Cynamonowe święta - Wysocka-Morawiec Paulina - ebook + książka

Cynamonowe święta ebook

Wysocka-Morawiec Paulina

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Święta pachnące piernikami, nowym początkiem i odrobiną szczęścia.

Zawsze warto dać sobie kolejną szansę na szczęście.

Joanna – młoda właścicielka cukierni – jest w separacji z toksycznym mężem, o krok od rozwodu. Z pomocą rodziców wychowuje siedmioletniego syna. W wyniku anonimowego donosu spada na nią kontrola z sanepidu, która kończy się dosyć niespodziewanym wypadkiem z deskorolką, mąką i przystojnym inspektorem w roli ratownika. Tak zaczyna się znajomość, która obojgu da nadzieję na szczęście, choć nie obędzie się bez komplikacji. Szczególnie mieszać będzie były mąż Asi. A wszystko to w atmosferze zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 273

Data ważności licencji: 8/4/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Paulina Wysocka-Morawiec

Często chodzi z głową w chmurach, prowadzi mentalne dysputy z bohaterami własnych opowieści i nieustannie goni się z czasem – jest przekonana, że ten notorycznie kantuje. Uwielbia ludzi, choć czasem potrzebuje fotela w zacisznym kącie i chwili z książką lub szydełkiem. W życiowym cyrku zajmuje się żonglerką – manewruje życiem zawodowym, rodzinnym i pasją, jaką jest pisanie. Zazwyczaj obywa się bez większych katastrof, choć i one nie są jej obce. Prowadzi bloga o książkach i przygodzie zwanej byciem mamą – www.milosniczkaslow.pl

Jest związana z Towarzystwem Galeria Literacka w Częstochowie oraz grupą poetycką „Wena” w Kaletach.

 

 

 

Copyright © Paulina Wysocka-Morawiec

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Izabela Szewczyk

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68560-80-0

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected] | www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

1

 

Słodkie marzenie

Joanna

 

 

Listopadowy chłód przenikał mnie do kości. Szłam szybko, ciesząc się ze słabego światła latarni, które dawało mi nieco otuchy w ciemności. Rozsądek podpowiadał, że nic mi nie grozi na znajomych ulicach miasteczka, które mnie wychowało, ale wyobraźnia nieubłaganie podsuwała obrazy o dzikich psach czy nieznajomych mężczyznach ze złymi zamiarami. Gdyby ktoś mnie napadł, gdyby zatrzymał się obok jakiś samochód, a jego kierowca próbował wciągnąć mnie do środka, nikt by nie usłyszał mojego krzyku. A może usłyszałby, ale z pewnością nie zdążył z pomocą. Przecież był środek nocy. Wszyscy jeszcze głęboko spali. Dlatego całą drogę z domu do centrum niemal przebiegałam z gazem pieprzowym w dłoni.

Odetchnęłam, gdy minęłam trzy szkoły ustawione na kształt podkowy. Biała, szara i z czerwonej cegły. Pękały w szwach od wspomnień mojego dzieciństwa – beztroskiego czasu, którego nie byłam w stanie zapewnić swojemu własnemu dziecku. Ta świadomość bolała, dlatego odepchnęłam złe myśli i skręciłam za restauracją po mojej prawej stronie. Stanęłam przed budynkiem z apteką, sklepem mięsnym i cukiernią. Zagapiłam się na szyld tej ostatniej. „Słodkie marzenie” – moje własne miejsce, któremu oddałam cały swój pot i łzy. Kolejny raz nie mogłam uwierzyć, że jest prawdziwe.

Moja historia nie była prosta ani przyjemna. Rok wcześniej odeszłam od męża, z którym spędziłam jedenaście długich lat. Długich, zważywszy na to, jak wyglądał nasz związek. Minęło sporo czasu, zanim spadły mi klapki z oczu i dojrzałam jego prawdziwe oblicze. Później próbowałam przetrwać. Myślałam nie o sobie, a o synu, który potrzebował pełnej rodziny. Aż przyszedł moment, gdy zdałam sobie sprawę, że lepsze dla niego będzie życie w rozbitym niż toksycznym domu. Była to chwila, mała kropla, która przeważyła czarę i wszystko pękło. Pękłam ja, nie mogąc dłużej znieść upodleń ze strony Artura i jego rodziców. Bo czasem nie potrzeba przemocy fizycznej, by doprowadzić kogoś na skraj.

Tamten dzień pamiętam jak przez mgłę. Zbyt dużo emocji, jedynie przebłyski siebie, swojego suchego oświadczenia, że odchodzę i zabieram Tymka. Jego drwiący uśmiech i butne:

– A jedź sobie do mamusi. Proszę bardzo!

Spakowałam więc najpotrzebniejsze rzeczy, głównie te Tymona, wzięłam go za rękę i zadzwoniłam po siostrę. Prawdę mówiąc, nasza relacja była nadszarpnięta, ale miałam nadzieję, że mimo wszystko wyciągnie do mnie pomocną dłoń.

– Wyprowadzam się. Mogłabyś po nas przyjechać?

– Wreszcie – szepnęła z satysfakcją. – Czekaj, będę za kwadrans.

I przyjechała. Zastała mnie na mostku przed zamkniętą bramą nie mojego już domu, z Tymonem uczepionym nogi i stosem reklamówek po bokach. Wyszła z samochodu i mocno mnie przytuliła. Później rzuciła mordercze spojrzenie w stronę budynku, w którym mieszkałam kilka lat. Firanka poruszyła się, ale to był jedyny znak, że ktoś nas obserwuje.

Sąsiad zza płotu, starszy pan, z którym uwielbiałam ucinać sobie pogawędki i który zawsze dzielił się z Tymonem swoimi malinami, wyszedł, żeby nam pomóc wpakować torby do samochodu.

– Dobrze robisz, dziewczyno – powiedział mi na pożegnanie.

Skinęłam głową i już mnie nie było.

Mogłabym się założyć, że Artur był przekonany o moim szybkim powrocie. Twierdził, że nie wytrzymam bez niego zbyt długo. Zupełnie jakby był słońcem, a ja rośliną, która potrzebuje jego blasku do życia. Nic bardziej błędnego.

Bez niego odżyłam. Pod opieką rodziców nadrobiłam stracone przez stres kilogramy. W końcu wyglądałam jak człowiek, a nie wieszak na ubrania, który sprawia wrażenie, że jeszcze trochę, jeszcze jedna kurtka więcej, i albo się przewróci, albo po prostu złamie. Rodzina dała mi siłę. Wybaczyła te wszystkie lata, w trakcie których pozwoliłam Arturowi mnie od nich odsunąć. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami, Tymona też. Oddali nam jeden pokój w mieszkaniu i pomogli podnieść się z kolan, a nawet stworzyć TO – „Słodkie marzenie”.

Otworzyłam drzwi i zaświeciłam światło. Główne pomieszczenie nie było wielkie, ale wystarczało. Trzy stoliki nakryte ręcznie robionymi serwetami mojej mamy, by przekąsić coś na miejscu i napić się kawy, lada, długie witryny ze słodkościami, kilka lodówek na ciasta. Wszystko to w otoczeniu ciepłych kolorów, z dodatkiem żywych kwiatów i małego regału z książkami w rogu, z których klienci mogli korzystać do woli. Moje królestwo.

Przez chwilę napawałam się atmosferą tego miejsca i przeszłam na zaplecze. Tam czekała na mnie kuchnia. To tutaj spędzałam najwięcej czasu. Duża lodówka, obok niej drzwi do schowka, który pełnił rolę magazynu, dalej blaszany regał na wypieki, szafki, blaty, ogromny zlew, kuchenka, dwa duże piece i jeden mniejszy. Aż dziw brał, że wszystko tu pomieściłam. Niemniej, by praca była w miarę swobodna, w kuchni mogły przebywać góra dwie osoby i to jeszcze wyćwiczone w niewpadaniu na siebie. Na razie byłam jednak sama. Karolina, która mi pomagała, przychodziła później. Dlatego wstawałam w środku nocy, by ze wszystkim zdążyć. Dziś w planie miałam słodkie i słone bułeczki, muffinki, tartaletki i kilka ciast. Przebrałam się w małej klitce obok równie klaustrofobicznej toalety, włączyłam radio i wzięłam się do roboty.

Działałam jak dobrze naoliwiona maszyna. Kluczem była tu dobra organizacja pracy. Robiłam kilka rzeczy jednocześnie. Wszystkie piekarniki były włączone, a dwa roboty kuchenne wypełniały pomieszczenie brzękiem. Po miesiącu sprawnie poruszałam się po kuchni, mogłam sięgać po produkty na ślepo, bo zawsze dbałam o to, by zajmowały stałe miejsca. Szukanie ich zabierałoby zbyt dużo czasu i rujnowało cały plan. Przecież wypieków było w bród, a ja musiałam zdążyć ze wszystkim do otwarcia, by „Słodkie marzenie” przywitało swoich klientów świeżymi, pachnącymi dziełami moich rąk.

 

 

Tonęłam w słodkim zapachu pyszności. Część już była w witrynach, część jeszcze się studziła na regałach, a ja kończyłam sprzątanie kuchni, by za kilka godzin do niej wrócić i pichcić dalej. Musiałam przygotować półprodukty na kolejny dzień i zrobić listę zakupów. Na tę chwilę jednak dochodziła siódma, przyszło mi więc otworzyć drzwi i czekać za ladą na pierwszych klientów. Liczyłam na to, że znajdą się osoby, które zapragną zabrać coś słodkiego do pracy lub szkoły.

Nie myliłam się. Przyszło kilka osób, które już wcześniej odwiedziły moją cukiernię, oraz parę nowych klientów zwabionych albo zapachem, albo poleceniem znajomych. Cieszyłam się z tego. Pracowałam od czterech tygodni i początkowo ludzie przychodzili z ciekawości – zupełnie naturalna sprawa. Całe szczęście sporo z nich kontynuowało odwiedziny, a klientów pojawiało się coraz więcej. W tym czasie trafiło mi się też kilka zamówień na torty, z czego płynęła podwójna radość, bo uwielbiałam je piec, a zwłaszcza ozdabiać. Nade wszystko cieszył mnie zachwyt w oczach odbiorców, co dostarczało prawdziwej satysfakcji.

Jednym słowem wszystko szło w dobrą stronę, a ja za jakiś czas będę mogła zatrudnić kolejną osobę, tym razem również do pomocy w kuchni. Karolina nie miała odpowiedniego doświadczenia, poza tym pracowała na pół etatu, a ja już wiem, że nie dam rady ciągle wypruwać sobie żył sześć dni w tygodniu przez okrągły rok. Dodatkowo obecna sytuacja powodowała ryzyko. Wystarczyłaby gorączka, a ja nie otworzyłabym cukierni, co oznaczałoby straty. Nie mogłam na to pozwolić. Jeszcze nie teraz.

Powinnam mieć zmienniczkę od początku, ale okazało się, że znalezienie odpowiedniej osoby wcale nie jest takie proste, jak mi się wydawało. Niech przykładem będzie jedna z zainteresowanych dziewczyn, która przyszła na rozmowę ze mną z brudem za paznokciami! Przypominam, że aplikowała na stanowisko cukiernika, gdzie higiena osobista miała spore znaczenie. Inny kandydat na przykład, tym razem młody chłopak zaraz po szkole, naopowiadał mi niesłychanych historii o swoim talencie, a na próbnym wypieku zrobił babkę piaskową z zakalcem, po czym zwalił winę na ustawienie piekarnika. Cóż… tym sposobem została mi Karolina, stara znajoma, która nie chciała dłużej siedzieć w domu, podczas gdy jej dzieci spędzały czas w szkole. Była do mojej dyspozycji cztery godziny od dziewiątej do trzynastej każdego dnia. Znałam ją, wiedziałam, że jest uczciwa i odpowiedzialna. Zatrudniłam ją z pocałowaniem ręki, a pomoc cukierniczą odłożyłam na później. Liczyłam, że przy drugim podejściu dopisze mi więcej szczęścia.

Rozległo się ćwierkanie ptaka, które zapowiedziało przybycie nowego klienta. Przywołałam na twarz serdeczny uśmiech i przywitałam się ze swoją byłą nauczycielką. Pani Rydzka dobiegała już pięćdziesiątki, ale zupełnie nie było tego po niej widać. Trzymała się świetnie, jak na nauczycielkę wychowania fizycznego przystało. Nieraz widziałam ją na rowerze albo podczas biegu, a od mojej mamy wiedziałam, że dwa razy w tygodniu prowadziła aerobik dla dorosłych. Im dłużej na nią patrzyłam, tym bardziej byłam przekonana, że stanowi żywy dowód na stwierdzenie „ruch to zdrowie”.

– Dzień dobry, Joasiu. – Uśmiechnęła się do mnie czule.

– Dzień dobry, co mogę pani podać?

– A wiesz, jakoś tak się składa, że nie mam ręki do wypieków, a dzisiaj są moje urodziny i przydałoby się zanieść coś dobrego do pokoju nauczycielskiego – odpowiedziała wpatrzona w witryny.

– W takim razie najlepsze życzenia! Polecam bezę z malinami. Świetnie mi dzisiaj wyszła. Albo serniczek zebra. Sernik każdemu zasmakuje. – Puściłam do niej oczko w geście porozumienia.

– Może… Takie masz tutaj pyszności, że ciężko zdecydować. Jejku! Ale piękne te babeczki. Sama dekorowałaś?

Wyprostowałam się z dumą i wyciągnęłam dłonie w jej stronę.

– Wszystko to praca tych rąk.

– Oj, a Nowakowa to zawsze mówiła, że masz talent plastyczny. Skubana, nie pierwszy raz miała nosa. Ty wiesz, że Marta Kwiatkowska maluje? Całkiem ładnie, muszę przyznać. Znasz chyba? Ona w podobnym wieku do ciebie była.

Przytaknęłam, bo owszem, wiedziałam, o której z dziewczyn mówi nauczycielka.

– To dobrze, że się, dzieci, rozwijacie. Tak po latach człowiek na was spojrzy i chociaż wie, że w tej naszej pracy jakiś cel jednak jest – westchnęła. – No dobrze, bo już się zasiedziałam, a zaraz ósma dojdzie. Daj mi tego jabłecznika połowę i sernika. W klasykę pójdziemy.

– Bardzo proszę.

Zapakowałam ciasta do pudełek. Widniał na nich napis: „Słodkie marzenie”, ale wydawał mi się nijaki. Ot, zwykła, czarna czcionka. Powinnam sprezentować sobie jakieś logo, którym ożywiłabym również nudny szyld. Cały interes otwierałam w pośpiechu, korzystając z okazji, że lokal był wolny. Właściwie pod wpływem impulsu i załamania spowodowanego przedłużającym się bezrobociem. Otwarcie cukierni było w zasadzie najbardziej szaloną rzeczą, jaką zrobiłam w życiu. Zawsze działam po gruntownym przemyśleniu sprawy, z konkretnym planem, tutaj poszłam na żywioł.

Cóż, jak na razie nie było źle, ale pewnie powinnam dopracować kilka rzeczy. Klienci jedli zmysłami – wbrew pozorom głównie wzrokiem i węchem. Wizualna część cukierni powinna być dopięta na ostatni guzik i zdecydowanie musiałam zatroszczyć się o porządne logo, a pani Rydzka niechcący podpowiedziała mi potencjalne rozwiązanie. Znacznie lepsze niż różowa babeczka na białym tle, która teraz widniała na zdjęciu profilowym facebookowej strony.

W drzwiach z nauczycielką minęli się moja mama z Tymkiem. Z przerażeniem wpatrzyłam się w deskorolkę pod jego pachą.

– Tylko mi nie mówcie, że on na tym jechał po chodniku. Mamo?! – Podparłam się pod boki i wpatrzyłam w czerwoną twarz mojej rodzicielki.

– Nie denerwuj się. Jechałem powolutku – bronił się mój syn.

– Powolutku – potwierdziła mama, choć po jej zadyszce śmiałam wątpić.

– Oboje jesteście całkiem nieodpowiedzialni. Nie dość, że jest piekielnie zimno, to ani byś się obejrzała, a mógł zjechać na ulicę i nieszczęście gotowe.

– Nie uprawiaj czarnowidztwa, córcia.

– Pewnie, zero skruchy. Czego ja się spodziewałam?

Mama sapnęła.

– Przestań już, przecież nic się nie stało.

Ostentacyjnie wywróciłam oczami.

– Bo macie więcej szczęścia niż rozumu. A ty, drogi panie, chyba nie wyobrażasz sobie zabrać tego ustrojstwa do szkoły, co?

Tymon spojrzał na mnie okrągłymi oczami. Oho, już wiedziałam, że będzie czegoś chciał.

– Nie, ale z babcią pomyśleliśmy, że ją przechowasz. Dziadek obiecał, że odbierze mnie od ciebie po szkole i pojedziemy do skateparku! – Na końcu aż podskoczył z podekscytowania.

– Oczywiście – sapnęłam. – Niech będzie. Tylko niech dziadek zabierze twój kask, bo chyba ktoś o nim zapomniał. – Posłałam kolejne karcące spojrzenie mamie, po czym zwróciłam się do syna: – Zanieś ją szybko do kanciapki, a ja spakuję ci coś na śniadanie. Słodko czy słono? – zapytałam, gdy przemykał obok mnie.

– Słono! – krzyknął już z zaplecza.

Spojrzałam na odpowiednią półkę witryny i wybrałam parówkę owiniętą serem i ciastem francuskim. Zapakowałam ją do papierowej torebki i nabiłam paragon. Usłyszałam parsknięcie zza kontuaru. Uniosłam brew i zerknęłam na mamę.

– Co?

– Nic, tylko skoro ty to wszystko robisz, to po jakiego czorta jeszcze na kasę nabijasz?

– Żeby się zgadzało. Nie wiadomo, kiedy kontrola przyjdzie, a powiem ci więcej: ja nie tylko nabiję na kasę, ale jeszcze zapłacę. O, popatrz!

Zamachałam jej przed nosem portfelem i umieściłam w kasie odliczoną gotówkę. Mama nadal kręciła na mnie głową i marudziła pod nosem, że pomieszało mi się w głowie. Była z innego pokolenia. W jej mniemaniu wiele rzeczy, a już szczególnie przepisów, dało się obejść. Kiedyś może rzeczywiście były bardziej wskazówkami, a nie szczegółowymi wytycznymi, lecz nie teraz. Z drugiej strony może przesadzałam, ale na początku przygody z firmą traktowałam wszystko śmiertelnie poważnie. Może gdybym miała jakieś znajomości, bałabym się mniej. Niestety, ja posiadałam tylko prawie byłego męża, który na każdym kroku robił mi na złość i podkładał nogę. Nie mogłam sobie pozwolić na wpadkę. Żadną.

Tymon wrócił z zaplecza w podskokach. Zapakowałam do jego plecaka torebkę ze śniadaniem i mocno go przytuliłam. Miał siedem lat, a ja cieszyłam się, że jeszcze pozwalał mi to robić. Od jakiegoś czasu dręczyła mnie ponura świadomość, że moment, gdy wzgardzi maminą czułością, zbliżał się wielkimi krokami.

– Miłego dnia w szkole, kotku. Kocham cię. – Pocałowałam go w czoło.

– Ja ciebie też, mamo. Do zobaczenia później!

Tymek złapał babcię za rękę, a ja pomachałam im na do widzenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

Biała zjawa na deskorolce

Marek

 

 

Kiedy przyszedłem do biura, okazało się, że ten dzień będzie urozmaicony kontrolą w terenie. Niezapowiedzianą i nieprzewidzianą. Majka podsunęła mi pod nos dokument ze zgłoszeniem. Cukiernia w Kaletach, grzyb na ścianach i jakieś robactwo błąkające się po podłodze. Proszę, brud, smród i ubóstwo. Wyciągnąłem raport z odbioru lokalu. Robił go Tadziu, który dwa tygodnie wcześniej przeszedł na emeryturę. Wszystko było w porządku. Zarówno badanie pracownika i właścicielki, jak i stan lokalu. Kontrola wypadła wręcz wzorowo. Zerknąłem na datę. Miesiąc wcześniej. Spojrzałem na Majkę.

– Czyli co? Albo Tadziu zmiękł przed emeryturą i puszczał najgorsze meliny, albo ktoś zadzwonił ze złośliwym donosem.

Majka zabujała się na krześle biurowym i uśmiechnęła krzywo. Tak jak ja wiedziała, że Tadek nikomu nie przepuszczał. Nigdy. Był postrachem lokali gastronomicznych w całym powiecie tarnogórskim, a właściwie ich właścicieli.

– Jakby nie było, musimy się przekonać.

Przytaknąłem.

– Wiesz, nawet się cieszę, że będziemy mieli wycieczkę. Kto wie? Jeśli to tylko fake, chętnie przekąszę coś słodkiego. Może mają jakieś eklerki czy coś podobnego?

– Ja to bym zjadła amerykana! Mam do nich słabość. Dobra, nie róbmy sobie smaku, tylko bierzmy się do pracy. Zbieraj tyłek, ja prowadzę.

– Chyba śnisz.

Majka niczym polująca kocica pochyliła się nad biurkiem i złapała kluczyki, o ułamek sekundy uprzedzając moją dłoń. Zamachała mi nimi przed nosem z satysfakcją wypisaną na twarzy.

– Czy to ci wygląda na sen?

Westchnąłem na pokaz. Wiedziałem, że przegrałem. Po części specjalnie, choć tego nie zamierzałem przyznawać. Zdawałem sobie sprawę, że Majka uwielbia nasz służbowy samochód, a sprawianie jej przyjemności było po prostu miłe.

Znaliśmy się od pięciu lat i od razu zapałaliśmy do siebie sympatią. Doceniałem to, wiedząc, że nie każda znajomość w pracy musi rozwinąć się do rangi przyjaźni. Przynajmniej z przyjemnością spędzałem osiem godzin w biurze. Choć niektórzy współpracownicy szeptali o nas po kątach, nie łączyło nas żadne romantyczne uczucie. Po pierwsze, Maja była dla mnie bardziej jak siostra, po drugie, miała męża, a ja traktowałem wierność jeszcze poważniej niż swoją pracę, choć swoją zaciętością aspirowałem na godnego zastępcę Tadka. Nie mógłbym mieć innego podejścia po tym, co mnie spotkało. Uważałem, że tylko osoba zdradzona jest w stanie w pełni pojąć, jak bardzo paskudne jest to zagranie i jak bardzo boli.

Droga do Kalet przebiegła bez problemu. Zazwyczaj ruchliwa trasa przez las z małą przerwą na Miasteczko Śląskie nie sprawiała problemów. Ot, godzina nam dopisywała. Wszyscy, którzy mieli dojechać do miejsc pracy, już to zrobili.

W Kaletach przywitała nas tablica z hasłem: „Zielony Zakątek Śląska”. Nie mogli wymyślić nic bardziej trafnego. Większość powierzchni miasteczka zajmowały właśnie lasy. Żeby do niego wjechać, trzeba było przebrnąć przez ich odcinek. Był to swoisty raj dla grzybiarzy i jagodziarzy, a także fanów pieszych wędrówek w otoczeniu natury. Znałem tę miejscowość od małego. Z Kalet pochodziła moja mama, a do tej pory mieszkała tu ciocia, która została w rodzinnym domu po śmierci dziadków.

Minęliśmy przejazd kolejowy i skręciliśmy na parking pod małym marketem. Zgodnie z adresem tuż obok miała znajdować się cukiernia, którą czekała kontrola.

Wyszedłem z samochodu i przeciągnąłem się. Owiał mnie chłód. Późny listopad niósł ze sobą przedsmak prawdziwej zimy.

– Idziemy? – zapytała Majka, sugestywnie klepiąc teczkę z protokołem i naszymi legitymacjami przypiętymi do okładki.

– Pewnie, ale skryj to na razie. Przynajmniej tak, żeby nie było widać logo. Jeszcze nam obsługa za kasą zemdleje z wrażenia. – Zaśmiałem się z własnego żartu. Chciałem najpierw się rozejrzeć. Na spokojnie. Na oficjalną część przyjdzie czas.

– „Słodkie marzenie” – Maja odczytała szyld i wciągnęła powietrze nosem.

Tak, też czułem kuszący zapach unoszący się wokół cukierni.

– Brzmi i pachnie całkiem apetycznie – stwierdziłem, po czym otworzyłem drzwi przed koleżanką.

Weszła do środka, uważnie lustrując wszystko wzrokiem. Niby podziwiała wystrój, ale ja wiedziałem, że tak naprawdę szuka wspomnianego w donosie grzyba i robactwa. Robiłem to samo, jednocześnie witając się z wysoką kobietą o słusznych kształtach, która uśmiechała się do nas zza kontuaru.

Musiałem przyznać, że wystrój mi się spodobał. Może nie byłem specjalistą, ale ciepły odcień ścian, zapach kawy i kwiaty dawały jakieś poczucie domowej atmosfery, tak sielskiej, że chciało się usiąść przy stoliku i chwilę tutaj zostać. Uniosłem brwi na widok regału z książkami. Cóż, widać nawet mole książkowe mogły spokojnie spędzić tutaj czas i pozwolić sobie na chwilę relaksu.

W tym czasie Maja już podziwiała słodkości za szybami, jednocześnie sprawdzając, czy lodówki i witryny są czyste, a produkty mają odpowiednie oznaczenia i ceny.

– Przepraszam, czy mogłabym prosić o podanie składu tego ciasta? – Wskazała na któryś z wypieków i uśmiechnęła się uprzejmie do kobiety za ladą.

– Oczywiście. Chwileczkę. Podam pani pełny spis składników. – Sprzedawczyni pomyszkowała pod kasą i wyciągnęła segregator, z którego wyjęła zalaminowaną kartkę ze składem.

Maja studiowała ją uważnie, a ja zawisłem nad jej ramieniem. Byłem ciekawy, co też tam ujęto. Prócz spisu składników widniała rozpiska potencjalnych alergenów oraz zestawienie wartości odżywczych i kalorii rozpisane na jeden kilogram i sto gram. Pokiwałem głową z uznaniem.

– Rzadko kto pyta o skład. Jakieś alergie? A może szuka pani czegoś bez glutenu albo bez laktozy? Chętnie doradzę – zagadnęła kobieta.

Przyjrzałem się uważnie jej rudym włosom i krągłej sylwetce. Mogła być świeżo po trzydziestce. Sprawiała wrażenie miłej i serdecznej. Ciekawe, komu się naraziła…?

– Jest pani właścicielką? – zapytała Maja, wyjmując mi to pytanie z ust.

– Nie. – Kobieta pokręciła głową, aż rudy lok wypadł jej z uczesania. – Ja tylko pomagam. Właścicielka jest w kuchni. Dopieka ciasto na popołudnie.

– Aha. Może ją pani zawołać? – Maja podsunęła rudej pod nos nasze legitymacje, tłumacząc, kim jesteśmy.

Kobieta lekko poczerwieniała, ale skinęła głową bez protestów. Już odwróciła się w kierunku drzwi na zaplecze, kiedy dobiegł nas czyjś krzyk, a później głośny łoskot. Ruda rzuciła się w tamtą stronę. Z Mają ruszyliśmy za nią. Deptałem kobiecie po piętach i wpadłem na nią, gdy gwałtownie się zatrzymała. Szeroko otworzyłem oczy.

Kuchnia wyglądała jak pobojowisko. W powietrzu unosił się obłok mąki, który powolutku opadał na każdą wolną powierzchnię. Ktoś stęknął boleśnie. Odgłos dochodził z podłogi. Minąłem rudą i podszedłem do miejsca, które zasłaniał mi blat roboczy. Wtedy ją zobaczyłem.

Kobieta leżała na plecach. Była obsypana grubą warstwą mąki, której większa część skupiła się na twarzy i klatce piersiowej. Poza tym była wszędzie wokół. Spod białej warstwy przebijały się złote włosy, różowy fartuch i czepek w tym samym kolorze. Uklęknąłem przy niej. Kobieta miała zamknięte oczy, ale oddychała. Było to wyraźnie widać po unoszącym się i opadającym biuście. No i charczeniu.

– Halo, co się pani stało? – Potrząsnąłem lekko jej ramieniem.

Kobieta zakaszlała i zamrugała powiekami, które niemal natychmiast ciasno zacisnęła. Pewnie mąka wleciała jej pod powieki. Przetarła oczy dłonią i spróbowała spojrzeć na mnie ponownie. Miała zaczerwienione białka i tęczówki w kolorze głębokiej zieleni. Mimowolnie pomyślałem, że są piękne.

– Jest pani cała? Coś panią boli?

– Hmmm? – wydusiła z siebie zdezorientowana i próbowała się podnieść.

– Proszę na razie nie wstawać. – Przytrzymałem ją delikatnie za ramiona. – Niech pani powoli poruszy rękami.

Sprawdziłem, czy daje sobie radę z zadaniem. Krzywiła się przy tym, ale raczej nie doznała żadnego złamania.

– Dobrze. Teraz spróbujemy usiąść, tylko powoli. Proszę się mnie przytrzymać.

Złapała mnie za ramię, brudząc mąką moją kurtkę. Kiedy już się podciągnęła, potarła tył głowy i cicho przeklęła pod nosem.

– Zabiję gada! – rzuciła na koniec, posyłając mściwe spojrzenie deskorolce, która leżała po drugiej stronie kuchni, a do mnie powoli docierał prawdopodobny przebieg zdarzeń.

– Jeździ pani po kuchni na deskorolce? – zapytałem niewinnie, czym zasłużyłem sobie na pełne złości spojrzenie zielonych oczu.

– Chyba pan oszalał! Jej tu w ogóle nie powinno być! – krzyknęła i zaraz skrzywiła się z bólu. – Pana zresztą też. Kim pan właściwie jest?

– Cóż, inspektorem z sanepidu. A pani jest właścicielką tego przemiłego miejsca, jak mniemam?

Zamrugała i mógłbym przysiąc, że pod warstwą mąki lekko pobladła. Następnie rozejrzała się dookoła, po czym wydała z siebie jęk. Znowu skupiła się na mnie. Zapewne właśnie w tej chwili zdała sobie sprawę, że prawie siedzi mi na kolanach, bo odsunęła się na bezpieczną odległość.

– Przepraszam. Przysięgam, że to na co dzień tak nie wygląda. To był wypadek… Zaraz posprzątam… – zaczęła się plątać.

Musiałem przygryźć wargę, żeby się nie roześmiać. Trudno, żeby codziennie jeździła po kuchni na deskorolce, by ostatecznie zakończyć dzień mąkowym tornado. Pokiwałem głową.

– Mnie i mojej koleżance też się tak wydaje.

Blond włosa zjawa odnalazła wzrokiem Maję i swoją przerażoną pracownicę. Mogło mi się wydawać, ale chyba przeklęła pod nosem.

Dobiegł nas cichy odgłos wesołego ćwierkania.

– Ja… ja… – odezwała się skołowana ruda.

– Idź, ja tu ogarnę – odpowiedziała właścicielka cukierni.

Nie byłem pewien, czy miała na myśli cały ten bałagan, czy nas. Ruda zniknęła, a cukierniczka zaczęła się podnosić. Podałem jej pomocną dłoń. Bałem się, że zaraz się zachwieje i ponownie upadnie.

– Dziękuję – szepnęła i ponownie się cofnęła, gdy moja pomoc przestała być niezbędna. Jej biała twarz pozostawała wykrzywiona.

– Co panią boli? – zapytałem czujnie.

– Głowa i ty… znaczy… cóż… – Wzięła głęboki oddech. Pomasowała się po lędźwiach. – Tył, że tak powiem. Poza tym wszystko w porządku. Kości całe. Może siądą sobie państwo przy stoliku na froncie, a ja doprowadzę się do porządku? Chociaż trochę?

Zrobiła dwa kroki i lekko się zachwiała. Zerknąłem na Majkę. Zrozumiała bez słów. Zdecydowanym krokiem ruszyła za właścicielką do pomieszczenia, które okazało się miniaturową łazienką. Nie było opcji, żeby zmieściły się tam obie, więc Maja musiała czekać przed otwartymi drzwiami. Bez słowa otrzepałem ubranie i wycofałem się, by zapewnić im nieco prywatności.

Tak naprawdę miałem ochotę zadzwonić po pogotowie. Kobieta ewidentnie uderzyła się w tył głowy podczas upadku, a to mogło skutkować wstrząśnieniem mózgu. Moje podejrzenia popierały zawroty głowy. Choć nie powinno mnie to interesować, byłem ciekaw, czy po pracy będzie miała kogoś, kto będzie jej pilnować i zareaguje, gdyby jej stan nagle się pogorszył. Chłopak, narzeczony, a może nawet mąż?

Usiadłem przy stoliku i poprosiłem o kawę. Przeczuwałem, że kobiety spędzą w łazience dobrą chwilę.

– Pójdę na zaplecze i zacznę już sprzątać, dobrze? – poinformowała mnie ruda, gdy podała mi pękatą filiżankę czarnego napoju.

Skinąłem jej głową. Musiałem przyznać, że kobiety miały szczęście w nieszczęściu. Gdybym był z inspekcji pracy, miałyby niezłe kłopoty. Tymczasem sanepid czuwał nad innymi kwestiami. Jeśli o nie chodziło, cukiernia wydawała się prowadzona wzorowo. Oczywiście wykluczając kuchnię, która wyglądała, jakby wybuchła w niej biała bomba. Niemniej miałem przeczucie, że gdyby nie mąka, panowałby w niej wręcz idealny porządek. Skąd więc wziął się ten niepochlebny donos?

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej