Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
(...) Mimo różnorodnej tematyki prawie we wszystkich opowiadaniach przejawia się wspólny problem: przeciwstawienie bezwzględnej samotności człowieka potężnym, bezosobowym siłom przyrody. Wszystkie nowele ukazują ludzi w sytuacjach krańcowych, w momencie wyostrzonej świadomości, pozwalającej im ogarnąć całe dotychczasowe życie w jednym krótkim błysku poznania. W takich momentach protagoniści postawieni jakby na zewnątrz siebie, samotni lecz niepokonani, mobilizują wszystkie siły, aby nie utracić choćby ograniczonej kontroli nad swym losem...
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 101
Rok wydania: 1982
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I INNE OPOWIADANIA
Wybrała, przełożyła i opatrzyła posłowiem
Teresa Truszkowska
Tytuł oryginału:
Wodwo
Faber and Faber. London. © 1967 by Ted Hughes
© Copyright for the Polish edition
by Wydawnictwo Literackie Kraków 1982
ISBN 83-08-00833 — X
Kiedy młody człowiek znalazł się po drugiej stronie wzgórza, owiała go pierwsza fala drobnego deszczu. Postawił do góry kołnierz płaszcza i ze szczytu porytego przez króliki, tarasowo opadającego i porośniętego kolczastymi krzewami nasypu spoglądał w dolinę.
Zapędził się za daleko. Spacer, zaplanowany po wygodnych, pokrytych makademem drogach, zamienił się jak we śnie, po przejściu przez bramę, ścieżkę i dziurę w ogrodzeniu, w wędrówkę na przełaj po zoranym polu — i oto buty miał zniszczone, a czarne błoto z nisko położonych pól coraz bardziej oblepiało nogawki jego spodni od szarego ubrania w miejscu, gdzie nogi ocierały się o siebie. W powietrzu unosiła się przykra wilgoć, która każdej chwili mogła znów przejść w ulewę. Zaczął drżeć, dzielnie przeciwstawiając się chłodowi.
Przed nim odsłonił się widok, o którym od dawna myślał. Nie kierując właściwie swymi krokami, czuł podświadomie, że to wszystko zobaczy z tego miejsca. Od dwunastu lat, jeśli kiedykolwiek przywoływał na myśl ten krajobraz, wyobrażał go sobie tak, jak wyglądał on z tego miejsca. I oto teraz rozpościerała się przed nim nisko położona, całkowicie wyludniona dolina, płaskie, ogołocone pola, czarne i rozmokłe po tygodniach deszczu jak dno dawnego jeziora.
Nic się nie działo. Nie żeby oczekiwał jakiegoś naprawdę przeistaczającego wstrząsu. Spodziewał się jednak czegoś, jakiejś radości lub jakiegoś silnego doznania, sam zresztą dobrze nie wiedział czego.
A więc czekał starając się wzbudzić w sobie i ożywić stosowne uczucia za pomocą drobnych szczegółów — zadziwiająco dobrze znanego mu łuku żywopłotu, kamiennego filaru bramy z wpuszczonym w nią żelaznym hakiem, do którego nieraz celował jak do tarczy, oraz długiego nasypu królikarni, gdzie właśnie stał, a który był pierwszą rzeczą, jaką zauważył na wzgórzu, gdy przed dwudziestu laty rzekł do siebie patrząc z dalekiej wioski: ,,Tu chyba muszą być króliki”.
Zmieniło go tych dwanaście lat. Ta ziemia już go nie poznawała, a i on spoglądał na nią chłodno jak na odwiedzony wreszcie kraj rodzinny, znany dotąd jedynie z opowiadań dziadka; ogarnęło go tylko otępienie, spowodowane brakiem uczuć. Nuda. Wtedy, nagle zalała go fala zniecierpliwienia z całym bezlikiem drobnych trosk o buty, o nękający go deszcz, nowe ubranie; i to niebo, z przykrością pomyślał o czekającym go dwumilowym mozolnym marszu poprzez błoto z powrotem do drogi.
Szybciej dotarłby tam idąc wprost ku farmie położonej o milę stamtąd w dolinie, za którą droga skręcała. Lecz sama myśl o spotkaniu z farmerem — możliwość żenującego rozpoznania go lub zbesztania jako intruza — powstrzymywała go od tego. Zobaczył, że z oddali nadciąga deszcz, wlokąc swe szare złamane kolumny, zamazujące drzewa i zagrody.
Zalała go fala gniewu na siebie, że dał się złapać w tę pułapkę błota, oraz żalu do ziemi, z powodu której czuł się takim wygnańcem, starym, upartym i głupim. Jedyne, czego pragnął, to odejść stamtąd jak najprędzej.
Lecz nagle, gdy się odwrócił, dojrzał coś kątem oka. Wszystkie jego zmysły napięły się w pogotowiu. Stanął jak wryty.
Hen, z prawej strony, na przełaj przez zorane pole, biegł chudy czarny koń ze zwieszoną głową i wyciągniętą szyją. Gdy tak biegł ledwie dotykając ziemi kopytami, przypominał skradającego się podstępnie kota lub psa.
Wysokie wzgórze, na którym stał mężczyzna, opadało łagodnie i znów wznosiło się ku drugiemu szczytowi, obramowanemu wierzchołkami drzew, w odległości trzystu jardów na prawo. Gdy go obserwował, koń wbiegł na grzbiet wzgórza i ukazał mu się przez chwilę na tle nieba jak lampart z sennej zmory — po czym znikł po drugiej stronie wzgórza.
Mężczyzna długo jeszcze obejmował wzrokiem horyzont, przejęty dziwnie niemiłym wrażeniem, jakie wywarł na nim koń. Dopiero zalewający go lodowaty deszcz, bijący w jego odsłoniętą czaszkę i oblepiający go błotem, przywrócił mu przytomność. Dal zatarła się w ścianie szarości. Wokół niego pola drżały na deszczu i ociekały wodą.
Otulając się szczelniej kołnierzem i wciskając weń brodę, mężczyzna pobiegł z powrotem przez szczyt ku osłoniętemu od wiatru zboczu wzgórza po stronie miasta. Jego przemoczone buty nabierały błota i rozchlapywały je, gdy z każdym krokiem zapadał się aż po kostki.
To wzgórze miało kształt fali; łagodnie zaokrąglony grzbiet wyłaniał się z doliny i załamywał się w ostro zakończoną, niemal wklęsłą ścianę, zwieszającą się nad nadrzecznymi łąkami po stronie miasteczka. Przednią część tego grzbietu porastały w dół dwa małe laski przedzielone ugorem. Pobliski lasek był po prostu kamieniołomem, miał kształt koła i pełen był kamieni, dużych paproci, ciernistych krzewów, bliżej nie określonych młodych drzewek oraz lisich i króliczych jam. Drugi las był kwadratowy i rosły w nim głównie karłowate dęby. Za rzeką miasto tliło się jak wielki stos błękitnych popiołów.
Mężczyzna pobiegł skrajem pierwszego lasku na wzgórzu i nie znalazłszy w mm innego schronienia jak tylko cienkie, bezlistne ciernie krzewów, zanurzył się poniżej grzbietu wzgórza, by znaleźć się poza zasięgiem wiatru, i znów pobiegł wolnym truchtem po gęstej trawie ku dąbrowie. W oślepiającym deszczu przedzierał się przez barykadę z jeżyn na skraju lasu. Małe kalekie drzewka nie pozostawiały dużego wyboru, jeśli chodzi o osłonę, lecz wobec nagle nasilającego się deszczu wybrał jedno z nich na chybił trafił i wczołgał się pod jego nachylony pień.
Wciąż dysząc ciężko po biegu, podciągnął ku górze złączone nogi i obserwował zimne i przenikliwe strugi deszczu, szare jak grad, smagające poprzez gałęzie kępę paproci i jeżyn. Czuł, że jest dobrze ukryty i bezpieczny. Zdawało się, że szum deszczu wdzierającego się i nasilającego w lesie odgraniczył go od wszystkiego. Wkrótce chłodna ołowiana blacha ubrania oblepiła go ciasnym ciepłym pancerzem i powoli ogarniało go dobre samopoczucie, prawie jak trans, choć deszcz bił bezustannie w jego nie osłonięte ramiona i spływał po dębowym pniu na szyję.
Zewsząd zwieszały się nad nim pochylone gałęzie, błyszczące i czarne jak żelazo. Z ich końców i zgięć spływały krople, a wyżłobienia w korze migotały i pulsowały deszczem. Przez pewien czas zabawiał się śledzeniem zmian w nasileniu deszczu, obserwując zmiany w skapywaniu wody z drżącego końca gałązki oddalonej od jego twarzy o pół metra. Przypatrywał się tej gałązce, tworząc w wyobraźni z jej liszajowatej kory karły, zwierzęta i całe kontynenty. Za gałęziami, w oddali błękitna ławica miasta wznosiła się i opadała ciemniejąc i znów niknąć w bladej, rozkołysanej zasłonie deszczu.
Chciał, aby ten deszcz padał bez końca. Ilekroć zdawało mu się, że deszcz słabnie i ustaje, nasłuchiwał z niepokojem, aż znów otoczył go ze wszystkich stron. Tak długo, jak padał deszcz, czuł się oderwany od życia i czasu. Pragnął zapomnieć o przemoczonych butach, zniszczonym ubraniu i powrotnej drodze przez tę błotnistą krainę.
Nagle zadrżał. Objął kolana, by wygnać z nich chłód, i zdał sobie sprawę, że znów myśli o koniu. Włosy na karku lekko mu się zjeżyły. Przypomniał sobie konia wbiegającego na szczyt wzgórza i majaczącego na tle nieba.
Próbował przegnać tę myśl. Konie nieraz wałęsają się po okolicy. Lecz obraz konia, który pojawił się na tle nieba, głęboko utkwił mu w pamięci. Koń przybiegł zapewne zza wierzchołka wzgórza tuż ponad laskiem, w którym właśnie w tej chwili siedział mężczyzna. Aby się uspokoić, obrócił się i poprzez pnie drzew spojrzał w lewo, w górę.
Na tle srebrnoszarego światła, na leśnym wzgórzu stał pod dębami czarny koń z czujnie wzniesioną do góry głową, strzygąc uszami i patrząc z uwagą na mężczyznę.
Koń chroniący się przed deszczem wpada zazwyczaj w rodzaj otępienia, odchyla od ziemi tylne kopyta, zwiesza głowę, opuszcza powieki i stoi w tej pozycji tak długo, jak długo trwa deszcz. Ale ten koń tamtych koni nie przypominał. Stojąc nieruchomo, obserwował mężczyznę w skupieniu, a jego mokra szyja i bok lśniły w ostrym świetle.
Mężczyzna odwrócił się. Lodowaty dreszcz przebiegł mu po skórze głowy. Cóż mógł zrobić? Próba odpędzenia konia byłaby niedorzeczna. A opuszczenie lasu, gdy deszcz wciąż lał, było niemożliwe. Tymczasem myśl, że jest obserwowany, coraz bardziej go denerwowała i w końcu zmusiła do obejrzenia się znów wstecz, aby zobaczyć, czy koń się poruszył. Lecz on stał tam nadal tak jak przedtem.
To było niedorzeczne. Opanował się i umyślnie odwrócił z mocnym postanowieniem, że nie zwróci już więcej na konia uwagi. Jeśli koń chce tu być z nim razem w lesie, to trudno. Jeśli chce gapić się na niego, to też trudno. Utwierdzał się w tym postanowieniu, gdy ziemia zadrżała i usłyszał stąpanie ciężkiego cielska schodzącego w dół lasem. Błyskawicznie dźwignął się na nogi i odwrócił. Koń znajdował się niemal tuż nad nim, z wyciągniętą naprzód szyją, ze stulonymi uszami, a rozwarte wargi odsłaniały długie, żółte zęby.
Mężczyzna ogarnął jednym szybkim jak błysk fleszu spojrzeniem jego nabiegłe krwią oczy w momencie, gdy rzucił się do tyłu, za drzewo. W jednej chwili mężczyzna był już daleko, mknąc szybko po zboczu, smagany przez gałązki dębowe, kiedy przeskakiwał jeżyny i zarośla, przepychając się przez gęstwinę drzew, aż potknął się i rozłożył na ziemi. Gdy padał, przebiegło mu przez myśl ostrzeżenie, że powinien za wszelką cenę uchronić ubranie przed spleśniałymi liśćmi, lecz jakiś silniejszy instynkt kazał mu gwałtownie obrócić się na bok. Obrócił się, a następnie usiadł i spojrzał w tył, gotów każdej chwili przewrócić się na bok. Oddychał szybko z podniecenia i wysiłku. Koń zniknął. Las był pusty i tylko szary deszcz bębnił, kołysał paprocie i połyskiwał na gałęziach.
Podniósł się z wściekłością. Otrzepując ubranie z brudu i liści, jak umiał, rozglądnął się za jakimś narzędziem obrony. Jasne, że koń był szalony, musiał mieć guz na mózgu lub coś w tym rodzaju. Albo może był tylko złośliwy. Deszcz czasem wprawia zwierzęta w dziwne stany. Cokolwiek to było, mężczyzna miał zamiar opuścić las jak najszybciej, bez względu na deszcz.
Skoro koń zdawał się biec w dół lasem, droga do farmy po drugiej stronie wzgórza była wolna. Po drodze mężczyzna odłamał z jednego z dębów uschłą gałąź, długą na jard, o grubości nadgarstka, lecz zaraz odrzucił ją i wilgotną chusteczką wytarł ręce ze szlamu pozostawionego przez przegniłą, mokrą korę. Teraz już wydawało mu się mało prawdopodobne, żeby koń chciał go zaatakować. Najprawdopodobniej koń tylko schodził w dół lasu w poszukiwaniu lepszego schronienia i przechodząc udał, że go atakuje — z ciekawości lub z chęci zabawy, albo z innego powodu. Przypomniał sobie, że konie nieraz grożą sobie nawzajem galopując na wybiegu.
Las wspinał się na stromy nasyp porośnięty krzewami głogu wzdłuż całego grzbietu pagórka. Mężczyzna podciągnął się ku szczelinie w żywopłocie za pomocą ogołoconej gałęzi jednego z głogów, nagle znów schylił głowę i skulił się. Przed nim rozciągała się falista pochyłość pól, z których unosiły się dymiące opary w wolno zacinającym deszczu. W środku pierwszego pola, wysoki jak posąg i widmowo srebrny w przyćmionym świetle, stał koń i patrzył na las.
Mężczyzna z wolna opuścił głowę, ześliznął się z na-sypu i przykucnął. Ogarnęło go straszliwe poczucie bezbronności. Był pewien, że koń patrzy wprost na niego. Czyżby na niego czekał? Czy był jasnowidzący? Prawdopodobnie oszalałe zwierzę może być jasnowidzące. Zarazem zawstydził się, że tak idiotycznie się zachowywał, przykucając i czołgając się w taki sposób, aby nie być zauważonym przez konia. Usiłował wyobrazić sobie, że każdy człowiek przy zdrowych zmysłach po prostu poszedłby do domu. To go nieco uspokoiło, więc zaczął schodzić z powrotem w dół lasu. Wróci drogą, którą tu przyszedł, biegnącą tuż pod grzbietem wzgórza, i nie popełni już więcej głupstw.
Las szumiał, a deszcz kładł się na nim zimnym ciężarem, co raczej obserwował, niż czuł. Woda przenikała przez jego ubranie i chlupała w butach, gdy przedzierał się ostrożnie drogą usłaną gałązkami i liśćmi. W każdej chwili oczekiwał, że ujrzy czarną głowę ze sterczącymi uszami, patrzącą na niego zza ogrodzenia w górze.
Na skraju lasu przystanął i przywarł do jednego z drzew. Powodzenie ostatniego manewru przywróciło mu wiarę w siebie, lecz nie chciał ryzykować wyjścia na otwartą przestrzeń bez upewnienia się, że koń znajduje się nadal w miejscu, w którym go zostawił. Najlepszym posunięciem byłoby spokojne wycofanie się i pozostawienie konia stojącego tam na deszczu. Znów przeczołgał się wśród drzew ku szczytowi pagórka i zaglądnął przez żywopłot.
Szare pola i cały stok były puste. Przeszukiwał wzrokiem daleki widnokrąg. Było zupełnie prawdopodobne, że koń zapomniał o nim całkiem i odszedł stąd. Podniósł się i wychylił, aby wybadać, czy koń nie podszedł do ogrodzenia. Zanim zdołał zdać sobie sprawę z czegokolwiek, ziemia zadrżała. Odwrócił się gwałtownie, aby zobaczyć, w jaki sposób został osaczony. Czarny kształt rysował się nad nim w świetle. Zdawało się, że rżenie konia i uderzanie kopyt rozpryskujących błoto słychać w jego mózgu, gdy upadł do tyłu na zbocze i znów poderwał się na nogi jak szaleniec, potykając się wśród dębów i wyobrażając sobie, jak spadnie na niego potężny cios i powali go twarzą do ziemi. Na dole, w połowie lasu dęby ustąpiły miejsca paprociom, starym korzeniom i jamom króliczym drążonym między kamieniami. Był już dobrze w połowie drogi, zanim zdał sobie sprawę, że biegnie sam.
Z trudem łapiąc oddech i klnąc bezwiednie, nie myśląc o ubraniu, usiadł na ziemi, aby dać odpoczynek drżącym nogom. Pozwalał na to, aby deszcz zlepiał mu włosy nad czołem, i przypatrywał się gęstym, smagającym strugom, które znikały błyskawicznie w ziemi wokół niego, jak gdyby patrzył na nie przez grubą taflę szklaną. Wykonał szereg głębokich wdechów, usiłując w ten sposób uspokoić serce i odzyskać panowanie nad sobą. Prawy mankiet jego spodni był rozdarty w szwie, a marynarka zbryzgana żółtym błotem z pola na szczycie wzgórza.
A koń oczywiście był tam nadal, przebiegł wzdłuż ogrodzenia nad stromo położonym polem, i czekał teraz, aż mężczyzna wyjdzie na skraj lasu, jak to miał właśnie zamiar zrobić. Musiał wyjrzeć przez ogrodzenie w niewłaściwym kierunku — w odległości kilkunastu jardów od konia.