Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Międzynarodowa organizacja terrorystyczna przygotowuje bezprecedensowy zamach. Celem jest stadion sportowy z tysiącami kibiców na trybunach. Terroryści realizują śmiercionośny plan z nieubłaganą konsekwencją i zegarmistrzowską precyzją. Ich sprzymierzeńcem i wrogiem jednocześnie jest czas, nieuchronnie przybliżający wstrząsający finał...
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna w Piotrkowie Trybunalskim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Rok wydania: 2000
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powieści Thomasa Harrisa
w Wydawnictwie Amber
Czarna niedziela
Czerwony smok
Milczenie owiec
Hannibal
Przekład
Jan Kraśko
Tytuł oryginału
BLACK SUNDAY
Redakcja stylistyczna
PIOTR ROGOWSKI
Redakcja techniczna
ANNA BONISŁAWSKA
Korekta
JOANNA CHRISTIANUS
Ilustracja na okładce Bantam Doubleday Dell Publishing Group, Inc.
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl
Copyright ©1992 by Thomas Harris.
All rights reserved.
For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000
ISBN 83-7245-434-5
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 2000. Wydanie II poprawione
Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Zapadał zmierzch. Dziesięciokilometrowym odcinkiem nadbrzeżnej szosy łączącej Bejrut z lotniskiem jechała rozklekotana taksówka. Z tylnego siedzenia Dahlia Iyad patrzyła na białe fale przyboju, które szybko szarzały w gasnącym blasku dnia. Myślała o Amerykaninie. Wiedziała, że tamci będą o niego wypytywać.
Taksówka skręciła w Rue Verdim i zaczęła przebijać się do centrum miasta, do dzielnicy Sabra zamieszkałej przez palestyńskich uchodźców. Kierowca nie potrzebował żadnych wskazówek. Spojrzał w lusterko, zgasił światła i wjechał na małe podwórko nieopodal Rue Jeb el-Nakhel. Otoczyła ich nieprzenikniona ciemność. Słychać było tylko dalekie odgłosy ruchu ulicznego i ciche pojękiwanie stygnącego silnika. Upłynęła minuta.
Przednie i tylne drzwi gwałtownie otwarto z obu stron naraz. Samochód się zakołysał. Kierowcę oślepiło jaskrawe światło latarki. Dahlia poczuła zapach oliwy bijący z pistoletu, którego lufa niemal dotykała jej oka.
Mężczyzna z latarką podszedł do tylnych drzwi i uzbrojona ręka opadła.
W zacisznym pokoju czekał na nią surowy trybunał. Za biurkiem siedział Hafez Najeer, szef Dżihaz al-Rasd (RASD), elitarnej komórki operacyjno-wywiadowczej al-Fatah. Był wysokim mężczyzną o małej głowie. Jego podwładni nazywali go za plecami „Modliszką”. Temu, na kim skupił pełną uwagę, robiło się niedobrze ze strachu.
Najeer był dowódcą Czarnego Września. Nie wierzył w pokojowe rozwiązanie „kwestii bliskowschodniej”. Zwrot Palestyny Arabom bynajmniej by go nie ucieszył. Wierzył w totalną zagładę i w oczyszczającą siłę ognia. Tak samo jak Dahlia Iyad.
I jak dwaj towarzyszący Najeerowi mężczyźni: Abu Ali, dowódca oddziałów uderzeniowych Czarnego Września działających we Włoszech i we Francji, i Muhammad Fasil, specjalista od spraw uzbrojenia i projektodawca ataku na wioskę olimpijską w Monachium. Obaj byli członkami RASD, mózgu Czarnego Września. Szersze kręgi bojowników Narodowego Frontu Wyzwolenia Palestyny nie akceptowały ich statusu, Czarny Wrzesień bowiem był dla al-Fatah tym, czym żądza jest dla ciała.
To właśnie ci trzej mężczyźni zdecydowali, że Czarny Wrzesień dokona zamachu na terytorium Stanów Zjednoczonych. Opracowano i odrzucono ponad pięćdziesiąt planów. Tymczasem do izraelskiego portu w Hajfie nieustannie napływała amerykańska broń.
Nagle pojawiło się rozwiązanie i - gdyby Najeer ostatecznie je zatwierdził - powodzenie misji miało spocząć w rękach tej młodej kobiety.
Dahlia rzuciła galabiję na krzesło i spojrzała na siedzących.
Abu Ali przyjrzał się jej uważnie. Pamiętała go z wykładów na Amerykańskim Uniwersytecie w Bejrucie.
Najeer kiwnął głową. Wiedział, że Dahlia mówi prawdę. Pomagała wyszkolić trzech japońskich terrorystów, którzy dokonali zamachu na lotnisko Lod w Tel Awiwie, zabijając kogo popadnie. Początkowo było ich czterech. Jeden załamał się podczas szkolenia i Dahlia odstrzeliła mu pół głowy na oczach trzech pozostałych.
Izraelscy terroryści niemal zawsze używali amerykańskiego plastiku C-4. Najeer dobrze pamiętał zamach w Bhandoumie, kiedy to ze zniszczonego eksplozją mieszkania wyniósł zwłoki swego brata, by następnie wrócić po jego nogi.
Abu Ali ustawił na biurku szesnastomilimetrowy projektor filmowy i zgasił światło.
Rozbiegówka. Rozedrgane cyfry, zniekształcony dźwięk. Kiedy taśma osiągnęła właściwe tempo przesuwu, usłyszeli hymn Demokratycznej Republiki Wietnamu, a świetlisty kwadrat na ścianie zmienił się w pokój o bielonych ścianach. Na podłodze siedziało dwudziestu czterech amerykańskich jeńców wojennych. Nagłe cięcie i kamera pokazała katedrę z przymocowanym do niej mikrofonem. Do katedry podszedł wysoki, wychudzony mężczyzna. Był w obszernym jenieckim mundurze, w skarpetkach i skórzanych sandałach. Kłaniając się oficjelom w pierwszym rzędzie, jedną rękę trzymał pod kurtką, dłoń drugiej oparł płasko na udzie. Stanął przed mikrofonem i zaczął powoli mówić.
Kamera pokazała jeńców siedzących, niczym pilni uczniowie w klasie, oraz ich pozbawione wyrazu twarze. Cięcie, hymn, koniec filmu.
W czasie projekcji uważnie obserwował Dahlię. Była niewzruszona. Zareagowała tylko raz, i tylko oczami: rozszerzyły się lekko, gdy pod koniec filmu, na ścianie ukazało się zbliżenie wycieńczonej twarzy Amerykanina.
Przez następne pół godziny wypytywał ją o najbardziej intymne szczegóły pożycia z Amerykaninem. Kiedy skończył, Dahlia odniosła wrażenie, że pokój wypełnił się dziwnym zapachem. Nie wiedziała, czy jest to zapach prawdziwy czy urojony. Bez względu na to, jaki był, przeniósł ją do palestyńskiego obozu uchodźców w Tyre. Znowu miała osiem lat, znowu zwijała wilgotne posłanie, na którym kilkanaście minut wcześniej postękiwali w ciemności jej matka i przynoszący im jedzenie mężczyzna.
Pałeczkę przejął Fasil. Miał krótkie, grube, acz zręczne dłonie technika i zgrubiałe opuszki palców. Poprawił się na wysuniętym do przodu krześle. Obok krzesła leżała mała torba.
Dahlia żałowała, że go tu nie ma. Że ci trzej nie słyszą jego głosu, gdy niespiesznie, krok po kroku, analizuje swój straszliwy plan, dzieląc go na szereg jasno ujętych problemów i opatrując każdy z nich błyskotliwym rozwiązaniem.
Wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać o trudnościach technicznych związanych z uśmierceniem osiemdziesięciu tysięcy ludzi naraz. Z zabiciem ich na oczach całego narodu - ich oraz nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Pochyliwszy się nad biurkiem, naszkicowała na kartce figurę geometryczną przypominającą przekrój poprzeczny misy. W jej wnętrzu nakreśliła drugi, nieco krótszy łuk.
Fasil wytrzeszczył oczy. Widział, jak amerykańska mina typu Claymore, nie większa od szkolnego podręcznika, wycięła krwawy szlak w kolumnie maszerujących żołnierzy, kosząc wokół nich trawę. To, co proponowała Dahlia, miało moc tysiąca takich min.
Uśmiechał się. Dahlia nie była pewna, czy z zadowolenia czy ze strachu przed Hafezem Najeerem. Zastanawiała się, czy Fasil wie, że łuk przypominający kształtem przekrój poprzeczny misy jest uproszczonym przekrojem stadionu w Tulane, gdzie dwunastego stycznia miał odbyć się pierwszy dwudziestojednominutowy mecz o Superpuchar Ameryki.
Przez godzinę czekała w pokoju na drugim końcu korytarza. Kiedy wezwano ją ponownie do gabinetu, dowódca Czarnego Września był już sam. Wiedziała, że za chwilę przekaże jej swoją decyzję.
Nie licząc kręgu światła pod lampką na biurku, w pomieszczeniu panowała niemal całkowita ciemność. Najeer opierał się o ścianę, tonąc w mroku. Ręce trzymał pod lampką, bawiąc się czarnym wojskowym nożem.
Gwałtownie pochylił się w stronę światła i uśmiechnął z ulgą, odsłaniając białe zęby. Kiedy otwierał torbę technika, żeby wyjąć z niej małą statuetkę, wydawało się, że jest niemal wesoły. Była to figurka Madonny. Kiczowata, tandetna, pomalowana na jaskrawy kolor, jedna z tych, jakie zalegają wystawy sklepów z dewocjonaliami.
Dahlia obróciła Madonnę w rękach. Figurka ważyła mniej więcej pół kilograma, a materiał, z którego ją zrobiono, nie przypominał gipsu, przynajmniej w dotyku. Dzieląca ją na pół, lekko wystająca krawędź wskazywała na to, że statuetka została wytłoczona, a nie odlana. Na jej spodzie widniał napis: „Made in Taiwan”.
Najeer wstał i przeciągnął się.
Miał skromnie umeblowane mieszkanie na najwyższym piętrze domu przy Rue Verdun 18, podobne do kwater Fasila i Alego, którzy mieszkali niżej.
Dahlia usiadła na brzegu łóżka z małym magnetofonem na kolanach. Dowódca Czarnego Września kazał jej nagrać taśmę, którą zamierzali puścić w bejruckim radiu po zamachu w Stanach. Była naga i podniecona, czego nie omieszkał zauważyć przyglądający się jej z kanapy Najeer.
Wysłuchaj nas, ludu Ameryki. Chcemy być waszymi braćmi. To wy sami musicie zdeptać plugastwo, które wami rządzi. Od tej pory za każdego Araba, który zginie z ręki Amerykanina, z ręki Arabów zginie jeden Amerykanin. Zniszczenie każdej muzułmańskiej lub chrześcijańskiej świątyni pomścimy, niszcząc jakąś budowlę w Ameryce.
Twarz Dahlii była zaróżowiona, sutki wzwiedzione.
Najeer wstał i zrzucił z siebie szlafrok. Wyciągnęła do niego rękę.
Trzy kilometry od domu, w którym na zmiętych prześcieradłach spoczywali w uścisku Dahlia i Najeer, wody Morza Śródziemnego cicho rozcinał dziób izraelskiego kutra torpedowego.
Gdy łódź znalazła się w odległości kilometra na południe od Grotte aux Pigeons, z pokładu spuszczono tratwę. Weszło do niej dwunastu uzbrojonych mężczyzn. Byli pod krawatami, w garniturach skrojonych przez rosyjskich, arabskich i francuskich krawców i w butach na gumowych podeszwach. Wszystkie dokumenty zostawili na pokładzie. Mieli harde twarze. Nie pierwszy raz składali wizytę w Libanie.
Od morza wiała ciepła bryza, na niebie świecił księżyc. W jego blasku morze było siwoszare i pomarszczone. Ośmiu mężczyzn wiosłowało długimi pociągnięciami, żeby jak najszybciej pokonać czterystumetrowy odcinek dzielący ich od piaszczystej plaży przy Rue Verdim. Jedenaście po czwartej. Dwadzieścia trzy minuty do wschodu słońca, siedemnaście minut do błękitnego brzasku dnia, który zaleje miasto niczym powódź. Bezszelestnie wciągnęli tratwę na brzeg, przykryli ją płótnem w kolorze piasku i spiesznie ruszyli w kierunku Rue Ramlet el-Baida. Tam, na tle szeregu jaskrawo rozświetlonych hoteli, rysowały się sylwetki czterech samochodów, w których czekało czterech mężczyzn.
Byli już prawie na miejscu, gdy na Rue Ramlet, ledwie trzydzieści metrów dalej, gwałtownie zahamował biało-brązowy landrover. Mężczyźni znieruchomieli w blasku reflektorów.
Z samochodu wyskoczyło dwóch policjantów w brązowych mundurach, z gotową do strzału bronią.
Rozległ się dźwięk przypominający odgłos, jaki wydają ziarna pękającej w ogniu kukurydzy i z libańskich mundurów wytrysnęły obłoczki kurzu. Poszatkowani kulami z zaopatrzonych w tłumiki parabelek, policjanci runęli na ziemię.
Trzeci policjant, ten siedzący za kierownicą, próbował odjechać. Celny pocisk roztrzaskał przednią szybę i utkwił mu w głowie. Landrover wpadł w poślizg, uderzył w przydrożną palmę i kierowcą rzuciło na przycisk klaksonu. Dwóch mężczyzn w garniturach natychmiast podbiegło do samochodu i ściągnęło go z powrotem na fotel, lecz w pobliskich domach zapłonęły już światła.
Trzasnęło otwierane okno, rozległ się gniewny krzyk:
Dowódca grupy stał przy landroverze.
- Alejkum salaam, sąsiedzie, już nas nie ma - odparł głos z ulicy. Światło w oknie zgasło.
W niespełna dwie minuty później nad landroverem i spoczywającymi w nim ciałami zamknęło się morze.
Dwa samochody pojechały na południe, dwa skręciły w Corniche Ras Beyrouth, by dwie ulice dalej ponownie zawrócić na północ w kierunku Rue Yerdun...
Dom przy Rue Verdun 18 był strzeżony przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeden wartownik czuwał w holu, drugi - uzbrojony w karabin maszynowy - na dachu domu po drugiej stronie ulicy. Ten z dachu leżał teraz w dziwacznej pozycji, a jego gardło uśmiechało się krwawo do księżyca. Ten z holu spoczywał pod drzwiami - wyszedł na dwór, żeby sprawdzić, kto tak zawodzi, śpiewając pijacką kołysankę.
Kiedy Najeer zasnął, Dahlia delikatnie wyswobodziła się z jego objęć, poszła do łazienki i długo stała pod prysznicem, rozkoszując się kłującym strumieniem wody. Dowódca Czarnego Września nie należał do najlepszych kochanków. Uśmiechnęła się, namydlając ciało. Rozmyślała o Amerykaninie i nie słyszała kroków w korytarzu.
Gdy gwałtownie pchnięte drzwi otworzyły się na oścież i gdy oślepiło go światło latarki, Najeer na wpół zerwał się z łóżka.
Błysnęły ogniki wystrzałów, trysnęła krew, siła uderzenia pocisków rzuciła Najeera na ścianę. Gdy zabójca stanął przy biurku, by zgarnąć do torby leżące na blacie dokumenty, pokój zatrząsł się od wybuchu w innej części budynku.
Naga dziewczyna zamarła z przerażenia w drzwiach do łazienki. Zabójca wycelował w jej mokre piersi i zacisnął palec na spuście. Piersi miała naprawdę piękne. Lufa pistoletu maszynowego lekko zadrżała.
Eksplozja, do której doszło dwa piętra niżej, wyrwała ścianę w mieszkaniu Abu Alego, zabijając na miejscu i jego, i jego żonę. Kaszląc od pyłu, napastnicy ruszyli w stronę schodów, gdy wtem z mieszkania na końcu korytarza wyszedł jakiś chudzielec w piżamie, próbując przeładować pistolet maszynowy. Wciąż próbował, gdy grad pocisków przeszył go na wylot, wgniatając w ciało strzępy piżamy i rozrzucając je po całym korytarzu.
Napastnicy wypadli na ulicę, wskoczyli do samochodów i z rykiem silników odjechali na południe, w kierunku morza. W oddali zawyły policyjne syreny.
Dahlia wybiegła z domu kilka sekund później i bez trudu wmieszała się w tłum wylewający się z sąsiednich budynków. Była w szlafroku, ściskała w ręku torebkę i rozpaczliwie próbowała zebrać myśli, gdy wtem poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię. Muhammad Fasil. Kula zostawiła krwawą pręgę na jego policzku. Owinął dłoń krawatem i przyłożył ją do rany.
Dahlia popatrzyła na niego zaczerwienionymi od dymu oczami.
Fasil zabrał ją do kryjówki w Sabrze. Tam przeczekała do wieczora. O zmroku zawiózł ją na lotnisko swoim rozklekotanym citroenem. Miała na sobie pożyczoną sukienkę. Sukienka była za duża, a ona zbyt zmęczona, żeby ją to obeszło.
O wpół do jedenastej wieczorem boeing 707 linii Pan American wystartował z rykiem z lotniska w Bejrucie i zanim pod prawym skrzydłem zniknęły światła Libanu, wyczerpana Dahlia zapadła w sen.
W tym samym czasie Michael Lander robił jedyną rzecz, którą naprawdę lubił: pilotował sterowiec spółki Aldrich, żeglując na wysokości dwustu czterdziestu metrów nad stadionem Orange Bowl w Miami, unosząc w gondoli ekipę stacji telewizyjnej. Poniżej, na wypełnionym po brzegi stadionie, „Delfiny” z Miami dawały popalić „Hutnikom” z Pittsburga.
Ryk tłumu zagłuszył trzaski z radia nad jego głową. W gorące dni wydawało mu się, że czuje zapach stłoczonych na stadionie ludzi, że ich obłąkany krzyk i ciepło ich ciał unosi sterowiec, niczym potężny strumień powietrza. Ten wyimaginowany strumień wzbudzał w nim odrazę. Wolał latać między miastami. W sterowcu było wtedy czysto i spokojnie.
Zerkał w dół jedynie od czasu do czasu. Żeby utrzymać stałą wysokość lotu - dokładnie dwieście czterdzieści metrów - patrzył na koronę stadionu i na punkt orientacyjny, który wyznaczył sobie między masztem flagowym i linią horyzontu.
Był wybitnym specjalistą od trudnych w pilotażu maszyn. Takich jak na przykład sterówce. Ich niemal samoistna zdolność do utrzymywania się w powietrzu i olbrzymia powierzchnia nośna wydają je na łaskę wiatru, chyba że steruje nimi wprawny pilot. Lander wyczuwał wiatr, niczym doświadczony żeglarz, ponadto miał dar, który mają tylko najlepsi piloci: dar przewidywania. Ruchy sterowca są cykliczne, a on zawsze potrafił je przewidzieć, dzięki czemu wielki szary wieloryb zawsze płynął pod wiatr, niczym ryba pod prąd: jego pysk nurzał się w strugach powietrza i lekko unosił, rzucając olbrzymi cień na murawę stadionu. Podczas przerw w grze wielu kibiców spoglądało do góry, a niektórzy machali do niego ręką. To gigantyczne cielsko zawieszone na błękitnym niebie wyraźnie ich fascynowało.
Autopilota miał w głowie. Autopilot korygował ruchy sterowca, utrzymując go w powietrzu, tymczasem Lander rozmyślał o Dahlii. O meszku w dole jej pleców, o tym, jaki jest miękki. O ostrości jej zębów. O smaku miodu i soli.
Zerknął na zegarek. Była już w drodze. Przed godziną wystartowała z Bejrutu.
Bez przykrości mógł myśleć tylko o dwóch rzeczach: o lataniu i o niej.
Zrytą bliznami ręką pchnął manetkę przepustnicy, zwiększył skok śmigła, ściągnął na siebie ster wysokości i maszyna szybko zwiększyła pułap lotu.
Kontrolerzy ruchu powietrznego i radiooperatorzy lubili rozmawiać ze sterowcem i często żartowali z jego załogą. Ten gigant budził w ludziach ciepłe uczucia, jak miś panda. Dla milionów Amerykanów, którzy widzieli go nad stadionami czy podczas festynów, był olbrzymim, sympatycznym, niezdarnym i powolnym przyjacielem. Niemal zawsze kojarzył się ludziom ze słoniem albo z wielorybem. Nigdy z bombą.
Mecz się nareszcie skończył i sześćdziesięcioipółmetrowy cień olbrzyma sunął powoli po ziemi, muskając kilometrowej długości rzędy samochodów wracających do miasta. Pearson, operator kamery, i jego asystent zabezpieczyli sprzęt i jedli kanapki. Lander często z nimi pracował.
Zatoka Biscayne tonęła w czerwonozłotym blasku zachodzącego słońca. Lander skręcił na północ. Sterowiec leciał teraz niemal tuż nad brzegiem, ledwie pięćdziesiąt metrów od największej plaży w Miami i członkowie ekipy telewizyjnej oraz mechanik pokładowy wycelowali lornetki w kąpiące się dziewczęta. Niektóre z nich machały ku nim ręką.
Zimą latał bardzo rzadko. Sterowiec odpoczywał wtedy pod Miami, w olbrzymim hangarze przytłaczającym swym ogromem wszystkie budynki na skraju lotniska. Wiosną żeglował na północ. Z prędkością od pięćdziesięciu sześciu do stu jedenastu kilometrów na godzinę - zależnie od siły wiatru - sunął po niebie, by odwiedzić jakiś festyn czy stadion. Zimą Lander mieszkał w Miami, w służbowej kawalerce nieopodal lotniska, lecz tego dnia tam nie poszedł. Zacumowawszy sterowiec, złapał samolot do Newark i wrócił do Lakehurst w New Jersey. W Lakehurst mieściła się północna baza sterowca.
Odchodząc, żona zostawiła mu dom. Tej nocy w przerobionym na warsztat garażu długo nie gasło światło. Lander pracował. Pracował i czekał na Dahlię. Nie zważając na silny zapach, mieszał żywicę epoksydową. Na podłodze garażu spoczywał osobliwy przedmiot długości pięciu i pół metra. Był to odlew kadłuba małej żaglówki, wywrócony na drugą stronę, rozcięty wzdłuż stępki na dwie równe połowy oddalone od siebie o czterdzieści pięć centymetrów i połączone wspólnym dziobem. Z góry przypominał wielką, opływową podkowę. Jego budowa pochłonęła wiele tygodni wolnego od pracy czasu. Odlew był teraz śliski od smaru i gotowy do wykorzystania.
Cicho pogwizdując, Lander nakładał nań warstwy włókna szklanego, dokładnie szlifując brzegi. Kiedy włókno stwardnieje i oddzieli się od formy, powstanie lekkie, wysmukłe gniazdo, które bez trudu przylgnie do spodu gondoli sterowca. Otwór pośrodku osłony był przeznaczony na pojedyncze koło podwozia i antenę transpondera. Stelaż podtrzymujący ładunek w gnieździe wisiał już na gwoździu. Lekki i bardzo wytrzymały, był zrobiony z dwóch rurek ze stali chromowo-molibdenowej i ożebrowany tym samym materiałem.
Lander przerobił garaż na warsztat, kiedy był żonaty i przed wyjazdem do Wietnamu zrobił tam większość domowych mebli. Rzeczy, których żona nie chciała zabrać, wciąż leżały na zawieszonych pod sufitem półkach: dziecięce krzesełko, składany stolik kempingowy, wiklinowe meble ogrodowe.
Jarzeniówki dawały ostre światło, dlatego Lander miał na głowie baseballową czapkę.
Pracę przerwał tylko raz. Żeby pomyśleć, pomyśleć, pomyśleć... I znowu do roboty. Trzeba to skończyć, trzeba to wygładzić. Chodząc, wysoko podnosił nogi, żeby nie podrzeć rozpostartych na podłodze gazet.
Kilka minut po czwartej zadzwonił telefon. Lander odebrał w garażu.
Przyjechała tuż przed wschodem słońca. Okna były ciemne. Znowu ogarnął ją lęk, lecz nie tak wielki jak podczas ich pierwszego spotkania, kiedy to miała wrażenie, że zamknięto ją w pokoju z niewidzialnym grzechotnikiem. Potem z nim zamieszkała i z biegiem czasu udało jej się okiełznać śmiercionośną część jego duszy. Teraz, ilekroć się widywali, miała wrażenie, że oboje przebywają w pokoju z grzechotnikiem, ale ponieważ był grzechotnikiem widzialnym, zawsze umiała powiedzieć, gdzie jest i czy się przypadkiem nie obudził.
Wchodząc do domu, hałasowała bardziej, niż było to koniecznie, a w stężałej na schodach ciszy śpiewnie wypowiedziała jego imię. Nie chciała go przestraszyć. W sypialni panowała aksamitna ciemność.
Stanąwszy w progu, dostrzegła ognik papierosa. Przypominał maleńkie czerwone oko.
Ruszyła przez ciemność w stronę ognika. Dotknęła stopą strzelby leżącej przy łóżku. Wszystko było w porządku. Grzechotnik spał.
Lander śnił o wielorybach i niechętnie się obudził. We śnie dzień nigdy się nie kończył, tak samo jak końca nie miała lodowa tafla, nad którą sunął cień wielkiego sterowca marynarki wojennej. Był rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty i Lander leciał nad biegunem.
Wieloryby wygrzewały się w promieniach arktycznego słońca i dostrzegły sterowiec dopiero w ostatniej chwili. Wtedy zanurkowały. Trysnęła morska piana, ogony powędrowały do góry i zwierzęta wśliznęły się pod błękitny lód. Siedzący w gondoli Lander widział, jak zawisają bez ruchu w wodnej otchłani. W chłodnej niebieskiej otchłani, gdzie zawsze panuje cisza.
Potem znalazł się nad biegunem i kompas kompletnie zwariował. Radiolokator też, dlatego musiał sterować według słońca. Na oblodzonej iglicy łopotała flaga.
Znała ten sen. I miała nadzieję, że częściej będzie śnił o wielorybach. Kiedy o nich śnił, budził się spokojniejszy.
Czekał go ciężki dzień, a ona nie mogła mu towarzyszyć. Rozsunęła kotary i do pokoju wpadły jaskrawe promienie słońca.
Dahlia stała przy oknie. Słońce grzało ją w szyję i policzek.
Dwie szpile naraz. Wielokrotnie wbijała je osobno, ale teraz chciała sprawdzić, jak zadziałają razem.
Lander żył przeszłością. Kiedy nie spał, wspomnienia przyprawiały go o ból. Kiedy spał, prowokowały do przeraźliwego krzyku.
Masturbacja: północnowietnamski strażnik przyłapał go w celi i kazał mu zrobić to na oczach kolegów.
„Boże, pobłogosław Amerykę i Nixona”: ręcznie wypisane hasło, które zobaczył w oknie C-141 w bazie amerykańskich sił powietrznych w Clark na Filipinach, gdy wraz z innymi jeńcami wracał do domu. Trzymał je jakiś pilot. Przez papier prześwitywało słońce i Lander przeczytał te słowa od prawej strony do lewej.
Patrzył na nią spod przymkniętych powiek. Lekko rozchylone usta, rozluźnione mięśnie twarzy - wiedziała, że to niebezpieczna chwila. Powoli mijały sekundy. W słońcu wirowały drobinki kurzu, unosząc się wokół niej i nad krótką groźną strzelbą przy łóżku.
Nie kłamała. Zawsze wiedział, czy mówi prawdę. Szeroko otworzył oczy i przestała słyszeć bicie jego serca.
Korytarze bez okien. Martwe powietrze, martwy rządowy biurowiec, długie podłogi ze lśniącymi łukami pozostawionymi przez froterkę. I strażnicy w niebieskich mundurach Administracji Służb Ogólnowojskowych. Sprawdzali wnoszone pakunki. Lander nie miał pakunku.
Recepcjonistka czytała książkę pod tytułem „Pielęgniarka dla Many”.
Wziął numerowany żeton z tacy na skraju biurka.
Numer siedemnasty, młody mężczyzna w znoszonej winylowej kurtce, otarł się o Landera i zniknął w labiryncie za recepcją.
Na pięćdziesiąt miejsc w poczekalni mniej więcej połowa była zajęta. Przeważali ludzie młodzi, poborowi ze spec-czwórki, którzy w cywilnym ubraniu wyglądali tak samo niechlujnie jak w mundurze. Lander wyobraził sobie, jak w wygniecionych kurtkach i spodniach wzoru „A” grają na automatach w poczekalni dworcowej.
Dokładnie naprzeciwko siedział mężczyzna z lśniącą blizną na skroni. Próbował ukryć ją pod włosami. Co dwie minuty wyjmował z kieszeni chustkę i wydmuchiwał nos. Miał chustki we wszystkich kieszeniach.
Mężczyzna obok Landera zamarł z rękami zaciśniętymi na udach. Ani drgnął. Poruszał tylko oczami. Poruszał nieustannie, śledząc każdego, kto szedł przez poczekalnię. Ponieważ nie odwracał głowy, często musiał robić zeza, żeby sprawdzić, kto nadchodzi z boku.
W małym gabinecie za labiryntem korytarzy i korytarzyków czekał na Landera Harold Pugh. Pugh miał dwunastą kategorię płacową, ale szybko awansował. Uważał, że przydział do sekcji byłych jeńców wojennych jest tym samym, co kolejna gwiazdka na pagonie.
Wraz z nową pracą spadł na niego obowiązek zapoznania się z dużą ilością literatury fachowej. Wśród stert przeróżnych poradników znalazł pracę pewnego psychiatry, konsultanta głównego lekarza Powietrznych Sił Zbrojnych USA, który pisał między innymi: „Jest absolutnie niemożliwe, żeby człowiek narażony na poniżenie, izolację i niegodne warunki życia nie popadł w depresję będącą rezultatem długotrwałego tłumienia agresji. Ujawnienie się tejże depresji jest jedynie kwestią czasu”.
Pugh zamierzał przeczytać poradniki, gdy tylko znajdzie wolną chwilę.
Zawartość leżących na biurku akt personalnych robiła wrażenie. Czekając na Landera, Pugh ponownie je przejrzał.
Lander, Michael J. 0214278603. 1951 - Korea. Szkoła podchorążych marynarki wojennej. Bardzo wysokie oceny. 1954 - szkolenie w Lakehurst, New Jersey: pilotaż aerostatów. Celujące oceny. Odkomenderowany do badań nad oblodzeniem. 1956 - ekspedycja polarna marynarki wojennej. 1964 - przeniesiony do administracji; marynarka wojenna zakończyła realizację programu badawczego z użyciem sterowców. 1964 - wstępuje na ochotnika do kawalerii powietrznej. Wietnam. Dwie tury. 10 lutego 1967 - zestrzelony pod Dong Hoi. Sześć lat w niewoli.
Ma tyle zasług i wystąpił z wojska? Pugh uznał, że to dość niezwykłe. Coś tu nie grało. Pamiętał zamknięte przesłuchania jeńców po ich powrocie z Wietnamu. Może lepiej nie pytać go, dlaczego zrezygnował.
Spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia czwarta. Lander się spóźniał. Wcisnął guzik interkomu.
Pugh był pewien, że przekręciła nazwisko tylko po to, żeby zrymowało się z tym właściwym.
Recepcjonistka wróciła do lektury. Za dziesięć czwarta rozejrzała się za jakąś zakładką. Najbliżej leżał list Landera i dopiero wtedy zwróciła uwagę na jego nazwisko.
Jego wygląd lekko go zaskoczył. W kapitańskim mundurze lotnictwa cywilnego Lander robił wrażenie bystrego i rozgarniętego. Poruszał się energicznie, nie uciekał wzrokiem w bok. Pugh myślał, że będzie miał do czynienia z człowiekiem o apatycznym spojrzeniu.
Natomiast wygląd Pugha bynajmniej Landera nie zaskoczył. Od urodzenia nienawidził urzędasów.
Lander uśmiechnął się. Ale tylko ustami. Oczy w tym nie uczestniczyły.
Pugh przypominał krowę, która pasąc się spokojnie na skraju bagniska, nie wyczuwa, co czyha na nią w mrocznym cieniu.
I nagle Lander zaczął mówić o rzeczach, o których nie był nawet w stanie myśleć. W stanie myśleć...
Zamknął oczy, żeby nie widzieć pulsującej żyły na szyi Pugha.
W pierwszym odruchu Pugh chciał wybuchnąć śmiechem, żeby mu się przypodobać, ale jako baptysta poczuł się urażony jego tanimi i wulgarnymi aluzjami seksualnymi. Powstrzymał się w samą porę. To uratowało mu życie.
Ponownie sięgnął po akta.
Lander trochę się odprężył.
Lander szybko zamrugał.
Pugh poczuł grunt pod nogami. Wyjął z teczki formularz numer dwieście czternaście.
Gdy wyszedł na ulicę, było już wpół do piątej. Zaczynała się godzina szczytu i Manhattan tonął w spalinach. Lander stał na schodach, patrzył na tłumy ludzi walące w stronę stacji metra przy Dwudziestej Trzeciej i czuł, że plecy ma mokre od zimnego potu. Nie, nie mógł do nich dołączyć. Nie był w stanie tłoczyć się z nimi w pociągu.
Urzędnicy wydziału kombatantów musieli wcześniej skończyć pracę. Wahadłowe drzwi nieustannie się wahały, ludzie zepchnęli go pod ścianę. Miał ochotę im przyłożyć. Nagle podbiegła do niego Margaret. Czuł jej zapach, czuł jej dotyk. I jak tu gadać o tym przy topornym biurku? Musiał o czymś pomyśleć. O gwizdku czajnika. Nie, Chryste, tylko nie o tym. Poczuł zimny ból w kiszce stolcowej i sięgnął do kieszeni po lomotil. Za późno. Musiał znaleźć toaletę. Szybko. Poczekalnia. Stężałe powietrze oblepiło mu twarz niczym pajęczyna. Zbladł, na czoło wystąpił mu pot. Jedyna kabina była zajęta, a przed drzwiami czekał jakiś mężczyzna. Spastyczne skurcze kiszki stolcowej, tak go zdiagnozowano. Lekarz nie przepisał mu żadnych leków. Lander brał je na własną rękę.
Dlaczego nie wziąłem dzisiaj lomotilu?
Mężczyzna o rozbieganych oczach śledził go wzrokiem dopóty, dopóki pozwalała mu na to nieruchoma głowa. Ból w trzewiach atakował teraz falami. Lander dostał gęsiej skórki, zrobiło mu się niedobrze.
Gruby portier wyjął pęk kluczy i wpuścił go do toalety dla pracowników. Sam zaczekał na zewnątrz, żeby nie słyszeć nieprzyjemnych odgłosów. W końcu Lander zadarł głowę i spojrzał na sufit. Od wymiotowania, zwilgotniały mu oczy, policzki miał mokre od łez.
Morderczy marsz do Hanoi. Przez chwilę znowu kucał przy ścieżce, pilnowany przez strażników.
To było to samo, to samo. Powrócił gwizdek czajnika.
- Skurwysyny - wycharczał. - Skurwysyny. - Otarł twarz zdeformowaną ręką.
Na stacji czekała Dahlia, która przez cały dzień zajmowała się jego kartami kredytowymi. Gdy ostrożnie wysiadł z pociągu, domyśliła się, że Lander znowu miał kłopoty, że próbuje uniknąć gwałtownych wstrząsów, by nie podrażnić jelit.
Napełniła papierowy kubek wodą z poidełka i wyjęła z torebki małą butelkę nalewki makowo-kamforowej. Woda nabrała mlecznej barwy.
Zauważył ją dopiero wówczas, gdy stanęła przed nim z kubkiem w ręku.
Nalewka smakowała jak gorzka lukrecja i drętwiały od niej wargi i język. Zanim dotarli do samochodu, ból nieco złagodniał, a pięć minut później całkowicie ustąpił. Gdy weszli do domu, Lander runął na łóżko i przespał trzy godziny.
Obudził się zdezorientowany i dziwnie pobudzony. Systemy obronne organizmu pracowały pełną parą. Bolesne obrazy odbijały się od mózgu z szybkością stalowej kulki w automatycznym bilardzie, a myśli przetaczały się przez bezpieczne obrazki namalowane między brzęczykami i dzwoneczkami. Niczego dzisiaj nie spieprzył, dobre i to.
Czajnik - zesztywniał mu kark. Swędziało go gdzieś między ramionami i korą mózgową, w miejscu, którego nie mógł dosięgnąć. Dygotały mu stopy, nie mógł nad nimi zapanować.
Wokoło panowała nieprzenikniona ciemność. Duchy domu czyhały w mroku, tuż za nikłą poświatą woli. Nagle dostrzegł z łóżka migotliwe światło na schodach. Dahlia. Niosła świecę, rzucając na ścianę olbrzymi cień. Miała na sobie długi szlafrok. Była na bosaka i szła bezszelestnie. Kiedy przed nim stanęła, w jej wielkich ciemnych oczach zapłonęły dwie świetliste iskierki. Wyciągnęła do niego rękę.
Idąc tyłem, prowadziła go mrocznym korytarzem. Ani na chwilę nie odrywała wzroku od jego twarzy. Rozpuszczone włosy spływały jej na ramiona. Spod skraju szlafroka od czasu do czasu wyglądały bose stopy. Pusta od siedmiu miesięcy bawialnia. W blasku świecy zobaczył, że na jej drugim końcu stoi wielkie łoże, i że w oknach wiszą ciężkie kotary. Poczuł delikatny zapach kadzidła. Na stoliku nocnym migotał płomyk lampki. To nie był już pokój, w którym Margaret... Nie, nie, nie.
Dahlia postawiła świecę obok lampki i delikatnie rozpięła mu piżamę. Potem rozwiązała tasiemkę spodni, uklękła i zsunęła je, muskając włosami jego uda.
Łagodnie pchnęła go na łóżko. Poczuł chłód jedwabiu i bolesne tchnienie powietrza na obnażonych genitaliach.
Leżał, patrząc, jak Dahlia zapala dwie smukłe świeczki w kinkietach na ścianie. Podała mu małą fajkę z haszyszem i stanęła u stóp łóżka na tle rozedrganych cieni.
Czuł, że tonie w jej bezdennych oczach. Przypomniało mu się, jak będąc dzieckiem, leżał na trawie i patrzył w nocne niebo, które nagle nabrało niespotykanej głębi. Patrzył w nie dopóty, dopóki nie zatarła się granica między górą a dołem, dopóki nie runął między gwiazdy.
Dahlia zrzuciła szlafrok.
Widok jej nagiego ciała wstrząsnął nim tak samo, jak za pierwszym razem. Zabrakło mu tchu. Miała duże piersi, podobne bardziej do kopuł niż naczyń, i pełne nawet wówczas, gdy nie nosiła stanika. Ściemniały jej sutki. Była pulchna, lecz pociągająca. Na jej ciele igrał migotliwy blask świec.
Doznał miłego szoku, gdy zdjąwszy znad lampki naczynie ze słodką oliwką, usiadła na nim okrakiem i lekko kołysząc piersiami, zaczęła go nacierać.
Gdy się pochyliła, jej brzuch lekko się zaokrąglił, by po chwili przybrać kształt ciemnego trójkąta.
Nagle zgrubiał, zmiękł, stał się jędrny i sprężysty. Piął się do góry czarnym wachlarzem, dotknął pępka, zawisł nad nim plątaniną poskręcanych włosów, w których Lander dostrzegł perły lśniące w blasku świec: pierwsze krople kobiecego nektaru.
Wiedział, że wkrótce się w nim skąpie, że poczuje w kroczu jego ciepło, a na języku bananowy, lekko słonawy smak.
Wprowadziła go do wypełnionych oliwką ust i otulając włosami jego ciało, pieściła go delikatnie w rytm pulsowania krwi.
I przez cały ten czas patrzyła mu w twarz swymi rozstawionymi jak u pumy i pełnymi niczym księżyc oczami.
Powietrzem wstrząsnął łoskot podobny do powoli przetaczającego się grzmotu. Zamigotały płomienie świec. Ani Dahlia, ani Lander nie zwrócili na to uwagi. Znali ten odgłos - to boeing 727 kursujący na trasie Nowy Jork-Waszyngton. Był na wysokości tysiąca ośmiuset metrów i szybko zwiększał pułap lotu.
Tego wieczoru przewoził myśliwego, barczystego mężczyznę w brązowym garniturze. Siedział tuż za skrzydłem. Stewardesa zbierała pieniądze za bilety. Podał jej pięćdziesięciodolarowy banknot. Ta zmarszczyła brwi.
Mówił z akcentem, którego nie potrafiła umiejscowić. W końcu uznała, że jest Niemcem albo Holendrem. Była w błędzie.
Nazywał się David Kabakov, był majorem Mosad Aliyah Beth, izraelskich służb specjalnych, i miał nadzieję, że trzej mężczyźni siedzący po drugiej stronie przejścia zapłacą za bilet banknotami o mniejszych nominałach. W przeciwnym razie stewardesa mogła ich zapamiętać. Powinien był zadbać o to już w Tel Awiwie. Na lotnisku Kennedy'ego mieli niewiele czasu i nie zdążyli rozmienić pieniędzy. To drobne niedopatrzenie trochę go zirytowało. Dożył trzydziestu siedmiu lat tylko dlatego, że prawie nigdy nie popełniał błędów.
Obok niego pochrapywał cicho sierżant Robert Moshevsky. Podczas długiego lotu ani on, ani Kabakov nie dali po sobie poznać, że znają siedzących za nimi pasażerów, choć pracowali razem od lat. Ci z tyłu, krzepcy, dobrze zbudowani mężczyźni o zniszczonych twarzach, mieli na sobie obszerne, stonowane garnitury i tworzyli zespół, który Mosad nazywał „taktyczną grupą operacyjną”. W USA nazwano by ich zabójcami.
Odkąd przed trzema dniami zabił w Bejrucie Hafeza Najeera, Kabakov prawie nie spał, a wiedział, że gdy tylko dotrą na miejsce, będzie musiał zdać szczegółowy raport Amerykanom. Kaseta, którą zdobyli podczas ataku na przywódców Czarnego Września, została przeanalizowania i Mosad natychmiast przystąpił do działania. W ambasadzie USA w Tel Awiwie pospiesznie zwołano naradę i Kabakov dostał rozkaz wyjazdu.
Podczas tejże narady ustalono, że major poleci do Stanów, żeby pomóc Amerykanom. Pomóc. Tylko pomóc. Miał sprawdzić, czy naprawdę grozi im niebezpieczeństwo, następnie zidentyfikować i namierzyć terrorystów. Rozkazy oficjalne były jasne i wyraźne.
Jednakże od najwyższych przełożonych z Mosadu otrzymał również rozkaz nieoficjalny, kategoryczny i jednoznaczny. Miał powstrzymać Arabów, i to wszelkim kosztem.
Negocjacje w sprawie sprzedaży Izraelowi dodatkowej partii myśliwskich Phantomów i Skyhawków były w krytycznej fazie. Arabowie ostro protestowali, próbując wywrzeć na Stany presję, którą dodatkowo zwiększał niedobór ropy naftowej na rynkach zachodnich. Izraelczycy musieli mieć te samoloty. Gdyby choć jednego dnia nad pustynią nie przeleciały ich Phantomy, wtoczyłyby się na nią arabskie czołgi.
Gdyby na terytorium Stanów Zjednoczonych doszło do aktu ludobójstwa, władzę mogliby przejąć zwolennicy polityki izolacjonizmu. Amerykanie musieli pomóc Izraelowi. Po prostu musieli. Jak dla nich, cena nie była zbyt wygórowana.
O mężczyznach siedzących za Kabakovem nie wiedzieli ani Izraelici, ani Amerykanie. Tych trzech miało przywarować w mieszkaniu w pobliżu lotniska i czekać na jego telefon. Major zaś miał nadzieję, że nie będzie musiał do nich dzwonić. Wolałby załatwić wszystko sam. Po cichu.
Miał też nadzieję, że nie przeszkodzą mu dyplomaci. Nie ufał ani im, ani politykom. Był człowiekiem bezpośrednim, acz inteligentnym, co można było wyczytać ze słowiańskich rysów jego twarzy.
Uważał, że nieostrożni Żydzi umierają młodo, a Żydzi słabi kończą za drutami kolczastymi. Był dzieckiem wojny: uciekł z Łotwy przed Niemcami, a potem przed Rosjanami. Jego ojciec zginął w Treblince. Matka zabrała ich do Włoch, Kabakova i jego siostrę, lecz podróż ją zabiła. Gdy przedzierali się do Triestu, płonął w niej wewnętrzny ogień, który dodawał jej sił, jednocześnie trawiąc ciało.
Droga do Triestu. Od tamtych wydarzeń upłynęło trzydzieści lat, lecz ilekroć wracał do nich pamięcią, zawsze miał przed oczami rozkołysaną rękę idącej przodem matki. Swoją dłoń w jej dłoni. Jej łokieć. Jej kościste ramię wystające spod łachmanów. Pamiętał również jej rozpaloną twarz, gdy budziła ich, zanim do przydrożnego rowu zajrzały pierwsze promienie słońca.
W Trieście przekazała dzieci syjonistom z ruchu oporu i umarła w bramie po drugiej stronie ulicy.
W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym Kabakov dotarł z siostrą do Palestyny i dopiero wtedy przestał uciekać. W wieku dziesięciu lat został kurierem Palmachu i walczył w obronie drogi Tel Awiw-Jerozolima.
Po dwudziestu siedmiu latach nieustannego wojowania znał wartość pokoju lepiej niż większość ludzi. Nie czuł nienawiści do Arabów, jednak uważał, że próby negocjacji z al-Fatahem są gówno warte. Używał tego określenia, ilekroć zwierzchnicy zasięgali jego opinii, co zdarzało się raczej rzadko.
Kierownictwo Mosadu uważało go za dobrego oficera. Lista jego dokonań i zasług była zbyt długa, żeby sadzać go za biurkiem. Ponieważ działając w terenie, nieustannie narażał się na dekonspirację i wpadkę, szefostwo wyłączyło go z uczestnictwa w najtajniejszych naradach. Pozostał w wydziale operacyjnym, był zbrojnym ramieniem Mosadu, które raz po raz godziło w twierdze al-Fatahu w Libanie i Jordanii. Najwyżsi przełożeni nazywali go „ostatecznym rozwiązaniem”.
Żaden z nich nigdy nie powiedział mu tego prosto w oczy.
Samolot przechylił się na lewą burtę, schodząc do lądowania i spód skrzydła wychynęły światła Waszyngtonu. Kabakov odszukał wzrokiem jaskrawobiały gmach Kapitolu. Kapitol? Czyżby chcieli zaatakować Kapitol?
W sali konferencyjnej ambasady izraelskiej czekało na niego dwóch mężczyzn. Kiedy wszedł tam w towarzystwie ambasadora Joachima Telia, uważnie mu się przyjrzeli. Samowi Corleyowi z FBI izraelski major przypominał kapitana komandosów, pod którego rozkazami służył przed dwudziestu laty w Fort Benning.
Fowler z Centralnej Agencji Wywiadowczej nigdy nie służył w wojsku. Jemu major Kabakov przypominał wielkiego pitbulla. On i Corley przejrzeli pospiesznie zebrane dossier Izraelczyka, lecz zgromadzone tam informacje - stare kserokopie z wydziału bliskowschodniego CIA - dotyczyły jedynie Wojny Sześciodniowej i Październikowej. A wycinki prasowe? „Kabakov, Tygrys z Przełęczy Mitla”. Zwykłe dziennikarstwo.
Ambasador Tell - wciąż w kolacyjnym smokingu - krótko przedstawił im gościa.
Zapadła cisza i Kabakov wcisnął guzik małego magnetofonu. W sali zabrzmiał głos Dahlii Iyad.
„Amerykanie...”
Taśma dobiegła końca.
- Przypuszczamy, że terroryści z Ailul al Aswad, z Czarnego Września, przygotowują zamach na terytorium Stanów Zjednoczonych. - Kabakov mówił wolno, starannie ważąc słowa. - Tym razem nie interesują ich ani zakładnicy, ani negocjacje, ani teatralne gesty. Tym razem pragną jak najwięcej ofiar. Chcą przyprawić was o mdłości. Uważamy, że przygotowania do zamachu są bardzo zaawansowane i że ta kobieta odgrywa w nich kluczową rolę. - Zrobił krótką przerwę. - Uważamy, że ona już tu jest.
Fowler gniewnie wykrzywił twarz. Corley spojrzał na leżące przed nim dokumenty.
Corley oderwał wzrok od wycinka prasowego, któremu się przyglądał, i odpowiedział za Kabakova.
Kabakov umiał rozpoznać dobrego fachowca. Corley chciał mu pomóc.
Po raz pierwszy odezwał się ambasador.
Kabakov zamknął i szybko otworzył oczy. Ci ludzie nie zdawali sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. Odrzucali ostrzeżenie. Oczami wyobraźni ujrzał arabskie czołgi toczące się z hurkotem przez Synaj, wjeżdżające do miast, zapędzające Żydów za druty kolczaste. Tylko dlatego, że Izrael nie miał samolotów. Tylko dlatego, że Amerykanie zbagatelizowali sprawę. Tylko dlatego, że nie zabił tej kobiety. Jego zwycięstwa, setki zwycięstw - wszystkie smakowały jak popiół. To, że nie mógł przewidzieć roli, jaką ta kobieta odgrywała w przygotowaniach do zamachu, w najmniejszym stopniu go nie usprawiedliwiało, przynajmniej nie w jego oczach. W Bejrucie popełnił błąd.
Fowler i jego kwadratowa gęba.
Fowler zerknął na ambasadora, jakby oczekiwał od niego interwencji, lecz ten patrzył przed siebie swymi małymi, mądrymi oczami i hardo milczał. Był po stronie Izraelczyka.
Fowler już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz uprzedził go Corley.
Spotkanie trwało pół godziny. Wreszcie Amerykanie wstali.
Kabakov odchrząknął.
Było kilka minut po trzeciej, kiedy Amerykanie wyszli z ambasady.