Czarna ceremonia - Nora Roberts - ebook + książka

Czarna ceremonia ebook

Nora Roberts

4,5

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Nawet w czasach najnowocześniejszej technologii trudno zatrzeć stare przekonania...

Porucznik Eve Dallas wkracza na grząski grunt, kiedy zaczyna prowadzić ściśle tajne śledztwo w sprawie śmierci kolegi z jednostki. Kobieta musi przedłożyć etykę zawodową ponad osobiste relacje.

Kiedy jednak przed jej domem znalezione zostanie martwe ciało, Eve odbiera to jako bardzo konkretnie wymierzone ostrzeżenie. Tym samym zostaje wciągnięta do najniebezpieczniejszej sprawy w jej dotychczasowej karierze. Na każdym kroku musi rewidować swoje poglądy.

To zaś przybliża ją tylko do najbardziej uwodzicielską formą, jaką przybiera zło...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (17 ocen)
10
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
okiemmk

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tę serię od lat! Dobre tłumaczenie. Czekam na kolejne z serii
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] W tomie piątym serii kryminalnej Oblicza śmierci pt. “Czarna ceremonia” Nora Roberts (pisząca pod pseudonimem J.D. Robb) wplata wątek magii... Podzielona jest na czarną i białą - mamy tutaj podejrzanych, swego rodzaju sektę satanistów, którzy od początku wzbudzają niechęć i obawy - straszą, manipulują i używają ciągot cielesnych jako broni. Naprzeciwko ich zdeprawowanym wartością stoi religia wicca, której członkowie korzystają z magii białej, są dobrzy, życzliwi i żyją w zgodzie z tym, co daje natura. Te zagadnienie przedstawione jest przyjemnie i równoważy mrok i niepokój, który wynika z przebywania z satanistami. Sama intryga kryminalna toczy się tempem sprawnym, sporo się dzieje, tak że wydaje się, że policjantki - Eve Dallas i towarzysząca jej Peabody - momentami wydają się nie nadążać. Nic dziwnego, mają przecież i swoje życie prywatne, Peabody zdaje się powoli przed Eve otwierać, a Eve ciągle cieszy się świeżym małżeństwem z Roarke'm, przez co czytelnik dos...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Śmierć była wokół niej. Towa­rzy­szyła w dzień i w nocy. Eve znała jej brzmie­nie, zapach, nawet czuła fizycz­nie jej obec­ność. Potra­fiła patrzeć pro­sto w ponure i prze­bie­głe oczy tego bez­względ­nego wroga, wyko­rzy­stu­ją­cego naj­mniej­szy moment waha­nia, by ude­rzyć i zwy­cię­żyć. Mimo że pra­co­wała w poli­cji już dzie­sięć lat, nie przyj­mo­wała jej ze spo­ko­jem, nie akcep­to­wała.

Tym razem odszedł ktoś bli­ski.

Frank Wojin­sky był dobrym poli­cjan­tem, choć zda­niem nie­któ­rych zbyt pra­co­wi­tym. Pamię­tała go jako miłego czło­wieka, który ni­gdy na nic się nie skar­żył, nawet na nudną i żmudną papier­kową robotę i na to, że cho­ciaż był już po sześć­dzie­siątce, na­dal pozo­sta­wał w stop­niu sier­żanta.

Posi­wiał i zesta­rzał się z god­no­ścią, nie korzy­sta­jąc z usług popu­lar­nych w trze­cim tysiąc­le­ciu chi­rur­gów pla­stycz­nych. Teraz, leżąc w trum­nie, oto­czony liliami, przy­po­mi­nał śpią­cego mni­cha z odle­głych cza­sów.

Zresztą uro­dził się w końcu dru­giego tysiąc­le­cia. Pamię­tał wojny miej­skie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi kole­dzy. O wiele chęt­niej poka­zy­wał zdję­cia i holo­gramy dzieci i wnu­ków. Opo­wia­dał kiep­skie dow­cipy, inte­re­so­wał się spor­tem i miał sła­bość do sojo­wych paró­wek.

Ten czło­wiek, dla któ­rego rodzina zna­czyła tak wiele, zapewne był gorzko opła­ki­wany przez bli­skich. Wszy­scy, któ­rzy znali Franka, kochali go.

Zmarł, mając przed sobą jesz­cze połowę życia. Jego serce, jak się wyda­wało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd prze­stało bić.

– Cho­lera jasna!

Eve odwró­ciła się i poło­żyła dłoń na ramie­niu sto­ją­cego za nią męż­czy­zny.

– Wszyst­kim nam jest bar­dzo przy­kro, Feeney.

Popa­trzył na nią zgnę­biony.

– Łatwiej bym to przy­jął, gdyby zmarł na służ­bie. Ale we wła­snym fotelu, oglą­da­jąc tele­wi­zję! Tak po pro­stu wysia­dło mu serce? To nie­spra­wie­dliwe, Dal­las. Jesz­cze nie musiał umie­rać.

– Wiem. – Objęła kolegę i odcią­gnęła od trumny.

– Opie­ko­wał się mną, wyszko­lił mnie i ni­gdy nie zawiódł – cią­gnął zbo­la­łym i drżą­cym gło­sem. – Na Franka zawsze można było liczyć.

– Wiem – powtó­rzyła, nie znaj­du­jąc słów pocie­sze­nia.

Feeney był zawsze opa­no­wany i silny. Jego przy­gnę­bie­nie tro­chę ją prze­ra­żało. Prze­szli przez salę, prze­dzie­ra­jąc się mię­dzy krew­nymi zmar­łego i jego kole­gami z pracy. Oczy­wi­ście poda­wano tu kawę, a raczej jej erzac. Tam, gdzie poli­cja i śmierć, tam też i kawa. Eve napeł­niła kubek i podała go Feeney­owi.

– Nie mogę prze­stać o nim myśleć, nie mogę prze­bo­leć tej śmierci – wes­tchnął ciężko. Ten wysoki i silny męż­czy­zna nie krył głę­bo­kiego wzru­sze­nia. – Nie roz­ma­wia­łem z Sally, to ponad moje siły. Jest z nią moja żona.

– Nie martw się. Ja też jesz­cze nie skła­da­łam Sally kon­do­len­cji. – Chyba dla uspo­ko­je­nia drżą­cych dłoni nalała sobie kawę, cho­ciaż nie zamie­rzała jej wypić. – Ta śmierć zasko­czyła nas wszyst­kich. Nie wie­dzia­łam, że Frank miał kło­poty z ser­cem.

– Nikt o tym nie wie­dział – odparł cicho. – Nikt.

Eve rozej­rzała się po zatło­czo­nym pomiesz­cze­niu. Wyczu­wała dokoła bez­sil­ność, sama też czuła się bez­radna wobec prze­zna­cze­nia. Poli­cjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie na służ­bie. Można wtedy zatrzy­mać i uka­rać win­nego. Jest zupeł­nie ina­czej, gdy śmierć nastąpi z przy­czyn natu­ral­nych.

Pra­cow­nik domu pogrze­bo­wego, ubrany w tra­dy­cyjny czarny gar­ni­tur, miał twarz bladą niczym twa­rze jego klien­tów. Badaw­czo przy­glą­da­jąc się zgro­ma­dzo­nym w sali, wygło­sił zwy­cza­jową mowę. Eve z tru­dem wysłu­chała pustych fra­ze­sów.

– Podejdźmy do rodziny.

Feeney ski­nął głową.

– Frank cię lubił, Dal­las. „Ta dziew­czyna jest twarda i potrafi myśleć”, mówił. Uwa­żał, że można na tobie pole­gać.

Mile zasko­czona pochwałą, poczuła jesz­cze więk­sze przy­gnę­bie­nie.

– Nie przy­pusz­cza­łam, że miał o mnie tak dobre zda­nie.

Feeney popa­trzył na nią uważ­niej. Była wysoka i szczu­pła. Jej inte­re­su­jącą twarz o wyraź­nych rysach wyróż­niał mały dołe­czek w pod­bródku. Oczy miały typowy dla poli­cjantki badaw­czy wyraz. Tylko krótko obcięte zło­ci­sto­kasz­ta­nowe włosy doma­gały się noży­czek fry­zjera.

– Miał o tobie dobre mnie­ma­nie, podob­nie jak ja. Chodźmy przy­wi­tać się z Sally i dzie­cia­kami.

Prze­szli przez salę, któ­rej i tak już ponury nastrój potę­go­wały ściany wyło­żone ciemną boaze­rią, cięż­kie czer­wone zasłony i duszący zapach kwia­tów.

Eve zasta­na­wiała się, dla­czego zmar­łym zawsze towa­rzy­szą kwiaty i czer­wień. Skąd taka tra­dy­cja i dla­czego ludzie na­dal ją kul­ty­wują? Posta­no­wiła, że nie pozwoli, by, gdy nadej­dzie jej czas, wysta­wiono jej ciało w prze­grza­nym pokoju, zawa­lo­nym wień­cami, któ­rych woń koja­rzy się z roz­kła­dem.

Zoba­czyła Sally w oto­cze­niu dzieci i wnu­ków. Patrząc na tę grupkę, zro­zu­miała, że cere­mo­nia prze­zna­czona jest dla żywych.

– Ryan… – Sally wycią­gnęła kru­chą dłoń w stronę Feeneya, a następ­nie pod­su­nęła mu poli­czek do poca­łunku. Zamknęła oczy i zasty­gła w tej pozy­cji na chwilę.

Ta szczu­pła kobieta o łagod­nym gło­sie zawsze była dla Eve uoso­bie­niem deli­kat­no­ści. A prze­cież musiała mieć nerwy ze stali, jeżeli wytrwała ponad czter­dzie­ści lat u boku męża poli­cjanta. Na jej szyi dostrze­gła łań­cu­szek z zawie­szo­nym na nim poli­cyj­nym sygne­tem Franka.

Następny rytuał, następny sym­bol, pod­su­mo­wała w duchu Eve.

– Dobrze, że jesteś – cicho powie­działa Sally.

– Będzie go nam bra­ko­wało – odparł Feeney, nie­zręcz­nie pokle­pu­jąc ją po ramie­niu. Dła­wił go smu­tek. – Wiesz, że jeśli tylko cze­goś ci zabrak­nie…

– Wiem… – Sally uśmiech­nęła się i uści­snęła mu dłoń. Potem zwró­ciła się do Eve. – Dzię­ku­jemy, że jeste­ście tu z nami.

– Frank cie­szył się opi­nią dobrego czło­wieka i dosko­na­łego poli­cjanta.

– Był dumny ze służby w poli­cji – odrze­kła z łagod­nym uśmie­chem Sally. – Jest tu komen­dant Whit­ney z żoną i nad­ko­mi­sarz Tib­ble. I wielu innych. – Wędro­wała zamglo­nym wzro­kiem po sali. – Przy­szło tyle osób. Frank coś dla nich zna­czył.

– Oczy­wi­ście, Sally. – Feeney prze­stę­po­wał z nogi na nogę. – Chyba wiesz o… fun­du­szu dla rodzin.

Znowu się uśmiech­nęła i pokle­pała go po dłoni.

– Dzię­kuję za tro­skę, Ryan, ale niczego nam nie potrzeba. Eve, zdaje się, że nie znasz mojej rodziny. Porucz­nik Dal­las, moja córka Brenda.

Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca, zano­to­wała w pamięci Eve.

– Syn, Cur­tis.

Szczu­pły, drobna budowa, deli­katne dło­nie, oczy suche, ale jest wyraź­nie przy­bity.

– Moje wnuki.

Było ich pię­cioro. Naj­młod­szy chło­piec w wieku około ośmiu lat z zadar­tym, pie­go­wa­tym nosem, przy­glą­dał się Eve z zain­te­re­so­wa­niem.

– Dla­czego nosisz broń? – Zmie­szana, zasło­niła kaburę kurtką.

– Przy­je­cha­łam pro­sto z komi­sa­riatu. Nie mia­łam czasu wró­cić do domu, aby się prze­brać.

– Pete. – Cur­tis spoj­rzał na Eve prze­pra­sza­jąco. – Nie męcz pani porucz­nik.

– Gdyby ludzie doce­nili siłę woli i ducha, wszelka broń sta­łaby się zbędna. Mam na imię Alice.

Do przodu wysu­nęła się szczu­pła blon­dynka o zdu­mie­wa­ją­cej uro­dzie. Zdu­mie­wa­ją­cej tym bar­dziej, że reszta rodziny wyglą­dała dość pospo­li­cie. Dziew­czyna miała roz­ma­rzone nie­bie­skie oczy i piękne wydatne usta bez cie­nia szminki. Pro­ste włosy opa­dały jej na ramiona. Z szyi zwi­sał długi, się­ga­jący pasa łań­cu­szek, a na nim czarny kamień opra­wiony w sre­bro.

– Alice, jesteś stuk­nięta.

Dziew­czyna zer­k­nęła przez ramię na szes­na­sto­let­niego chłopca, opla­ta­jąc dłońmi czarny kamień, jakby go przed czymś chro­niła.

– Mój brat, Jamie – rzu­ciła słodko. – Cią­gle jesz­cze sądzi, że będę reago­wała na jego zaczepki. Dzia­dek opo­wia­dał mi o pani, pani porucz­nik.

– Miło mi.

– A gdzie pani mąż?

Eve wyczu­wała nie tylko smu­tek dziew­czyny, ale także jej zde­ner­wo­wa­nie.

– Nie­stety, nie ma go na pla­ne­cie. – Spoj­rzała na Sally. – Jed­nak prze­syła wyrazy współ­czu­cia.

– Chyba nie­ła­two pani było robić karierę przy takim czło­wieku jak Roarke – prze­rwała Alice. – Dzia­dek mówił, że jest pani bar­dzo uparta i wytrwała. To prawda?

– Jeśli się nie jest upar­tym, prze­grywa się, a ja prze­grywać nie lubię. – Popa­trzyła pro­sto w dziwne oczy Alice, po czym pochy­liła się do Pete’a i szep­nęła mu do ucha: – Kie­dyś widzia­łam, jak Frank sprząt­nął faceta z tysiąca metrów. Twój dzia­dek był naj­lep­szy. Nie zapo­mnimy go – powie­działa, wycią­ga­jąc do Sally dłoń na poże­gna­nie.

Chciała odejść, ale Alice zła­pała ją za ramię. Ręka dziew­czyny lekko drżała.

– Cie­szę się, że panią pozna­łam. Dzię­kuję, że pani przy­szła.

Eve ski­nęła głową i znik­nęła w tłu­mie. Potem dotknęła kartki, którą Alice wsu­nęła do jej kie­szeni.

Jesz­cze pół godziny krę­ciła się po sali i dopiero kiedy usia­dła w samo­cho­dzie, się­gnęła po liścik i prze­czy­tała go.

Spo­tkajmy się jutro o pół­nocy w klu­bie Akwa­rium. Pro­szę nic nikomu nie mówić. Pani życie jest w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Zamiast pod­pisu wid­niał rysu­nek przy­po­mi­na­jący labi­rynt oto­czony ciemną linią koła. Poiry­to­wana, ale też zain­try­go­wana wci­snęła kartkę do kie­szeni i uru­cho­miła samo­chód. Dzięki czuj­no­ści typo­wej dla poli­cjantki dostrze­gła kry­jącą się w cie­niu postać. Ktoś ją obser­wo­wał.

Kiedy Roarke wyjeż­dżał w inte­re­sach, Eve sta­rała się myśleć, że została w domu sama. Igno­ro­wała obec­ność Sum­mer­seta, kamer­dy­nera męża, co nie sta­no­wiło więk­szego pro­blemu w dużej rezy­den­cji z całym labi­ryn­tem pokoi.

Weszła do sze­ro­kiego holu i rzu­ciła znisz­czoną skó­rzaną kurtkę na rzeź­biony słu­pek, wie­dząc, że dopro­wa­dzi tym Sum­mer­seta do wście­kło­ści. Nie zno­sił, kiedy coś zakłó­cało ele­gancki wygląd domu, zwłasz­cza ona.

Wszedł­szy po scho­dach na pię­tro, zamiast do sypialni, skie­ro­wała się do swo­jego gabi­netu. Skoro Roarke ma jesz­cze jedną noc prze­by­wać poza pla­netą, posta­no­wiła, że prze­śpi się w fotelu relak­su­ją­cym.

Po pracy nie miała czasu niczego prze­gryźć, dla­tego też natych­miast zapro­gra­mo­wała kanapkę z szynką i praw­dziwą kawę. Auto­ku­charz zre­ali­zo­wał zamó­wie­nie w sekundę, ale zanim Eve ugry­zła szynkę, z lubo­ścią wcią­gnęła w noz­drza jej zapach. W takich chwi­lach dzię­ko­wała opatrz­no­ści, że jest żoną czło­wieka, któ­rego stać na kupno praw­dzi­wego jedze­nia, a nie jego che­micz­nych sub­sty­tu­tów.

Pode­szła do biurka i włą­czyła kom­pu­ter. Prze­łknęła kęs kanapki i popiła łykiem kawy.

– Podaj dostępne dane na temat obiektu Alice. Nazwi­sko nie­znane. Matka Brenda, z domu Wojin­sky, dziad­ko­wie ze strony matki, Frank i Sally Wojin­sky.

Prze­twa­rza­nie…

Zabęb­niła pal­cami o blat biurka, po czym wycią­gnęła tajem­ni­czy list i jesz­cze raz go prze­czy­tała.

Obiekt Alice Ling­strom. Uro­dzona 10 czerwca 2040 roku. Pierw­sze dziecko i jedyna córka Jana Ling­stroma i Brendy Wojin­sky, rodzice roz­wie­dzeni. Zamiesz­kała: West Eight Street 486, apar­ta­ment nr 4B, Nowy Jork. Rodzeń­stwo: James Ling­strom, ur. 22 marca 2042 r. Wykształ­ce­nie: ukoń­czona szkoła śred­nia, dwa seme­stry na stu­diach: Harvard. Spe­cja­li­za­cja: antro­po­lo­gia. Drugi kie­ru­nek: mito­lo­gia. Obec­nie pra­cuje jako sprze­daw­czyni w skle­pie Moc Ducha przy West Tenth Street 228, Nowy Jork. Stanu wol­nego.

– Kar­to­teka kry­mi­nalna? Brak.

– Nic spe­cjal­nego – mruk­nęła do sie­bie Eve. – Dane o Mocy Ducha.

Moc Ducha. Sklep wyznaw­ców kultu wicca oraz cen­trum kon­sul­tin­gowe, wła­ści­ciel: Isis Paige i Char­les Forte. Trzy lata przy Tenth Street. Roczny dochód 125 000 dola­rów. Licen­cjo­no­wane wróżki i zie­larki oraz hip­no­te­ra­peuci.

– Wicca? – sark­nęła. – Czary? Jezu. Co to za bagno?

Wicca, pra­dawna reli­gia i magia, kult oparty na wie­rze w naturę, która…

– Wystar­czy.

Eve wes­tchnęła ciężko. Nie inte­re­so­wała jej defi­ni­cja magicz­nych wie­rzeń, ale odpo­wiedź na pyta­nie, dla­czego wnuczka gli­nia­rza zaj­muje się rzu­ca­niem uro­ków i czy­ta­niem ze szkla­nej kuli, a przede wszyst­kim, po co chce się z nią spo­tkać. Dowie się wszyst­kiego, jeśli pój­dzie do Akwa­rium. Popa­trzyła na intry­gu­jący liścik. Z chę­cią by o nim zapo­mniała, gdyby nie pocho­dził od osoby bli­skiej czło­wie­kowi, któ­rego sza­no­wała.

Przy­po­mniała sobie postać kry­jącą się w cie­niu.

Prze­szła do łazienki i zaczęła się roz­bie­rać. Pomy­ślała z żalem, że nie będzie mogła zabrać na spo­tka­nie Mavis, a szkoda, bo przy­ja­ciółce z pew­no­ścią spodo­ba­łoby się w Akwa­rium.

Pro­stu­jąc zmę­czone po całym dniu ciało, zasta­na­wiała się, co będzie robiła przez resztę wie­czoru. Nie przy­nio­sła z biura niczego do pracy. Z ostat­nim zabój­stwem upo­rała się w osiem godzin. Może obej­rzy tele­wi­zję, a może wybie­rze coś z arse­nału Roarke’a, zej­dzie do strzel­nicy i wyła­duje resztki ener­gii? Ni­gdy nie pró­bo­wała broni z okresu wojen miej­skich. To mogłoby być cie­kawe doświad­cze­nie.

Weszła pod prysz­nic.

– Pełny stru­mień, pul­su­jący – rzu­ciła. – Czter­dzie­ści stopni.

Żało­wała, że nie pro­wa­dzi żad­nej sprawy o mor­der­stwo. Zaję­łaby umysł, uspo­ko­iła nerwy. Nagle z iry­ta­cją zro­zu­miała, że czuje się samotna, a Roarke wyje­chał dopiero przed trzema dniami.

Każde z nich miało wła­sne życie. Tak było przed ślu­bem i tak pozo­stało. Ich zaję­cia wyma­gały peł­nego zaan­ga­żo­wa­nia czasu i uwagi. Choć cią­gle ją to zdu­mie­wało, jed­nak jej zwią­zek z Roar­kiem trwał, i to wła­śnie dla­tego, że oby­dwoje byli tak nie­za­leżni.

Przy­bita wła­sną tęsk­notą, wsa­dziła głowę pod stru­mień wody.

Nie poru­szyła się, kiedy poczuła na bio­drach dotyk rąk, które zaraz prze­su­nęły się na piersi. Znała ten dotyk, znała te dłu­gie i wąskie palce. Odchy­liła głowę.

– Och, Sum­mer­set, ty dzi­ku­sie – jęk­nęła, czu­jąc ich dotyk na sut­kach.

– I tak go nie zwol­nię. – Roarke opu­ścił dłoń na jej brzuch.

– Warto było spró­bo­wać. Wró­ci­łeś… – prze­rwała, bo w tej chwili poczuła, jak wsu­wają się w nią jego palce – …wcze­śniej – dokoń­czyła.

– Powie­dział­bym, że zja­wi­łem się w samą porę. – Odwró­cił ją do sie­bie i mocno poca­ło­wał.

Myślał o żonie pod­czas nie­koń­czą­cego się lotu na Zie­mię. Myślał wła­śnie o tym: o piesz­czo­tach i wsłu­chi­wa­niu się w jej ury­wany oddech.

Usta­wił ją w rogu pod ścianą i przy­warł do jej bio­der.

– Tęsk­ni­łaś?

Czuła bicie serca na myśl, że zaraz będą się kochać.

– Raczej nie.

– W takim razie… – poca­ło­wał ją w czoło – pozwolę ci w spo­koju dokoń­czyć kąpiel.

Natych­miast mocno zaci­snęła nogi.

– Tylko spró­buj, a natych­miast cię zastrzelę.

– Tak więc, w oba­wie o wła­sną skórę… – szep­nął i wszedł w nią wolno, patrząc, jak jej oczy pokrywa mgła.

Kochali się spo­koj­nie, z czu­ło­ścią, jakiej oboje po sobie nie ocze­ki­wali. Wresz­cie osią­gnęli orgazm z cichym wes­tchnie­niem.

– Witaj w domu. – Patrzyła z zachwy­tem na twarz męża, na jego mądre nie­bie­skie oczy i ciemne włosy ocie­ka­jące wodą.

Zawsze po roz­łące, kiedy mu się przy­glą­dała, ogar­niało ją to samo zaska­ku­jące uczu­cie. Wąt­piła, czy kie­dy­kol­wiek przy­zwy­czai się do myśli, iż on nie tylko pożąda jej ciała, ale także ją kocha.

– Wszystko w porządku z Olym­pu­sem?

– Zmiany i opóź­nie­nia. Nic poważ­nego. – Pomy­ślała, że nie musi się mar­twić, bo Roarke potrafi dopil­no­wać, żeby kosmiczna sta­cja i cen­trum roz­rywki, w które zain­we­sto­wał, zostały otwarte na czas.

Wydał pole­ce­nie zamknię­cia stru­mie­nia wody, po czym się­gnął po ręcz­nik, by wytrzeć Eve, choć mogła wejść do kabiny suszą­cej.

– Zaczy­nam rozu­mieć, dla­czego wolisz spać w gabi­ne­cie, kiedy wyjeż­dżam. Ja nie mogłem zasnąć w pre­zy­denc­kim apar­ta­men­cie. – Wziął drugi ręcz­nik i okrę­cił jej głowę. – Nie mogłem zasnąć bez cie­bie.

Przy­tu­liła się do niego.

– Robimy się cho­ler­nie sen­ty­men­talni.

– Mnie to nie prze­szka­dza. W końcu jestem Irland­czy­kiem.

Uśmiech­nęła się. Nie sądziła, żeby któ­ryś z part­ne­rów w inte­re­sach męża albo któ­ryś z wro­gów uwa­żał go za sen­ty­men­tal­nego.

– Żad­nych nowych blizn – stwier­dził, poma­ga­jąc jej wło­żyć szla­frok. – Wnio­skuję z tego, że ostat­nie kilka dni minęły bez wstrzą­sów.

– Pra­wie. Nie licząc pew­nego mło­dzika, któ­rego ponio­sło w cza­sie ero­tycz­nej sesji z płatną panienką. Udu­sił ją. – Eve zawią­zała szla­frok i prze­cze­sała pal­cami włosy. – Prze­stra­szył się i uciekł. Ale widocz­nie drę­czyły go wyrzuty sumie­nia i po kilku godzi­nach sam się do nas zgło­sił. Pro­ku­ra­tura pod­cią­gnęła jego czyn pod nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie śmierci. Prze­ka­za­łam sprawę Peabody.

– Aha. – Pod­szedł do kre­densu i wyjął butelkę wina, po czym nalał dwa kie­liszki. – A więc było spo­koj­nie.

– Tak, oprócz dzi­siej­szego pogrzebu.

Naj­pierw zmarsz­czył brwi, ale zaraz twarz mu się wygła­dziła.

– A tak, mówi­łaś mi. Szkoda, że nie mogłem wró­cić wcze­śniej, żeby ci towa­rzy­szyć.

– Feeney bar­dzo prze­żył śmierć Franka. Chyba łatwiej by się z nią pogo­dził, gdyby tam­ten zgi­nął na służ­bie.

Roarke znowu zmarsz­czył czoło.

– Wole­li­by­ście, żeby wasz kolega został zabity, niż opu­ścił ten padół łez bez cier­pień?

– Przy­naj­mniej bym to rozu­miała. – Nie pró­bo­wała tłu­ma­czyć mężowi, że sama też wola­łaby szybką i gwał­towną śmierć. – Ale na tym pogrze­bie coś się zda­rzyło. Pozna­łam rodzinę Franka. Jego naj­star­sza wnuczka jest dość ory­gi­nalna.

– To zna­czy?

– Ma taki dziwny spo­sób mówie­nia. Wyszu­ka­łam wia­do­mo­ści o niej w kom­pu­te­rze.

– Spraw­dza­łaś ją?

– Bar­dzo pobież­nie. Głów­nie dla­tego, że coś mi pod­rzu­ciła. – Eve pode­szła do biurka i podała mu liścik.

– Labi­rynt Ziemi – rzu­cił Roarke po prze­czy­ta­niu listu.

– Słu­cham?

– Mówię o rysunku. To cel­tycki sym­bol.

Eve potrzą­snęła głową ze zdu­mie­niem.

– Skąd ty wiesz tyle dziw­nych rze­czy?

– To wcale nie jest takie dziwne. W końcu wywo­dzę się z Cel­tów. To pra­dawny święty sym­bol magiczny.

– Wszystko do sie­bie pasuje. Wygląda na to, że dziew­czyna zaj­muje się magią, cho­ciaż ma dyplom z Harvardu. Mimo że stu­dio­wała w naj­lep­szej uczelni, jest teraz sprze­daw­czy­nią w jakimś skle­pie z krysz­ta­łami i zio­łami.

Roarke powiódł pal­cem po rysunku. W dzie­ciń­stwie, w Dubli­nie, widział nie­je­den taki. Pra­dawne reli­gie wyko­rzy­sty­wane były przez różne gangi, a także przez zago­rza­łych pacy­fi­stów. Oczy­wi­ście oby­dwie strony uży­wały haseł reli­gij­nych jako uspra­wie­dli­wie­nia dla zabi­ja­nia lub daro­wa­nia życia.

– Domy­ślasz się, dla­czego ona chce się z tobą spo­tkać?

– Nie. Pew­nie jej się wydaje, że zoba­czyła moją aurę albo coś takiego. Mavis, dopóki jej nie przy­mknę­łam za wykra­da­nie port­feli prze­chod­niom, pro­wa­dziła taki oszu­kań­czy inte­res powią­zany z wróż­biar­stwem. Twier­dzi, że ludzie zapłacą każde pie­nią­dze za to, że powiesz im to, co chcą usły­szeć. A jesz­cze wię­cej, jeśli powiesz im to, czego nie chcą wie­dzieć.

– I dla­tego wła­śnie oszu­ści i poli­tycy są ludźmi tego samego pokroju. – Uśmiech­nął się. – Zakła­dam, że tak czy ina­czej wybie­rasz się na spo­tka­nie?

– Jasne.

Jesz­cze raz zer­k­nął na kartkę.

– Idę z tobą.

– Ale ona napi­sała…

– Mało istotne, co napi­sała. – Roarke opróż­nił kie­li­szek i posta­wił zde­cy­do­wa­nym ruchem czło­wieka przy­zwy­cza­jo­nego, że dostaje to, czego pra­gnie. – Nie będę ci wcho­dził w drogę, tylko ci towa­rzy­szył. Mimo że Akwa­rium to w zasa­dzie spo­kojne miej­sce, mogą się tam krę­cić podej­rzane typy.

– Podej­rzane typy to moje zaję­cie – zauwa­żyła rze­czowo Eve, po czym prze­chy­liła głowę. – Czy ty przy­pad­kiem nie jesteś wła­ści­cie­lem tego klubu?

– Nie. – Uśmiech­nął się. – A chcia­ła­byś?

Roze­śmiała się i pocią­gnęła go za rękę.

– Chodźmy spać.

*

Zre­lak­so­wana i wtu­lona w męża zasnęła jak dziecko. Tym więk­sze było jej zdzi­wie­nie, gdy zale­d­wie po dwóch godzi­nach cał­ko­wi­cie się roz­bu­dziła. Nie męczył jej żaden kosz­mar, nie była spo­cona, nie drżała i nic jej nie dole­gało.

A jed­nak coś ją roz­bu­dziło. Leżała nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się w sze­ro­kie okno i wsłu­chu­jąc w równy oddech Roarke’a.

Unio­sła się i spoj­rzała w nogi łóżka. W jej stronę bły­snęły ciemne śle­pia. W ostat­niej chwili Eve opa­no­wała krzyk. Zdała sobie sprawę z cię­żaru na sto­pach. Sir Gala­had, pomy­ślała i ode­tchnęła. Kot musiał wsko­czyć na łóżko i to ją obu­dziło. Ot i cała tajem­nica.

Poło­żyła się z powro­tem, przy­tu­liła do męża, wes­tchnęła i zamknęła oczy.

Tylko kot, myślała, zapa­da­jąc w sen.

Jed­nak mogłaby przy­siąc, że sły­szała czy­jeś nuce­nie.

Rozdział 2

2

Następny dzień zaczął się od nawału pracy i Eve nie miała czasu myśleć o dziw­nym incy­den­cie w nocy. W mie­ście pano­wał spo­kój, więc uznała, że to świetny moment na porządki w biu­rze, a raczej na zle­ce­nie ich asy­stentce.

– Jak można mieć taki bała­gan w kom­pu­te­rze. – Szczera i uczciwa twarz Delii Peabody wyra­żała praw­dziwe roz­ża­le­nie.

– Wiem, gdzie co mam – odparła Eve. – Upo­rząd­kuj pliki tak, żebym na­dal się orien­to­wała, gdzie co jest, ale żeby to miało jakąś logikę. To zada­nie jest dla cie­bie za trudne?

– Dam sobie radę. – Peabody wykrzy­wiła twarz za jej ple­cami.

– To wspa­niale, tylko pro­szę nie robić min. Nawet jeśli mam bała­gan w kom­pu­te­rze, jak to uję­łaś, to dla­tego, że ten rok był tro­chę napięty. Ponie­waż to ja cię szkolę, mogę ci zle­cić tę pracę. – Uśmiech­nęła się lekko. – Mam nadzieję, że w przy­szło­ści ty także, Peabody, doro­bisz się pod­wład­nego, któ­remu będziesz zle­cać upier­dliwe zaję­cia.

– Pani wiara we mnie jest wzru­sza­jąca, pani porucz­nik. Aż bra­kuje mi tchu. – Peabody łyp­nęła w stronę kom­pu­tera. – A może duszę się, ponie­waż są tu pliki sprzed pię­ciu lat, które już od roku powinny być prze­słane do cen­trali.

– Więc wyślij je teraz. – Eve uśmiech­nęła się sze­rzej, sły­sząc hur­kot w kom­pu­te­rze, a zaraz potem zawia­do­mie­nie o błę­dzie sys­te­mo­wym. – Życzę powo­dze­nia.

– Tech­nika może być naszym sprzy­mie­rzeń­cem, tylko trzeba ją rozu­mieć.

– Ja wszystko rozu­miem. – Eve dwu­krot­nie wal­nęła pię­ścią w kom­pu­ter. Maszyna znów zaczęła dzia­łać. – Widzisz?

– Jest pani nie­sa­mo­wi­cie deli­katna, porucz­nik Dal­las. Teraz rozu­miem, dla­czego chło­paki z labo­ra­to­rium celują rzut­kami w twoje zdję­cie.

– Dalej to robią? Chry­ste, ale są pamię­tliwi. – Eve wzru­szyła ramio­nami i usia­dła na rogu biurka. – Co wiesz na temat magii? Cza­rów?

– Jeśli chce pani rzu­cić urok na kom­pu­ter, to na nie­wiele się zdam. – Peabody z zaci­śnię­tymi zębami prze­su­wała pliki.

– Jesteś z rodziny wyznaw­ców Wol­nego Wieku – zauwa­żyła Eve.

– Zawie­sza się. No, popra­cuj jesz­cze tro­chę – popę­dzała kom­pu­ter Delia. – Tak, ale – wyja­śniła sze­fo­wej – wol­no­wie­kowcy nie są wyznaw­cami wicca. Niby oby­dwie reli­gie są reli­giami Ziemi, opar­tymi na natu­ral­nym porządku kosmosu, ale… ty sukin­synu, gdzie to się podziało?

– Słu­cham? Gdzie co się podziało?

– Nic. – Dziew­czyna z napię­ciem wpa­try­wała się w moni­tor. – Nic. Pro­szę się o nic nie mar­twić. Zresztą i tak pew­nie nie potrze­bo­wała pani tych pli­ków.

– Czy to jakiś żart, Peabody?

– No wła­śnie. Cha, cha. – Kro­ple potu spły­nęły po czole asy­stentki. Zawzię­cie ude­rzała pal­cami w kla­wia­turę. – O jest. Już po spra­wie. Wszystko wró­ciło na miej­sce. A teraz wyślemy to do cen­trali. – Ode­tchnęła ciężko. – Czy mogła­bym się napić kawy? Żeby zacho­wać przy­tom­ność umy­słu.

Eve spoj­rzała na ekran moni­tora, ale nie zoba­czyła niczego zatrwa­ża­ją­cego. Bez słowa wstała i zle­ciła auto­ku­cha­rzowi przy­go­to­wa­nie kawy.

– Dla­czego inte­re­sują panią wika­nie? Chce się pani do nich przy­łą­czyć? – Peabody uśmiech­nęła się, a widząc złość w oczach prze­ło­żo­nej, dodała: – Znowu tylko żar­to­wa­łam.

– Widzę, że masz dzi­siaj dobry humor. Jestem po pro­stu cie­kawa.

– No cóż, ist­nieje zbież­ność głów­nych zasad w Wol­nym Wieku i kul­cie wicca. Poszu­ki­wa­nie har­mo­nii, czcze­nie pór roku wywo­dzące się z zamierz­chłych cza­sów, cał­ko­wity zakaz uży­wa­nia prze­mocy.

– Zakaz uży­wa­nia prze­mocy? – Eve zmru­żyła oczy. – A co z uro­kami, zaklę­ciami i ofia­rami? Naga dzie­wica na ołta­rzu i czarne koguty, któ­rym odcina się głowy?

– To obrazy z lite­ra­tury, choćby z Szek­spira. Główne źró­dło myl­nych sądów. Kapłanki wicca nie są wiedź­mo­wa­tymi, prze­ra­ża­ją­cymi sta­ru­chami pich­cą­cymi w wiel­kich kotłach podej­rzane wywary. Nie stra­szą małych dzieci. Wika­nie lubią nagość, ale nikogo nie krzyw­dzą. Korzy­stają wyłącz­nie z bia­łej magii.

– Jej prze­ci­wień­stwem jest…

– …Czarna magia.

Eve przy­glą­dała się pod­wład­nej.

– Ty chyba nie wie­rzysz w te zabo­bony?

– Nie. – Orzeź­wiona kawą Peabody wró­ciła do pracy przy kom­pu­te­rze. – Znam kilka pod­sta­wo­wych zaklęć, ponie­waż mój kuzyn zaczął wyzna­wać reli­gię wicca. Już jakiś czas należy do zgro­ma­dze­nia w Cin­cin­nati.

– Masz kuzyna, który należy do zgro­ma­dze­nia w Cin­cin­nati? – Eve wybuch­nęła śmie­chem i odsta­wiła na biurko kubek z kawą. – Peabody, ty mnie cią­gle zaska­ku­jesz.

– Kie­dyś opo­wiem pani o mojej babci i jej pię­ciu kochan­kach.

– Pię­ciu kochan­ków w życiu to wcale nie tak wielu.

– Nie w życiu, tylko w mie­siącu. Naraz. – Pod­nio­sła poważny wzrok. – Bab­cia ma dzie­więć­dzie­siąt osiem lat. Mam nadzieję, że się w nią wro­dzi­łam.

Eve, hamu­jąc śmiech, spoj­rzała na łącze, któ­rego brzę­czyk wła­śnie się ode­zwał.

– Dal­las… – Na ekra­nie poja­wiła się twarz komen­danta Whit­neya.

– Tak jest, panie komen­dan­cie.

– Chciał­bym z panią jak naj­szyb­ciej poroz­ma­wiać. Pro­szę do mnie.

– Będę za pięć minut. – Eve roz­łą­czyła się i z nadzieją popa­trzyła na Peabody. – Może jakaś nowa sprawa. Dokończ czysz­cze­nie kom­pu­tera. Dam ci znać, jeśli coś się wyda­rzy. – Na odchod­nym jesz­cze się odwró­ciła i powie­działa: – Tylko nie zjedz mojego bato­nika.

– Cho­lera – zaklęła pod nosem Peabody. – Czy ona zawsze musi wyczuć sprawę?

*

Whit­ney więk­szość zawo­do­wego życia zaj­mo­wał kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko. Zale­żało mu, by znać swo­ich pod­wład­nych, wie­dzieć, w czym są naj­lepsi i jakie są ich man­ka­menty. Umiał też zro­bić uży­tek z oby­dwu.

Był to potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna o dużych dło­niach robot­nika i ciem­nych bystrych oczach, o któ­rych nie­je­den mówił, że są zimne. Zacho­wy­wał wręcz prze­ra­ża­jący spo­kój, ale jak to bywa, pod maską opa­no­wa­nia drze­mał wul­kan.

Eve go sza­no­wała, cza­sami lubiła i zawsze podzi­wiała.

Kiedy weszła do biura, sie­dział przy biurku i ze zmarsz­czo­nym czo­łem czy­tał jakiś doku­ment. Nie ode­rwał wzroku, tylko gestem dłoni wska­zał na krze­sło. Usia­dła, przy­glą­da­jąc się powietrz­nemu tram­wa­jowi, prze­pły­wa­ją­cemu aku­rat za oknem. Jak zawsze zdzi­wiła ją liczba pasa­że­rów z lor­net­kami i szpie­gow­skimi oku­la­rami.

Zasta­na­wiała się, co też ci ludzie spo­dzie­wają się ujrzeć za oknami budynku poli­cji? Tor­tu­ro­wa­nie podej­rza­nych, strze­la­ninę, zakrwa­wione ofiary? I dla­czego bawią ich takie fan­ta­zje?

– Widzia­łem panią wczo­raj na pogrze­bie.

Wró­ciła myślami do gabi­netu.

– Zdaje się, że przy­szli wszy­scy poli­cjanci z komendy.

– Frank był lubiany.

– To prawda.

– Ni­gdy pani z nim nie pra­co­wała?

– Dał mi kilka wska­zó­wek, kiedy zaczy­na­łam.

Whit­ney, nie prze­sta­jąc kiwać głową, nie spusz­czał z niej wzroku.

– Był part­ne­rem Feeneya. Potem, kiedy prze­szedł ze służby na ulicy do biura, pani została part­nerką Feeneya.

Eve zaczy­nała czuć się nie­swojo.

– Tak, panie komen­dan­cie. Feeney bar­dzo prze­jął się śmier­cią Franka.

– Wiem. Dla­tego nie ma go dzi­siaj w pracy. – Whit­ney oparł łok­cie na biurku i splótł dło­nie. – Pani porucz­nik, mamy tu do czy­nie­nia z deli­katną sprawą.

– Doty­czącą sier­żanta Wojin­sky’ego?

– Infor­ma­cja, którą zamie­rzam pani powie­rzyć, jest w naj­wyż­szym stop­niu poufna. Oprócz pani asy­stentki nikt nie może o niczym wie­dzieć. Pro­szę o zacho­wa­nie dys­kre­cji. Roz­ka­zuję – popra­wił się – żeby pra­co­wała pani nad tą sprawą zupeł­nie sama.

W tej chwili Eve poczuła już strach. Pomy­ślała o Feeneyu.

– Zro­zu­mia­łam.

– Ist­nieją pewne oko­licz­no­ści doty­czące śmierci sier­żanta Wojin­sky’ego, które wyma­gają wyja­śnie­nia.

– Oko­licz­no­ści?

– Muszę zazna­jo­mić panią z zastrze­żo­nymi danymi. – Opu­ścił dło­nie na biurko. – Jakiś czas temu powia­do­miono mnie, że sier­żant Wojin­sky albo pro­wa­dził śledz­two na wła­sną rękę, albo zajął się nie­le­gal­nymi sub­stan­cjami.

– Nar­ko­tyki? Frank? To nie­moż­liwe.

Whit­ney nawet nie mru­gnął.

– Dwu­dzie­stego dru­giego wrze­śnia tego roku jeden z detek­ty­wów z wydziału do spraw nar­ko­ty­ków widział sier­żanta Wojin­sky’ego w obser­wo­wa­nym przez poli­cję podej­rza­nym cen­trum dys­try­bu­cji nie­le­gal­nych sub­stan­cji. W pry­wat­nym klu­bie Athame, zwią­za­nym z jakimś kul­tem reli­gij­nym. W tym klu­bie odby­wają się indy­wi­du­alne i gru­powe sesje sek­su­alne. Wydział nar­ko­ty­ków ma na oku to miej­sce już od dwóch lat. Widziano, jak Frank kupo­wał tam nar­ko­tyki.

Eve mil­czała; komen­dant nabrał głę­boko powie­trza i kon­ty­nu­ował.

– Zosta­łem natych­miast powia­do­miony o zaj­ściu. Zwró­ci­łem się do Franka z prośbą o wyja­śnie­nie, ale on nie był skory do roz­mowy – zawa­hał się, jed­nak posta­no­wił skoń­czyć. – Szcze­rze mówiąc fakt, że Frank ani nie potwier­dził, ani nie zaprze­czył, że w grun­cie rze­czy w ogóle nie chciał roz­ma­wiać na ten temat, zupeł­nie mi do niego nie paso­wał. Mar­twi­łem się. Pole­ci­łem mu zro­bie­nie testów na obec­ność w orga­ni­zmie nar­ko­ty­ków i pora­dzi­łem, żeby wziął tydzień urlopu. Zgo­dził się na wszystko. Wtedy testy nic nie wyka­zały. Ze względu na jego nie­ska­zi­telną prze­szłość oraz ponie­waż dobrze go zna­łem, to wyda­rze­nie nie zostało odno­to­wane w jego aktach. – Wstał i odwró­cił się do okna. – Być może popeł­ni­łem błąd. Gdy­bym wtedy nie zosta­wił tej sprawy, może teraz Frank by żył i nie byłoby tej roz­mowy.

– Zaufał pan swo­jemu osą­dowi. Miał pan zaufa­nie do Franka.

Spoj­rzał na nią. Jego oczy nie były zimne, tylko pełne napię­cia.

– Tak, to prawda. Ale teraz otrzy­ma­łem wię­cej danych. Stan­dar­dowa autop­sja wyka­zała we krwi Wojin­sky’ego obec­ność naparst­nicy, środka naser­co­wego oraz zeusa.

– Zeus. – Teraz Eve wstała. – Frank nie zaży­wał nar­ko­ty­ków, panie komen­dan­cie. Pomi­ja­jąc to, jakim był czło­wie­kiem, zaży­wa­nie tak moc­nego nar­ko­tyku jak zeus pozo­sta­wia widoczne ślady. Widać to po oczach, po zmia­nie w zacho­wa­niu. Gdyby brał zeusa, wie­działby o tym każdy funk­cjo­na­riusz w cen­trali. Poza tym testy by to wyka­zały. Musiała nastą­pić jakaś pomyłka. – Wepchnęła ręce w kie­sze­nie, z tru­dem powstrzy­mu­jąc się od cho­dze­nia. – To prawda, że nie­któ­rzy poli­cjanci zaży­wają nar­ko­tyki i na doda­tek sądzą, że odznaka chroni ich przed pra­wem. Ale Frank do nich nie nale­żał. Nie, on był czy­sty.

– W jego krwi wykryto kilka nar­ko­ty­ków. To wła­śnie przez tę mie­szankę doszło do zatrzy­ma­nia pracy serca i śmierci.

– Podej­rzewa pan, że przedaw­ko­wał? – Eve potrzą­snęła głową. – To nie­moż­liwe.

– Powta­rzam, wykryto u niego nar­ko­tyki.

– W takim razie musi ist­nieć jakieś inne wytłu­ma­cze­nie. Śro­dek naser­cowy? – Zmarsz­czyła brwi. – Mówił pan, że przed kil­koma tygo­dniami Frank robił sobie bada­nia. Dla­czego nie wyka­zały, że miał kło­poty z ser­cem?

– Naj­bliż­szy przy­ja­ciel Franka jest naj­lep­szym infor­ma­ty­kiem w mie­ście.

– Feeney? – Zro­biła dwa kroki do przodu. – Myśli pan, że Feeney go krył i wyczy­ścił mu akta? Do dia­bła, panie komen­dan­cie!

– Nie mogę wyklu­czyć takiej moż­li­wo­ści – odparł sucho. – Ani pani. Przy­jaźń może i zazwy­czaj wpływa na obiek­ty­wizm oceny. Ufam, że pani przy­jaźń z Feeneyem nie wpły­nie na pani osąd. – Znowu pod­szedł do biurka, sym­bolu swo­jej wła­dzy. – Te zarzuty i podej­rze­nia trzeba bez­względ­nie wyja­śnić.

Gorące języki stra­chu w żołądku Eve zmie­niły się w praw­dziwy pło­mień.

– Chce pan, żebym popro­wa­dziła docho­dze­nie prze­ciwko moim kole­gom, z któ­rych jeden nie żyje, a drugi mnie szko­lił i jest moim przy­ja­cie­lem. – Poło­żyła dło­nie na biurku. – Jest także pań­skim przy­ja­cie­lem, panie komen­dan­cie.

Spo­dzie­wał się gniewu. Tak jak się spo­dzie­wał, że Eve zgo­dzi się jed­nak przy­jąć tę sprawę.

– Wola­łaby pani, żebym zle­cił śledz­two komuś innemu? – Uniósł pyta­jąco brwi. – Chcę, żeby to było prze­pro­wa­dzone po cichu. Wszel­kie dane i nowe fakty ma pani prze­ka­zy­wać bez­po­śred­nio mnie. Jeśli będzie pani zmu­szona poroz­ma­wiać z rodziną Wojin­sky’ego, pro­szę uczy­nić to dys­kret­nie i tak­tow­nie. Nie ma potrzeby pogłę­biać ich smutku.

– A jeśli wywą­cham coś, co zapa­sku­dzi Fran­kowi kar­to­tekę?

– Wtedy ja się tym zajmę.

Wypro­sto­wała się.

– Prosi mnie pan o cho­lerną przy­sługę.

– To nie prośba, lecz roz­kaz – popra­wił. – Tak będzie pani łatwiej, pani porucz­nik. – Podał jej dwie zapie­czę­to­wane dys­kietki. – Niech to pani przej­rzy w domu. Pro­szę się komu­ni­ko­wać ze mną poprzez swój domowy kom­pu­ter. Nic nie może prze­cho­dzić przez cen­tralę, dopóki nie zmie­nię roz­kazu. Jest pani wolna.

Obró­ciła się na pię­cie i ruszyła do drzwi, ale zatrzy­mała się przy nich. Nie spoj­rzała jed­nak do tyłu.

– Do cho­lery, nie będę kapo­wała na Feeneya.

Whit­ney odpro­wa­dził ją wzro­kiem, potem zamknął oczy. Wie­dział, że Eve zrobi to, co do niej należy. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiała zro­bić wię­cej, niż zdoła znieść.

Kiedy szła do swo­jego pokoju, krew w niej wrzała. Peabody sie­działa przed moni­to­rem kom­pu­tera z dum­nym uśmiesz­kiem.

– Wła­śnie się z nim upo­ra­łam. Sta­wiał nie­zły opór, ale go poko­na­łam.

– Wyłącz kom­pu­ter, Peabody – rzu­ciła krótko i się­gnęła po kurtkę i torbę. – Zbie­raj się.

– Mamy sprawę? – Asy­stentka sko­czyła na równe nogi. – Jaką? Dokąd idziemy? – Musiała biec, żeby nadą­żyć za sze­fową. – Dal­las? Pani porucz­nik?

Eve z całej siły wci­snęła guzik windy. Jej wście­kłe spoj­rze­nie zamknęło usta Delii. Wsia­dły do windy peł­nej poli­cjan­tów.

– Hej, Dal­las, jak tam świeżo upie­czeni mał­żon­ko­wie? Namów swo­jego boga­tego męża, żeby wyku­pił naszą kan­tynę i zaopa­trzył ją w coś dobrego do żar­cia.

Rzu­ciła przez ramię lodo­wate spoj­rze­nie na roz­ra­do­waną twarz mówią­cego.

– Możesz mnie ugryźć wiesz gdzie, Car­ter.

– Pró­bo­wa­łem trzy lata temu i nie­omal poła­ma­łaś mi zęby. Wolę nie ryzy­ko­wać – odciął się kolega.

W win­dzie wybuchł gło­śny śmiech.

– Bo jesteś dup­kiem, Car­ter – par­sk­nął ktoś inny.

– Nie gor­szym niż ty, Foren­sky. Hej, Peabody – cią­gnął Car­ter – chcesz, żebym cię ugryzł?

– A kiedy ostat­nio byłeś u den­ty­sty?

– Obie­cuję, że zaraz po wizy­cie zgło­szę się do cie­bie. – Mru­gnął do niej i wraz z resztą poli­cjan­tów wyto­czył się z windy.

– Car­ter jest niczego sobie – pró­bo­wała zała­go­dzić incy­dent Peabody, prze­stra­szona, że Eve cią­gle wpa­truje się przed sie­bie. – Szkoda, że to taki pajac. – Żad­nej odpo­wie­dzi. – Ale Foren­sky też jest milutki – cią­gnęła, nie zra­ża­jąc się mil­cze­niem. – Chyba nie ma nikogo na stałe?

– Nie inte­re­suje mnie pry­watne życie kole­gów – wark­nęła Eve i kiedy zje­chały na poziom garażu, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wyszła z windy.

– Ale moje cię inte­re­suje – mruk­nęła Peabody pod nosem. Zacze­kała, aż sze­fowa wyłą­czy alarm, po czym usia­dła na miej­scu dla pasa­żera. – Mam zapro­gra­mo­wać drogę, czy chcesz mi zro­bić nie­spo­dziankę? – Zamru­gała, widząc, że Eve opu­ściła głowę na kie­row­nicę. – Hej, dobrze się pani czuje? Co się dzieje, Dal­las?

– Wpisz trasę do mnie do domu. – Eve nabrała powie­trza i wypro­sto­wała się. – Powiem ci wszystko w cza­sie jazdy. To są ści­śle poufne infor­ma­cje. – Wypro­wa­dziła samo­chód z garażu na ulicę. – Masz prawo skła­dać raport jedy­nie mnie lub komen­dan­towi.

– Rozu­miem. – Peabody prze­łknęła ślinę. – Cho­dzi o kogoś z naszych, prawda?

*

Jej domowy kom­pu­ter nie był tak zanie­czysz­czony jak biu­rowy. Roarke tego dopil­no­wał. Dane szybko poja­wiły się na ekra­nie.

Detek­tyw Marion Burns. To ona była taj­nia­kiem w Athame. Pra­co­wała w klu­bie przez osiem mie­sięcy jako bar­manka. Eve zaci­snęła usta.

– Burns. Nie znam jej.

– A ja tro­chę znam. – Peabody przy­su­nęła bli­żej swoje krze­sło. – Pozna­łam ją, kiedy byłam… no wiesz, w cza­sie tej sprawy z Casto. Zro­biła na mnie wra­że­nie solid­nej. Jeśli dobrze pamię­tam, jest poli­cjantką w trze­cim poko­le­niu. Jej matka na­dal pra­cuje, w stop­niu kapi­tana, chyba w Bunko. Dzia­dek prze­szedł na eme­ry­turę w cza­sie wojen miej­skich. Nie mam poję­cia, dla­czego zagięła parol na Wojin­sky’ego.

– Może po pro­stu zamel­do­wała o tym, co widziała. Będziemy musiały spraw­dzić. Raport zło­żony Whit­ney­owi jest dość krótki i suchy. Dwu­dzie­stego dru­giego wrze­śnia dwa tysiące pięć­dzie­sią­tego ósmego o godzi­nie dzie­sią­tej trzy­dzie­ści zauwa­żyła sier­żanta Wojin­sky’ego, jak sie­dział w klu­bie przy sto­liku ze znaną dilerką nar­ko­ty­ków Seliną Cross. Wojin­sky prze­ka­zał Cross kilka żeto­nów kre­dy­to­wych w zamian za małą paczkę, która zawie­rała zabro­nione sub­stan­cje. Roz­mowa trwała nie wię­cej niż kwa­drans, po czym Cross prze­sia­dła się do innego sto­lika. Wojin­sky pozo­stał w klu­bie jesz­cze dzie­sięć minut, potem wyszedł. Detek­tyw Burns śle­dziła go przez dwie prze­cznice, aż wsiadł do publicz­nego środka loko­mo­cji.

– A więc nie widziała, jak zaży­wał nar­ko­tyki?

– Nie. Nie widziała też, żeby tej nocy ani żad­nej następ­nej w cza­sie jej zmiany poja­wił się ponow­nie w klu­bie. Burns znaj­duje się na pierw­szym miej­scu na liście osób, które musimy prze­słu­chać.

– Tak jest. Dal­las, może Wojin­sky zwie­rzył się Feeney­owi, skoro się przy­jaź­nili? A może Feeney sam coś zauwa­żył?

– No nie wiem. – Eve potarła oczy. – Athame. Co to, do dia­bła, jest to Athame?

– Nie mam poję­cia. – Peabody wycią­gnęła pod­ręczny kom­pu­ter i wpro­wa­dziła dane. – Athame, obrzę­dowy nóż, narzę­dzie rytu­alne, zazwy­czaj wyko­nane ze stali. Tra­dy­cyj­nie athame nie jest uży­wany do cię­cia, tylko do ryso­wa­nia kół w reli­giach ziemi. – Popa­trzyła na Eve. – Znowu czary. To raczej nie przy­pa­dek.

– Raczej nie. – Eve się­gnęła do szu­flady po list od Alice, po czym poka­zała go pod­wład­nej. – Dosta­łam to od wnuczki Franka na pogrze­bie. Oka­zuje się, że dziew­czyna pra­cuje w jakimś skle­pie, który nosi nazwę Moc Ducha. Znasz go?

– Tak. – Na twa­rzy Peabody poja­wił się wyraz zanie­po­ko­je­nia. Odło­żyła list na biurko. – Wika­nie nie są agre­sywni, Dal­las. Sto­sują zioła, nie nar­ko­tyki. Żaden orto­dok­syjny wika­nin nie kupi, nie sprzeda ani nie zażyje zeusa.

– A naparst­nica? – Eve prze­krzy­wiła głowę. – To zio­łowy lek poda­wany cho­rym na serce, prawda?

– Tak. Medy­cyna używa jej od wie­ków.

– Czy działa pobu­dza­jąco?

– Nie znam się na sztuce uzdra­wia­nia, ale sądzę, że tak.

– Tak jak zeus. Cie­kawe, co się dzieje, kiedy się połą­czy te dwa środki? Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby źle dobrane dawki mogły być przy­czyną zawału serca.

– Myślisz, że Wojin­sky sam się zabił?

– Komen­dant coś o tym wspo­mi­nał. Drę­czy mnie tyle pytań – rzu­ciła ze znie­cier­pli­wie­niem Eve. – Musimy dzia­łać i zaczniemy od Alice. Chcę, żebyś się zja­wiła w klu­bie po jede­na­stej w cywil­nym ubra­niu. Sta­raj się wyglą­dać jak wyznaw­czyni Wol­nego Wieku, a nie jak gli­niarz.

Peabody wykrzy­wiła usta.

– Mam sukienkę, którą mama uszyła mi na uro­dziny. Włożę ją, ale wścieknę się, jeśli będzie się pani ze mnie śmiała.

– Posta­ram się opa­no­wać. A na razie spró­bujmy wyko­pać coś na temat tej Seliny Cross i klubu Athame.

Pięć minut póź­niej uśmie­chała się ponuro do moni­tora.

– Inte­re­su­jące. Nasza Selina to nie­złe ziółko. Tylko popatrz na kar­to­tekę. Tro­chę sobie w życiu posie­działa. Za pro­sty­tu­cję w czter­dzie­stym trze­cim i czter­dzie­stym czwar­tym roku. Oskar­że­nie o napad też w czter­dzie­stym czwar­tym. Trzy lata póź­niej zamknięta w Bunko za pro­wa­dze­nie nie­le­gal­nego stu­dia mediu­micz­nego. Po co ludzie chcą gadać ze zmar­łymi? Podej­rzana o oka­le­cza­nie zwie­rząt w czter­dzie­stym dzie­wią­tym. Za mało dowo­dów, żeby ją aresz­to­wać. Pro­duk­cja i dys­try­bu­cja nar­ko­ty­ków. Za to ją zamknęli w pięć­dzie­sią­tym. Prze­sie­działa rok. Płotka. Ale w pięć­dzie­sią­tym pią­tym była prze­słu­chi­wana w spra­wie zwią­za­nej z rytu­al­nym zabój­stwem nie­let­niego. Miała alibi.

– Dział nar­ko­ty­ków obser­wo­wał ją od pięć­dzie­sią­tego pierw­szego roku – dodała Peabody.

– Ale jej nie zamknęli.

– Sama powie­dzia­łaś, że to płotka. Szu­kają grub­szych ryb.

– No cóż, zoba­czymy, co ma do powie­dze­nia Marion. Popatrz, tu jest napi­sane, że Selina Cross jest wła­ści­cielką klubu Athame. – Eve wydęła pogar­dli­wie usta. – Skąd taka mier­nota wzięła pie­nią­dze na kupno klubu i pro­wa­dze­nie go? Jest tylko przy­krywką dla kogoś. Cie­kawe, czy „nar­ko­tyki” wie­dzą, dla kogo? Zobaczmy, jak ona wygląda. Kom­pu­ter, pro­szę poka­zać zdję­cie obiektu Selina Cross.

– Uf – sap­nęła Peabody, kiedy podo­bi­zna kobiety poja­wiła się na ekra­nie. – Straszna.

– Takiej twa­rzy się nie zapo­mina – mruk­nęła Eve. Kobieta na zdję­ciu miała pocią­głe i ostre rysy. Do tego pełne, bar­dzo czer­wone usta, oczy czarne jak onyks, cerę jasną i gładką. Ogól­nie spra­wiała wra­że­nie zim­nej i prze­ra­ża­ją­cej, jak zauwa­żyła Peabody. Czarne włosy, ucze­sane z prze­dział­kiem na środku głowy, opa­dały luźno na ramiona. Na lewej powiece wid­niał mały tatuaż.

– Co to za znak? – zain­te­re­so­wała się Dal­las. – Powiększ obraz o trzy­dzie­ści pro­cent.

– Pen­ta­gram – oświad­czyła Peabody drżą­cym gło­sem, aż Eve zer­k­nęła na nią z zacie­ka­wie­niem. – Odwró­cony. Ona nie jest wikanką, Dal­las – odchrząk­nęła. – To sata­nistka.

*

Eve nie wie­rzyła w magię – ani białą, ani czarną. Rozu­miała jed­nak, że ludzie wie­rzą w takie bzdury, a co wię­cej, czę­sto je wyko­rzy­stują.

– Bądź ostrożna, Eve.

Spoj­rzała w bok. Roarke uparł się, że będzie pro­wa­dził. Nie pro­te­sto­wała, bo wszyst­kie jego samo­chody były sto razy lep­sze od jej poli­cyj­nego gru­chota.

– Co masz na myśli?

– Musi ist­nieć przy­czyna, że pewne reli­gie prze­trwały wieki.

– Ta przy­czyna to ludzka łatwo­wier­ność, którą daje się bez więk­szych kło­po­tów wyko­rzy­stać. Zamie­rzam spraw­dzić, czy ktoś nie wyko­rzy­stał Franka.

Opo­wie­działa mężowi o docho­dze­niu, nie przej­mu­jąc się, że zdra­dza tajem­nicę. Bar­dzo chciała, by jej pomógł.

– Jesteś dobrą poli­cjantką i wraż­liwą kobietą. Cza­sami aż nazbyt dobrą i nazbyt wraż­liwą. – Zatrzy­mał się na świa­tłach i spoj­rzał na nią. – Pro­szę cię, żebyś przy tej spra­wie zacho­wała szcze­gólną ostroż­ność.

Jego twarz kryła się w cie­niu, a głos brzmiał poważ­nie.

– Mówisz o cza­row­ni­cach i czci­cie­lach dia­bła? Roarke, prze­cież mamy trze­cie tysiąc­le­cie. Sata­ni­ści, też coś! – Strzep­nęła włosy z twa­rzy. – Cie­kawa jestem, co oni chcie­liby zro­bić z tym sza­ta­nem, gdyby ist­niał. I jak zwró­ci­liby na sie­bie jego uwagę?

– W tym cały pro­blem – odparł cicho i skrę­cił na zachód do klubu Akwa­rium.

– Dia­bły rze­czy­wi­ście ist­nieją – wark­nęła, kiedy par­ko­wał na dru­gim pozio­mie nad zie­mią. – Mają ludz­kie ciała i cho­dzą na dwóch nogach. Widzie­li­śmy takich wielu.

Wysia­dła i zeszła na ulicę. Wiał lekki wiatr. Na czar­nym nie­bie nie widać było ani księ­życa, ani gwiazd, migały tylko świa­tła powietrz­nego ruchu ulicz­nego.

Znaj­do­wali się w czę­ści mia­sta, którą upodo­bali sobie arty­ści.

Tu nawet restau­ra­cje były czy­ste i zamiast paró­wek z soi ofe­ro­wały hybry­dowe owoce. Więk­szość ulicz­nych sprze­daw­ców zwi­nęła na noc swoje stra­gany, ale za dnia kusiły one prze­chod­niów ręcz­nie wyko­naną biżu­te­rią, tka­nymi gobe­li­nami oraz zio­ło­wymi pły­nami do kąpieli i her­bat­kami.

Żebracy nie byli tu namolni, a ich licen­cje widziało się już z daleka. Dzienny uro­bek, zamiast na che­miczne używki, prze­zna­czali na jedze­nie. W tej oko­licy nawet prze­stępstw było mniej niż gdzie indziej. Tylko czyn­sze osią­gały tu mor­der­cze kwoty, za to wiek miesz­kań­ców i sprze­daw­ców wyda­wał się zadzi­wia­jąco niski. Eve nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, żeby tu miesz­kać.

– Przy­je­cha­li­śmy za wcze­śnie – stwier­dziła, z przy­zwy­cza­je­nia uważ­nie lustru­jąc ulicę. Potem na jej twa­rzy poja­wił się kpiący uśmie­szek.

– Popatrz na to. Psy­chic Deli. Pew­nie na główne danie ser­wują haszysz z jarzy­nami, a na przy­stawkę wróżbę z ręki. Otwarte. Wcho­dzimy? – zwró­ciła się do Roarke’a pod wpły­wem nagłego impulsu i chęci zmiany ponu­rej atmos­fery.

– Chcesz, żeby ci powró­żyli?

– A co mi tam. – Zła­pała go za rękę. – To mnie wpro­wa­dzi w odpo­wiedni nastrój do ści­ga­nia sata­ni­stycz­nych han­dla­rzy nar­ko­ty­ków. Może dadzą nam zniżkę i powróżą też tobie.

– Nie lubię wró­że­nia z ręki.

– Tchórz – mruk­nęła i pchnęła go przez drzwi.

– Raczej jestem ostrożny.

Musiała przy­znać, że w środku uno­sił się wspa­niały zapach. Nie jakiejś tam sma­żo­nej cebuli i cięż­kich sosów, tylko deli­katna woń przy­praw i kwia­to­wej esen­cji dosko­nale pasu­jąca do cichej muzyczki sączą­cej się w tle.

Małe białe stoły z bia­łymi krze­słami stały w odpo­wied­niej odle­gło­ści od lady, na któ­rej za błysz­czącą czy­ściutką szklaną taflą usta­wiono miski i tale­rze z kolo­ro­wym jedze­niem. W lokalu było tylko dwoje gości. Mieli ogo­lone głowy, białe ubra­nia i san­dały na gołych sto­pach. Sie­dzieli pochy­leni nad miskami z zupą.

Za ladą stał jego­mość w obszer­nej nie­bie­skiej koszuli. Na pal­cach obu rąk błysz­czały mu srebrne pier­ście­nie, a sple­cione w war­kocz włosy przy­trzy­my­wała srebrna prze­pa­ska. Uśmiech­nął się do wcho­dzą­cych.

– Bądź­cie bło­go­sła­wieni. Pra­gnie­cie pokarmu dla ciała czy dla ducha?

– Sądzi­łam, że pan nam dora­dzi. – Eve uśmiech­nęła się kąśli­wie. – Może jakieś wróżby?

– Z ręki, tarot, runy czy aura?

– Z ręki. – Dobrze się bawiąc, wycią­gnęła dłoń.

– Naszą wróżką jest Cas­san­dra. Pro­szę usiąść wygod­nie, a ona zaraz do cie­bie podej­dzie, sio­stro. Wasze aury są bar­dzo mocne – dodał, kiedy odcho­dzili. – Dobrze się dobra­li­ście.

Się­gnął po drew­nianą pałeczkę z zaokrą­glo­nym ran­tem i prze­cią­gnął deli­kat­nie po brzegu zmro­żo­nej misy.

Roz­legł się wibru­jący dźwięk i zza pacior­ko­wej kur­tyny wyło­niła się zaraz jakaś kobieta w srebr­nej tunice. Jej ramiona zdo­biły srebrne bran­so­lety. Eve zwró­ciła uwagę, że kobieta jest bar­dzo młoda. Miała nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat.

– Witam – ode­zwała się z lek­kim irlandz­kim akcen­tem. – Usiądź­cie wygod­nie. Czy mam powró­żyć obojgu?

– Nie, tylko mnie. – Eve zajęła miej­sce przy naj­dal­szym sto­liku. – Ile to kosz­tuje?

– Wró­że­nie z ręki jest bez­płatne. Pro­simy wyłącz­nie o dobro­wolne datki. – Usia­dła z gra­cją i uśmiech­nęła się do Roarke’a. – Będziemy wdzięczni za szczo­drość. Popro­szę o rękę, z którą się pani uro­dziła.

– Uro­dzi­łam się z oby­dwiema.

– Popro­szę lewą. – Deli­kat­nie ujęła w palce dłoń Eve. – Siła i odwaga. Pani prze­zna­cze­nie nie zostało wska­zane. Jakaś trauma, prze­rwa w życiu, kiedy była pani jesz­cze dziec­kiem. – Unio­sła szare oczy. – Nie ciąży na pani żadna wina.

Zaci­snęła palce, bo Eve instynk­tow­nie chciała cof­nąć dłoń.

– Nie musi pani wszyst­kiego pamię­tać, przy­naj­mniej do czasu, aż będzie pani gotowa. Żal i zwąt­pie­nie w sie­bie, zablo­ko­wane emo­cje. Samotna kobieta, która zna­la­zła sobie jeden cel. Duża potrzeba spra­wie­dli­wo­ści. Zdy­scy­pli­no­wana, z wielką moty­wa­cją… zanie­po­ko­jona. Pani serce było zła­mane, wię­cej niż zła­mane, pokie­re­szo­wane. Teraz strzeże pani tego, co zostało. To silna dłoń. Można jej zaufać.

Sta­now­czym gestem się­gnęła po prawą rękę. Szare oczy nie prze­sta­wały bacz­nie obser­wo­wać twa­rzy Eve.

– Więk­szość prze­szło­ści nosi pani w sobie. Prze­szłość nie da pani spo­koju, nie ucich­nie. Ale zna­la­zła pani swoje miej­sce. Wła­dza pani odpo­wiada, a także zwią­zana z nią odpo­wie­dzial­ność. Jest pani uparta, czę­sto jed­no­stronna, ale pani serce jest pra­wie wyle­czone. Pani kocha.

Znowu zer­k­nęła na Roarke’a, a jej usta zła­god­niały, kiedy ponow­nie zwró­ciła wzrok ku Eve.

– Jest pani zasko­czona głę­bią tego uczu­cia. To panią zbija z tropu, choć zazwy­czaj nie jest łatwo wypro­wa­dzić panią z rów­no­wagi. – Prze­cią­gnęła kciu­kiem po wierz­chu dłoni. – Pani serce sięga głę­boko. Jest… wybredne. Jest ostrożne, ale kiedy się oddaje, to cał­ko­wi­cie. Nosi pani iden­ty­fi­ka­tor. Odznakę. – Uśmiech­nęła się. – Tak, doko­nała pani słusz­nego wyboru. Być może jedy­nego dostęp­nego. Zabi­jała pani. Nie raz. Nie miała pani wyj­ścia, jed­nak ciąży to na pani umy­śle i sercu. Z tru­dem oddziela pani inte­lekt od emo­cji. Zabije pani znowu.

Szare oczy zaszkliły się i deli­katny uścisk stę­żał.

– Jest ciemno. To ciemne moce. Zło. Już nie­jedno życie padło jego ofiarą, a będą następne. Ból i strach. Ciało i dusza. Musi pani chro­nić sie­bie i tych, któ­rych pani kocha.

Odwró­ciła się do Roarke’a, zła­pała jego dłoń i zaczęła mówić szybko po cel­tycku. Twarz jej pobla­dła.

– Wystar­czy. – Prze­ra­żona Eve wyrwała wróżce rękę. – Ale pokaz. – Ziry­to­wana, że czuje na dłoni ciarki, potarła nią o spodnie. – Masz dobre oko, Cas­san­dro. I nie­złą gadkę. – Się­gnęła do kie­szeni, wycią­gnęła pięć­dzie­siąt żeto­nów kre­dy­to­wych i poło­żyła na stole.

– Pocze­kaj. – Cas­san­dra otwo­rzyła małą, wyszy­waną torebkę i wyjęła z niej gładki, jasno­zie­lony kamień. – To pre­zent. Sym­bo­liczna pamiątka. – Wepchnęła kamień w dłoń Eve. – Noś go przy sobie.

– Dla­czego?

– A dla­czego nie? Pro­szę, przyjdź­cie ponow­nie. Niech was bło­go­sła­wią moce świa­tła.

Eve jesz­cze raz przed odej­ściem wróżki przyj­rzała się jej pobla­dłej twa­rzy.

– A więc nici z „prze­po­wia­dam ci długą zamor­ską podróż” – mruk­nęła, idąc do wyj­ścia. – Co ona ci powie­działa?

– Nie bar­dzo znam ten dia­lekt. Chyba pocho­dzi z zachod­nich hrabstw. – Roarke zaczerp­nął powie­trza. – Mówiła głów­nie o tym, że jeżeli kocham cię tak bar­dzo, jak sądzi, to będę przy tobie. Powie­działa, że twoje życie jest w nie­bez­pie­czeń­stwie, a być może także dusza, i że mnie potrze­bu­jesz, aby prze­trwać.

– Co za bzdury. – Spoj­rzała na kamień w dłoni.

– Zatrzy­maj go. – Zamknął na nim jej palce. – Nie zaszko­dzi ci.

Eve wzru­szyła ramio­nami i wepchnęła kamień do kie­szeni.

– Myślę, że będę się trzy­mała z dala od psy­choli.

– Wspa­niały pomysł – pochwa­lił Roarke.

Prze­szli przez ulicę i sta­nęli przed Akwa­rium.

Rozdział 3

3

Akwa­rium zro­biło na Eve wra­że­nie. Przede wszyst­kim było tu ciszej niż w innych klu­bach. Deli­katne tony muzyki mie­szały się ze szme­rem roz­mów gości.

Usta­wie­nie sto­li­ków przy­po­mi­nało rysu­nek z liściku od Alice. Ściany wyło­żone były lustrami w kształ­cie gwiazd i księ­ży­ców. Na każ­dym z luster wisiał kan­de­labr ze świecą, któ­rej pło­mień odbi­jał się w szkla­nej tafli, a pomię­dzy nimi pla­kietki z nie­zna­nymi Eve sym­bo­lami i posta­ciami. Były tam mała scena i bar, przy któ­rym sie­dzieli goście na stoł­kach ozdo­bio­nych zna­kami zodiaku. Dopiero po chwili Eve uzmy­sło­wiła sobie, że zna osobę sie­dzącą na stołku z dwiema twa­rzami Bliź­niąt.

– Jezu, to Peabody.

Roarke prze­niósł wzrok na dziew­czynę w dłu­giej zie­lo­no­nie­bie­skiej sukni. Na szyi miała trzy sznury pacior­ków, a w uszach podłużne kol­czyki z kolo­ro­wego metalu.

– No, no – powie­dział i uśmiech­nął się lekko. – Nasza groźna pani sier­żant wygląda niczego sobie.

– Z pew­no­ścią… się nie wyróż­nia – uznała Eve. – Idź z nią poga­dać, a ja pocze­kam na Alice.

– Z przy­jem­no­ścią, pani porucz­nik. – Spoj­rzał na jej wytarte dżinsy, znisz­czoną skó­rzaną kurtkę i uszy bez ozdób. – Nato­miast ty się wyróż­niasz.

– Czy to przy­tyk?

– Nie. – Dotknął dołeczka w jej pod­bródku. – Tylko spo­strze­że­nie. – Odszedł i usiadł obok Peabody. – Co taka miła wiedźma robi w tym lokalu?

Dziew­czyna skrzy­wiła się i obrzu­ciła go ponu­rym spoj­rze­niem.

– Czuję się w tym stroju jak pajac.

– Wyglą­dasz ślicz­nie.

Delia prych­nęła.

– To nie mój styl.

– Wiesz, jaka jest prawda o kobie­tach, Peabody? – Trą­cił pal­cem jej długi kol­czyk, wpra­wia­jąc go w waha­dłowy ruch. – Macie wiele sty­lów. Co pijesz?

Zaczer­wie­niła się, mimo wszystko zado­wo­lona z pochwały.

– Strzelca. To mój znak. Drink jest ponoć meta­bo­licz­nie i duchowo dopa­so­wany do mojej oso­bo­wo­ści. – Upiła łyk z prze­zro­czy­stego kie­li­cha. – Nawet nie­zły. A jaki jest twój znak?

– Nie mam poję­cia. O ile dobrze pamię­tam, uro­dzi­łem się w pierw­szym tygo­dniu paź­dzier­nika.

– To musi być Waga – odrze­kła zdzi­wiona, że można nie wie­dzieć takich rze­czy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki