Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Nawet w czasach najnowocześniejszej technologii trudno zatrzeć stare przekonania...
Porucznik Eve Dallas wkracza na grząski grunt, kiedy zaczyna prowadzić ściśle tajne śledztwo w sprawie śmierci kolegi z jednostki. Kobieta musi przedłożyć etykę zawodową ponad osobiste relacje.
Kiedy jednak przed jej domem znalezione zostanie martwe ciało, Eve odbiera to jako bardzo konkretnie wymierzone ostrzeżenie. Tym samym zostaje wciągnięta do najniebezpieczniejszej sprawy w jej dotychczasowej karierze. Na każdym kroku musi rewidować swoje poglądy.
To zaś przybliża ją tylko do najbardziej uwodzicielską formą, jaką przybiera zło...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve znała jej brzmienie, zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność. Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe oczy tego bezwzględnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wahania, by uderzyć i zwyciężyć. Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała jej ze spokojem, nie akceptowała.
Tym razem odszedł ktoś bliski.
Frank Wojinsky był dobrym policjantem, choć zdaniem niektórych zbyt pracowitym. Pamiętała go jako miłego człowieka, który nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i żmudną papierkową robotę i na to, że chociaż był już po sześćdziesiątce, nadal pozostawał w stopniu sierżanta.
Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług popularnych w trzecim tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz, leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał śpiącego mnicha z odległych czasów.
Zresztą urodził się w końcu drugiego tysiąclecia. Pamiętał wojny miejskie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi koledzy. O wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i wnuków. Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość do sojowych parówek.
Ten człowiek, dla którego rodzina znaczyła tak wiele, zapewne był gorzko opłakiwany przez bliskich. Wszyscy, którzy znali Franka, kochali go.
Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak się wydawało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić.
– Cholera jasna!
Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią mężczyzny.
– Wszystkim nam jest bardzo przykro, Feeney.
Popatrzył na nią zgnębiony.
– Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we własnym fotelu, oglądając telewizję! Tak po prostu wysiadło mu serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał umierać.
– Wiem. – Objęła kolegę i odciągnęła od trumny.
– Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł – ciągnął zbolałym i drżącym głosem. – Na Franka zawsze można było liczyć.
– Wiem – powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia.
Feeney był zawsze opanowany i silny. Jego przygnębienie trochę ją przerażało. Przeszli przez salę, przedzierając się między krewnymi zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a raczej jej erzac. Tam, gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve napełniła kubek i podała go Feeneyowi.
– Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej śmierci – westchnął ciężko. Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył głębokiego wzruszenia. – Nie rozmawiałem z Sally, to ponad moje siły. Jest z nią moja żona.
– Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji. – Chyba dla uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż nie zamierzała jej wypić. – Ta śmierć zaskoczyła nas wszystkich. Nie wiedziałam, że Frank miał kłopoty z sercem.
– Nikt o tym nie wiedział – odparł cicho. – Nikt.
Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała dokoła bezsilność, sama też czuła się bezradna wobec przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego. Jest zupełnie inaczej, gdy śmierć nastąpi z przyczyn naturalnych.
Pracownik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny garnitur, miał twarz bladą niczym twarze jego klientów. Badawczo przyglądając się zgromadzonym w sali, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z trudem wysłuchała pustych frazesów.
– Podejdźmy do rodziny.
Feeney skinął głową.
– Frank cię lubił, Dallas. „Ta dziewczyna jest twarda i potrafi myśleć”, mówił. Uważał, że można na tobie polegać.
Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przygnębienie.
– Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie.
Feeney popatrzył na nią uważniej. Była wysoka i szczupła. Jej interesującą twarz o wyraźnych rysach wyróżniał mały dołeczek w podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz. Tylko krótko obcięte złocistokasztanowe włosy domagały się nożyczek fryzjera.
– Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy przywitać się z Sally i dzieciakami.
Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały ściany wyłożone ciemną boazerią, ciężkie czerwone zasłony i duszący zapach kwiatów.
Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą kwiaty i czerwień. Skąd taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy nadejdzie jej czas, wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami, których woń kojarzy się z rozkładem.
Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę grupkę, zrozumiała, że ceremonia przeznaczona jest dla żywych.
– Ryan… – Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a następnie podsunęła mu policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i zastygła w tej pozycji na chwilę.
Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve uosobieniem delikatności. A przecież musiała mieć nerwy ze stali, jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża policjanta. Na jej szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym sygnetem Franka.
Następny rytuał, następny symbol, podsumowała w duchu Eve.
– Dobrze, że jesteś – cicho powiedziała Sally.
– Będzie go nam brakowało – odparł Feeney, niezręcznie poklepując ją po ramieniu. Dławił go smutek. – Wiesz, że jeśli tylko czegoś ci zabraknie…
– Wiem… – Sally uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Potem zwróciła się do Eve. – Dziękujemy, że jesteście tu z nami.
– Frank cieszył się opinią dobrego człowieka i doskonałego policjanta.
– Był dumny ze służby w policji – odrzekła z łagodnym uśmiechem Sally. – Jest tu komendant Whitney z żoną i nadkomisarz Tibble. I wielu innych. – Wędrowała zamglonym wzrokiem po sali. – Przyszło tyle osób. Frank coś dla nich znaczył.
– Oczywiście, Sally. – Feeney przestępował z nogi na nogę. – Chyba wiesz o… funduszu dla rodzin.
Znowu się uśmiechnęła i poklepała go po dłoni.
– Dziękuję za troskę, Ryan, ale niczego nam nie potrzeba. Eve, zdaje się, że nie znasz mojej rodziny. Porucznik Dallas, moja córka Brenda.
Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca, zanotowała w pamięci Eve.
– Syn, Curtis.
Szczupły, drobna budowa, delikatne dłonie, oczy suche, ale jest wyraźnie przybity.
– Moje wnuki.
Było ich pięcioro. Najmłodszy chłopiec w wieku około ośmiu lat z zadartym, piegowatym nosem, przyglądał się Eve z zainteresowaniem.
– Dlaczego nosisz broń? – Zmieszana, zasłoniła kaburę kurtką.
– Przyjechałam prosto z komisariatu. Nie miałam czasu wrócić do domu, aby się przebrać.
– Pete. – Curtis spojrzał na Eve przepraszająco. – Nie męcz pani porucznik.
– Gdyby ludzie docenili siłę woli i ducha, wszelka broń stałaby się zbędna. Mam na imię Alice.
Do przodu wysunęła się szczupła blondynka o zdumiewającej urodzie. Zdumiewającej tym bardziej, że reszta rodziny wyglądała dość pospolicie. Dziewczyna miała rozmarzone niebieskie oczy i piękne wydatne usta bez cienia szminki. Proste włosy opadały jej na ramiona. Z szyi zwisał długi, sięgający pasa łańcuszek, a na nim czarny kamień oprawiony w srebro.
– Alice, jesteś stuknięta.
Dziewczyna zerknęła przez ramię na szesnastoletniego chłopca, oplatając dłońmi czarny kamień, jakby go przed czymś chroniła.
– Mój brat, Jamie – rzuciła słodko. – Ciągle jeszcze sądzi, że będę reagowała na jego zaczepki. Dziadek opowiadał mi o pani, pani porucznik.
– Miło mi.
– A gdzie pani mąż?
Eve wyczuwała nie tylko smutek dziewczyny, ale także jej zdenerwowanie.
– Niestety, nie ma go na planecie. – Spojrzała na Sally. – Jednak przesyła wyrazy współczucia.
– Chyba niełatwo pani było robić karierę przy takim człowieku jak Roarke – przerwała Alice. – Dziadek mówił, że jest pani bardzo uparta i wytrwała. To prawda?
– Jeśli się nie jest upartym, przegrywa się, a ja przegrywać nie lubię. – Popatrzyła prosto w dziwne oczy Alice, po czym pochyliła się do Pete’a i szepnęła mu do ucha: – Kiedyś widziałam, jak Frank sprzątnął faceta z tysiąca metrów. Twój dziadek był najlepszy. Nie zapomnimy go – powiedziała, wyciągając do Sally dłoń na pożegnanie.
Chciała odejść, ale Alice złapała ją za ramię. Ręka dziewczyny lekko drżała.
– Cieszę się, że panią poznałam. Dziękuję, że pani przyszła.
Eve skinęła głową i zniknęła w tłumie. Potem dotknęła kartki, którą Alice wsunęła do jej kieszeni.
Jeszcze pół godziny kręciła się po sali i dopiero kiedy usiadła w samochodzie, sięgnęła po liścik i przeczytała go.
Spotkajmy się jutro o północy w klubie Akwarium. Proszę nic nikomu nie mówić. Pani życie jest w niebezpieczeństwie.
Zamiast podpisu widniał rysunek przypominający labirynt otoczony ciemną linią koła. Poirytowana, ale też zaintrygowana wcisnęła kartkę do kieszeni i uruchomiła samochód. Dzięki czujności typowej dla policjantki dostrzegła kryjącą się w cieniu postać. Ktoś ją obserwował.
Kiedy Roarke wyjeżdżał w interesach, Eve starała się myśleć, że została w domu sama. Ignorowała obecność Summerseta, kamerdynera męża, co nie stanowiło większego problemu w dużej rezydencji z całym labiryntem pokoi.
Weszła do szerokiego holu i rzuciła zniszczoną skórzaną kurtkę na rzeźbiony słupek, wiedząc, że doprowadzi tym Summerseta do wściekłości. Nie znosił, kiedy coś zakłócało elegancki wygląd domu, zwłaszcza ona.
Wszedłszy po schodach na piętro, zamiast do sypialni, skierowała się do swojego gabinetu. Skoro Roarke ma jeszcze jedną noc przebywać poza planetą, postanowiła, że prześpi się w fotelu relaksującym.
Po pracy nie miała czasu niczego przegryźć, dlatego też natychmiast zaprogramowała kanapkę z szynką i prawdziwą kawę. Autokucharz zrealizował zamówienie w sekundę, ale zanim Eve ugryzła szynkę, z lubością wciągnęła w nozdrza jej zapach. W takich chwilach dziękowała opatrzności, że jest żoną człowieka, którego stać na kupno prawdziwego jedzenia, a nie jego chemicznych substytutów.
Podeszła do biurka i włączyła komputer. Przełknęła kęs kanapki i popiła łykiem kawy.
– Podaj dostępne dane na temat obiektu Alice. Nazwisko nieznane. Matka Brenda, z domu Wojinsky, dziadkowie ze strony matki, Frank i Sally Wojinsky.
Przetwarzanie…
Zabębniła palcami o blat biurka, po czym wyciągnęła tajemniczy list i jeszcze raz go przeczytała.
Obiekt Alice Lingstrom. Urodzona 10 czerwca 2040 roku. Pierwsze dziecko i jedyna córka Jana Lingstroma i Brendy Wojinsky, rodzice rozwiedzeni. Zamieszkała: West Eight Street 486, apartament nr 4B, Nowy Jork. Rodzeństwo: James Lingstrom, ur. 22 marca 2042 r. Wykształcenie: ukończona szkoła średnia, dwa semestry na studiach: Harvard. Specjalizacja: antropologia. Drugi kierunek: mitologia. Obecnie pracuje jako sprzedawczyni w sklepie Moc Ducha przy West Tenth Street 228, Nowy Jork. Stanu wolnego.
– Kartoteka kryminalna? Brak.
– Nic specjalnego – mruknęła do siebie Eve. – Dane o Mocy Ducha.
Moc Ducha. Sklep wyznawców kultu wicca oraz centrum konsultingowe, właściciel: Isis Paige i Charles Forte. Trzy lata przy Tenth Street. Roczny dochód 125 000 dolarów. Licencjonowane wróżki i zielarki oraz hipnoterapeuci.
– Wicca? – sarknęła. – Czary? Jezu. Co to za bagno?
Wicca, pradawna religia i magia, kult oparty na wierze w naturę, która…
– Wystarczy.
Eve westchnęła ciężko. Nie interesowała jej definicja magicznych wierzeń, ale odpowiedź na pytanie, dlaczego wnuczka gliniarza zajmuje się rzucaniem uroków i czytaniem ze szklanej kuli, a przede wszystkim, po co chce się z nią spotkać. Dowie się wszystkiego, jeśli pójdzie do Akwarium. Popatrzyła na intrygujący liścik. Z chęcią by o nim zapomniała, gdyby nie pochodził od osoby bliskiej człowiekowi, którego szanowała.
Przypomniała sobie postać kryjącą się w cieniu.
Przeszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała z żalem, że nie będzie mogła zabrać na spotkanie Mavis, a szkoda, bo przyjaciółce z pewnością spodobałoby się w Akwarium.
Prostując zmęczone po całym dniu ciało, zastanawiała się, co będzie robiła przez resztę wieczoru. Nie przyniosła z biura niczego do pracy. Z ostatnim zabójstwem uporała się w osiem godzin. Może obejrzy telewizję, a może wybierze coś z arsenału Roarke’a, zejdzie do strzelnicy i wyładuje resztki energii? Nigdy nie próbowała broni z okresu wojen miejskich. To mogłoby być ciekawe doświadczenie.
Weszła pod prysznic.
– Pełny strumień, pulsujący – rzuciła. – Czterdzieści stopni.
Żałowała, że nie prowadzi żadnej sprawy o morderstwo. Zajęłaby umysł, uspokoiła nerwy. Nagle z irytacją zrozumiała, że czuje się samotna, a Roarke wyjechał dopiero przed trzema dniami.
Każde z nich miało własne życie. Tak było przed ślubem i tak pozostało. Ich zajęcia wymagały pełnego zaangażowania czasu i uwagi. Choć ciągle ją to zdumiewało, jednak jej związek z Roarkiem trwał, i to właśnie dlatego, że obydwoje byli tak niezależni.
Przybita własną tęsknotą, wsadziła głowę pod strumień wody.
Nie poruszyła się, kiedy poczuła na biodrach dotyk rąk, które zaraz przesunęły się na piersi. Znała ten dotyk, znała te długie i wąskie palce. Odchyliła głowę.
– Och, Summerset, ty dzikusie – jęknęła, czując ich dotyk na sutkach.
– I tak go nie zwolnię. – Roarke opuścił dłoń na jej brzuch.
– Warto było spróbować. Wróciłeś… – przerwała, bo w tej chwili poczuła, jak wsuwają się w nią jego palce – …wcześniej – dokończyła.
– Powiedziałbym, że zjawiłem się w samą porę. – Odwrócił ją do siebie i mocno pocałował.
Myślał o żonie podczas niekończącego się lotu na Ziemię. Myślał właśnie o tym: o pieszczotach i wsłuchiwaniu się w jej urywany oddech.
Ustawił ją w rogu pod ścianą i przywarł do jej bioder.
– Tęskniłaś?
Czuła bicie serca na myśl, że zaraz będą się kochać.
– Raczej nie.
– W takim razie… – pocałował ją w czoło – pozwolę ci w spokoju dokończyć kąpiel.
Natychmiast mocno zacisnęła nogi.
– Tylko spróbuj, a natychmiast cię zastrzelę.
– Tak więc, w obawie o własną skórę… – szepnął i wszedł w nią wolno, patrząc, jak jej oczy pokrywa mgła.
Kochali się spokojnie, z czułością, jakiej oboje po sobie nie oczekiwali. Wreszcie osiągnęli orgazm z cichym westchnieniem.
– Witaj w domu. – Patrzyła z zachwytem na twarz męża, na jego mądre niebieskie oczy i ciemne włosy ociekające wodą.
Zawsze po rozłące, kiedy mu się przyglądała, ogarniało ją to samo zaskakujące uczucie. Wątpiła, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do myśli, iż on nie tylko pożąda jej ciała, ale także ją kocha.
– Wszystko w porządku z Olympusem?
– Zmiany i opóźnienia. Nic poważnego. – Pomyślała, że nie musi się martwić, bo Roarke potrafi dopilnować, żeby kosmiczna stacja i centrum rozrywki, w które zainwestował, zostały otwarte na czas.
Wydał polecenie zamknięcia strumienia wody, po czym sięgnął po ręcznik, by wytrzeć Eve, choć mogła wejść do kabiny suszącej.
– Zaczynam rozumieć, dlaczego wolisz spać w gabinecie, kiedy wyjeżdżam. Ja nie mogłem zasnąć w prezydenckim apartamencie. – Wziął drugi ręcznik i okręcił jej głowę. – Nie mogłem zasnąć bez ciebie.
Przytuliła się do niego.
– Robimy się cholernie sentymentalni.
– Mnie to nie przeszkadza. W końcu jestem Irlandczykiem.
Uśmiechnęła się. Nie sądziła, żeby któryś z partnerów w interesach męża albo któryś z wrogów uważał go za sentymentalnego.
– Żadnych nowych blizn – stwierdził, pomagając jej włożyć szlafrok. – Wnioskuję z tego, że ostatnie kilka dni minęły bez wstrząsów.
– Prawie. Nie licząc pewnego młodzika, którego poniosło w czasie erotycznej sesji z płatną panienką. Udusił ją. – Eve zawiązała szlafrok i przeczesała palcami włosy. – Przestraszył się i uciekł. Ale widocznie dręczyły go wyrzuty sumienia i po kilku godzinach sam się do nas zgłosił. Prokuratura podciągnęła jego czyn pod nieumyślne spowodowanie śmierci. Przekazałam sprawę Peabody.
– Aha. – Podszedł do kredensu i wyjął butelkę wina, po czym nalał dwa kieliszki. – A więc było spokojnie.
– Tak, oprócz dzisiejszego pogrzebu.
Najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz twarz mu się wygładziła.
– A tak, mówiłaś mi. Szkoda, że nie mogłem wrócić wcześniej, żeby ci towarzyszyć.
– Feeney bardzo przeżył śmierć Franka. Chyba łatwiej by się z nią pogodził, gdyby tamten zginął na służbie.
Roarke znowu zmarszczył czoło.
– Wolelibyście, żeby wasz kolega został zabity, niż opuścił ten padół łez bez cierpień?
– Przynajmniej bym to rozumiała. – Nie próbowała tłumaczyć mężowi, że sama też wolałaby szybką i gwałtowną śmierć. – Ale na tym pogrzebie coś się zdarzyło. Poznałam rodzinę Franka. Jego najstarsza wnuczka jest dość oryginalna.
– To znaczy?
– Ma taki dziwny sposób mówienia. Wyszukałam wiadomości o niej w komputerze.
– Sprawdzałaś ją?
– Bardzo pobieżnie. Głównie dlatego, że coś mi podrzuciła. – Eve podeszła do biurka i podała mu liścik.
– Labirynt Ziemi – rzucił Roarke po przeczytaniu listu.
– Słucham?
– Mówię o rysunku. To celtycki symbol.
Eve potrząsnęła głową ze zdumieniem.
– Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy?
– To wcale nie jest takie dziwne. W końcu wywodzę się z Celtów. To pradawny święty symbol magiczny.
– Wszystko do siebie pasuje. Wygląda na to, że dziewczyna zajmuje się magią, chociaż ma dyplom z Harvardu. Mimo że studiowała w najlepszej uczelni, jest teraz sprzedawczynią w jakimś sklepie z kryształami i ziołami.
Roarke powiódł palcem po rysunku. W dzieciństwie, w Dublinie, widział niejeden taki. Pradawne religie wykorzystywane były przez różne gangi, a także przez zagorzałych pacyfistów. Oczywiście obydwie strony używały haseł religijnych jako usprawiedliwienia dla zabijania lub darowania życia.
– Domyślasz się, dlaczego ona chce się z tobą spotkać?
– Nie. Pewnie jej się wydaje, że zobaczyła moją aurę albo coś takiego. Mavis, dopóki jej nie przymknęłam za wykradanie portfeli przechodniom, prowadziła taki oszukańczy interes powiązany z wróżbiarstwem. Twierdzi, że ludzie zapłacą każde pieniądze za to, że powiesz im to, co chcą usłyszeć. A jeszcze więcej, jeśli powiesz im to, czego nie chcą wiedzieć.
– I dlatego właśnie oszuści i politycy są ludźmi tego samego pokroju. – Uśmiechnął się. – Zakładam, że tak czy inaczej wybierasz się na spotkanie?
– Jasne.
Jeszcze raz zerknął na kartkę.
– Idę z tobą.
– Ale ona napisała…
– Mało istotne, co napisała. – Roarke opróżnił kieliszek i postawił zdecydowanym ruchem człowieka przyzwyczajonego, że dostaje to, czego pragnie. – Nie będę ci wchodził w drogę, tylko ci towarzyszył. Mimo że Akwarium to w zasadzie spokojne miejsce, mogą się tam kręcić podejrzane typy.
– Podejrzane typy to moje zajęcie – zauważyła rzeczowo Eve, po czym przechyliła głowę. – Czy ty przypadkiem nie jesteś właścicielem tego klubu?
– Nie. – Uśmiechnął się. – A chciałabyś?
Roześmiała się i pociągnęła go za rękę.
– Chodźmy spać.
*
Zrelaksowana i wtulona w męża zasnęła jak dziecko. Tym większe było jej zdziwienie, gdy zaledwie po dwóch godzinach całkowicie się rozbudziła. Nie męczył jej żaden koszmar, nie była spocona, nie drżała i nic jej nie dolegało.
A jednak coś ją rozbudziło. Leżała nieruchomo, wpatrując się w szerokie okno i wsłuchując w równy oddech Roarke’a.
Uniosła się i spojrzała w nogi łóżka. W jej stronę błysnęły ciemne ślepia. W ostatniej chwili Eve opanowała krzyk. Zdała sobie sprawę z ciężaru na stopach. Sir Galahad, pomyślała i odetchnęła. Kot musiał wskoczyć na łóżko i to ją obudziło. Ot i cała tajemnica.
Położyła się z powrotem, przytuliła do męża, westchnęła i zamknęła oczy.
Tylko kot, myślała, zapadając w sen.
Jednak mogłaby przysiąc, że słyszała czyjeś nucenie.
2
Następny dzień zaczął się od nawału pracy i Eve nie miała czasu myśleć o dziwnym incydencie w nocy. W mieście panował spokój, więc uznała, że to świetny moment na porządki w biurze, a raczej na zlecenie ich asystentce.
– Jak można mieć taki bałagan w komputerze. – Szczera i uczciwa twarz Delii Peabody wyrażała prawdziwe rozżalenie.
– Wiem, gdzie co mam – odparła Eve. – Uporządkuj pliki tak, żebym nadal się orientowała, gdzie co jest, ale żeby to miało jakąś logikę. To zadanie jest dla ciebie za trudne?
– Dam sobie radę. – Peabody wykrzywiła twarz za jej plecami.
– To wspaniale, tylko proszę nie robić min. Nawet jeśli mam bałagan w komputerze, jak to ujęłaś, to dlatego, że ten rok był trochę napięty. Ponieważ to ja cię szkolę, mogę ci zlecić tę pracę. – Uśmiechnęła się lekko. – Mam nadzieję, że w przyszłości ty także, Peabody, dorobisz się podwładnego, któremu będziesz zlecać upierdliwe zajęcia.
– Pani wiara we mnie jest wzruszająca, pani porucznik. Aż brakuje mi tchu. – Peabody łypnęła w stronę komputera. – A może duszę się, ponieważ są tu pliki sprzed pięciu lat, które już od roku powinny być przesłane do centrali.
– Więc wyślij je teraz. – Eve uśmiechnęła się szerzej, słysząc hurkot w komputerze, a zaraz potem zawiadomienie o błędzie systemowym. – Życzę powodzenia.
– Technika może być naszym sprzymierzeńcem, tylko trzeba ją rozumieć.
– Ja wszystko rozumiem. – Eve dwukrotnie walnęła pięścią w komputer. Maszyna znów zaczęła działać. – Widzisz?
– Jest pani niesamowicie delikatna, porucznik Dallas. Teraz rozumiem, dlaczego chłopaki z laboratorium celują rzutkami w twoje zdjęcie.
– Dalej to robią? Chryste, ale są pamiętliwi. – Eve wzruszyła ramionami i usiadła na rogu biurka. – Co wiesz na temat magii? Czarów?
– Jeśli chce pani rzucić urok na komputer, to na niewiele się zdam. – Peabody z zaciśniętymi zębami przesuwała pliki.
– Jesteś z rodziny wyznawców Wolnego Wieku – zauważyła Eve.
– Zawiesza się. No, popracuj jeszcze trochę – popędzała komputer Delia. – Tak, ale – wyjaśniła szefowej – wolnowiekowcy nie są wyznawcami wicca. Niby obydwie religie są religiami Ziemi, opartymi na naturalnym porządku kosmosu, ale… ty sukinsynu, gdzie to się podziało?
– Słucham? Gdzie co się podziało?
– Nic. – Dziewczyna z napięciem wpatrywała się w monitor. – Nic. Proszę się o nic nie martwić. Zresztą i tak pewnie nie potrzebowała pani tych plików.
– Czy to jakiś żart, Peabody?
– No właśnie. Cha, cha. – Krople potu spłynęły po czole asystentki. Zawzięcie uderzała palcami w klawiaturę. – O jest. Już po sprawie. Wszystko wróciło na miejsce. A teraz wyślemy to do centrali. – Odetchnęła ciężko. – Czy mogłabym się napić kawy? Żeby zachować przytomność umysłu.
Eve spojrzała na ekran monitora, ale nie zobaczyła niczego zatrważającego. Bez słowa wstała i zleciła autokucharzowi przygotowanie kawy.
– Dlaczego interesują panią wikanie? Chce się pani do nich przyłączyć? – Peabody uśmiechnęła się, a widząc złość w oczach przełożonej, dodała: – Znowu tylko żartowałam.
– Widzę, że masz dzisiaj dobry humor. Jestem po prostu ciekawa.
– No cóż, istnieje zbieżność głównych zasad w Wolnym Wieku i kulcie wicca. Poszukiwanie harmonii, czczenie pór roku wywodzące się z zamierzchłych czasów, całkowity zakaz używania przemocy.
– Zakaz używania przemocy? – Eve zmrużyła oczy. – A co z urokami, zaklęciami i ofiarami? Naga dziewica na ołtarzu i czarne koguty, którym odcina się głowy?
– To obrazy z literatury, choćby z Szekspira. Główne źródło mylnych sądów. Kapłanki wicca nie są wiedźmowatymi, przerażającymi staruchami pichcącymi w wielkich kotłach podejrzane wywary. Nie straszą małych dzieci. Wikanie lubią nagość, ale nikogo nie krzywdzą. Korzystają wyłącznie z białej magii.
– Jej przeciwieństwem jest…
– …Czarna magia.
Eve przyglądała się podwładnej.
– Ty chyba nie wierzysz w te zabobony?
– Nie. – Orzeźwiona kawą Peabody wróciła do pracy przy komputerze. – Znam kilka podstawowych zaklęć, ponieważ mój kuzyn zaczął wyznawać religię wicca. Już jakiś czas należy do zgromadzenia w Cincinnati.
– Masz kuzyna, który należy do zgromadzenia w Cincinnati? – Eve wybuchnęła śmiechem i odstawiła na biurko kubek z kawą. – Peabody, ty mnie ciągle zaskakujesz.
– Kiedyś opowiem pani o mojej babci i jej pięciu kochankach.
– Pięciu kochanków w życiu to wcale nie tak wielu.
– Nie w życiu, tylko w miesiącu. Naraz. – Podniosła poważny wzrok. – Babcia ma dziewięćdziesiąt osiem lat. Mam nadzieję, że się w nią wrodziłam.
Eve, hamując śmiech, spojrzała na łącze, którego brzęczyk właśnie się odezwał.
– Dallas… – Na ekranie pojawiła się twarz komendanta Whitneya.
– Tak jest, panie komendancie.
– Chciałbym z panią jak najszybciej porozmawiać. Proszę do mnie.
– Będę za pięć minut. – Eve rozłączyła się i z nadzieją popatrzyła na Peabody. – Może jakaś nowa sprawa. Dokończ czyszczenie komputera. Dam ci znać, jeśli coś się wydarzy. – Na odchodnym jeszcze się odwróciła i powiedziała: – Tylko nie zjedz mojego batonika.
– Cholera – zaklęła pod nosem Peabody. – Czy ona zawsze musi wyczuć sprawę?
*
Whitney większość zawodowego życia zajmował kierownicze stanowisko. Zależało mu, by znać swoich podwładnych, wiedzieć, w czym są najlepsi i jakie są ich mankamenty. Umiał też zrobić użytek z obydwu.
Był to potężnie zbudowany mężczyzna o dużych dłoniach robotnika i ciemnych bystrych oczach, o których niejeden mówił, że są zimne. Zachowywał wręcz przerażający spokój, ale jak to bywa, pod maską opanowania drzemał wulkan.
Eve go szanowała, czasami lubiła i zawsze podziwiała.
Kiedy weszła do biura, siedział przy biurku i ze zmarszczonym czołem czytał jakiś dokument. Nie oderwał wzroku, tylko gestem dłoni wskazał na krzesło. Usiadła, przyglądając się powietrznemu tramwajowi, przepływającemu akurat za oknem. Jak zawsze zdziwiła ją liczba pasażerów z lornetkami i szpiegowskimi okularami.
Zastanawiała się, co też ci ludzie spodziewają się ujrzeć za oknami budynku policji? Torturowanie podejrzanych, strzelaninę, zakrwawione ofiary? I dlaczego bawią ich takie fantazje?
– Widziałem panią wczoraj na pogrzebie.
Wróciła myślami do gabinetu.
– Zdaje się, że przyszli wszyscy policjanci z komendy.
– Frank był lubiany.
– To prawda.
– Nigdy pani z nim nie pracowała?
– Dał mi kilka wskazówek, kiedy zaczynałam.
Whitney, nie przestając kiwać głową, nie spuszczał z niej wzroku.
– Był partnerem Feeneya. Potem, kiedy przeszedł ze służby na ulicy do biura, pani została partnerką Feeneya.
Eve zaczynała czuć się nieswojo.
– Tak, panie komendancie. Feeney bardzo przejął się śmiercią Franka.
– Wiem. Dlatego nie ma go dzisiaj w pracy. – Whitney oparł łokcie na biurku i splótł dłonie. – Pani porucznik, mamy tu do czynienia z delikatną sprawą.
– Dotyczącą sierżanta Wojinsky’ego?
– Informacja, którą zamierzam pani powierzyć, jest w najwyższym stopniu poufna. Oprócz pani asystentki nikt nie może o niczym wiedzieć. Proszę o zachowanie dyskrecji. Rozkazuję – poprawił się – żeby pracowała pani nad tą sprawą zupełnie sama.
W tej chwili Eve poczuła już strach. Pomyślała o Feeneyu.
– Zrozumiałam.
– Istnieją pewne okoliczności dotyczące śmierci sierżanta Wojinsky’ego, które wymagają wyjaśnienia.
– Okoliczności?
– Muszę zaznajomić panią z zastrzeżonymi danymi. – Opuścił dłonie na biurko. – Jakiś czas temu powiadomiono mnie, że sierżant Wojinsky albo prowadził śledztwo na własną rękę, albo zajął się nielegalnymi substancjami.
– Narkotyki? Frank? To niemożliwe.
Whitney nawet nie mrugnął.
– Dwudziestego drugiego września tego roku jeden z detektywów z wydziału do spraw narkotyków widział sierżanta Wojinsky’ego w obserwowanym przez policję podejrzanym centrum dystrybucji nielegalnych substancji. W prywatnym klubie Athame, związanym z jakimś kultem religijnym. W tym klubie odbywają się indywidualne i grupowe sesje seksualne. Wydział narkotyków ma na oku to miejsce już od dwóch lat. Widziano, jak Frank kupował tam narkotyki.
Eve milczała; komendant nabrał głęboko powietrza i kontynuował.
– Zostałem natychmiast powiadomiony o zajściu. Zwróciłem się do Franka z prośbą o wyjaśnienie, ale on nie był skory do rozmowy – zawahał się, jednak postanowił skończyć. – Szczerze mówiąc fakt, że Frank ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, że w gruncie rzeczy w ogóle nie chciał rozmawiać na ten temat, zupełnie mi do niego nie pasował. Martwiłem się. Poleciłem mu zrobienie testów na obecność w organizmie narkotyków i poradziłem, żeby wziął tydzień urlopu. Zgodził się na wszystko. Wtedy testy nic nie wykazały. Ze względu na jego nieskazitelną przeszłość oraz ponieważ dobrze go znałem, to wydarzenie nie zostało odnotowane w jego aktach. – Wstał i odwrócił się do okna. – Być może popełniłem błąd. Gdybym wtedy nie zostawił tej sprawy, może teraz Frank by żył i nie byłoby tej rozmowy.
– Zaufał pan swojemu osądowi. Miał pan zaufanie do Franka.
Spojrzał na nią. Jego oczy nie były zimne, tylko pełne napięcia.
– Tak, to prawda. Ale teraz otrzymałem więcej danych. Standardowa autopsja wykazała we krwi Wojinsky’ego obecność naparstnicy, środka nasercowego oraz zeusa.
– Zeus. – Teraz Eve wstała. – Frank nie zażywał narkotyków, panie komendancie. Pomijając to, jakim był człowiekiem, zażywanie tak mocnego narkotyku jak zeus pozostawia widoczne ślady. Widać to po oczach, po zmianie w zachowaniu. Gdyby brał zeusa, wiedziałby o tym każdy funkcjonariusz w centrali. Poza tym testy by to wykazały. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. – Wepchnęła ręce w kieszenie, z trudem powstrzymując się od chodzenia. – To prawda, że niektórzy policjanci zażywają narkotyki i na dodatek sądzą, że odznaka chroni ich przed prawem. Ale Frank do nich nie należał. Nie, on był czysty.
– W jego krwi wykryto kilka narkotyków. To właśnie przez tę mieszankę doszło do zatrzymania pracy serca i śmierci.
– Podejrzewa pan, że przedawkował? – Eve potrząsnęła głową. – To niemożliwe.
– Powtarzam, wykryto u niego narkotyki.
– W takim razie musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Środek nasercowy? – Zmarszczyła brwi. – Mówił pan, że przed kilkoma tygodniami Frank robił sobie badania. Dlaczego nie wykazały, że miał kłopoty z sercem?
– Najbliższy przyjaciel Franka jest najlepszym informatykiem w mieście.
– Feeney? – Zrobiła dwa kroki do przodu. – Myśli pan, że Feeney go krył i wyczyścił mu akta? Do diabła, panie komendancie!
– Nie mogę wykluczyć takiej możliwości – odparł sucho. – Ani pani. Przyjaźń może i zazwyczaj wpływa na obiektywizm oceny. Ufam, że pani przyjaźń z Feeneyem nie wpłynie na pani osąd. – Znowu podszedł do biurka, symbolu swojej władzy. – Te zarzuty i podejrzenia trzeba bezwzględnie wyjaśnić.
Gorące języki strachu w żołądku Eve zmieniły się w prawdziwy płomień.
– Chce pan, żebym poprowadziła dochodzenie przeciwko moim kolegom, z których jeden nie żyje, a drugi mnie szkolił i jest moim przyjacielem. – Położyła dłonie na biurku. – Jest także pańskim przyjacielem, panie komendancie.
Spodziewał się gniewu. Tak jak się spodziewał, że Eve zgodzi się jednak przyjąć tę sprawę.
– Wolałaby pani, żebym zlecił śledztwo komuś innemu? – Uniósł pytająco brwi. – Chcę, żeby to było przeprowadzone po cichu. Wszelkie dane i nowe fakty ma pani przekazywać bezpośrednio mnie. Jeśli będzie pani zmuszona porozmawiać z rodziną Wojinsky’ego, proszę uczynić to dyskretnie i taktownie. Nie ma potrzeby pogłębiać ich smutku.
– A jeśli wywącham coś, co zapaskudzi Frankowi kartotekę?
– Wtedy ja się tym zajmę.
Wyprostowała się.
– Prosi mnie pan o cholerną przysługę.
– To nie prośba, lecz rozkaz – poprawił. – Tak będzie pani łatwiej, pani porucznik. – Podał jej dwie zapieczętowane dyskietki. – Niech to pani przejrzy w domu. Proszę się komunikować ze mną poprzez swój domowy komputer. Nic nie może przechodzić przez centralę, dopóki nie zmienię rozkazu. Jest pani wolna.
Obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się przy nich. Nie spojrzała jednak do tyłu.
– Do cholery, nie będę kapowała na Feeneya.
Whitney odprowadził ją wzrokiem, potem zamknął oczy. Wiedział, że Eve zrobi to, co do niej należy. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiała zrobić więcej, niż zdoła znieść.
Kiedy szła do swojego pokoju, krew w niej wrzała. Peabody siedziała przed monitorem komputera z dumnym uśmieszkiem.
– Właśnie się z nim uporałam. Stawiał niezły opór, ale go pokonałam.
– Wyłącz komputer, Peabody – rzuciła krótko i sięgnęła po kurtkę i torbę. – Zbieraj się.
– Mamy sprawę? – Asystentka skoczyła na równe nogi. – Jaką? Dokąd idziemy? – Musiała biec, żeby nadążyć za szefową. – Dallas? Pani porucznik?
Eve z całej siły wcisnęła guzik windy. Jej wściekłe spojrzenie zamknęło usta Delii. Wsiadły do windy pełnej policjantów.
– Hej, Dallas, jak tam świeżo upieczeni małżonkowie? Namów swojego bogatego męża, żeby wykupił naszą kantynę i zaopatrzył ją w coś dobrego do żarcia.
Rzuciła przez ramię lodowate spojrzenie na rozradowaną twarz mówiącego.
– Możesz mnie ugryźć wiesz gdzie, Carter.
– Próbowałem trzy lata temu i nieomal połamałaś mi zęby. Wolę nie ryzykować – odciął się kolega.
W windzie wybuchł głośny śmiech.
– Bo jesteś dupkiem, Carter – parsknął ktoś inny.
– Nie gorszym niż ty, Forensky. Hej, Peabody – ciągnął Carter – chcesz, żebym cię ugryzł?
– A kiedy ostatnio byłeś u dentysty?
– Obiecuję, że zaraz po wizycie zgłoszę się do ciebie. – Mrugnął do niej i wraz z resztą policjantów wytoczył się z windy.
– Carter jest niczego sobie – próbowała załagodzić incydent Peabody, przestraszona, że Eve ciągle wpatruje się przed siebie. – Szkoda, że to taki pajac. – Żadnej odpowiedzi. – Ale Forensky też jest milutki – ciągnęła, nie zrażając się milczeniem. – Chyba nie ma nikogo na stałe?
– Nie interesuje mnie prywatne życie kolegów – warknęła Eve i kiedy zjechały na poziom garażu, zdecydowanym krokiem wyszła z windy.
– Ale moje cię interesuje – mruknęła Peabody pod nosem. Zaczekała, aż szefowa wyłączy alarm, po czym usiadła na miejscu dla pasażera. – Mam zaprogramować drogę, czy chcesz mi zrobić niespodziankę? – Zamrugała, widząc, że Eve opuściła głowę na kierownicę. – Hej, dobrze się pani czuje? Co się dzieje, Dallas?
– Wpisz trasę do mnie do domu. – Eve nabrała powietrza i wyprostowała się. – Powiem ci wszystko w czasie jazdy. To są ściśle poufne informacje. – Wyprowadziła samochód z garażu na ulicę. – Masz prawo składać raport jedynie mnie lub komendantowi.
– Rozumiem. – Peabody przełknęła ślinę. – Chodzi o kogoś z naszych, prawda?
*
Jej domowy komputer nie był tak zanieczyszczony jak biurowy. Roarke tego dopilnował. Dane szybko pojawiły się na ekranie.
Detektyw Marion Burns. To ona była tajniakiem w Athame. Pracowała w klubie przez osiem miesięcy jako barmanka. Eve zacisnęła usta.
– Burns. Nie znam jej.
– A ja trochę znam. – Peabody przysunęła bliżej swoje krzesło. – Poznałam ją, kiedy byłam… no wiesz, w czasie tej sprawy z Casto. Zrobiła na mnie wrażenie solidnej. Jeśli dobrze pamiętam, jest policjantką w trzecim pokoleniu. Jej matka nadal pracuje, w stopniu kapitana, chyba w Bunko. Dziadek przeszedł na emeryturę w czasie wojen miejskich. Nie mam pojęcia, dlaczego zagięła parol na Wojinsky’ego.
– Może po prostu zameldowała o tym, co widziała. Będziemy musiały sprawdzić. Raport złożony Whitneyowi jest dość krótki i suchy. Dwudziestego drugiego września dwa tysiące pięćdziesiątego ósmego o godzinie dziesiątej trzydzieści zauważyła sierżanta Wojinsky’ego, jak siedział w klubie przy stoliku ze znaną dilerką narkotyków Seliną Cross. Wojinsky przekazał Cross kilka żetonów kredytowych w zamian za małą paczkę, która zawierała zabronione substancje. Rozmowa trwała nie więcej niż kwadrans, po czym Cross przesiadła się do innego stolika. Wojinsky pozostał w klubie jeszcze dziesięć minut, potem wyszedł. Detektyw Burns śledziła go przez dwie przecznice, aż wsiadł do publicznego środka lokomocji.
– A więc nie widziała, jak zażywał narkotyki?
– Nie. Nie widziała też, żeby tej nocy ani żadnej następnej w czasie jej zmiany pojawił się ponownie w klubie. Burns znajduje się na pierwszym miejscu na liście osób, które musimy przesłuchać.
– Tak jest. Dallas, może Wojinsky zwierzył się Feeneyowi, skoro się przyjaźnili? A może Feeney sam coś zauważył?
– No nie wiem. – Eve potarła oczy. – Athame. Co to, do diabła, jest to Athame?
– Nie mam pojęcia. – Peabody wyciągnęła podręczny komputer i wprowadziła dane. – Athame, obrzędowy nóż, narzędzie rytualne, zazwyczaj wykonane ze stali. Tradycyjnie athame nie jest używany do cięcia, tylko do rysowania kół w religiach ziemi. – Popatrzyła na Eve. – Znowu czary. To raczej nie przypadek.
– Raczej nie. – Eve sięgnęła do szuflady po list od Alice, po czym pokazała go podwładnej. – Dostałam to od wnuczki Franka na pogrzebie. Okazuje się, że dziewczyna pracuje w jakimś sklepie, który nosi nazwę Moc Ducha. Znasz go?
– Tak. – Na twarzy Peabody pojawił się wyraz zaniepokojenia. Odłożyła list na biurko. – Wikanie nie są agresywni, Dallas. Stosują zioła, nie narkotyki. Żaden ortodoksyjny wikanin nie kupi, nie sprzeda ani nie zażyje zeusa.
– A naparstnica? – Eve przekrzywiła głowę. – To ziołowy lek podawany chorym na serce, prawda?
– Tak. Medycyna używa jej od wieków.
– Czy działa pobudzająco?
– Nie znam się na sztuce uzdrawiania, ale sądzę, że tak.
– Tak jak zeus. Ciekawe, co się dzieje, kiedy się połączy te dwa środki? Nie zdziwiłabym się, gdyby źle dobrane dawki mogły być przyczyną zawału serca.
– Myślisz, że Wojinsky sam się zabił?
– Komendant coś o tym wspominał. Dręczy mnie tyle pytań – rzuciła ze zniecierpliwieniem Eve. – Musimy działać i zaczniemy od Alice. Chcę, żebyś się zjawiła w klubie po jedenastej w cywilnym ubraniu. Staraj się wyglądać jak wyznawczyni Wolnego Wieku, a nie jak gliniarz.
Peabody wykrzywiła usta.
– Mam sukienkę, którą mama uszyła mi na urodziny. Włożę ją, ale wścieknę się, jeśli będzie się pani ze mnie śmiała.
– Postaram się opanować. A na razie spróbujmy wykopać coś na temat tej Seliny Cross i klubu Athame.
Pięć minut później uśmiechała się ponuro do monitora.
– Interesujące. Nasza Selina to niezłe ziółko. Tylko popatrz na kartotekę. Trochę sobie w życiu posiedziała. Za prostytucję w czterdziestym trzecim i czterdziestym czwartym roku. Oskarżenie o napad też w czterdziestym czwartym. Trzy lata później zamknięta w Bunko za prowadzenie nielegalnego studia mediumicznego. Po co ludzie chcą gadać ze zmarłymi? Podejrzana o okaleczanie zwierząt w czterdziestym dziewiątym. Za mało dowodów, żeby ją aresztować. Produkcja i dystrybucja narkotyków. Za to ją zamknęli w pięćdziesiątym. Przesiedziała rok. Płotka. Ale w pięćdziesiątym piątym była przesłuchiwana w sprawie związanej z rytualnym zabójstwem nieletniego. Miała alibi.
– Dział narkotyków obserwował ją od pięćdziesiątego pierwszego roku – dodała Peabody.
– Ale jej nie zamknęli.
– Sama powiedziałaś, że to płotka. Szukają grubszych ryb.
– No cóż, zobaczymy, co ma do powiedzenia Marion. Popatrz, tu jest napisane, że Selina Cross jest właścicielką klubu Athame. – Eve wydęła pogardliwie usta. – Skąd taka miernota wzięła pieniądze na kupno klubu i prowadzenie go? Jest tylko przykrywką dla kogoś. Ciekawe, czy „narkotyki” wiedzą, dla kogo? Zobaczmy, jak ona wygląda. Komputer, proszę pokazać zdjęcie obiektu Selina Cross.
– Uf – sapnęła Peabody, kiedy podobizna kobiety pojawiła się na ekranie. – Straszna.
– Takiej twarzy się nie zapomina – mruknęła Eve. Kobieta na zdjęciu miała pociągłe i ostre rysy. Do tego pełne, bardzo czerwone usta, oczy czarne jak onyks, cerę jasną i gładką. Ogólnie sprawiała wrażenie zimnej i przerażającej, jak zauważyła Peabody. Czarne włosy, uczesane z przedziałkiem na środku głowy, opadały luźno na ramiona. Na lewej powiece widniał mały tatuaż.
– Co to za znak? – zainteresowała się Dallas. – Powiększ obraz o trzydzieści procent.
– Pentagram – oświadczyła Peabody drżącym głosem, aż Eve zerknęła na nią z zaciekawieniem. – Odwrócony. Ona nie jest wikanką, Dallas – odchrząknęła. – To satanistka.
*
Eve nie wierzyła w magię – ani białą, ani czarną. Rozumiała jednak, że ludzie wierzą w takie bzdury, a co więcej, często je wykorzystują.
– Bądź ostrożna, Eve.
Spojrzała w bok. Roarke uparł się, że będzie prowadził. Nie protestowała, bo wszystkie jego samochody były sto razy lepsze od jej policyjnego gruchota.
– Co masz na myśli?
– Musi istnieć przyczyna, że pewne religie przetrwały wieki.
– Ta przyczyna to ludzka łatwowierność, którą daje się bez większych kłopotów wykorzystać. Zamierzam sprawdzić, czy ktoś nie wykorzystał Franka.
Opowiedziała mężowi o dochodzeniu, nie przejmując się, że zdradza tajemnicę. Bardzo chciała, by jej pomógł.
– Jesteś dobrą policjantką i wrażliwą kobietą. Czasami aż nazbyt dobrą i nazbyt wrażliwą. – Zatrzymał się na światłach i spojrzał na nią. – Proszę cię, żebyś przy tej sprawie zachowała szczególną ostrożność.
Jego twarz kryła się w cieniu, a głos brzmiał poważnie.
– Mówisz o czarownicach i czcicielach diabła? Roarke, przecież mamy trzecie tysiąclecie. Sataniści, też coś! – Strzepnęła włosy z twarzy. – Ciekawa jestem, co oni chcieliby zrobić z tym szatanem, gdyby istniał. I jak zwróciliby na siebie jego uwagę?
– W tym cały problem – odparł cicho i skręcił na zachód do klubu Akwarium.
– Diabły rzeczywiście istnieją – warknęła, kiedy parkował na drugim poziomie nad ziemią. – Mają ludzkie ciała i chodzą na dwóch nogach. Widzieliśmy takich wielu.
Wysiadła i zeszła na ulicę. Wiał lekki wiatr. Na czarnym niebie nie widać było ani księżyca, ani gwiazd, migały tylko światła powietrznego ruchu ulicznego.
Znajdowali się w części miasta, którą upodobali sobie artyści.
Tu nawet restauracje były czyste i zamiast parówek z soi oferowały hybrydowe owoce. Większość ulicznych sprzedawców zwinęła na noc swoje stragany, ale za dnia kusiły one przechodniów ręcznie wykonaną biżuterią, tkanymi gobelinami oraz ziołowymi płynami do kąpieli i herbatkami.
Żebracy nie byli tu namolni, a ich licencje widziało się już z daleka. Dzienny urobek, zamiast na chemiczne używki, przeznaczali na jedzenie. W tej okolicy nawet przestępstw było mniej niż gdzie indziej. Tylko czynsze osiągały tu mordercze kwoty, za to wiek mieszkańców i sprzedawców wydawał się zadziwiająco niski. Eve nie miałaby nic przeciwko temu, żeby tu mieszkać.
– Przyjechaliśmy za wcześnie – stwierdziła, z przyzwyczajenia uważnie lustrując ulicę. Potem na jej twarzy pojawił się kpiący uśmieszek.
– Popatrz na to. Psychic Deli. Pewnie na główne danie serwują haszysz z jarzynami, a na przystawkę wróżbę z ręki. Otwarte. Wchodzimy? – zwróciła się do Roarke’a pod wpływem nagłego impulsu i chęci zmiany ponurej atmosfery.
– Chcesz, żeby ci powróżyli?
– A co mi tam. – Złapała go za rękę. – To mnie wprowadzi w odpowiedni nastrój do ścigania satanistycznych handlarzy narkotyków. Może dadzą nam zniżkę i powróżą też tobie.
– Nie lubię wróżenia z ręki.
– Tchórz – mruknęła i pchnęła go przez drzwi.
– Raczej jestem ostrożny.
Musiała przyznać, że w środku unosił się wspaniały zapach. Nie jakiejś tam smażonej cebuli i ciężkich sosów, tylko delikatna woń przypraw i kwiatowej esencji doskonale pasująca do cichej muzyczki sączącej się w tle.
Małe białe stoły z białymi krzesłami stały w odpowiedniej odległości od lady, na której za błyszczącą czyściutką szklaną taflą ustawiono miski i talerze z kolorowym jedzeniem. W lokalu było tylko dwoje gości. Mieli ogolone głowy, białe ubrania i sandały na gołych stopach. Siedzieli pochyleni nad miskami z zupą.
Za ladą stał jegomość w obszernej niebieskiej koszuli. Na palcach obu rąk błyszczały mu srebrne pierścienie, a splecione w warkocz włosy przytrzymywała srebrna przepaska. Uśmiechnął się do wchodzących.
– Bądźcie błogosławieni. Pragniecie pokarmu dla ciała czy dla ducha?
– Sądziłam, że pan nam doradzi. – Eve uśmiechnęła się kąśliwie. – Może jakieś wróżby?
– Z ręki, tarot, runy czy aura?
– Z ręki. – Dobrze się bawiąc, wyciągnęła dłoń.
– Naszą wróżką jest Cassandra. Proszę usiąść wygodnie, a ona zaraz do ciebie podejdzie, siostro. Wasze aury są bardzo mocne – dodał, kiedy odchodzili. – Dobrze się dobraliście.
Sięgnął po drewnianą pałeczkę z zaokrąglonym rantem i przeciągnął delikatnie po brzegu zmrożonej misy.
Rozległ się wibrujący dźwięk i zza paciorkowej kurtyny wyłoniła się zaraz jakaś kobieta w srebrnej tunice. Jej ramiona zdobiły srebrne bransolety. Eve zwróciła uwagę, że kobieta jest bardzo młoda. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat.
– Witam – odezwała się z lekkim irlandzkim akcentem. – Usiądźcie wygodnie. Czy mam powróżyć obojgu?
– Nie, tylko mnie. – Eve zajęła miejsce przy najdalszym stoliku. – Ile to kosztuje?
– Wróżenie z ręki jest bezpłatne. Prosimy wyłącznie o dobrowolne datki. – Usiadła z gracją i uśmiechnęła się do Roarke’a. – Będziemy wdzięczni za szczodrość. Poproszę o rękę, z którą się pani urodziła.
– Urodziłam się z obydwiema.
– Poproszę lewą. – Delikatnie ujęła w palce dłoń Eve. – Siła i odwaga. Pani przeznaczenie nie zostało wskazane. Jakaś trauma, przerwa w życiu, kiedy była pani jeszcze dzieckiem. – Uniosła szare oczy. – Nie ciąży na pani żadna wina.
Zacisnęła palce, bo Eve instynktownie chciała cofnąć dłoń.
– Nie musi pani wszystkiego pamiętać, przynajmniej do czasu, aż będzie pani gotowa. Żal i zwątpienie w siebie, zablokowane emocje. Samotna kobieta, która znalazła sobie jeden cel. Duża potrzeba sprawiedliwości. Zdyscyplinowana, z wielką motywacją… zaniepokojona. Pani serce było złamane, więcej niż złamane, pokiereszowane. Teraz strzeże pani tego, co zostało. To silna dłoń. Można jej zaufać.
Stanowczym gestem sięgnęła po prawą rękę. Szare oczy nie przestawały bacznie obserwować twarzy Eve.
– Większość przeszłości nosi pani w sobie. Przeszłość nie da pani spokoju, nie ucichnie. Ale znalazła pani swoje miejsce. Władza pani odpowiada, a także związana z nią odpowiedzialność. Jest pani uparta, często jednostronna, ale pani serce jest prawie wyleczone. Pani kocha.
Znowu zerknęła na Roarke’a, a jej usta złagodniały, kiedy ponownie zwróciła wzrok ku Eve.
– Jest pani zaskoczona głębią tego uczucia. To panią zbija z tropu, choć zazwyczaj nie jest łatwo wyprowadzić panią z równowagi. – Przeciągnęła kciukiem po wierzchu dłoni. – Pani serce sięga głęboko. Jest… wybredne. Jest ostrożne, ale kiedy się oddaje, to całkowicie. Nosi pani identyfikator. Odznakę. – Uśmiechnęła się. – Tak, dokonała pani słusznego wyboru. Być może jedynego dostępnego. Zabijała pani. Nie raz. Nie miała pani wyjścia, jednak ciąży to na pani umyśle i sercu. Z trudem oddziela pani intelekt od emocji. Zabije pani znowu.
Szare oczy zaszkliły się i delikatny uścisk stężał.
– Jest ciemno. To ciemne moce. Zło. Już niejedno życie padło jego ofiarą, a będą następne. Ból i strach. Ciało i dusza. Musi pani chronić siebie i tych, których pani kocha.
Odwróciła się do Roarke’a, złapała jego dłoń i zaczęła mówić szybko po celtycku. Twarz jej pobladła.
– Wystarczy. – Przerażona Eve wyrwała wróżce rękę. – Ale pokaz. – Zirytowana, że czuje na dłoni ciarki, potarła nią o spodnie. – Masz dobre oko, Cassandro. I niezłą gadkę. – Sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła pięćdziesiąt żetonów kredytowych i położyła na stole.
– Poczekaj. – Cassandra otworzyła małą, wyszywaną torebkę i wyjęła z niej gładki, jasnozielony kamień. – To prezent. Symboliczna pamiątka. – Wepchnęła kamień w dłoń Eve. – Noś go przy sobie.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? Proszę, przyjdźcie ponownie. Niech was błogosławią moce światła.
Eve jeszcze raz przed odejściem wróżki przyjrzała się jej pobladłej twarzy.
– A więc nici z „przepowiadam ci długą zamorską podróż” – mruknęła, idąc do wyjścia. – Co ona ci powiedziała?
– Nie bardzo znam ten dialekt. Chyba pochodzi z zachodnich hrabstw. – Roarke zaczerpnął powietrza. – Mówiła głównie o tym, że jeżeli kocham cię tak bardzo, jak sądzi, to będę przy tobie. Powiedziała, że twoje życie jest w niebezpieczeństwie, a być może także dusza, i że mnie potrzebujesz, aby przetrwać.
– Co za bzdury. – Spojrzała na kamień w dłoni.
– Zatrzymaj go. – Zamknął na nim jej palce. – Nie zaszkodzi ci.
Eve wzruszyła ramionami i wepchnęła kamień do kieszeni.
– Myślę, że będę się trzymała z dala od psycholi.
– Wspaniały pomysł – pochwalił Roarke.
Przeszli przez ulicę i stanęli przed Akwarium.
3
Akwarium zrobiło na Eve wrażenie. Przede wszystkim było tu ciszej niż w innych klubach. Delikatne tony muzyki mieszały się ze szmerem rozmów gości.
Ustawienie stolików przypominało rysunek z liściku od Alice. Ściany wyłożone były lustrami w kształcie gwiazd i księżyców. Na każdym z luster wisiał kandelabr ze świecą, której płomień odbijał się w szklanej tafli, a pomiędzy nimi plakietki z nieznanymi Eve symbolami i postaciami. Były tam mała scena i bar, przy którym siedzieli goście na stołkach ozdobionych znakami zodiaku. Dopiero po chwili Eve uzmysłowiła sobie, że zna osobę siedzącą na stołku z dwiema twarzami Bliźniąt.
– Jezu, to Peabody.
Roarke przeniósł wzrok na dziewczynę w długiej zielononiebieskiej sukni. Na szyi miała trzy sznury paciorków, a w uszach podłużne kolczyki z kolorowego metalu.
– No, no – powiedział i uśmiechnął się lekko. – Nasza groźna pani sierżant wygląda niczego sobie.
– Z pewnością… się nie wyróżnia – uznała Eve. – Idź z nią pogadać, a ja poczekam na Alice.
– Z przyjemnością, pani porucznik. – Spojrzał na jej wytarte dżinsy, zniszczoną skórzaną kurtkę i uszy bez ozdób. – Natomiast ty się wyróżniasz.
– Czy to przytyk?
– Nie. – Dotknął dołeczka w jej podbródku. – Tylko spostrzeżenie. – Odszedł i usiadł obok Peabody. – Co taka miła wiedźma robi w tym lokalu?
Dziewczyna skrzywiła się i obrzuciła go ponurym spojrzeniem.
– Czuję się w tym stroju jak pajac.
– Wyglądasz ślicznie.
Delia prychnęła.
– To nie mój styl.
– Wiesz, jaka jest prawda o kobietach, Peabody? – Trącił palcem jej długi kolczyk, wprawiając go w wahadłowy ruch. – Macie wiele stylów. Co pijesz?
Zaczerwieniła się, mimo wszystko zadowolona z pochwały.
– Strzelca. To mój znak. Drink jest ponoć metabolicznie i duchowo dopasowany do mojej osobowości. – Upiła łyk z przezroczystego kielicha. – Nawet niezły. A jaki jest twój znak?
– Nie mam pojęcia. O ile dobrze pamiętam, urodziłem się w pierwszym tygodniu października.
– To musi być Waga – odrzekła zdziwiona, że można nie wiedzieć takich rzeczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki