Czy to się dzieje naprawdę? - Dorota Kassjanowicz - ebook + książka

Czy to się dzieje naprawdę? ebook

Dorota Kassjanowicz

3,6

Opis

Agnieszka jest młodą mamą i żoną Huberta, który więcej czasu spędza u swojej mamusi (z piekła rodem) niż we własnym domu. Dlatego dziewczyna lubi oddawać się marzeniom, na przykład o romantycznej podróży do Paryża. Albo chociaż nad Bałtyk…

Blanka, rozczarowana dotychczasowymi związkami i pracą w agencji reklamowej, ku rozpaczy swojej mamy wciąż jest singielką. Żyje chwilą i koncentruje się na sobie. Jednak od pewnego czasu ma wrażenie, że jeszcze ktoś skupia na niej uwagę, a wręcz ją śledzi…

Celina z kolei na sam widok swojego męża czuje się staro. Po dwudziestu latach małżeństwa jest dla niego „przezroczysta”, a wybryki dorastającej córki są jak niekończący się refren nielubianej piosenki. Kobieta dochodzi do wniosku, że to ostatnia chwila, aby przerwać codzienną monotonię i dodać życiu odrobinę słodyczy.

***

Ścieżki życiowe Agnieszki, Blanki i Celiny łączą się w historię pełną emocji, humoru oraz… muzyki, piosenek i tańca jak w najprawdziwszym musicalu. To opowieść o kobietach i dla kobiet, które wpadły w pułapkę rutyny i straciły nadzieję na odmianę losu. Jak się jednak okazuje, pomoc może nadejść w najmniej spodziewanym momencie i z najmniej oczekiwanej strony.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (30 ocen)
7
12
5
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu

Z braku laku…

Jakie to by było miłe, ciekawe czytadełko, gdyby nie te musicalowe idiotyzmy...
10
Ewcior

Nie polecam

Okropna. Okladka jest mylaca, sugeruje ksiazke swiateczna. Niestety jest to obyczajowka z polaczeniem musicalu! Wstawki musicalowe zdecydowanie utrudniaja czytanie i sa zwyczajnie mdle. Autorke zdecydowanie ponioslo. Zmarnowany czas.
10
Kasienka1205

Z braku laku…

Ciężko się czyta, dotrwałam do 100 strony, książka niczym musical, bohaterowie wyobrażają sobie sceny ludzi tańczących, śpiewających, itd.
00
12JoannaKK

Całkiem niezła

Przewidywalna. Troszkę za dużo śpiewu i tańca, chociaż to fajny pomysł.
00
Barlee

Dobrze spędzony czas

Lekko zakrecona...
00

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZY

Roland, który pewnej jesieni pojawił się w życiu Blanki, nie był, jak jego słynny imiennik, rycerzem, lecz dentystą. Przystojnym, uprzejmym i zrównoważonym. Blanka ukończyła edukację szkolną na tyle dawno, by nie pamiętać, czy bohater średniowiecznej Pieśni o Rolandzie odznaczał się podobnymi przymiotami. Ten zestaw męskich cech na pewno był mile widziany w każdej epoce. Ale po dwóch kolejnych nieudanych związkach, które łącznie – i bezpowrotnie – zabrały Blance nieco ponad pół roku życia, uznała takiego faceta za postać wyłącznie literacką. Fikcyjną. Papierową. Jako świeżo upieczona trzydziestotrzylatka i odgrzewana singielka postanowiła, że teraz, zanim poświęci następnemu mężczyźnie choćby godzinę, zastanowi się trzy razy, a potem po prostu sobie odpuści.

Niecały tydzień po tym postanowieniu rozbolała ją prawa dolna szóstka. Z własnym organizmem nie wygrasz. Jeżeli postanowi znaleźć ci nową miłość, nie da się z nim dyskutować. Tak więc ząb postawił na swoim i choć początek znajomości był bolesny, to pod koniec leczenia kanałowego już sam widok Rolanda działał na Blankę jak najsilniejsze znieczulenie. Nawet jeżeli stomatolog coś podejrzewał, nie było oczywiście mowy o zastąpieniu efektu farmakologicznego emocjonalnym. Ale im częściej Roland znieczulał ją za pomocą zastrzyków w dziąsło, tym ona więcej czuła.

Bliskość pochylającej się nad nią twarzy przystojnego profesjonalisty, obłoczek jego Acqua di Giò Profumo, w którym zanurzali się oboje, obojętni na odór medykamentów, oraz fakt, że od lat żaden mężczyzna tak namacalnie i konkretnie się o nią nie zatroszczył, uwalniając ją od cierpienia, przyniosły nieplanowany i nieunikniony rezultat. Blanka się zakochała. Po raz pierwszy od dawna. Bo tych dwóch potknięć z ostatnich miesięcy nie nazwałaby zakochaniem nawet w przypływie bardzo dobrego humoru. Jeszcze pamiętała, czym ono jest, a także – czym jest miłość. Taka, która decyduje, czy przeżyjesz, czy już po tobie.

W oparach męskich perfum i równie wyraźnie wyczuwalnej troski znowu poczuła znajome podekscytowanie. I nadzieję. Bóg wie na co. Że tym razem będzie inaczej? Że będzie tak jak przed laty, z Tamtym Człowiekiem, tylko lepiej, bo na zawsze? W każdym razie postanowienie, żeby nie trwonić na facetów reszty godzin, dni i lat, jakie jej pozostały z coraz dojrzalszego życia, wydawało się teraz zrzędzeniem zgorzkniałej ciotki klotki.

Blanka nie należała do kobiet, które bez mężczyzny tracą grunt pod nogami. To, że od czasu do czasu miewała miłosne przygody, romanse czy coś na kształt bliższych relacji, nie wynikało z jej usilnych starań. Po prostu przebywała w mocno zmaskulinizowanym środowisku. Krótka blond fryzura z dłuższą grzywką przesłaniającą policzek, drobna twarz, zielone oczy, nieduży nos, naturalne pełne usta, średni wzrost, wąskie biodra, szczupła talia i nieduży biust nie składały się na wizerunek seksbomby. A jednak wiedziała, że podoba się mężczyznom – zarówno zero-jedynkowym wzrokowcom, jak i mniej powierzchownym typom, którzy lubią kobiety z charakterem i własnym zdaniem, umieją z nimi rozmawiać, starają się zgłębiać meandry kobiecej osobowości, a nawet nie stronią od uczuć.

Czuła się – i była – niezależna, nie tylko dlatego, że dobrze zarabiała. Znała przecież kobiety, które miały dobrze płatną pracę, ale żyły uczepione swoich nieudanych związków jak żuk gnojak śmierdzącej brązowej kulki, którą z uporem godnym lepszej sprawy popycha przed siebie – i na tym buduje cały sens życia. Bywając singielką, Blanka nie stawała się w swoim mniemaniu zaledwie połową człowieka, bo bez doklejonej tak zwanej drugiej połowy. Dwie ręce i dwie nogi, obie półkule mózgowe, serce i cała reszta zawsze znajdowały się u niej na miejscu i pracowały jak należy – tworzyły pełną osobę.

Dlatego to łaskotanie w żołądku powodowane przez Rolanda wydawało jej się zupełnie niepojęte i początkowo nawet wkurzające. Że przyjemny w obyciu, przystojny, troskliwy, niezły specjalista i ładnie pachnie? Za długo żyła na tym świecie, by mogła to uznać za synonim obiektu wartego westchnień. A mimo wszystko i wbrew wszystkiemu jej organizm (wcale niespragniony) zareagował. To musiało coś znaczyć.

Ząb rozbolał Blankę w październiku, a w listopadzie randki trwały w najlepsze. Roland był niezmiennie ujmujący.

– Kocham morze – oznajmił pewnego razu podczas kolacji.

Blanka w pierwszym odruchu usłyszała: „Kocham. Może” – a więc niepewne wyznanie miłości. Zabrzmiało to dość szorstko, wręcz obcesowo. Na szczęście Roland, nieświadomy jej wzburzenia, szybko dodał:

– Ach, ten szum fal... Ten bezkresny ogrom...

Odetchnęła. Nie chodziło o nią. Użył słowa przez er-zet, nie przez żet.

Wydawał się stały w uczuciach. Jednak powstrzymywał się od zbyt pośpiesznych wyznań, co sprawiło, że w oczach Blanki tylko zyskał. Znała to aż za dobrze i nie wierzyła w takie cuda. Zakochanie zakochaniem, ale miłość? Na razie doświadczali etapu euforycznego, a wtedy wszelkie wyznania, deklaracje i decyzje trącą zaćmieniem umysłowym.

Sama ostatni raz powiedziała „kocham” wieki temu. Takiemu Jednemu, którego uznała za miłość swojego życia. Odtąd obiecała sobie nigdy więcej nie popełnić grzechu pochopności.

A zatem Roland kochał wielką wodę – i pod koniec listopada postanowił to Blance udowodnić. Nawet się ucieszyła. Lubiła morze. Latem. Uwielbiała pływać, opalać się, zbierać muszelki. Cały listopad był wyjątkowo chłodny, ale Blanka, wciąż na fali euforii, pomyślała: „Czego tu się bać?”. Morze to morze. Zawsze coś się z niego wyciśnie. Choćby spacer w sztormiaku, pod wiatr urywający głowę, z brnięciem po wilgotnym piachu wzdłuż spienionych lodowatych bałwanów. Poza tym klimat z każdą sekundą ponoć odrobinę się ocieplał, więc nadmorska aura mogła ich jeszcze zaskoczyć przyjemnymi temperaturami.

Nadszedł dzień wyjazdu. A w zasadzie późne popołudnie, ponieważ Roland, jak zawsze, pracował do ostatniego trzonowca ostatniego pacjenta. Powinno ją to wzruszyć. Powinna się tym zachwycić. Rzetelność jest zaletą. Ale wtedy po raz pierwszy, odkąd się poznali, poczuła niepokój. Same zalety i ani jednej wady – to wydawało się Blance czymś ponad siły. Na tym tle jej własny charakter przypominał wyblakły po wielu praniach podkoszulek z sieciówki, konkurujący z wyprasowaną śnieżnobiałą koszulą prosto od krawca. Poza tym o wyruszaniu w dalekie podróże wieczorem nie miała najlepszego zdania. Ale to Roland był kierowcą (i dentystą), więc powstrzymała się od komentarza.

Gdyby jechali jej wozem, mogłaby zasugerować inną porę. Dwuletnie suzuki swift prowadziło się bez zarzutu. Jednak wybór volkswagena touarega Rolanda okazał się dla niego czymś tak naturalnym jak grzmot po uderzeniu pioruna. Zresztą: jego pomysł, jego samochód – to się rozumiało samo przez się.

Teraz Blankę zajmowało coś innego. „Gdzie się podziała polska złota jesień?!” – wzdychała, gdy odziana w puchową kurtkę, po dwudziestu minutach bezskutecznego czekania na Rolanda pod swoim blokiem, zmarznięta wracała do mieszkania, by wysłać mu esemesa: „Daj znać, jak podjedziesz”. Kiedy się w końcu zjawił, nie przeprosił za spóźnienie. Krótkiego: „Ale przecież już jestem” nie dałoby się podciągnąć pod przejaw skruchy, nawet gdyby nagiąć fakty w łuk zbliżony do okręgu.

Blanka bez słowa wskoczyła do srebrnego auta, które wyglądało, jakby dopiero co zjechało z linii produkcyjnej, i ruszyli. Mieli przed sobą góra pięć godzin jazdy. Droga przebiegała spokojnie. Gawędzili o tym i owym, co uśpiło jej czujność. Nie obudziły jej nawet długie monologi Rolanda na temat osiągów i innych parametrów jego superwozu, a także zalet tapicerki i doskonałego kształtu nadkola.

Potem opatrzność nagle zaczęła dawać Blance wyraźniejsze znaki, takie o bardziej odczuwalnym charakterze. Jak gdyby źródłem słowa „opatrzność” była życzliwa zachęta: „O, patrz no!”.

Nie dało się więc nie zauważyć, że mniej więcej na sto dziesiątym kilometrze zaczął sypać drobny śnieżek, który po siedmiu sekundach zamienił się w potworną zamieć. Prędkość samochodu ze stu kilometrów na godzinę, na które Roland pozwolił sobie mimo rezygnacji z autostrady na rzecz pomykania bocznymi drogami (podobno dla pięknych widoków), musiała zostać zredukowana do osiemdziesięciu, sześćdziesięciu, czterdziestu, a w końcu do zera, gdy samochód zakopał się w zaspie. Ku rozczarowaniu Blanki auto w cenie małego mieszkania nie było wyposażone ani w funkcję samoodkopywania czy tworzenia wokół siebie bańki dobrej pogody, ani nawet w zimowe opony.

Na miejsce, czyli zarezerwowaną przez Rolanda kwaterę wielkości dwóch znaczków pocztowych z urwanym rogiem i bez ząbków, dotarli po dziewięciu najbielszych godzinach w życiu Blanki. Wypełnionych pracą z szuflą samochodową, pchaniem trzech i pół tony (wóz plus Roland), czekaniem na pomoc drogową i frustracją mężczyzny rozczarowanego całym światem. Przy czym mężczyzna ów do składowych tego świata nie zaliczał siebie.

Jest taka scena w filmie Dziennik Bridget Jones: główna bohaterka w trakcie romantycznej podróży kabrioletem z ukochanym zostaje przez silny podmuch wiatru pozbawiona chustki, która miała chronić jej fryzurę przed ruiną. Kiedy docierają na miejsce, włosy Bridget wyglądają jak tuż po eksplozji. A oczywiście nie tak chciała się zaprezentować swojemu mężczyźnie. Z Blanką było podobnie, tylko gorzej. Zziajana, spocona, z półpłynną resztką tuszu na rzęsach, w małym holu pensjonatu opadła na fotel, mając nadzieję razem z nim zapaść się pod podłogę, byle tylko Roland nie oglądał jej w tym stanie.

Szybko jednak zrozumiała, że on sam jest na tyle zmęczony i wściekły, by nie przejmować się głupstwami – i uwierzyła, iż teraz może być już tylko lepiej. Przy okazji odzyskała zdolność wyraźnego widzenia, którą utraciła z powodu wyczerpania, i trochę się rozejrzała. Pensjonat nie zasługiwał na to miano. Budynek stanowił raczej skrzyżowanie chaty chłopa pańszczyźnianego z domkiem typu Brda z czasów wczesnego Gierka. Temperatura we wnętrzu była zbliżona do tej na zewnątrz. Poza tym na gości nie czekał żaden posiłek, zwłaszcza ciepły. Właściciele nie narąbali drewna, bo „syn wyjechał, córka za tydzień rodzi, szwagier miał urodziny i jeszcze pompa zamarzła”. Ba! – jak się okazało po dłuższym oczekiwaniu – nawet herbaty „ni ma”.

Widząc niepewną minę Blanki, Roland półgębkiem rzucił coś w rodzaju usprawiedliwienia, że po sezonie wybór kwater był praktycznie zerowy, a jemu marzyła się jakaś niekonwencjonalna miejscówka. Na zdjęciach w internecie zarówno ta chałupa, jak i sama kwatera wyglądały bardzo przytulnie, hotelu natomiast w ogóle nie brał pod uwagę, bo to rozwiązanie dobre na wypad służbowy, a nie na romantyczną przygodę.

Jego argumentacja wydawała się sensowna. Podejrzewanie Rolanda o inne powody takiego, a nie innego wyboru, na przykład finansowe, Blanka zdusiła w zarodku, uznając je za podszepty mroczniejszej strony swojej osobowości.

Ich mikropokój mieścił, i to ledwo, ledwo, jedną nocną szafkę, wieszak i dwa osobne wąskie łóżka. Pierwsza myśl, jaka zrodziła się w głowie Blanki na ten widok, to żeby te łóżka zsunąć – i dla wygody, i z powodów intymno-romantycznych. Poza tym wtulenie się w siebie pozwoliłoby im najzwyczajniej w świecie wzajemnie się ogrzać.

Czekała, aż Roland powie głośno to, o czym ona pomyślała, a następnie przejdzie od słów do czynów. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wcisnął walizkę w kąt, nawet nie próbując jej otworzyć, po czym rzucił na nią kurtkę, a następnie polar i T-shirt, od których błyskawicznie się uwolnił. Nie zawracał sobie przy tym głowy składaniem ich w kostkę ani w inne figury geometryczne. Potem zsunął nowiutkie buty trekkingowe marki Salomon i rzucił je w kąt pokoju, aż w końcu, odziany jedynie w granatowe bokserki i skarpetki, wślizgnął się pod kołdrę jednego z arbitralnie wybranych przez siebie łóżek. Podczas wszystkich tych czynności, które w sumie zajęły mu nie więcej niż trzydzieści sekund, na Blankę nie spojrzał ani razu.

Ułożywszy się na plecach, zamknął oczy, westchnął – głęboko, ciężko, jak sterany życiem stulatek – i znieruchomiał.

Zdezorientowana. Właśnie tak poczuła się Blanka, zanim dopadły ją kolejne, niepohamowane uczucia: niedowierzanie, konsternacja, oszołomienie, a wreszcie smutek. W końcu jednak mózg przyszedł jej z pomocą i – jak zazwyczaj, gdy trzeba się uchronić przed szaleństwem i rozpaczą – poszukał wytłumaczenia. Zracjonalizował. Oswoił rzeczywistość, by wydawała się możliwa do przyjęcia, nie powodując poważnego uszczerbku na psychice.

A więc Roland jest jednak zwykłym człowiekiem i odczuwa zmęczenie. Czasami daje za wygraną. Okazuje słabość. A że zapomniał powiedzieć „dobranoc” czy zapytać, które łóżko ona woli... To drobiazgi. Błahostki. Nie trzeba być małostkowym.

I tego postanowiła się trzymać.

Ukoiwszy nerwy, mogła w końcu zająć się sobą. Przespanie głodu i chłodu było najlepszym, bo jedynym, pomysłem.

O bezszelestnym wymknięciu się do łazienki na korytarzu nie mogło być mowy. Drzwi ich pokoju niemiłosiernie skrzypiały. Kwatera została wprawdzie wyposażona w umywalkę, co przywodziło na myśl klimaty domu wczasowego FWP, ale Blanka nie zaryzykowała odkręcenia kranu. Miała przeczucie, że oprócz szumu wody generował także piski.

Poszła więc w ślady Rolanda. Z powodu niskiej temperatury w pomieszczeniu nie odważyła się jednak zrzucić z siebie całej odzieży. Pozostała w rajstopach, swetrze i skarpetkach. Zgasiła światło i schowała się razem z głową pod kołdrę. Ze wszystkich sił, jakie jej pozostały, spróbowała odciąć się od realiów, uciekając w świat wyobraźni. Wyświetliła sobie w głowie film: upalny dzień na plaży, palmy, niemal biały od blasku słońca piasek i soczyście niebieski, kojąco ciepły ocean. Organizm jednak wiedział swoje i nie umiał zapomnieć o chłodzie i głodzie.

Mniej więcej po trzech kwadransach tych zmagań od strony łóżka Rolanda dobiegło zduszone warknięcie:

– Cholera. Za gorąco. Za duszno. Nie zasnę.

Blanka postanowiła udawać, że śpi. Przeczekać to. Ale jej plan spalił na panewce.

– Hej, słyszysz, co mówię? – Roland zawarczał teraz dużo głośniej. – Sięgnij, z łaski swojej, do okna, masz bliżej.

Miała bliżej, to fakt – jej łóżko przylegało dłuższym bokiem do ściany z jedynym tu oknem. Parapet od poduszki dzieliło mniej więcej pół metra. Aby dosięgnąć do klamki, wystarczyło dźwignąć się do siadu i na całą długość wyciągnąć rękę.

– Przecież jest chł...

– Nie zasnę... – jęknął, nie pozwalając jej dokończyć zdania.

Nie miała siły na dyskusję. Nie miała nawet siły zdziwić się, że gotowa jest tak łatwo ulec. To nie była ona. Ale jeżeli nie ona, to kto? Czy pragnienie stabilizacji u boku solidnego stomatologa okazało się aż tak silne? Czy dotychczasowe życie aż tak jej dokuczyło, że nadzieja na normalną przyszłość zaczęła obracać się przeciwko niej?

Usiadła. Okno ustąpiło z rozdzierającym zgrzytem. Niewyposażone w system uchylania, rozdziawiło się jak wrota stodoły. Blanka sięgnęła pod łóżko po but i postawiła go na parapecie między ścianą a skrzydłem okna, by nie otwierało się zbyt ostentacyjnie.

– Szerzej poproszę – warknął Roland jak rasowy dentysta.

Znowu uległa. Płatki śniegu padały na wystający spod kołdry czubek jej głowy i nic już nie mogło im w tym przeszkodzić. Czapka głęboko nasunięta na uszy chroniła tylko połowicznie. I na pewno nie pomagała zasnąć.

O trzeciej nad ranem Blanka uznała równy oddech Rolanda za oznakę wejścia w fazę REM. Wtedy ostrożnie, po centymetrze na minutę, co jakimś cudem pozwalało stłumić skrzypienie zawiasów, przesunęła but na parapecie na tyle, by niemal zupełnie zamknąć okno.

Obudziła się około czternastej – głodna i nadal zmęczona. Każdy mięsień w jej ciele błagał o ciepłą kąpiel i masaż. Zerknęła na łóżko Rolanda. Spał w najlepsze, otulony kołdrą jak larwa kokonem. Blanka dla niepoznaki rozwarła ostrożnie okno do pozycji wyjściowej i z paroma przyborami toaletowymi wymknęła się do łazienki.

Kiedy wróciła, Roland siedział na łóżku z miną męczennika. Mruknął coś na powitanie, ale nadal na nią nie patrzył. Mogła mieć na sobie strój do nurkowania, nie robiło mu to żadnej różnicy. Może jej osoba także niewiele go obchodziła?

Skarciła samą siebie, że przesadza i nie ma krzty wyrozumiałości dla zmęczonego człowieka. Tym bardziej że kilkanaście minut później, po doprowadzeniu się do ładu, wypiciu na spółkę butelki coca-coli i zjedzeniu paczki chipsów, odnalezionych przez Blankę na dnie walizki, zgodnie postanowili ratować się ucieczką. Nie na stałe, bo przecież pokój był opłacony. Roland zwrócił jej na to uwagę, zanim wyszła z propozycją poszukania nowego lokum. Postanowili jednak rozejrzeć się przynajmniej za czymś na ząb i jakimś gorącym napojem.

Toczyli się samochodem w ślimaczym tempie po byle jakiej drodze wzdłuż półtorametrowych zasp, które całkowicie zasłaniały im morze, i wypatrywali knajpy, baru, sklepu spożywczego czy budki z hot dogami. Od czasu do czasu mijali nawet coś w tym rodzaju, ale wszystko zamknięte na cztery spusty. Nic dziwnego – był koniec listopada. Najwyraźniej miejscowi robili zakupy spożywcze gdzie indziej, może w większej miejscowości. Tutaj żaden drobny sklepikarz nie miałby raczej szans na przetrwanie. O gastronomii – z braku turystów – nie wspominając.

Kiedy Roland w końcu zatrzymał się na poboczu, wyzuty z sił i nadziei, Blanka skorzystała z okazji i znad opuszczonej szyby pomachała do przypadkowego przechodnia – drugiej napotkanej tego dnia żywej istoty. Pierwszą był biały kot, który przebiegł im drogę.

– To dobry znak! – ucieszyła się Blanka. – Myślę, że zadziała na zasadzie odwrotności do czarnego.

Pojawienie się przechodnia zdawało się potwierdzać jej przypuszczenia.

Mężczyzna, wyglądający na miejscowego, zareagował na machanie i uśmiech ładnej blondynki, podszedł do samochodu i poinformował jego pasażerów, że trzy kilometry stąd znajduje się chałupa zwana Schroniskiem pod Ciupagą, gdzie można zjeść coś ciepłego.

– Ale jesteśmy nad morzem, nie w górach? – Zbita z tropu Blanka gotowa była uwierzyć, że Roland niepostrzeżenie, nawet dla samego siebie, pomylił północ z południem i ostatecznie wylądowali pod Tatrami. Nie zauważyła wprawdzie po drodze nierówności terenu, ale to mogło być wynikiem silnej sugestii, że zmierzają nad Bałtyk. Umysł ludzki jest pełen nieodkrytych przez naukę zakamarków i zapadni.

– No nad morzem, nad morzem. Przecie widać – zapewnił ją miejscowy, zataczając ręką szeroki łuk.

Powiodła za nią wzrokiem, ale oprócz wysokich zasp nie dostrzegła niczego.

Droga do zbawienia, jak wiadomo, nie jest szeroką, gładką autostradą. W tym wypadku była wąska, nierówna i oblodzona. Pokonanie trzech kilometrów zajęło im tyle czasu, ile średnio zdolnemu alpiniście wdrapanie się na Mount Everest, wliczając w to pstryknięcie sobie po drodze kilku fotek z yeti.

Chałupa była ogromna i wyglądała niespodziewanie jak na Pomorze, bo naprawdę przypominała górskie schronisko. Przywitało ich przestronne przytulne wnętrze w nienagannie góralskim stylu, z obrazkami malowanymi na szkle oraz innymi folkowymi gadżetami. Panowało tu przyjemne ciepło, pachniało świerkowym lasem i dobrze doprawionym mięsiwem. Można tu było nie tylko zjeść, lecz także wynająć pokoje. Niestety, Blanka i Roland mieszkali gdzie indziej, a to „gdzie indziej” zostało – jak sucho zauważył mężczyzna – z góry opłacone. Właściciele kwatery nie wyglądali na takich, którzy oddadzą cokolwiek bez walki, Roland natomiast nie chciał skończyć z widłami w plecach ani wyrywać im pieniędzy z gardła, bo to nijak się miało do relaksu. Poza tym nie zamierzał tracić energii ani czasu na przeprowadzki, w końcu nie przyjechali tu na miesiąc. A że zdjęcia kwatery były zafałszowane, to już nie jego wina. Chodziło mu nawet po głowie skierowanie do sądu sprawy o odszkodowanie, co wymagało cierpienia w pełnym wykupionym wymiarze, jak się wyraził.

Diablik zaczął szeptać Blance do ucha brzydkie rzeczy, lecz i tym razem postanowiła go zignorować. Faktycznie, wypad był krótki, więc niedogodności nie powinny mieć aż takiego znaczenia. Zdecydowała się cieszyć każdą chwilą. Jak choćby tą – w miłym wnętrzu.

W obszernej głównej sali stał długi stół z jasnego drewna. Siedziało przy nim troje trzydziestoparolatków: mężczyzna i dwie kobiety. Najwyraźniej byli w dobrym nastroju. Blanka poczuła ukłucie zazdrości. Roland popatrzył na towarzystwo bez słowa, ale ona, bliska płaczu ze szczęścia i z ulgi, że wreszcie zaznają odrobiny normalności, rzuciła w stronę turystów przyjazne „dzień dobry!”. Odpowiedzieli jej, dorzucając uśmiechy. Z niezbyt głośno nastawionego radia dobiegała góralska muzyka. Wokalista zawodził na granicy płaczu i jodłowania, czyli typowo po podhalańsku, szarpiąc dusze słuchaczy:

Hej, góry, nase góry,

Hej, góry i doliny,

Hej, nojpiekniejse w świecie

Góralskie som dziywcyny...

Czy nie powinna rozlegać się tu raczej pieśń: „Morze, nasze morze! Wiernie ciebie będziem strzec”? – przemknęło Blance przez głowę, ale w obliczu ostatnich wydarzeń i ogólnego pomieszania z poplątaniem postanowiła nie dziwić się już niczemu.

Ściągnęli kurtki i zajęli miejsca przy stole. Roland pierwszy sięgnął po kartę dań – dwie drewnopodobne okładki skrywające pojedynczy listek pożółkłego papieru. Wydrukowano na nim menu tak krótkie, że można je było objąć jednym spojrzeniem. Zawierało tylko trzy pozycje: grule omascone ze skwarkami, kwaśnicę i hałuski. Pogapił się na tę ofertę bez słowa, po czym głośno zatrzasnął menu i odłożył na bok. Drewnopodobne okładki ciężko uderzyły o blat stołu. Roland nie podzielił się z Blanką ani nabytą przed chwilą wiedzą, ani kartą dań.

Nie zdążyła zgadnąć, czego właściwie jest świadkiem i z jakiego powodu, bo podeszła do nich przysadzista kobieta w średnim wieku, w kwiecistej spódnicy, białej koszuli, haftowanym serdaku, ze sznurem czerwonych korali wokół krótkiej szyi, w kierpcach i z gładko zaczesanymi włosami zebranymi w mały koczek nad karkiem. Rzeczowym tonem osoby, która nie lubi ceregieli, rzekła:

– Witojcie. Cego wom potrzeba?

Roland i tym razem ubiegł swoją towarzyszkę.

– Te... takie... – zająknął się. – Grule... coś tam. Z czymś tam.

Przysadzista kobieta, wypisz wymaluj gaździna, skinęła głową i zerknęła na Blankę z dostrzegalnym pytaniem w oczach. Minęły trzy pełne napięcia sekundy, w których ważyły się losy wprawdzie nie wiadomo czego, ale za to bardzo wyraźnie.

– Poprosimy dwa razy to samo – odezwała się niepewnym głosem Blanka, kładąc akcent na pierwsze słowo. Spróbowała tym samym zneutralizować gburowatość Rolanda i jednocześnie za nią przeprosić. – I herbatę, jeśli można – dodała z bladym uśmiechem.

Ostatkiem sił szukała dla swojego towarzysza usprawiedliwienia. Lekceważenie jej potrzeb, ba!, nawet jej obecności i arogancja wobec innych na pewno były skutkiem przemęczenia i rozczarowania. W końcu sam zainicjował tę wycieczkę i przez wiele godzin prowadził samochód. W jego planach na pewno nie tak to miało wyglądać. Marzyła mu się romantyczna przygoda, jak mówił, a tymczasem okrutny los rzucał mu kłody zarówno pod nogi, jak i pod koła touarega. Musiało być mu strasznie wstyd, że wpuścił ich w te śnieżne maliny. Stupor okazał się widocznie jedynym ratunkiem dla przeżywającego katusze ego. Poza tym to wszystko mogło świadczyć o jego ponadprzeciętnej wrażliwości.

Ale czy naprawdę go tłumaczyło?

Blanka szybko pocieszyła się myślą, że mogło być gorzej. Mógł bluzgać, krzyczeć, walić pięścią w stół, dostać ataku paniki, a nawet zarządzić natychmiastowy powrót do domu. Tymczasem on po prostu zapadł się w siebie. I znów się pocieszyła, że to zaraz minie. Roland zje, odpocznie, oswoi się z warunkami atmosferycznymi i od tej chwili będzie już tylko lepiej.

W oczekiwaniu na posiłek spróbowała zająć swojego towarzysza rozmową, żeby to „lepiej” choć odrobinę zachęcić do wychynięcia na światło dzienne. Roland jednak nie dał się sprowokować. Milczał jak Giewont.

Jedzenie okazało się smaczne i obfite. A herbata smakowała Blance jak w prawdziwym górskim schronisku po powrocie z długiego szlaku. Jeszcze chwila i gotowa byłaby uwierzyć, że za progiem czeka na nich panorama Tatr, tu i ówdzie urozmaicona szarotką, kozicą i góralem.

Ledwo skończyli jeść, okazało się, że najwyższy czas na kolację – wybiła bowiem dziewiętnasta. Doniósł o tym ciepły głos z radia, który zaraz potem stwardniał, by zakomunikować:

– Uwaga, dalsze pogorszenie pogody, na Bałtyku sztorm, na lądzie zawieje i zamiecie. Temperatura niska i nadal spada.

– No – odezwał się Roland, po raz pierwszy od kilku kwadransów. – Pora się zbierać.

– O tak. – Blanka ucieszyła się, że jej mężczyzna odzyskał zdolność mówienia i myślenia. Poza tym powiedział „my”, a nie „ja”. – Jestem skonana. Marzę o łóżku. Wiesz co? Może wykupimy sobie tu nocleg? Ja funduję. – Poczuła się w obowiązku wziąć na siebie koszty swojego pomysłu.

Roland wyglądał na niemile zaskoczonego. Pomyślała, że to z powodu jej propozycji finansowej, która ugodziła w jego honor.

– Nie to miałem na myśli – sprecyzował głośno i wyraźnie powody swojej reakcji, zanim zaczęła się usprawiedliwiać. – Mówię o spacerze, raptem dyszka wzdłuż wydm, w dwie strony. Nic wielkiego. Pryszcz.

W Schronisku pod Ciupagą zapadła cisza. Czy towarzystwo obok, rozmawiające dotąd półgłosem, usłyszało donośny komunikat Rolanda, czy po prostu akurat w tym momencie trójce turystów skończyły się tematy? I czy w radiu nagle wyczerpały się baterie, czy raczej na radiostację spadła śnieżna czapa z gałęzi pobliskiego smreka? Tak czy inaczej to nagłe milczenie, do spółki z zawodzeniem wiatru za oknem, posłużyło za idealne tło dla pierwszej myśli, która pojawiła się w głowie Blanki: „Dziesięć kilometrów? Pryszcz? Chyba na pysku wieloryba”.

A ponieważ towarzystwo i radio nadal milczały, nic już nie mogło jej uratować przed natłokiem dalszych myśli i obrazów: „Będziemy brnąć po pas w lodowo-śnieżnych zasiekach, aż porwie nas lawina, która zejdzie z wydm. Troszkę sobie pod nią poleżymy, ale tylko do czasu, gdy wichura i zadymka zmiotą nas z plaży do morza, które po stu dniach wyrzuci nasze zwłoki w Sztokholmie pod ratuszem. Ale to nie przeszkodzi nam iść dalej. Nieee. W końcu po to tu przyjechaliśmy – żeby odpocząć”.

Roland musiał wyczytać z jej twarzy coś niepokojącego, bo zaczepnie zapytał:

– Czy to znaczy, że zamierzasz kisić się w czterech ścianach?

Nawet nie zauważyła, kiedy puściła w niej tama – uprzejmości, usprawiedliwiania go, delikatności, chorego optymizmu i naiwnej wiary w szczęście.

– Zamierzam przeżyć – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Skoro nie mogę się opalać ani pływać, została mi tylko ta jedna forma relaksu: przeżycie. Na zewnątrz jest minus dwadzieścia, śnieg napieprza, jakby się czegoś nawąchał, jest ślisko, ciemno, głęboko i zewsząd nadciągają białe niedźwiedzie. Na pewno mają bardzo ponure plany na wieczór. A ty mi proponujesz spacerek?

– Jakie znowu niedźwiedzie? – Roland uniósł brwi.

– Normalne! – krzyknęła Blanka. – Nadmorskie! Polarno-plażowe!

Mężczyzna poderwał się z miejsca. Pchnięte nogami krzesło zaszurało po deskach podłogi, potem przez moment się wahało, czy upaść, ale w końcu porzuciło ten pomysł.

– Ach tak?! – Roland nie przejmował się publicznością. A może – tak jak wcześniej Blankę – stracił współbiesiadników z pola widzenia, skupiony na własnych emocjach. – Więc zamierzasz zniechęcić mnie kpiną i symulacją załamania nerwowego połączonego z bełkotliwym wyrażaniem mętnych opinii?!

Zamiast odpowiedzi Blanki w pomieszczeniu dało się słyszeć odgłos odsuwanych ostrożnie krzeseł.

– To my już... Dobranoc państwu. – Kobieta, która to powiedziała, posłała w przestrzeń między Blanką a Rolandem spłoszony uśmiech i razem z pozostałą dwójką zniknęła na schodach prowadzących na piętro.

Roland, naburmuszony jak rozdymka tygrysia, powoli opadł z powrotem na krzesło, o mały włos się z nim nie minąwszy. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Z radia, które niewytłumaczalnym zrządzeniem losu odzyskało głos, dobiegło charakterystyczne pikanie zapowiadające pełną godzinę, po czym spiker ogłosił:

– Minęła dwudziesta pierwsza. Mamy całkowite załamanie pogody.

„Gdzie, do cholery, podziały się dwie godziny?” – zdumiała się Blanka. Zmęczenie i zdenerwowanie musiały naprawdę porządnie kopnąć ją w czaszkę, skoro przegapiła nieduży, bo nieduży, ale bezcenny, jak wszystkie inne, kawałek swojego życia.

Rozczarowanie. Tylko to kołatało się po jej wypełnionych watą zwojach mózgowych. Znowu rozczarowanie. Ale przecież nie oczekiwała wiele. Jedynie normalnego, fajnego faceta.

Nie zauważyła, że do pomieszczenia wróciła gaździna. Nie porzucając góralskiego zaśpiewu, powiedziała, podchodząc bliżej stołu:

– A izby wam nie trza? Cy kcecie caluśką nockę tutej przebidować? No i kto to tyz widzioł chodzić w tako bide po nocy. Bojno. Straśny duje i kurzy.

Oboje popatrzyli na nią półprzytomnie. Pierwsza ocknęła się Blanka.

– Pokój? O, chętnie! – Wstała i popatrzyła na Rolanda. Wyglądał jak tuż po przeprowadzeniu u pacjenta ekstrakcji trzech trzonowców po niewłaściwej stronie szczęki. Zrobiło jej się go żal. – Słyszysz, Rol?

Nawet na nią nie spojrzał.

– Nigdzie nie idę. Skoro nie mogę pospacerować, to daj mi spokój. I nie mów do mnie Rol.

Wzruszyła ramionami.

– A ja chętnie prześpię się w normalnym łóżku. W cieple. Bez czapki przysypanej śniegiem.

– To wos chłop? – Kobieta wskazała brodą na Rolanda.

Blanka wzruszyła ramionami.

– Myślałam, że tak. Ale mój powinien spać ze mną w łóżku, a nie szukać po nocy towarzystwa nieznajomych niedźwiedzi.

Gaździna pokiwała głową, jakby temat nie był jej obcy.

– Jeden za babami – powiedziała – drugi za niedźwiedziami, jesce inkszy za łowieckami... Łostawcie go tu, opacnioka. Hebojcie wartko.

Blance nie trzeba było dwa razy powtarzać.

Pokój okazał się ciepły, przytulny, łóżko było szerokie, pościel pachniała świerkowym lasem. Znajdowała się tu też łazienka z prysznicem, ręcznikami i wszystkim, co mogło się przydać zabłąkanemu turyście, łącznie z fabrycznie zapakowaną szczoteczką do zębów.

Odświeżona, najedzona i wolna od wyrzutów sumienia Blanka zapadła w sen, gdy tylko położyła głowę na poduszce. W takim tempie nie zdarzyło jej się zasnąć od czwartej klasy podstawówki.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kolejny nadmorski poranek, w porównaniu z poprzednim, który dla Blanki nastał około godziny czternastej, był jak przebudzenie się bez kaca mimo hulanki dzień wcześniej.

W sali na parterze, muśniętej słońcem, nie zastała żywej duszy. Nie zmartwił jej ten widok. Nie obawiała się o Rolanda. Z pewnością wrócił na hardcore’ową kwaterę i spędził tam noc pokryty szronem, czyli tak jak lubił. Zastanawianie się nad ich relacją oraz jej rokowaniami odłożyła na później. Było zbyt pięknie, żeby wyrządzać sobie krzywdę zamartwianiem się.

Kiedy uśmiechnięta gospodyni po kilku życzliwych słowach powitania postawiła przed Blanką talerz jajecznicy na boczku wraz z dużą pajdą pachnącego chleba i kubkiem gorącej kawy z mlekiem, ciało i dusza poczuły spokój absolutny. Jeśli ktoś by ją zapytał, po co była ta cała poroniona wyprawa, odpowiedziałaby bez wahania, że dla tej chwili.

Znajomy głos z radia poinformował, że minęła dziesiąta. I że opady śniegu nie ustają.

Blanka przełknęła właśnie ostatni łyk kawy.

Gdyby próbowała to zrobić półtorej sekundy później, skończyłoby się zadławieniem.

Bo oto drzwi wejściowe gwałtownie się otworzyły i do sali wkroczył Roland. Blanka nie od razu zdała sobie sprawę z tego, co widzi. Był obsypany od stóp do głów dużymi płatkami śniegu, które w cieple szybko topniały. W końcu dotarło do niej – choć nie całkiem to zrozumiała – co ma przed oczami. Spod śnieżnej zasłony wyłonił się ciemnogranatowy strój, opinający ciało mężczyzny tak ciasno, że przypominał drugą skórę. Roland na szczęście miał smukłą sylwetkę i był wysoki, więc efekt nie stanowił widoku specjalnie przykrego dla oka, zwłaszcza kobiecego. Ale dla racjonalnego mózgu – już tak. Buty do trekkingu tylko pogarszały sprawę.

– Ale jak to? Skąd? – wybełkotała Blanka, zamierając z kubkiem w dłoni uniesionej kilka centymetrów nad blatem stołu.

Roland wyglądał nadspodziewanie rześko.

– Pognałem raniutko na plażę i hop – na fale! Trochę posurfować – oznajmił ze źle skrywanym samozadowoleniem. – Pogoda jak marzenie, fala akuracik, słoneczko przygrzewa.

Blanka nie miała pojęcia, co należy powiedzieć w takiej sytuacji. Nie do końca umiała ją jeszcze zdefiniować. Nasuwało się mnóstwo pytań, także tych ciężkiego kalibru, sięgnęła jednak po najbardziej neutralne.

– To ty uprawiasz windsurfing? Nic nie mówiłeś.

Roland zaśmiał się bezgłośnie.

– Czy uprawiam? Ba!

– W tych śniegach...? – Zaryzykowała niedowierzanie.

Uniósł podbródek, jak docenione przez mamę dziecko.

– A co, za zimno? – Nonszalancko wzruszył ramionami i położył otwartą dłoń na klatce piersiowej. – To specjalna pianka. Chroni jak puchówka. Miło, że się troszczysz.

Nie zaprzeczyła tylko z grzeczności. I zadała kolejne pytanie. Narzucało się samo.

– A gdzie masz deskę?

Roland przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. Nagle przestał prężyć tors.

– Gdzie? – Rozejrzał się, jakby jej szukał. – Zdążyłem odwieźć. Do wypożyczalni.

– A stroju nie? – drążyła Blanka.

– Miałem swój. W bagażniku.

Kałuża wody z rozpuszczonego śniegu, który Roland przyniósł na sobie, wreszcie przestała się powiększać.

Z radia dobiegły właśnie pierwsze takty popularnej góralskiej przyśpiewki. Kobiecy głos, w towarzystwie dziarsko przygrywającej kapeli, zaintonował:

Hej, bystra woda, bystra wodziczka,

Pytało dziewce ło Janicka.

Hej, lesie ciemny, wirsku zielony,

Kaj mój Janicek umilony?

Nogi same rwały się do tańca. Dlaczego więc Roland miałby pozostać obojętny i niewzruszony wobec tak sugestywnej zachęty? Czy to, jak wyglądał i co mówił, nie układało się w spójną całość z tym, co Blance podsunęła właśnie niezawodna wyobraźnia, zawsze gotowa działać w słusznym, bo terapeutycznym, celu? Teraz obsadziła Rolanda w roli tancerza folk.

Mężczyzna w opiętym kombinezonie windsurfera, na środku izby podhalańskiego schroniska nad Bałtykiem, wczuł się w rytm piosenki, wybijając go stopą, następnie podkreślił harnasiowy bit ruchem bioder, po czym, jak Travolta w gorączce góralskiej nocy, bez reszty dał się porwać muzyce, stając się jej żywym ucieleśnieniem. Przytupywał, uderzał jedną nogą o drugą, klepał się po piętach, unosząc łydki w sposób charakterystyczny dla góralskich podrygów. Brał się pod boki, drobił w miejscu oraz wykonywał błyskawiczne wykroki i podskoki w przód i w tył. Na jotę nie wypadał przy tym z rytmu.

Góralka podrzucała kolejne frazy coraz energiczniej:

Hej, powiadali, hej, powiadali,

hej, ze Janicka porąbali.

Hej, porąbali go Orawiany,

hej, za łowiecki, za barany.

Kiedy wydawało się, że z tego pokazu męskiej sprawności i żywotności nie da się wykrzesać już ani figury więcej, Roland nagle znalazł się w pozycji kucznej, po czym gwałtownie wybił się ku górze, wyrzucając prawą nogę w przód, jakby kopał niewidzialną piłkę, a potem w mgnieniu oka wrócił do przysiadu – tylko po to, by znów się dźwignąć i wymierzyć kopniaka w powietrze lewą nogą. I tak podskakiwał raz za razem niczym rasowy góral. Wyglądało to na zbójnicki skrzyżowany z krzesanym i szalonym.

„Cud, że ten skafander nie zaczął jeszcze puszczać w szwach” – pomyślała Blanka i odruchowo zamknęła oczy, by odciąć się od spodziewanej katastrofy. To pomogło jej zakończyć ten absurdalny popis. „Wyobraźnia wyobraźnią, ale co za dużo, to niezdrowo” – skwitowała w duchu. Odliczyła do pięciu i uniosła powieki.

Roland, w całkowitym bezruchu i nienaruszonym stroju, przyglądał jej się w napięciu.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – spytał z przyganą. – Bo zastygłaś, jakbyś chlapnęła sobie sporą dawkę żelatyny. Słyszałaś, o co pytałem? Widzę, że nie. Chciałem wiedzieć, czy możesz łaskawie wraz ze mną opuścić wreszcie ten przybytek taniego folkloru.

Góralska przyśpiewka już przebrzmiała i teraz izbę wypełniła kojąca samba. Jednak w odczuciu Blanki atmosfera absurdu nadal unosiła się w powietrzu.

– Wiesz co? – zawołała, starając się do niej dostroić i zarazem nie roześmiać. Roland krzeszący hołubce nie należał do obrazów dających się łatwo usunąć z pamięci. – Zawsze chciałam nauczyć się pływać na desce. A skoro ty tak świetnie sobie radzisz...

Nieprawda. Nie chciała. Nie zamierzała. Ale powiedzenie tego na głos było silniejsze od niej. I bardzo się Rolandowi należało. Za całokształt. Ona także tego potrzebowała. W charakterze drobnego rewanżu.

Roland wyglądał na spłoszonego. Zaskoczyła go, to pewne.

– Pływać? Razem? Ale ja... – Nagle odzyskał rezon. – Na dzisiaj skończyłem. Idę spać.

Teraz to on ją zaskoczył.

– O dziesiątej rano?

– Owszem! – huknął. – Nie każdy tej nocy wylegiwał się w ciepłym miękkim łóżeczku. Niektórzy musieli cierpieć nie ze swojej winy. Wracam na kwaterę i zamierzam odespać tę udrękę. Idziesz? Czekam dwie minuty przy samochodzie i jak się nie pojawisz, odjeżdżam. – Zadarł brodę i rzucił jej spojrzenie adekwatne do treści i tonu wypowiedzi.

– Odespać? – Blanka przypatrzyła mu się uważnie. Nie wyglądał na człowieka, któremu brakuje snu. – Chcesz powiedzieć, że się nie wyspałeś?

– Wyspałem, nie wyspałem... – Roland machnął ręką. – Snu nigdy za wiele. Idziesz? – Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź, i w kilku krokach znalazł się przy drzwiach.

– A ten cego? Dokucny harpagon. – Do izby weszła gaździna i na widok oddalającego się gościa podzieliła się tym, co leżało jej na wątrobie od wczoraj.

Blanka jakby tylko na to czekała. Rozbawiona spojrzała na kobietę w góralskim odzieniu.

– Harpagon, a nawet chu... – Drgnęła, bo za Rolandem zatrzasnęły się drzwi. – Chu... dziście jacyś, przemęczacie się pewnie – dokończyła, nie całkiem zgodnie z pierwotną intencją. – Cóż, płacę i zmykam. Wszystko było pyszne i w ogóle bardzo dziękuję za miłą gościnę i życzliwość. Za uratowanie też.

Gaździna pochwyciła spojrzenie Blanki.

– Ni ma za co – odparła z uśmiechem ledwie widocznym w kąciku ust.

Blanka podniosła się z miejsca. Sięgnęła do krzesła obok po torebkę.

– Już wczoraj chciałam zapytać... – odezwała się, szukając w niej portfela. – Pani to chyba prawdziwa góralka?

Gaździna rozłożyła ręce, jakby zamierzała przemówić do szerszego grona słuchaczy.

– Hej, jo zek jes góralka od samiućkik Tater, z Nowego Targu.

– To dlaczego prowadzi pani ten interes tutaj, a nie gdzieś pod wierchami?

Kobieta popatrzyła na Blankę, jakby ta zapytała o coś tak oczywistego jak to, dlaczego wschodzi słońce.

– A bo jo miłuje morze – wyjaśniła. – Z piaseckiem i rybeckami. Łod dziecka.

Blanka kiwnęła głową.

– Tak po prostu?

– Hej – przytaknęła gospodyni.

O takim powodzie Blanka nie pomyślała. A przecież góralka, której bliższa jest wielka woda niż wysoka góra, nie powinna nikogo dziwić. Mało to na świecie ludzi, którzy wyglądają na jedno, a czują co innego? Tylko jak wielu z nich tak odważnie idzie za głosem serca?

– To ile się należy? – spytała z przyjaznym uśmiechem świadczącym o pełnym zrozumieniu dla decyzji i uznaniu dla odwagi nadmorskiej gaździny. I wyciągnęła do niej rękę z dwustuzłotowym banknotem. – Tyle czy więcej?

Kobieta zerknęła na nominał i wykonała pośpiesznie taki gest, jakby opędzała się od muchy.

– Od wos wezme ino ździebko – zawołała, sięgając po podaną sobie dwusetkę, i szybko wyciągnęła z kieszeni spódnicy sto złotych reszty.

– Ale dlaczego? – Blanka nie wiedziała, co o tym myśleć.

Gospodyni przez chwilę zastanawiała się nad najprostszą odpowiedzią.

– Jak to pedzieć... Od baby popyrtanego bierem ino pół – wyjaśniła w końcu. A widząc zmieszanie na twarzy Blanki, uśmiechnęła się i szybko dodała: – Ech, a chyćcie wy się chłopa, a nie chu... – Odchrząknęła. – Chudziście tyz jacyś tacy w sobie. To chyba na kurniawe tak cłeka przełonaca. A duje dzisiok, ze hej...!

Gaździna odwróciła się i ruszyła w stronę pomieszczenia obok. Ale zanim zniknęła za jego drzwiami, dało się słyszeć, zanucone półgębkiem, na góralską nutę:

Nie pómogom morgi, dyć i kupy złota,

kie cłeka w kochaniu odyndzie ochota...[1]

Potem trzasnęły drzwi, obrazki na szkle malowane odskoczyły od ściany i wróciły do poprzedniego położenia, po czym zapadła nieruchoma cisza, niezakłócona nawet dalekim szczekaniem psa, o beczeniu owiec czy szumie fal nawet nie wspominając.

Blanka wróciła do pokoju po swoje rzeczy – kurtkę, szalik i czapkę – i opatulona wyszła ze schroniska. Z nieba sypały płatki wielkości wacików do demakijażu. Poranek był chłodny. Wszystko wokół pokrył gigantyczny biały pokrowiec.

Wytężyła wzrok, ale przez sypiący śnieg niczego nie dostrzegła – ani drogi, ani samochodu, ani drzew, ani nieba. Ale chyba zauważyła Rolanda. W idealnie białym otoczeniu stanowił kolorystyczny dysonans. Tkwił na środku placu przed chałupą.

O dziwo, czekał na nią. Podeszła bliżej. Wyglądał jak odarty z godności i peleryny superbohater. Poczuła coś na kształt współczucia. Co za szczęście, że włożył te solidne buty, a jego kombinezon miał długie rękawy i nogawki oraz – podobno – chronił przed chłodem.

– Co się dzieje? – spytała, połykając przy okazji kilka płatków. – Dlaczego nie siedzisz w samochodzie?

– A widzisz go tu gdzieś? – jęknął Roland tonem podszytym szlochem. – Głupia zima!

– Jesień – poprawiła półgłosem Blanka.

– Co?

– Nieważne. Nie pamiętasz, gdzie zaparkowałeś? Trochę śniegu i tracisz orientację?

– Ty to nazywasz śniegiem?! – ryknął histerycznie Roland. – To nie śnieg, tylko chamstwo połączone z bezczelnością!

Blanka rozejrzała się po placu okolonym wianuszkiem podłużnych kopców. Domyśliła się w nich zaparkowanych aut.

– Zaraz go znajdziemy... – Sama była zaskoczona ciepłą nutą w swoim głosie.

– Kobieto! Lód ci skuł powieki? – Roland nie zamierzał obniżyć tonu nawet o kilka decybeli. – Nie widzisz, że wszystko jest teraz tylko jednym wielkim białym złośliwym gównem? Gdybym nie był taki zrównoważony, tobym pomyślał, że zrobiłaś to specjalnie.

Blanka potarła nos.

– Nie rozumiem... Co masz na myśli?

Roland otwartą dłonią dotknął czoła. Wyglądał tak, jakby chciał się roześmiać, ale nie umiał.

– No dobra! – zagrzmiał. – Wygrałaś! Zadowolona? Prawdziwy mężczyzna nigdy nie znalazłby się w takiej sytuacji, to chcesz powiedzieć? Triumfuj, masz swoje pięć minut chwały. Ty... – zająknął się. – Ty i ta twoja pseudogaździna spod Częstochowy z tą jej agroturystyczną gwarą!

– Ale... – Blanka bez powodzenia próbowała wtrącić coś między słowa wyskakujące z ust Rolanda jak seria z cekaemu.

Śnieg nagle przestał sypać. Jakby niebo wstrzymało oddech. Grymas obrzydzenia na twarzy mężczyzny ukazał jej się teraz z całą jaskrawością.

– Skoro masz takie chody w tym pseudogóralskim pseudoschronisku – kontynuował – to skocz no tam po łopatę i zacznij kopać. W przeciwieństwie do mnie jesteś wyspana jak prosię.

– Po łopatę? Jak prosię? – powtórzyła Blanka z niedowierzaniem, żeby się upewnić, czy dobrze usłyszała.

Roland parsknął śmiechem pozbawionym śmiechu.

– Tak, po łopatę! Po, kurwa, łopatę! A co? Uważasz, że tu wystarczy twój pilniczek do paznokci?!

– Mój co...? – spytała Blanka, zaskoczona zarówno uwagą poczynioną przez Rolanda, jak i wulgaryzmem, którego użył. Zrobił to po raz pierwszy, odkąd miała z nim do czynienia. Kolejna niespodzianka z bogatej bulwersującej oferty, jaką trzymał w zanadrzu.

– Trzeba znaleźć samochód! Bez niego nie wracam! – Roland zignorował jej pytanie. – Kop! Po kolei! Do skutku! Ja muszę się przejść.

Powietrze przeciął rzucony bez ostrzeżenia w jej kierunku mały przedmiot, który odruchowo złapała. Kluczyki!

„Nie, to się nie dzieje naprawdę” – przemknęło jej przez głowę.

Roland oddalał się niczym ścigany przez falę. Tyle że mniej płynnie, bo pokonując opór pokaźnej warstwy świeżego śniegu, która niczym żywe stworzenie chwytała mężczyznę za buty.

Blanka nawet nie próbowała go zatrzymać. Nie była ani falą, ani osobą, która liczyła na długie szczęśliwe życie z pewnym dentystą. Bardziej egocentrycznym niż wir wody w studzience tuż po ulewie. I tyle samo dla niej w tej chwili znaczącym. Marzyła tylko o powrocie do domu.

Uniosła rękę, w której trzymała kluczyki, i nacisnęła guzik pilota. Jeden ze śnieżnych kopców od razu odpowiedział kilkakrotnym rozbłyskiem nie tak znów grubo przysypanych świateł i stłumionym sygnałem dźwiękowym.

Blanka odruchowo spojrzała za odchodzącą, coraz mniejszą, brodzącą w śniegu sylwetką. Dlaczego Roland nie pomyślał o tak prostym rozwiązaniu? Czyżby w stresie zupełnie tracił głowę?

Mogłaby to nazwać kolejną z wielu przykrych niespodzianek, jakie ją spotkały ze strony towarzysza podróży, jednak Blanka nagle przestała się czemukolwiek dziwić. Jak pogodzony z losem rozbitek na środku oceanu, gdy dociera do niego, gdzie się znajduje i czego w związku z tym musi się spodziewać, a na co absolutnie nie może liczyć.

Powinna zawołać, że znalazła samochód. Nawet już otworzyła usta. Ale zamiast słów wydobył się z nich śmiech. I szybko przybierał na sile. Blanka chwyciła się za brzuch i niemal zgięła wpół. Na policzkach poczuła chłodne ścieżki od łez. Płakała. Ze śmiechu. I z ulgi.

Tak. Poczuła ulgę. Tego była prawie pewna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] S.A. Hodorowicz, Podholańskie porzykadła i pogworki maści wselijakiej ku cłeka zadumie i wesołości dane, Nowy Targ 2006, za: M. Rak, Kulturemy podhalańskie, Kraków 2015.
Projekt okładkiKarolina Żelazińska
Zdjęcie na okładceAlena Ozerowa / Shutterstock
Zdjęcie autorkiJulita Delbar
RedakcjaBerenika Wilczyńska
KorektaMagdalena Cicha-Kłak Teresa Zielińska
Copyright © by Dorota Kassjanowicz, 2021 Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2021
ISBN 978-83-8032-682-8
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.