Diamenty są wieczne - Ian Fleming - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Diamenty są wieczne ebook i audiobook

Ian Fleming

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

41 osób interesuje się tą książką

Opis

JAMES BOND DZIĘKI MISTRZOWSKIEJ GRZE POZORÓW ROZPRACOWUJE AMERYKAŃSKĄ SZAJKĘ BEZWZGLĘDNYCH PRZEMYTNIKÓW

Bracia Spang nie są zwykłymi amerykańskimi gangsterami.

Żerują na słabościach ludzi bogatych, zaś biedni stanowią jedynie pionki w ich rozgrywce. Jack i Seraffimo, milionerzy kierowani nienasyconą żądzą władzy i absolutną braterską lojalnością, są śmiertelnie niebezpieczni i niezwykle trudni do pokonania.

James Bond otrzymuje nowe odpowiedzialne zadanie: musi przeniknąć do gangu i doprowadzić do upadku jego potężnych szefów.

Macki organizacji sięgają jednak wszędzie – do odległych kopalni diamentów w Afryce i do jaskiń hazardu w Las Vegas. Czy Bond zdoła wytropić przestępców, zanim zostanie zdemaskowany?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 36 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Polecam
00



Dla

J. F. C. B. i E. L. C.

oraz pamięci W. W. jr.

– w Saratodze, w roku 1954 i 1955.

W SERII UKAŻĄ SIĘ:

 

Casino Royale

Żyj i pozwól umrzeć

Moonraker

Diamenty są wieczne

Pozdrowienia z Rosji

Doktor No

Goldfinger

Tylko dla twoich oczu

Operacja Piorun

Szpieg, który mnie kochał

W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości

Żyje się tylko dwa razy

Człowiek ze złotym rewolwerem

Ośmiorniczka / W obliczu śmierci

 

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

1. Początek szlaku

2. Kamienie najwyższej jakości

O Autorze

Przypisy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści

1. Początek szlaku

Wielki skorpion cesarski z suchym szelestem wychynął spod kamienia, z jamy o średnicy ludzkiego palca, wysuwając groźnie do przodu kleszcze niczym zapaśnik ramiona.

Przed jamą znajdował się płaski skrawek ubitej ziemi. Skorpion stanął na jego środku na czubkach czterech par odnóży. Jego nerwy i mięśnie były przygotowane do szybkiego odwrotu, a zmysły starały się wyczuć drobne drgania podłoża, które miały zadecydować o kolejnym ruchu.

Blask księżyca przenikający między gałęziami sporego ciernistego krzewu tworzył świetliste plamy na twardym, gładkim korpusie sześciocalowego stworzenia, zaś na wilgotnym białym kolcu – wystającym z ostatniego segmentu odwłoka, teraz wygiętego i zawieszonego równolegle do płaskiego grzbietu – pojawił się blady połysk.

W końcu kolec powoli schował się w pęcherzyku, rozluźniły się też napięte nerwy w gruczołach jadowych u jego podstawy. Skorpion podjął decyzję. Zachłanność pokonała strach.

U podnóża stromego piaszczystego zbocza, dwanaście cali dalej, niewielki chrząszcz z mozołem i determinacją przedzierał się ku lepszemu żerowisku, które wcześniej udało mu się odkryć pod krzewem. Szybki bieg skorpiona w dół zbocza nie dał mu żadnej szansy na rozłożenie skrzydeł.

Owad bezradnie zamachał odnóżami, gdy ostre szczypce zacisnęły się na jego tułowiu. Sponad głowy napastnika spadł ostry kolec, który w mgnieniu oka pozbawił go życia.

Po zamordowaniu chrząszcza skorpion tkwił w bezruchu przez niemal pięć minut. Poświęcił ten czas na rozpoznanie swojej zdobyczy i ponowne wybadanie gruntu, a także powietrza, w poszukiwaniu niebezpiecznych wibracji. Uspokojony, wypuścił na wpół rozciętą ofiarę z nogogłaszczków, by wysunąć krótkie szczękoczułki i zagłębić je w ciele owada. Pożerał go przez godzinę, czyniąc to z niezwykłą pieczołowitością.

Wysoki kolczasty krzew, pod którym skorpion zabił chrząszcza, wyróżniał się pośród krajobrazu rozleglej połaci sawanny leżącej jakieś czterdzieści mil na południe od miasta Kissidougou na południowo-zachodnim krańcu Gwinei Francuskiej. Na horyzoncie z każdej strony było widać wzgórza i dżunglę, tutaj jednak rozciągał się płaski i kamienisty, niemal pustynny obszar o powierzchni dwudziestu mil kwadratowych. Wśród tropikalnych zarośli tylko ten jeden krzew zdołał osiągnąć wysokość domu – zapewne dlatego, że głęboko pod jego korzeniami znajdowała się woda – i można go było dostrzec z odległości wielu mil.

Krzew rósł mniej więcej na styku trzech afrykańskich państw – wprawdzie na terytorium Gwinei Francuskiej, ale zaledwie dziesięć mil powyżej najbardziej wysuniętego na północ punktu Liberii i pięć mil na wschód od granicy z Sierra Leone. Po drugiej stronie tej granicy, w okolicach Sefadu, działały wielkie kopalnie diamentów należące do firmy Sierra International, która była częścią potężnego imperium wydobywczego Afric International, które z kolei stanowiło istotny element aktywów trwałych Brytyjskiej Wspólnoty Narodów.

Godzinę wcześniej uwagę skorpiona ukrytego w jamie wśród korzeni zwróciły dwa rodzaje drgań. Najpierw pojawiło się delikatne szuranie przemieszczającego się chrząszcza. Ten rodzaj dźwięków drapieżnik potrafił natychmiast rozpoznać i odpowiednio sklasyfikować. Potem wokół krzewu rozbrzmiała cała seria niezrozumiałych głuchych odgłosów zakończona solidnym wstrząsem, który doprowadził do częściowego zawalenia podziemnego korytarza. Po nich nastąpiło ciche, rytmiczne drżenie ziemi, tak regularne, że szybko stało się jednym z elementów szumu tła, niebudzącym niepokoju. Po chwili przerwy owad wznowił swoje szelesty, i to właśnie pragnienie pożarcia zdobyczy po całym dniu ukrywania się przed najgroźniejszym wrogiem, czyli słońcem, okazało się dla skorpiona silniejsze niż pamięć o pozostałych odgłosach. Skłoniło go do wyjścia z kryjówki w blask księżyca sączący się między liśćmi.

Teraz, kiedy skorpion powoli wysysał soki z kawałków martwego chrząszcza przytrzymywanych szczękoczułkami, w oddali, gdzieś na wschodnim horyzoncie, rozbrzmiała zapowiedź także i jego zgonu, słyszalna dla człowieka, lecz składająca się z wibracji poza zakresem odbieranym przez organy czuciowe stawonoga.

Parę kroków dalej ciężka, niezgrabna dłoń z poobgryzanymi paznokciami powoli uniosła kamień o ostrych, nieregularnych krawędziach.

Nie rozległ się żaden dźwięk, jednak skorpion wyczuł nad głową drobny ruch w powietrzu. Natychmiast uniósł nogogłaszczki zakończone szczypcami, usiłując pochwycić nieznany przedmiot, usztywnił też ogon i wyprostował jadowy kolec. Krótkowzroczne oczy wpatrywały się w górę w poszukiwaniu wroga.

Ciężki kamień opadł szybko na ziemię.

– Czarny bydlak!

Mężczyzna patrzył, jak zmiażdżone ciało pajęczaka wije się w śmiertelnych konwulsjach.

W końcu ziewnął. Przesiedział w piaszczystym zagłębieniu niemal dwie godziny. Podniósł się na kolana i oparł o pień krzewu, a potem, ostrożnie osłaniając rękami głowę, wygramolił się na otwarty teren.

Mechaniczny hałas, na który czekał i który dla skorpiona oznaczał wyrok śmierci, stawał się coraz głośniejszy. Gdy mężczyzna wstał i skierował wzrok ku tarczy księżyca, dostrzegł na niebie niewyraźny pękaty czarny kształt przybliżający się od wschodu. W księżycowym blasku na moment zalśniły obracające się łopaty wirnika.

Mężczyzna wytarł dłonie o przybrudzone szorty w kolorze khaki i szybko obszedł krzew, by znaleźć się w miejscu, w którym z kryjówki wystawało tylne koło zdezelowanego motocykla. Pod tylnym siodełkiem po obu stronach były przymocowane skórzane sakwy na narzędzia. Z jednej z nich wydobył niewielki, ale ciężki pakunek, który schował pod rozpiętą koszulą. Z drugiej sakwy wyjął cztery tanie latarki elektryczne i ruszył pięćdziesiąt jardów dalej, gdzie rozciągał się pusty, równy obszar wielkości kortu tenisowego. Wkręcił w ziemię i włączył latarki w trzech rogach lądowiska, zapalił również czwartą. Ścisnąwszy ją w dłoni, zajął miejsce w ostatnim narożniku i czekał.

Helikopter zbliżał się do niego powoli, lecąc na wysokości nieprzekraczającej stu stóp, a jego potężne płaty leniwie pracowały na niskich obrotach. Sprawiał wrażenie jakiegoś ogromnego, źle skonstruowanego owada. Człowiek stojący na ziemi doszedł do wniosku, jak zwykle zresztą, że maszyna robi zbyt wiele hałasu.

Zawisła w powietrzu dokładnie nad jego głową, pochylając nieco dziób. Z kokpitu wysunęła się ręka i nastąpiły dwa błyski latarki. Jeden krótki, jeden długi – litera A w alfabecie Morse’a.

Mężczyzna w odpowiedzi nadał znaki B i C, a potem wetknął czwartą latarkę w ziemię i odszedł na bok, osłaniając oczy przed wirującymi kłębami pyłu. Kąt natarcia łopat niepostrzeżenie zmniejszył się do zera i helikopter łagodnie osiadł w prostokącie wyznaczonym przez cztery światła. Terkot silnika stopniowo ucichł, na koniec rozległo się jeszcze pojedyncze kaszlnięcie. Śmigło ogonowe kręciło się przez chwilę na jałowym biegu, a łopaty głównego wirnika wykonały kilka niezgrabnych obrotów, by się wreszcie zatrzymać.

Zapadła głucha cisza. Przerwał ją świerszcz, który zaczął ćwierkać pośród gałęzi, a gdzieś niedaleko rozbrzmiał zaniepokojony świergot nocnego ptaka.

Gdy po pewnym czasie opadł kurz, pilot z trzaskiem otworzył drzwi kokpitu i wysunął na zewnątrz niewielką aluminiową drabinkę, po której sztywnym krokiem zlazł na ziemię. Stanął przy maszynie i czekał, aż drugi mężczyzna obejdzie wszystkie narożniki lądowiska, żeby pozbierać i powyłączać latarki. Spóźnił się na spotkanie o pół godziny i wcale nie cieszyła go perspektywa wysłuchiwania nieuchronnych skarg ze strony tego faceta. Nie cierpiał Afrykanerów, zaś szczególnie gardził tym konkretnym osobnikiem. Dla kogoś, kto był prawdziwym Reichsdeutscher i asem Luftwaffe walczącym pod dowództwem Adolfa Gallanda w obronie Rzeszy, stanowili zepsutą rasę ludzi przebiegłych, głupich i źle wychowanych. Jasne, ten prymityw podjął się niebezpiecznego zadania, ale czymże to było w porównaniu z pilotowaniem śmigłowca przez pięćset mil ponad dżunglą, w środku nocy, a potem koniecznością odbycia drogi powrotnej?

Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, pilot uniósł lekko dłoń na powitanie.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Mam nadzieję, że tak. Tyle że znowu się spóźniłeś! Ledwo zdążę przedostać się przez granicę przed nadejściem świtu.

– Kłopoty z iskrownikiem. Każdy ma jakieś problemy, kolego. Dzięki Bogu w ciągu roku pełnia przypada tylko trzynaście razy. Dobra, jeśli masz ten towar, dawaj go. Zatankujemy jeszcze maszynę i będę leciał.

Nie odzywając się ani słowem, człowiek z kopalni diamentów sięgnął za pazuchę i podał mu starannie zawiązany ciężki pakiecik.

Pilot przyjął zawiniątko. Było mokre od potu zalewającego żebra przemytnika. Wrzuciwszy je do bocznej kieszeni schludnej koszuli safari, schował dłoń za plecy i wytarł palce o szorty.

– Dobrze – powiedział. Odwrócił się w stronę helikoptera.

– Chwileczkę – odezwał się szmugler. W jego głosie pojawiła się jakaś ponura nuta.

Niemiec przekręcił głowę i skierował na niego wzrok. Pomyślał, że to głos służącego, który zebrał się na odwagę i postanowił poskarżyć się na jedzenie.

– Ja? O co chodzi?

– Robi się coraz bardziej niebezpiecznie. No wiesz, u nas w kopalniach. Bardzo mi się to wszystko nie podoba. Z Londynu przysłali tu tego ważniaka od wywiadu, na pewno czytałeś o nim w gazetach. Nazywa się Sillitoe i podobno został zatrudniony przez Diamond Corporation. W każdym razie wprowadzono sporo nowych przepisów i dwukrotnie zwiększono wszystkie kary! Paru moich mniejszych dostawców trochę to przestraszyło. Chciałem pokazać, że nie warto ze mną zadzierać, i… No cóż, jeden z nich w jakiś dziwny sposób wpadł do rozdrabniarki. Sprawy się przez to odrobinę wyprostowały, ale i tak musiałem im zapłacić więcej, to znaczy dodatkowe dziesięć procent, i nadal nie są zadowoleni. Pewnego dnia ludzie z ochrony dorwą któregoś z moich pośredników, a znasz przecież te czarne świnie. Nie potrafią znieść solidnego lania. – Spojrzał szybko pilotowi w oczy, a potem odwrócił wzrok. – Zresztą wątpię, czy ktokolwiek zdołałby przetrzymać chłostę sjambokiem. Chyba ja też nie dałbym rady.

– No i? – zapytał pilot. Zastanawiał się przez moment. – Mam przekazać tę groźbę ABC?

– Ja nikomu nie grożę! – wyjaśnił pospiesznie przemytnik. – Po prostu chciałbym, żeby zdali sobie sprawę, że robi się gorąco. Zresztą już pewnie o tym wiedzą, musieli usłyszeć o tym Sillitoe. Zobacz tylko, co napisał prezes w raporcie rocznym. Jego zdaniem nasze kopalnie tracą ponad dwa miliony funtów rocznie z powodu nielegalnego obrotu diamentami i przemytu, i że powstrzymaniem tego procederu powinny zająć się władze. Powstrzymaniem procederu… Co to właściwie oznacza? Chodzi po prostu o mnie!

– I o mnie – zauważył łagodnie pilot. – Zatem czego właściwie chcesz? Więcej forsy?

– Tak – odrzekł z uporem drugi mężczyzna. – Chcę większej działki. Dodatkowo dwadzieścia procent albo będę musiał z tym skończyć. – Usiłował dostrzec wyraz zrozumienia na twarzy rozmówcy.

– No dobrze – odparł pilot obojętnym tonem. – Przekażę wiadomość Dakarowi. Jeśli będą zainteresowani, zapytają o to w Londynie. Ale to w ogóle nie zależy ode mnie i na twoim miejscu – Niemiec po raz pierwszy nieco się rozluźnił – nie naciskałbym tak bardzo tych ludzi. Potrafią być groźniejsi od tego całego Sillitoe, od firmy i od wszystkich władz, z którymi miałem do czynienia. Po tej stronie szlaku przerzutowego w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy zginęło już trzech gości. Jeden okazał się tchórzem, a dwaj pozostali podbierali towar z paczki. Wiesz o tym przecież. Twój poprzednik miał paskudny wypadek, nieprawdaż? Kto przechowuje dynamit w takim miejscu… Pod własnym łóżkiem! To do niego niepodobne, nawiasem mówiąc, zawsze starał się zachowywać ostrożność w każdej sytuacji.

Przez moment stali obaj w blasku księżyca, przypatrując się sobie nawzajem. W końcu przemytnik wzruszył ramionami.

– W porządku – powiedział. – Przekaż im po prostu, że krucho u mnie z kasą i potrzebuję trochę więcej na opłacenie ludzi. Na pewno to zrozumieją, a jeśli mają odrobinę rozsądku, to dołożą jeszcze dziesięć procent dla mnie. Jeśli nie, to… – Nie dokończywszy zdania, zrobił krok w kierunku śmigłowca. – Chodźmy. Pomogę ci przy tankowaniu.

Dziesięć minut później pilot wspiął się do kokpitu i wciągnął do środka drabinkę. Zanim zatrzasnął drzwi, uniósł dłoń w geście pożegnania.

– No to na razie – rzucił. – Do zobaczenia za miesiąc.

Człowiek stojący na ziemi nagle poczuł się samotny.

– Totsiens – odparł i pomachał ręką niemal tak serdecznie, jak gdyby rozstawał się z ukochaną. – Alles van die beste.

Stanął z boku i zbliżył dłoń do oczu, by osłonić je przed pyłem.

Pilot zasiadł w fotelu i zapiął pasy bezpieczeństwa, a potem oparł stopy na pedałach sterownicy. Upewniwszy się, że hamulce podwozia są zaciągnięte, przesunął dźwignię skoku maksymalnie w dół, otworzył zawór paliwa i nacisnął rozrusznik. Zadowolony z miarowej pracy silnika, zwolnił hamulec blokujący wirnik i delikatnie przekręcił manetkę przepustnicy znajdującą się na dźwigni. Kiedy za oknami kabiny zaczęły się powoli obracać długie łopaty śmigła nośnego, spojrzał do tyłu, na warkoczące śmigło ogonowe. Po chwili odwrócił się ponownie i patrzył, jak wskaźnik prędkości wirnika głównego stopniowo zbliża się do dwustu obrotów na minutę. Gdy tylko strzałka przekroczyła tę wartość, pilot wyłączył hamulce podwozia, po czym powoli, pewnym ruchem podniósł dźwignię skoku. Wirujące w górze łopaty pochyliły się i zaczęły bardziej energicznie miesić powietrze. Zwiększył ciąg, a wówczas maszyna uniosła się niespiesznie z głośnym terkotem. Mniej więcej na wysokości stu stóp równocześnie nacisnął lewy pedał steru i popchnął drążek wystający z podłogi między jego kolanami.

Helikopter przechylił się ku wschodowi. Nabrawszy wysokości i prędkości, z warkotem pomknął w kierunku wskazywanym przez księżyc.

Mężczyzna stojący na ziemi patrzył, jak śmigłowiec znika w oddali, a wraz z nim odlatują diamenty o wartości stu tysięcy funtów, podwędzone w ciągu ostatniego miesiąca z urobku przez jego współpracowników. Potem każdy z nich spokojnie trzymał je na swoim różowym języku, podczas gdy on stał obok fotela dentystycznego i opryskliwym głosem dopytywał, w którym miejscu pacjent odczuwa ból.

Nie przestając rozmawiać o uzębieniu, wyjmował im kamienie z ust i unosił pod światło lampy stomatologicznej, a potem cicho podawał kwotę – pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć, sto. Zawsze kiwali głowami na znak zgody. Przyjmowali banknoty, chowali je w ubraniu i opuszczali gabinet wyposażeni w kilka tabletek aspiryny oraz świstek papieru służący jako alibi. Nie protestowali, musieli zaakceptować zaproponowaną przez niego cenę. Tubylec nie miał żadnej możliwości wyniesienia diamentów z kopalni. Kiedy górnik opuszczał teren zakładu, co zdarzało się może raz do roku, gdy odwiedzał członków swojego plemienia albo wybierał się na pogrzeb krewnego, przechodził procedurę szczegółowej kontroli, obejmującą prześwietlenie i spożycie oleju rycynowego, a jeśli został przyłapany na kradzieży, czekała go ponura przyszłość. Znacznie łatwiej było wybrać się do dentysty w dniu, w którym pełnił dyżur „ten człowiek”. Do tego przecież na zdjęciu rentgenowskim nie da się zauważyć banknotów.

Mężczyzna zaczął pchać motocykl po wyboistym podłożu i w końcu dotarł do wąskiej ścieżki prowadzącej ku wzgórzom na granicy z Sierra Leone. Rysowały się już nieco wyraźniej na horyzoncie. Wsiadł i wyruszył w drogę, wiedząc, że zdoła dotrzeć do chaty Susie w ostatniej chwili, tuż przed świtem. Skrzywił się na myśl o tym, że będzie musiał po tej męczącej nocy uprawiać z nią seks. To była jednak konieczność. Pieniądze nie stanowiły wystarczającej zapłaty za alibi, które mu zapewniała. Tę dziewczynę interesowało przede wszystkim jego białe ciało.

Potem czeka go jeszcze dziesięć mil drogi do klubu, gdzie zje śniadanie i będzie musiał znieść ordynarne żarty kolegów.

„I jak, przyjacielu, zrobiłeś jej solidne wypełnienie?”, „Słyszałem, że ma najlepszy przód w całej prowincji”, „Oj, doktorze, co się z tobą dzieje w czasie pełni?”…

Jednak każda paczka towaru o wartości stu tysięcy funtów oznaczała kolejny tysiąc funtów w jego skrytce bankowej w Londynie. W ładnych, świeżutkich piątkach. Warto było zaryzykować. Boże, i to jeszcze jak! Ale długo nie da się tego ciągnąć. W żadnym razie! Kiedy uzbiera dwadzieścia kawałków, na pewno z tym skończy. A potem?

Z głową wypełnioną wspaniałymi marzeniami mężczyzna pędził przez równinę na podskakującym motocyklu najszybciej jak potrafił, oddalając się od wielkiego ciernistego krzewu, pod którym rozpoczynał się skomplikowany szlak przerzutowy w największej na świecie operacji przemytu diamentów. Prowadził w miejsca oddalone o pięć tysięcy mil – tam gdzie kamienie miały ozdobić czyjeś powabne dekolty.

2. Kamienie najwyższej jakości

– Nie próbuj tego wpychać, tylko sobie to wkręć! – rzucił niecierpliwie M.

James Bond zanotował w pamięci, że należy przekazać szefowi sztabu tę cenną poradę przełożonego, po czym podniósł jubilerską lupę, która znów spadła na blat. Tym razem zdołał ją stabilnie umieścić w prawym oczodole.

Choć zbliżał się koniec lipca i pomieszczenie o tej porze rozjaśniał słoneczny blask, M włączył biurkową lampę i przekręcił klosz w taki sposób, że żarówka była skierowana bezpośrednio na gościa.

Bond podniósł obrobiony szlifem brylantowym kamień i spojrzał nań pod światło. Kiedy go obracał w palcach, skomplikowana sieć fasetek mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Migotanie po pewnym czasie okazało się męczące dla wzroku.

Wyjął lupę z oka i zaczął szukać właściwych słów do opisu swoich wrażeń.

M rzucił mu pytające spojrzenie.

– No i co? Piękny kamień, prawda?

– Wspaniały – odparł Bond. – Musi być wart furę pieniędzy.

– Może parę funtów ze względu na szlif – zauważył sucho M. – To tylko kawałek kwarcu! No dobrze, spróbujmy jeszcze raz. – Zerknął na listę leżącą przed nim na biurku, wybrał kolejną bibułkową kopertę i sprawdziwszy zapisany na niej numer, rozłożył ją i przesunął ku podwładnemu.

Bond umieścił kwarcowy kamyk w opakowaniu i wziął drugą próbkę.

– Dla pana to nic trudnego, sir. – Uśmiechnął się do szefa. – Ma pan ściągawkę.

Wsadził ponownie lupę w oczodół i uniósł diament – o ile rzeczywiście był to diament – pod światło. Uznał, że tym razem o wątpliwościach nie może być mowy. Podobnie jak poprzedni egzemplarz, kamień o brylantowym szlifie miał trzydzieści dwie fasetki w górnej części i dwadzieścia cztery w dolnej, i również ważył około dwudziestu karatów, w środku płonął jednak białoniebieski ogień, a refleksy światła w niezliczonych kolorach, odbijające się i załamujące w jego wnętrzu, kłuły oko obserwatora niczym szpilki. Lewą dłonią Bond sięgnął po kwarcową imitację i umieścił ją obok diamentu przed szkiełkiem lupy. W porównaniu z olśniewającym blaskiem półprzezroczystego brylantu wydawała się pozbawioną życia, niemal matową bryłką materii. Barwy tęczy, które Bond podziwiał raptem przed kilkoma minutami, były teraz bure i mętne.

Bond odłożył kawałek kwarcu i jeszcze raz zajrzał do wnętrza szlachetnego kamienia. Teraz już rozumiał, dlaczego diamenty przez stulecia wzbudzały tyle emocji i skąd się brało niemal erotyczne pożądanie, które odczuwali ludzie zajmujący się ich transportem, szlifowaniem i sprzedażą. Byli zniewoleni ich pięknem – tak czystym, że niosło ze sobą pewien rodzaj prawdy, boską władzę, w której obliczu wszystkie inne przedmioty materialne, na przykład ta odrobina krzemionki, obracały się w glinę. W ciągu paru minut Bond pojął mit otaczający diamenty i zyskał pewność, że nigdy nie zapomni tego, co zobaczył w sercu brylantu.

Umieścił diament na kawałku papieru i wypuścił lupę, która spadła na jego otwartą dłoń. Spojrzał w czujne oczy M.

– Tak – powiedział. – Teraz już rozumiem.

M rozsiadł się wygodniej w fotelu.

– Właśnie to miał na myśli Jacoby, z którym niedawno spotkałem się na lunchu w siedzibie Diamond Corporation. Stwierdził, że jeśli mam się zajmować rynkiem diamentów, powinienem postarać się zrozumieć, o co w tym tak naprawdę chodzi. Nie tylko o miliardy dolarów obrotu i znaczenie diamentów jako zabezpieczenia przed inflacją, czy też o ich sentymentalną wartość jako materiału na pierścionki zaręczynowe i podobne ozdoby. Mówił, że należy przede wszystkim zdać sobie sprawę, z czego wynika namiętność do tych kamieni, i dlatego pokazał mi to, co ja pokazuję teraz tobie. – Pozwolił sobie na lekki uśmiech. – Jeśli w jakiś sposób poprawi ci to nastrój, to przyznam się, że ten kawałek kwarcu zafascynował mnie tak samo jak ciebie.

Bond siedział w bezruchu i nie odezwał się ani słowem.

– No dobrze – rzucił M. Wskazał gestem stos papierowych pakiecików piętrzący się na biurku. – Dałem do zrozumienia, że chętnie wypożyczyłbym kilka próbek. Nie mieli nic przeciwko temu i dziś rano przesłali mi to do domu. – M zajrzał do listy. – To, czemu się przyglądałeś, to okaz najwyższej klasy nazywanej Jager. – Pokazał duży kamień leżący przed Bondem. – A to jest Top Crystal, dziesięć karatów, szlif schodkowy typu baguette. Bardzo piękny kamień, jednak wart tylko połowę tego co Jager, z ledwo widoczną żółtawą domieszką. Z kolei Cape, który ci za chwilę zaprezentuję, według Jacoby’ego ma lekki brązowawy odcień, ale jak mi Bóg miły, nie jestem w stanie go dostrzec. Wątpię, czy ktoś, kto nie jest ekspertem, potrafi go zauważyć.

Bond posłusznie sięgnął po kamień klasy Top Crystal. Następny kwadrans M poświęcił na zademonstrowanie całej gamy diamentów, w tym pięknej serii kolorowych okazów – rubinowych, błękitnych, różowych, żółtych, zielonych i fioletowych. W końcu przesunął po blacie paczuszkę mniejszych odłamków, zawierających zanieczyszczenia i wady albo odznaczających się niewłaściwym kolorem.

– Diamenty przemysłowe, z powodu jakości nie traktuje się ich jako kamieni jubilerskich – wyjaśnił. – Stosowane w obrabiarkach i podobnych urządzeniach. Jednak w żadnym razie nie należy ich lekceważyć. W ubiegłym roku Amerykanie wydali pięć milionów funtów na zakup takiego towaru, a to przecież tylko jeden z rynków. Bronsteen wspominał, że kamienie tego typu były używane podczas drążenia tunelu Świętego Gotarda. Potrzebne są także dentystom, którzy wiercą nam dziury w zębach. To najtwardszy materiał na świecie. Nie niszczy się nigdy. – M wyciągnął fajkę i zaczął ją napełniać tytoniem. – Teraz wiesz o diamentach tyle co ja.

Bond odchylił się na krześle. Z roztargnieniem popatrzył na skrawki bibuły i kamienie rozrzucone na wyłożonym czerwoną skórą blacie biurka. Zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi.

Rozległ się trzask zapałki pocieranej o pudełko. Bond obserwował, jak M ubija w kominie fajki żarzący się tytoń, a potem ponownie chowa zapałki i przekręca krzesło, by zająć swoją ulubioną pozycję do rozmyślań.

Zerknął na zegarek. Było wpół do dwunastej. Bond z zadowoleniem pomyślał o tacce z korespondencją przychodzącą pełnej ściśle tajnych materiałów, które z radością porzucił godzinę temu, gdy wezwał go tutaj dzwonek czerwonego telefonu. Miał niemal całkowitą pewność, że już nie będzie musiał się nimi zajmować. „Chyba chodzi o nowe zlecenie” – stwierdził szef sztabu w odpowiedzi na jego pytanie. „Szef oświadczył, że do lunchu nie zamierza odbierać żadnych telefonów, i kazał umówić cię na spotkanie w Scotland Yardzie o drugiej. Pospiesz się”. Bond zabrał marynarkę i wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie z satysfakcją odnotował, że jego sekretarka wpisuje właśnie do rejestru kolejną pękatą teczkę opatrzoną naklejką „bardzo pilne”.

– To M – wyjaśnił, gdy uniosła głowę. – Bill sądzi, że mogę dostać nowe zadanie, więc raczej nie będzie pani miała przyjemności wrzucić mi tego na biurko. Jeśli o mnie chodzi, może pani nawet wysłać te materiały do redakcji „Daily Express”. – Uśmiechnął się. – Czy kolega Sefton Delmer nie jest przypadkiem pani chłopakiem, Lil? To chyba coś dla niego, prawda?

Popatrzyła na niego krytycznie.

– Ma pan przekrzywiony krawat – zauważyła chłodno. – Poza tym właściwie go nie znam.

Pochyliła się ponownie nad rejestrem, a Bond wyszedł na korytarz, rozmyślając o tym, że ma wyjątkowe szczęście, bo trafiła mu się naprawdę piękna sekretarka.

Krzesło M skrzypnęło i Bond skierował wzrok na drugą stronę biurka, na człowieka, który zaskarbił sobie sporą część jego sympatii oraz pełną lojalność i posłuszeństwo.

Odpowiedziało mu zatroskane spojrzenie szarych oczu. M wyjął z ust fajkę.

– Kiedy wróciłeś z tego urlopu we Francji?

– Dwa tygodnie temu, sir.

– Dobrze wykorzystałeś czas?

– Nie najgorzej, sir. Pod koniec już się trochę nudziłem.

M nie skomentował słów podwładnego.

– Przeglądałem twoje akta – stwierdził. – Jeśli chodzi o strzelanie z broni krótkiej, mieścisz się w czołówce. Umiejętności walki wręcz na poziomie zadowalającym, a zgodnie z wynikami ostatnich badań jesteś w całkiem niezłej formie. – Zamilkł na chwilę. – Tak się składa – podjął beznamiętnym tonem – że mam dla ciebie dość trudne zadanie. Chciałem mieć pewność, że sobie z nim poradzisz.

– Oczywiście, sir. – Bond poczuł lekką irytację.

– Na twoim miejscu podchodziłbym nieco poważniej do tej roboty, zero zero siedem! – rzucił surowo M. – Powiedziałem, że może być trudno, nie po to, żeby zabrzmiało to melodramatycznie. Na świecie jest mnóstwo podstępnych ludzi, których nie miałeś jeszcze okazji spotkać, a istnieje pewne prawdopodobieństwo, że niektórzy z nich są zamieszani w tę aferę. I to akurat ci najbardziej skuteczni. Zatem nie bądź taki drażliwy. Mam powody, żeby zastanowić się dwa razy, zanim ci powierzę to zadanie.

– Przepraszam, sir.

– No dobrze… – M odłożył fajkę i pochylił się, opierając skrzyżowane ręce na blacie. – Przedstawię ci teraz całą historię, a na koniec zdecydujesz, czy chcesz się tego podjąć, czy nie. Otóż tydzień temu odwiedził mnie pewien wysoko postawiony urzędnik Ministerstwa Skarbu. Przyprowadził ze sobą dyrektora gabinetu do spraw kontaktów z Zarządem Handlu. Chodziło im o diamenty. Okazuje się, że większość kamieni o jakości jubilerskiej wydobywa się na terytoriach brytyjskich, a dziewięćdziesiąt procent transakcji sprzedaży diamentów zawieranych jest w Londynie i odpowiada za nie Diamond Corporation. – M wzruszył ramionami. – Nie pytaj, dlaczego tak jest. Brytyjczycy opanowali ten biznes na początku wieku i jakoś udało nam się ten stan utrzymać do dziś. Wartość obrotów jest ogromna, to pięćdziesiąt milionów funtów rocznie! Najważniejsze źródło przychodów, jakie mamy. Nic zatem dziwnego, że kiedy pojawiają się jakieś kłopoty, przedstawiciele rządu zaczynają się niepokoić. A właśnie coś takiego się wydarzyło. – M spojrzał łagodnie na Bonda. – Co roku z Afryki ktoś nielegalnie wywozi diamenty o wartości dwóch milionów funtów.

– To rzeczywiście mnóstwo pieniędzy – przyznał Bond. – Dokąd trafiają te kamienie?

– Oni twierdzą, że do Ameryki, i moim zdaniem mają rację. To zdecydowanie największy rynek na świecie, a tamtejsze gangi jako jedyne są w stanie zorganizować operację przemytu na taką skalę.

– Dlaczego firmy wydobywcze nic z tym nie robią?

– Robią wszystko, co się da – odparł M. – Zapewne czytałeś w gazetach, że De Beers zatrudnił naszego znajomego, Percy’ego Sillitoe, po jego odejściu z MI5. Jest teraz na miejscu, współpracuje z południowoafrykańskimi służbami bezpieczeństwa. O ile mi wiadomo, przedstawił dość druzgocący raport i zgłosił mnóstwo znakomitych pomysłów związanych z zaostrzeniem środków ochrony, jednak ani Ministerstwo Skarbu, ani Zarząd Handlu nie są do nich specjalnie przekonanie. Ich zdaniem sprawa jest zbyt poważna, by zajmowało się nią wiele odrębnych spółek górniczych, choćby nawet były znane ze skuteczności. Mają zresztą pewien dość poważny argument za tym, żeby podjąć oficjalnie działania na własną rękę.

– Mianowicie jaki, sir?

– W Londynie znajduje się obecnie spora paczka przemyconych diamentów – wyjaśnił M, spoglądając na Bonda roziskrzonymi oczami. – Czekają na transport do Stanów. Tak się składa, że Wydział Specjalny zna tożsamość kuriera i wie, kto ma mu towarzyszyć w podróży, żeby go przypilnować. Gdy tylko Ronnie Vallance dowiedział się o tej historii, a zdradził mu ją jeden z jego szpicli z Soho, a raczej, jak woli o nich mówić, jeden z członków jego „brygady cieni”, natychmiast skontaktował się z Ministerstwem Skarbu. Ministerstwo porozumiało się z Zarządem Handlu i szefowie obu resortów zwrócili się do premiera. Premier upoważnił ich do skorzystania z Tajnej Służby Wywiadowczej.

– A dlaczego, sir, nie zajmie się tym Wydział Specjalny albo MI5? – Bond pomyślał, że ostatnimi czasy M nabrał niebezpiecznego zwyczaju wchodzenia w kompetencje innych instytucji.

– Oczywiście można by było aresztować kurierów od razu po odebraniu przesyłki, podczas próby opuszczenia kraju – odpowiedział M ze zniecierpliwieniem. – Ale to nie zatrzymałoby przemytu. Ci ludzie nie zaczną sypać. Zresztą kurierzy to tylko płotki, dostają towar od jakiegoś człowieka w parku, a kiedy docierają na miejsce, przekazują go innemu człowiekowi w innym parku. Jedynym sposobem rozpracowania tej siatki jest prześledzenie szlaku do Ameryki i ustalenie, dokąd prowadzi po tamtej stronie. Obawiam się, że FBI nam za bardzo nie pomoże, bo to jedynie niewielki odcinek frontu w ich wojnie z najgroźniejszymi gangami, a przy tym proceder w żaden sposób nie szkodzi Stanom Zjednoczonym. Powiedziałbym nawet, że jest wprost przeciwnie. Straty ponosi jedynie Anglia. No i pamiętajmy, że policja i MI5 nie mogą prowadzić działań na obcym terytorium. Sprawą może zająć się wyłącznie wywiad.

– Tak, rozumiem – odparł Bond. – Ale czy mamy jakieś inne punkty zaczepienia?

– Czy słyszałeś kiedyś nazwę „House of Diamonds”?

– Tak, sir, oczywiście. To duża amerykańska firma jubilerska. Ma salony przy Zachodniej Czterdziestej Szóstej Ulicy w Nowym Jorku i na rue de Rivoli w Paryżu. O ile wiem, na rynku zdobyła niemal tak mocną pozycję jak Cartier, Van Cleef czy Boucheron. Bardzo szybko się rozwinęła po wojnie.

– Owszem – potwierdził M. – Właśnie o nich mi chodzi. Mają też niewielki sklep w Londynie, przy Hatton Garden. Na comiesięcznych prezentacjach organizowanych przez Diamond Corporation do niedawna należeli do najaktywniejszych klientów, jednak od trzech lat kupują coraz mniej, mimo że, jak przed chwilą zauważyłeś, co roku sprzedają coraz więcej biżuterii. Muszą mieć jakieś inne źródło zaopatrzenia w diamenty. Na naszym spotkaniu wspomniał o nich człowiek z Ministerstwa Skarbu. Nie udało mi się odkryć nic, do czego można by się przyczepić. Londyńskim oddziałem kieruje jeden z najważniejszych ludzi w przedsiębiorstwie i wydaje się to dość dziwne, wziąwszy pod uwagę niewielką liczbę transakcji. Facet nazywa się Rufus B. Saye i niewiele więcej o nim wiemy. Codziennie je lunch w American Club na Piccadilly. Grywa w golfa w Sunningdale. Nie pije i nie pali, mieszka w Savoyu. Przykładny obywatel. – M wzruszył ramionami. – Jednak branża handlu diamentami to sympatyczne, oparte na konkretnych zasadach, niemal rodzinne przedsięwzięcie i ktoś odniósł wrażenie, że w wypadku House of Diamonds sytuacja wygląda cokolwiek dziwnie. To w zasadzie wszystko.

Bond uznał, że pora zadać pytanie za milion.

– Na czym ma polegać moja rola, sir? – Spojrzał w oczy przełożonemu siedzącemu po drugiej stronie biurka.

– Jesteś umówiony w Scotland Yardzie na spotkanie z Vallance’em – M zerknął na zegarek – za godzinę z hakiem. Ronnie wprowadzi cię w temat. Zamierzają dziś zwinąć tego kuriera i podstawić cię na jego miejsce.

Bond delikatnie zacisnął palce na poręczach swojego krzesła.

– A co potem?

– A potem – oznajmił stanowczo M – przeszmuglujesz te diamenty do Ameryki. Przynajmniej taki jest plan. Co o tym sądzisz?

Ian Lancaster Fleming urodził się 28 maja 1908 roku w Londynie. Uczęszczał do Eton College, a najważniejszy okres swojej młodości spędził w różnych krajach Europy, studiując języki obce. Pierwszą pracę zdobył w Agencji Reutera, potem przez krótki czas był maklerem giełdowym. Po wybuchu II wojny światowej został adiutantem admirała Johna Godfreya, dyrektora Wywiadu Marynarki Wojennej. Miał okazję odegrać znaczącą rolę w działaniach szpiegowskich prowadzonych przez Wielką Brytanię i inne sprzymierzone państwa.

Po wojnie został zatrudniony przez wydawnictwo Kemsley Newspapers na stanowisku szefa działu zagranicznego dziennika „The Sunday Times”. Był odpowiedzialny za siatkę korespondentów mocno zaangażowanych w wydarzenia okresu zimnej wojny.Jego pierwsza powieść, Casino Royale, została wydana w 1953 roku. Po raz pierwszy pojawia się w niej postać Jamesa Bonda, agenta specjalnego numer 007. Pierwszy nakład sprzedał się w ciągu miesiąca. W następstwie odniesionego sukcesu Fleming co roku aż do śmierci publikował kolejną książkę z cyklu o Bondzie. Jego podróże, zainteresowania i doświadczenia wojenne nadają wiarygodność wszystkim stworzonym przez niego dziełom. Raymond Chandler nazwał go „najbardziej dynamicznym i przebojowym autorem thrillerów w Anglii”. Piąta z kolei powieść, zatytułowana From Russia With Love (Pozdrowienia z Rosji), została przyjęta szczególnie dobrze, a jej sprzedaż gwałtownie wzrosła, kiedy prezydent John F. Kennedy wymienił ją wśród swoich ulubionych książek. Łącznie sprzedano ponad 100 milionów egzemplarzy powieści o Bondzie, stały się one również materiałem wyjściowym dla niezmiernie popularnej serii filmów, której pierwszą odsłoną był wprowadzony na ekrany w 1962 roku Doktor No. W rolę agenta 007 wcielił się w nim Sean Connery.

Książki z serii o Bondzie zostały napisane na Jamajce – w kraju, który Fleming pokochał podczas wojny i w którym zbudował swój dom znany pod nazwą Goldeneye. W roku 1952 poślubił Ann Rothermere. Jego historia o magicznym samochodzie, napisana w 1961 roku dla jedynego syna państwa Flemingów, Caspara, przybrała później postać powieści Chitty Chitty Bang Bang, która również została zekranizowana3.

Ian Fleming zmarł na zawał serca 12 sierpnia 1964 roku.

 

www.ianfleming.com

Twitter/X: TheIanFleming

Instagram: Ianflemings007

Facebook: IanFlemingBooks

Przypisy

3 Książkę wydano w Polsce nakładem wydawnictwa Znak Emotikon pod tytułem Bang Bang! Wystrzałowy samochód w tłumaczeniu Katarzyny Szczepańskiej-Kowalczuk; polski tytuł filmu to Nasz cudowny samochodzik (przyp. tłum.).

DIAMONDS ARE FOREVER

Copyright © Ian Fleming Publications Ltd, 1956

The moral rights of the author have been asserted.

JAMES BOND and 007 are the registered trade marks of Danjaq LLC, used under licence by Ian Fleming Publications Limited. The Ian Fleming Logo and the Ian Fleming Signature are both trade marks owned by The Ian Fleming Estate, used under licence by Ian Fleming Publications Ltd

 

Polish edition copyright © 2025 Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

Polish translation copyright © 2025 Tomasz Konatkowski

 

Autorskie prawa osobiste twórcy zostały zachowane.

 

Redakcja: Monika Orłowska

Tłumaczenie: Tomasz Konatkowski

Korekta: Joanna Rodkiewicz

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Skład i łamanie: Agnieszka Kielak

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788383299662

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum