesz­cze czas – po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się, by to za­brzmiało opty­mi­stycz­nie.

Grace zmarsz­czyła czoło.

– Skąd mamy wziąć ta­kie pie­nią­dze do maja?

– Nie psujmy już dzi­siej­szego dnia roz­mo­wami o sie­ro­cińcu – stwier­dziła mama. – To nasz pro­blem, nie wasz.

– To nasz wspólny pro­blem – za­zna­czyła Grace. – To moja wina.

Tata ob­jął ją ra­mie­niem.

– Ni­gdy nie wzbra­niaj się przed mó­wie­niem prawdy, na­wet je­śli to ry­zy­kowne. Wy­my­ślimy coś.

Za mo­imi ple­cami wzniósł się w po­wie­trze ko­lejny pi­lot i wszy­scy ob­ró­ci­li­śmy się, żeby po­pa­trzeć.

– Po­roz­ma­wiamy o tym póź­niej – rze­kłam i zmu­si­łam się do uśmie­chu, żeby spró­bo­wali za­po­mnieć o pro­ble­mach. – Grace, chodź ze mną. Przed­sta­wię cię kilku pi­lo­tom. Przyda ci się do ar­ty­kułu.

Nie wy­glą­dała na go­tową na spo­tka­nie z kim­kol­wiek… Nie po tych wia­do­mo­ściach o J.B. Thur­sto­nie.

– Baw­cie się do­brze na dal­szej czę­ści po­kazu – po­wie­dzia­łam do mamy i taty, od­cią­ga­jąc ze sobą sio­strę. – Spo­tkamy się póź­niej. – Po­sła­łam im w po­wie­trzu ca­łusy i ru­szy­ły­śmy w stronę han­garu.

– Nie mogę uwie­rzyć w to, co pró­buje zro­bić Thur­ston – oświad­czyła Grace, jakby nie przyj­mo­wała tego do wia­do­mo­ści. – To wszystko moja wina.

– Prze­stań – po­wie­dzia­łam jej, cią­gnąc ją za sobą. – Mo­żemy po­roz­ma­wiać o tym póź­niej. Te­raz chcia­ła­bym, że­byś…

– Jak zdo­bę­dziemy te pie­nią­dze? I co, je­śli Thur­ston nie po­prze­sta­nie na tym, by wy­rzu­cić sie­roty? Co, je­śli bę­dzie szu­kał in­nych spo­so­bów ze­msty?

Mój wła­sny nie­po­kój w tej kwe­stii wzbu­dzał we mnie fru­stra­cję, ale te­raz nie mo­głam i tak nic z tym zro­bić.

– Wy­my­ślę ja­kiś plan. Obie­cuję.

Mu­sia­łam zmie­nić te­mat, żeby Grace nie ze­psuła ca­łego dnia tym swoim za­mar­twia­niem.

– Wiem, że je­steś na mnie wście­kła za to la­ta­nie – stwier­dzi­łam, choć wcale nie mia­łam ochoty jej o tym przy­po­mi­nać. – Więc mo­żesz to z sie­bie te­raz wy­rzu­cić.

– Jak mo­głaś się za­cho­wać tak sa­mo­lub­nie? – za­py­tała, od razu prze­rzu­ca­jąc całą uwagę, jak się spo­dzie­wa­łam. – La­ta­nie jest nie­bez­pieczne.

– Ży­cie w Sa­lem jest nie­bez­pieczne – od­po­wie­dzia­łam. – Jazda au­to­mo­bi­lem czy po­cią­giem nie­sie ry­zyko. Ży­cie to zbiór cią­głych przy­pad­ków. Dla­czego nie mia­łoby się żyć peł­nią?

Grace się skrzy­wiła. Szły­śmy przez tra­wia­ste pole w stronę han­garu, gdzie Luc przy­go­to­wy­wał się do swo­jego lotu.

– To coś in­nego i do­brze o tym wiesz. Mam wra­że­nie, że upar­łaś się, żeby ła­mać wszel­kie za­sady i te­sto­wać każdą gra­nicę.

Uści­snę­łam jej ra­mię.

– Bóg wie­dział, co ro­bił, kiedy mnie taką stwo­rzył. On się mną za­opie­kuje. – Nie mia­łam stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, czy sama w to wie­rzę, ale tak po­wie­dzia­łam.

Grace rzadko zda­rzało się prze­wra­cać oczami, ale te­raz to zro­biła.

– Nie­do­rzeczna wy­mówka uspra­wie­dli­wia­jąca wła­sną lek­ko­myśl­ność.

– Nie je­stem lek­ko­myślna – za­pro­te­sto­wa­łam ze śmie­chem. – Po pro­stu eks­cy­tu­jąca i spon­ta­niczna. Tylko tak je­stem w sta­nie prze­żyć te cią­gnące się bez końca dni w Sa­lem.

Nie po­tra­fi­łam na­wet my­śleć o tym, że ju­tro znów się tam obu­dzę. Nie zno­si­łam tej ha­rówki i znoju i nie­na­wi­dzi­łam su­ro­wych za­sad oraz ogra­ni­cza­ją­cych ocze­ki­wań. Nie mo­głam się już do­cze­kać na­szych uro­dzin w paź­dzier­niku i tego dnia, kiedy już ni­gdy nie będę mu­siała tam wra­cać.

– O, jest i on – po­wie­dzia­łam, gdy tylko zo­ba­czy­łam Luca. Wy­glą­dał tak przy­stoj­nie w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze i kra­wa­cie, z czapką do tyłu. Na­wet gdy­bym się w nim nie za­ko­chała, to i tak wyło­wi­ła­bym go z tłumu.

– Kto taki? – za­py­tała Grace.

– Lu­cas Vo­land. Sły­sza­łaś o nim, prawda?

– Kto nie sły­szał? Wi­dzia­ły­śmy go na po­ka­zach lot­ni­czych w No­wym Jorku mi­nio­nego lata.

– Zga­dza się. On uczył mnie la­tać.

– Czyli to on jest od­po­wie­dzialny za twoją lek­ko­myśl­ność?

– Nie wy­ła­do­wuj na nim swo­ich fru­stra­cji. To po pro­stu mój na­uczy­ciel.

Wtedy w sierp­niu nie udało nam się do niego do­stać na po­ka­zach lot­ni­czych, ale któ­re­goś wie­czoru po przed­sta­wie­niu po­szłam do re­stau­ra­cji Del­mo­nico’s i Luc sie­dział tam przy sto­liku z in­nymi męż­czy­znami. Po­de­szłam od razu do niego i po­pro­si­łam go, żeby na­uczył mnie la­tać. A on się zgo­dził.

Luc pod­niósł głowę, kiedy się zbli­ży­ły­śmy, i jego wzrok spo­czął na Grace. Mó­wi­łam mu, że mam sio­strę bliź­niaczkę, ale wy­raz jego twa­rzy zdra­dzał za­sko­cze­nie. Więk­szość lu­dzi, któ­rzy nas wi­dzieli po raz pierw­szy, nie po­tra­fiła nas od­róż­nić, ale po krót­kim cza­sie umieli już po­wie­dzieć, która to która.

Oczy­wi­ście ze względu na mój kom­bi­ne­zon lot­ni­czy trudno by­łoby, żeby nas te­raz po­my­lił.

– Luc – za­wo­ła­łam i po­ma­cha­łam w jego stronę.

Stał obok swo­jego blériota z klu­czem fran­cu­skim w dłoni. Za­raz jed­nak wrzu­cił go do drew­nia­nej skrzynki i wy­jął chu­s­teczkę, żeby otrzeć wszech­obecny olej ry­cy­nowy.

Grace ro­zej­rzała się, obej­mu­jąc szyb­kim, oce­nia­ją­cym i peł­nym iry­ta­cji wzro­kiem me­cha­ni­ków, han­gar i ae­ro­plan.

Kiedy do­szły­śmy do Luca, dum­nie ob­ję­łam sio­strę ra­mie­niem. Po raz pierw­szy w ży­ciu mia­łam obok sie­bie moje dwie ulu­bione osoby i nie po­tra­fi­łam ukryć ra­do­ści.

– To jest Grace – zwró­ci­łam się do Luca. – Grace, to jest Lu­cas Vo­land.

– Miło mi – od­parła chłodno Grace. Czy na­prawdę zło­ści się za to, że uczył mnie la­tać? Tak bar­dzo mi za­le­żało, żeby go po­lu­biła.

Luc stał sztywno.

– Bon­jour, ma­de­mo­iselle – wy­rzekł z lek­kim ukło­nem i sztucz­nym uśmie­chem.

– Hope mó­wiła mi, że to pan na­uczył ją la­tać – pod­jęła Grace, jakby igno­ru­jąc fakt, że wła­śnie po­znała jed­nego z naj­słyn­niej­szych lu­dzi w kraju. – Czy nie przej­muje się pan jej bez­pie­czeń­stwem?

Luc uniósł pod­bró­dek i przy­brał ten pro­tek­cjo­nalny wy­raz twa­rzy, który miał za­re­zer­wo­wany dla iry­tu­ją­cych fa­nów lot­nic­twa… i – jak się oka­zało – uciąż­li­wych star­szych sióstr.

– Jest do­ro­sła. Czyż nie? – za­py­tał, za­kła­da­jąc ręce na piersi.

– Tak, ale czy ona ro­zu­mie, ja­kie ry­zyko się z tym wiąże?

Te­raz przy­szła moja ko­lej, by prze­wró­cić oczami.

– Grace!

Luc zer­k­nął na mnie prze­lot­nie, a po­tem znów spoj­rzał na Grace. Nie wie­dzia­łam, co o niej my­śli, ale nie wy­glą­dał na zbyt ocza­ro­wa­nego.

– To nie moja rola, by mó­wić jej, jak bar­dzo to ry­zy­kowne. Sama po­winna wie­dzieć.

Grace otwo­rzyła już usta, ale wtedy do Luca pod­szedł je­den z me­cha­ni­ków i po­wie­dział mu coś po ci­chu do ucha. Ten ski­nął głową, po czym wy­pro­sto­wał się, skło­nił w na­szą stronę i z trud­nym do roz­szy­fro­wa­nia wy­ra­zem twa­rzy rzekł:

– Mu­szę już le­cieć.

Od­szedł, a mnie serce ści­snęło się drugi raz tego sa­mego dnia. Nie lu­bił Grace… i wy­star­czyło spoj­rzeć na nią, żeby wie­dzieć, że ona też go nie po­lu­biła.

– Ale aro­gant – wy­mam­ro­tała Grace pod no­sem. – Dla­czego ty go tak lu­bisz?

– Skąd wiesz, że go lu­bię?

– Masz to wy­raź­nie wy­pi­sane na twa­rzy. Och, Hope, ty je­steś w nim za­ko­chana, czyż nie?

Nie po­tra­fi­łam ukryć prawdy przed Grace. Znała mnie naj­le­piej na świe­cie… Cza­sem na­wet le­piej niż ja sama. Dla­tego tylko ża­ło­śnie wzru­szy­łam ra­mio­nami i się uśmiech­nę­łam.

Może i do­brze mnie znała, ale nie za­wsze wie­działa, co jest dla mnie naj­lep­sze.

A w tym mo­men­cie był tym Luc.