Cygański tost - Janusz Moździerz - ebook + audiobook + książka

Cygański tost ebook i audiobook

Janusz Moździerz

1,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Były komandos, Ludwik G., otrzymuje od swojego szefa ostatnie zadanie, nim ten ginie razem z prezydentem w podejrzanej katastrofie kolejowej. Podejmuje się wykonania go, chociaż wie, że wiele ryzykuje. W grę wchodzi jednak zapewnienie bezpieczeństwa ukochanym kobietom zmarłego przyjaciela. Ludwikowi G. sekunduje charyzmatyczny biznesmen o cygańskiej przeszłości, który z zadziwiającą sprawnością porusza się po meandrach współczesnego świata biznesu. Misterna intryga, uknuta przez nowego kandydata na głowę państwa, szybko zmienia się w pełną napięcia, polityczną grę. Kto wyjdzie z niej zwycięsko?

„Pierwszy oficjalny komunikat brzmiał lakonicznie, nie dając jeszcze podstaw do snucia najgorszych przypuszczeń.
Na moście granicznym południowych rubieży wykoleił się pociąg specjalny przewożący delegację najwyższego rzędu, na czele z głową państwa, udającą się na uroczystości upamiętnienia kolejnej rocznicy. Trwa energiczna akcja ratunkowa.
Część komunikatu zawierała świadome przekłamania.
Wkrótce po skąpej informacji zeszła lawina coraz bardziej alarmujących newsów. I rozpoczął się lament. A w jego tle wybrzmiały pierwsze pomówienia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 10 min

Lektor: Adrian Rozenek

Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojej żonie Halinie

Postaci i akcja tej powieści są w pełni fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do realnych osób lub okoliczności może być jedynie dziełem przypadku lub wybujałej fantazji czytającego.

Osoby wedle płci:

Panie:

Ciocia Klocia – Klementyna

Pati (Patrycja) – partnerka Krystiana N.

Lusi (Lucyna) – partnerka Ludwika G.

Wera – partnerka Borysa, barmanka

Siostrzenica generała

Panowie:

Borys – „Kaliber L”, były komandos, właściciel kasyna

Ludwik G. – „Brynner”, były komandos, osobisty ochroniarz WW

Krystian N. – „Erg”, dowódca ochrony pociągu

Wektor-Wiktor (WW) – „Kędzierzawy” vel „Delfin”, vel „Kęd-De”

Hugo – konkurent WW

Gruby Waldy – szef szrotu

Sumo – „Flip”, grubszy kaskader

Karmazyn – „Flap”, chudszy kaskader

Generał

Ekipa Wektora-Wiktora:

„Nipies” (Profesorek)

„Blondi” (W ząbek czesany)

„Szachmistrz” (Elokwentny inaczej)

„Czub-Szlachetka” (Wąsal)

„Tupecik” (Rękodzielnik)

„Głowacz” (Rudobrody), najbliższy powiernik WW

Para anonimowych kelnerów pociągu pod specjalnym nadzorem oraz sympatyczny pies imieniem Kaduceusz.

A także: zawiadowca stacji, właściciel kawiarenki internetowej, emerytowany funkcjonariusz, kuchmistrz oraz gość od wizerunku, „Imitator” i „Bankier”.

Państwo jawiło się niewielkie – bez dostępu do morza. Wrzało w nim niczym w przydymionym kociołku buzującej strawy dziejów.

Wiosna kwitnąca czeremchami. Kończącej się nocy księżyc stanął w pełni. Ulewy ustąpiły po tygodniowym ataku. Zza ośnieżonych szczytów niezdecydowanie zezowało słońce. W bladej, drżącej poświacie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I

– Odjazd! – dyżurny ruchu ostatniej stacji przed granicą, kościsty mężczyzna o twarzy głodnego lisa, gwizdnął energicznie, dając znak przyzwolenia uniesionym w górę, kolorowym lizakiem. Bezwiednie przełknął ślinę, wprawiając w ruch niesmacznie przerośnięte jabłko Adama. Smętnie zwisający na gumce śledź gwałtownie powędrował w górę szyi, chwilę drgał, wahając się, czy wrócić na stałe miejsce pod grdyką, i zrezygnowany poddał się nastrojowi chwili. Tyczkowaty kolejarz, wiedziony odruchem wieloletniego służbisty, obciągnął starannie gabardynowy uniform. Wyprężony na baczność oddał wydłużony salut do lakierowanego daszka czerwonej czapki. Odzewu nie doczekał. Trochę zawiedziony opuścił peron, spluwając w ślad za ostatnim pulmanem. Później żałował tego odruchu; nieboszczykom zwykł oddawać należny szacunek.

Nie znał nikogo z podróżnych korzystających z wygód ekstrapociągu, chociaż niejeden raz widział niektóre podobizny nie tylko na srebrnym ekranie. Nie budzili w nim zaufania. Teraz też poczuł przypływ irytacji z powodu zachowania niewysokiego, głównego pasażera. Facet wysiadł – prawdopodobnie rozprostować krótkie nogi – i otoczony wianuszkiem ośmiu smutniaków z mikrosłuchawkami w uszach szepczących co i rusz do mankietu, nie podając mu ręki, warknął w przestrzeń ponad czerwoną czapką:

– Jak wam upływa służba, kolejarzu, w tym newralgicznym punkcie naszej ojczyzny?

Panisko kroczące palcami stóp do środka, sposobem znamionującym zaniedbany platfus. Pajac! Służba nie drużba! – powinien wiedzieć. Chociaż nie! – zależy, komu się służy. Ależ go wkurzył. Miał ochotę na to „wam” odwrócić się ostentacyjnie w poszukiwaniu drugiej osoby czy zbiorowego rozmówcy, ale poniechał. Niech mu tam! Nie będzie się takim typkom odgryzać w ich stylu. Zerknął jedynie spod byka. Tamten, widocznie zmęczony spacerkiem, powędrował z powrotem, nie czekając na odpowiedź. Usłużnie podsadzany, wmeldował się do salonki.

Psiakrew! Do diabła z konusem i pozostałymi! Co zbędnie dumać? Podróżni prawdopodobnie już nawet zapomnieli nazwę jego stacji. Zresztą, żadna strata. W przeciwieństwie do przejeżdżającej zgrai, uprawiał całe życie porządny, solidny i potrzebny ludziom zawód. Teraz na starość trapią go poważne kłopoty. Dokuczające regularnie ostrogi piętowe, do wtóru obiecujące lumbago umościło się w okolicach krzyża, przypominając o sobie codzienną litanią. Jakby tego było mało od rana kiszki grały fortissimo wstydliwego marsza, bo w pośpiechu zapomniał zabrać z kwatery przygotowane wieczorem, smarowane pasztetową, kanapki obłożone plastrami grubo krajanego, szwajcarskiego sera.

Jedynym powodem do zadowolenia mógł być fakt, że definitywnie kończył robotę. Z ulgą opuścił posterunek po przedłużonej niespodziewanym incydentem służbie. Odprawił ostatni w długoletniej karierze pociąg na ostatniej stacji przed granicą.

Wieczorem dał ostro w szyję. Świętował wolność w samotności. Następnego dnia o brzasku, do skacowanego, jednodniowego emeryta zawitali smętni panowie w szarych prochowcach i o identycznych cerach.

Wkrótce słuch po kolejarzu zaginął. Zresztą nikt go nie zamierzał poszukiwać – był zatwardziałym kawalerem i nigdy nie ciągnęło go do płci przeciwnej.

Rozdział II

Opinia ostrożnego lekarza dyżurnego sekcji transportowej brzmiała złowieszczo jednoznacznie: szef kuchni musi pozostać na obserwacji w izolatce zakaźnej najbliższego szpitala. Doktor nie zamierzał ryzykować ciepłej posady ani zdrowia członków delegacji. Złe rozpoznanie i niefortunna decyzja mogły skończyć się nie tylko dymisją. Przedostatnia wizyta zagraniczna w podobnym zestawie personalnym, choć przebiegająca innym, bardziej odlotowym środkiem lokomocji, zakończyła się pechowo dla personelu zapewniającego bezpieczeństwo podróży.

Zanim kucharz wylądował na ławce pustawej poczekalni stacyjnej w oczekiwaniu na sanitarkę, zdążył zatelefonować pod zapamiętany numer, siedząc na sedesie w służbowym WC i natychmiast wrzucił do muszli klozetowej jednorazową kartę SIM. A potem spuścił wodę, po raz drugi tego dnia łamiąc prawo – instrukcja kolejowa wyraźnie zakazywała korzystania z kabiny w trakcie postoju.

Zdenerwowany opóźniającym odjazd incydentem dowódca ochrony, słysząc orzeczenie lekarza, przeklął niegłośno i niezwłocznie wydał polecenie na wczoraj: szukać migiem rezerwowego garkotłuka. A potem zadzwonił do człowieka z bardzo wąskiego grona pracowników Biura, któremu bezwzględnie ufał. Powiedział tylko: „Idioci!” i zaraz przerwał połączenie, nie czekając na odpowiedź partnera.

Czas naglił. Helikopter w ciągu godziny dostarczył zaufanego pracownika – kontraktowego żołnierza garnizonowej kuchni – z najbliższej jednostki. Zluzowanego szefa bufetu na kółkach odtransportowano tymczasem steraną karetką przewozową do prowincjonalnej lecznicy. Pociąg specjalny odprawiono w drogę z ponadgodzinnym poślizgiem. Tego dnia nikt nie potrafiłby przewidzieć, że z pozoru mało znaczące wydarzenie stanowiło zwiastun splotu wypadków mogących decydować o losach milionów ludzi.

Rozdział III

Czarna maszyna płynnie ruszyła, powoli nabierając prędkości. Para buchnęła wesoło w górę, przesłaniając na chwilę zenitujące słońce. Zapowiadała się kilkugodzinna, spokojna jazda ze wspaniałymi widokami krajobrazów łańcucha górskiego, u podnóży którego biegł kręty szlak kolejowy. Natura otwierała niespiesznie zaspane oko po wydłużonej zimowej drzemce; gdzieś niewidoczny skowronek, doskonały lotnik, śpiewał delikatny refren. Wirujące z wiatrem, szmyrgnęły niczym obłok świergotliwe stada szpaków, ptaków wiosennych. Świeża zieleń łagodnie wyzierała na świat spod wilgotnej gleby jakby zdziwiona, domagając się coraz natarczywiej przynależnych młodości praw. Paciorki porannej rosy nie zdążyły jeszcze wywędrować z gałęzi świerczyny porastającej zbocza.

Para kelnerów – rumiany pyknik z obiecującymi blond zakolami i pociągająca, soczysta brunetka, uczesana à la Brigitte Bardot – w nienagannie skrojonych, stonowanych w barwie, wykwintnych ubiorach – pod obowiązkową muchą – rozpoczęła oferowanie drinków, zbierając równocześnie zamówienia obiadowe. Proponowano wybór stosownych zakąsek i dań z trzech wytwornych zestawów. Część pasażerów zdecydowała się przejść na posiłek do wagonu restauracyjnego, jadącego w środku składu. Dla gościa numer jeden i kilku osobistości nakryto w saloniku usytuowanym w pierwszym pulmanie. Dopisywały humory, podobnie jak pogoda.

Zalegająca mgła czaiła się po drugiej stronie góry, niczym porzucony welon nabuzowanej emocjami niedoszłej panny młodej.

Rozdział IV

Górska rzeka Bordo, płynąca dołem, wytyczała naturalną granicę państw o różnych ustrojach, niezbyt przyjaźnie nastawionych do siebie. Zgoda na tranzytowy przejazd mogła stanowić wstęp do ocieplenia lodowatych stosunków panujących pomiędzy sąsiadującymi krajami. Most graniczny od kilku lat znajdował się we wciąż kulejącym remoncie; zaniedbaną linię eksploatowano jedynie w wyjątkowych okolicznościach i właśnie ten ustalony przejazd należał do takich szczególnych przypadków. Uzgodnienia dokonywano w nie lada pośpiechu i – jak się wkrótce okazało – przy sporym bałaganie organizacyjnym i kompetencyjnym zarówno osób decyzyjnych, jak też zespołów powołanych do przygotowania i zabezpieczenia trasy przejazdu ceremonialnej podróży. Ale nikt nie zaprzątał sobie głowy drobiazgami, dostrzegając w nieodległej perspektywie niewyobrażalne korzyści.

Mgła otulająca południowy wylot tunelu stłumiła ostrzegawczy sygnał nadjeżdżającej lokomotywy. Jej obecność miała przypuszczalnie niemały wpływ na późniejsze, niespójne zeznania nielicznej grupy świadków zdarzenia. Lepki tuman nie sprzyjał rutynowej obserwacji prowadzonej przez pograniczników obu państw. I ta okoliczność stała się chwiejną podstawą do powielania wielu, niekiedy kosmicznych, przypuszczeń oraz absurdalnie brzmiących doniesień czy domysłów.

Rozdział V

Pierwszy oficjalny komunikat brzmiał lakonicznie, nie dając jeszcze podstaw do snucia najgorszych przypuszczeń.

Na moście granicznym południowych rubieży wykoleił się pociąg specjalny przewożący delegację najwyższego rzędu, na czele z głową państwa, udającą się na uroczystości upamiętnienia kolejnej rocznicy. Trwa energiczna akcja ratunkowa.

Część komunikatu zawierała świadome przekłamania.

Wkrótce po skąpej informacji zeszła lawina coraz bardziej alarmujących newsów. I rozpoczął się lament. A w jego tle wybrzmiały pierwsze pomówienia.

Potwierdzona oficjalnie wieczorem wiadomość agencyjna nie pozostawiała cienia złudzeń – zginęła ponad połowa podróżujących feralnym składem. Nie ocalał żaden z pasażerów pierwszego wagonu, mieszczącego salonik dla VIP-ów, w tym rzesza dostojników i grono ważnych gości. W świat poszła pogłoska o możliwości zachwiania się w posadach systemu rządów w poszkodowanym kraju.

Rozdział VI

Zarówno parowóz, jak i luksusowe pulmany w towarzystwie rozdzielającego sektory pasażerskie wagonu restauracyjnego runęły z wysokości osiemdziesięciu metrów do rwącej rzeki, tworząc w ciągu paru sekund złomowisko sięgające połowy wysokości skalistej skarpy środkowego filaru. Błyskawiczny pożar objął niemal cały skład. Przychylna zazwyczaj Opatrzność, tego dnia odwróciła się na dobre od ludzi i wagonów.

Dla wyciągnięcia zmasakrowanych, wypalonych do cna dwóch pierwszych wagonów sprowadzono najcięższe dźwigi, jakimi dysponowały służby ratownicze. Lokomotywa wbita w kamieniste dno pozostała w nurtach rzeki.

Najpierw natrafiono na zwłoki maszynisty składu i jego pomocnika, splecione w śmiertelnym, groteskowym uścisku, jakby tuż prze śmiercią odprawiali rytualny taniec godowy, o czym nie poinformowano przedstawicieli środków masowego przekazu. Wydobyte fragmenty ciał wszystkich uczestników delegacji, gości i funkcjonariuszy ochrony, przekazano, po oficjalnej autopsji przeprowadzonej w obecności przedstawicieli władz poszkodowanego kraju, do ojczyzny ofiar.

Gorące relacje gromadki ocalałych pasażerów pokrywały się w jednym punkcie: pociąg nie zwolnił po wyjeździe z tunelu. Przeciwnie; wszystkim wydawało się, że zaczął gwałtownie nabierać prędkości. Tak brzmiały wstępne odczucia ludzi, którzy cudem uniknęli tragedii. Ale panowała mgła, utrudniająca realną ocenę sytuacji tuż przed wjazdem na feralny odcinek. Badający przyczyny katastrofy od początku sprawy wiedzieli, że przejazd po krytycznym moście obwarowano rygorem zachowania minimalnej prędkości wynoszącej 10 km/h. Tymczasem obraz relacji uczestników wskazywał jednoznacznie – obowiązujące reguły bezpieczeństwa podróży zostały złamane. Co było przyczyną niezrozumiałego przyspieszenia pociągu? Zawiodła technika czy ludzie? Przed twardym do zgryzienia orzechem stanęły służby dochodzeniowe. Wkrótce pojawiła się wersja o możliwości zamachu.

Rozdział VII

Nikt nie mógł przypuszczać, że anonimowy kolejarz stanie się mimowolnie głównym świadkiem wielowątkowego dochodzenia, które będzie trwać zbyt długo i wyczerpie cierpliwość nawet odpornych na podobne procesy ludzi z branży. Śledczy ze zdumieniem dowiedzieli się, że na niewielkiej stacyjce kończyła się trakcja elektryczna, a w dalszą trasę wyposażano skład w tradycyjny parowóz opalany węglem, prowadzony przez świeżą, dwuosobową załogę. Ta wiadomość wprawiła prowadzącego wstępne dochodzenie w chwilowe osłupienie; z wystawionych dokumentów podróży nie wynikała istotna dla sprawy kwestia koniecznej podmiany. Ktoś odpowiedzialny za przygotowanie wyjazdu pokpił sprawę. Mówiąc dosadnie – olał. Osobny problem stanowiła wiarygodność kolejarza. Człowiek ów właśnie szykował się do przejścia na emeryturę, setnie plątał się w relacjach z ostatniego dnia służby na peronie, jak mawiali tuziemcy: „wypiwszy nieco na odchodne”. Niektóre fragmenty wyraźnie wskazywały na postępującą, wręcz galopującą amnezję i pierwsze oznaki odwiedzin doktora Alzheimera. Zapowiadała się gruba sprawa, zagmatwana, równocześnie niezwykle delikatna – jak często bywa, kiedy w grę wchodzą grożące nieobliczalnymi konsekwencjami wydarzenia. Na dodatek media – psim swędem, czyli jak zwykle – zwiedziały się błyskawicznie i węszyły zbyt blisko, co wcale nie było na rękę zainteresowanym dyskretnym wyciszeniem sprawy.

Rozdział VIII

Zaorani robotą ratownicy medyczni, popędzani przez dyspozytora nowymi zgłoszeniami, niezbyt przyłożyli się do obowiązków, zostawiając samopas pacjenta na przepełnionym chorymi korytarzu przy oblężonej recepcji. I nikt potem nie potrafił sensownie opowiedzieć, co się działo z wymagającym specjalistycznej opieki kuchmistrzem delegacji rządowej. Gość zniknął ze szpitala niczym pyłek kwiatowy porwany przez wir trąby powietrznej, uniesiony w nieznane rejony planety. Była to tylko część prawdy.

Bolejący mistrz sztuki kulinarnej przeżył, nie korzystając z medycznej pomocy jeszcze trzy pełne doby, ulokowany w miejscowym hotelu pod przybranym nazwiskiem. Prawdopodobnie żywił nadzieję na dłuższe i ciekawsze życie po spełnieniu żądań oferenta. Tak przynajmniej, w pewnych kręgach, podejrzewano później. Nieoficjalnie. Jako przyczynę nagłego zejścia naczelnego kucharza delegacji rządowej w protokole posekcyjnym podano tzw. zadzierzgnięcie, a mówiąc ludzkim językiem: prymitywne i gwałtowne w stylu pożegnanie ze światem przez powieszenie się na własnym pasku na klamce hotelowej łazienki. Śledczy, w wąskim gronie przy piwie, twierdzili jednomyślnie, że wieszanie się na cudzej klamce wcześniej czy później nie wychodzi na zdrowie uwieszonemu.

Rozdział IX

Incydent wydarzył się w powiatowym miasteczku. Został odnotowany kursywą w kronice kryminalnej regionalnego pisma wychodzącego raz w tygodniu.

Na stoliku stojącym w pobliżu okna obskurnego pokoiku hotelowego denat pozostawił list pożegnalny, adresowany – co funkcjonariuszom wydało się dziwne – do Komendy Naczelnej Policji. To, z oczywistych względów, wkurzyło już nieźle poirytowanych miejscowych gliniarzy, bo wiedzieli, że to na nich – prędzej czy później – spadnie czarna robota, a splendory i premie jak zawsze powędrują w górne rejony służbowe. Prowadzący pierwsze czynności skopiowali dowód i dopiero wówczas przekazali zamkniętą kopertę na wyższy szczebel służbowej drabiny. W trakcie posiedzenia speckomisji powołanej do wyjaśnienia sprawy zapoznano się z treścią spisanego na maszynie ostatniego wyznania byłego kuchmistrza. I natychmiast tekst utajniono. Z późniejszych przecieków wynikało, że garkotłuk podjął się roli kuriera sporej porcji twardych narkotyków we współpracy z młodszym członkiem załogi parowozu i dopadł go pech. Wspólnika również.

Rozdział X

Ludwik G. stał przed przyciemnioną szybą gabinetu i płakał. Właśnie otrzymał potwierdzenie informacji o tragicznej treści.

Płakał po raz pierwszy od chwili, gdy nie potrafił powstrzymać łez w ochronce – chuderlawy trzylatek, klęczący na woreczku z grochem za karę, że popuścił w majteczki. Wtedy Krystian – jeszcze nienoszący późniejszego przydomku „Erg” – wyszeptał mu na osobności, po odmówieniu obowiązkowego wieczornego pacierza, dlaczego nie należy w życiu płakać. Malec wziął sobie mocno do serca słowa przewodzącego grupie starszaków: „Pamiętaj, oprawca odczuwa nieziemskie zadowolenie, kiedy rozpaczasz za przyczyną jego niecnego czynu. Nigdy nie dawaj mu powodów do zadowolenia. Przenigdy. A gnębicieli spotkasz na pewno niejednokrotnie. Zważ sobie to, chłopaku”.

Teraz złamał obietnicę – o przewrotny losie! – właśnie za przyczyną „Erga”.

Płakał bezgłośnie, tłumiąc żal po stracie przyjaciela, mentora. Wściekły żal.

Wieczorem „Erg” – jakby wiedziony przeczuciem – jednoznacznie przykazał mu podczas inspekcji specpociągu na dworcu:

– Jeśli – uśmiechnął się jakoś smutno, samymi kącikami wydatnych ust – wyskoczy mi zza nieznanego węgła na spotkanie coś niefajnego, uniemożliwiającego powrót do realu, natychmiast opróżnij mój służbowy sejf… Sprawa gardłowa. Nikomu oprócz ciebie nie wolno poznać jego zawartości! Zero świadków! Rozumiemy się?! I nie próbuj nawet pytać dlaczego! Zrób, o co proszę, szybko i dyskretnie. Wiesz doskonale, jaka kara czeka faceta na służbie za niesubordynację? – pogroził palcem, puszczając oko do zaskoczonego niezwykłością polecenia Ludwika. Pewnie obaj w tamtym momencie poczuli się kiepsko.

I stało się. Obiecał, a teraz pomimo smutku ściskającego gardło, próbował dotrzymać słowa danego Krystianowi.

Sięgnął do portfela, wydobył otrzymaną od „Erga” przed wyjazdem karteczkę z zakodowanym numerem sejfu, odsłonił drzwiczki. Otwarcie nie przysporzyło niespodzianek; pancerna płyta dała się odciągnąć nadzwyczaj cicho i delikatnie. Niewielkie, podzielone szklaną półeczką wnętrze zawierało zaledwie parę przedmiotów. Na górze dostrzegł zawiniętego w bawełnianą serwetkę zabytkowego lugera PO8 parabellum. Niżej leżała zamknięta, pękata koperta, zaadresowana wyrazistym pismem przyjaciela. To ją pierwszą wziął do ręki. Poczuł, jak ciarki przebiegły mu po plecach – znał adresata. Ostatni przedmiot, upchnięty najgłębiej, stanowiła kartonowa teczka z kilkoma spiętymi kartkami maszynopisu pokrytymi uwagami użytkownika sejfu. Przejrzał pobieżnie dokumenty. Na końcowej stronie widniała data zapisu. Dzień przed wyjazdem delegacji…

Ostatnie słowa „Erga” brzmiały jednoznacznie i wiedział, że musi się bezwzględnie do nich zastosować. W południe złożył natychmiastową dymisję z zajmowanej funkcji.

Jeszcze tego samego dnia przyjął wielokrotnie ponawianą ofertę pracy w zespole „Security Team” (ST) posiadającym najwyższy status uprawnień ochroniarskich w kraju. Tym samym spełniał pierwsze polecenie zza grobu.

Spał, dręczony majakami. Obudził go tętniący ból głowy, grubo przed wschodem.

„Kawy, mocnej kawy!” – domagało się pulsujące w skroniach ponaglenie. „I porządnego papierosa” – towarzysko zadeklarował szpon ostrego nałogu. Ale ani jednej fajki czy choćby połówki skręta ni ziarenka kawy w mieszkaniu nie znalazł. Nie usiłując spreparować nawet marnej kanapki, ruszył do nowej roboty.

Rozdział XI

Muszę porozmawiać z Pati – postanowił.

Poprzedniego dnia nie potrafił się zdobyć na telefon, nie mówiąc o wizycie. Z pewnością nie potrafiłby spojrzeć spokojnie prosto w twarz życiowej partnerce „Erga” i wyznać, że to on powinien znaleźć się w feralnym pociągu, zaś przyjaciel wymógł na nim zamianę służby. Jakby przeczuwał nieszczęście i chronił młodszego przed katastrofą. Boże drogi! – westchnął ciężko. – Ona może jeszcze nie wie i czeka…

Mylił się.

Paskudne wieści rozchodzą się szybciej, niż należałoby oczekiwać. Przeczytał z wściekłością nagłówek artykułu znajdującego się na tytułowej stronie gazety codziennej, leżącej na stoliku. Przez moment mełł jeszcze w zębach litanię nieprzyzwoitych epitetów kojarzących się ze sforą szperaczy pośród ludzkich niedoli i tragedii.

Zatelefonował, gdy jego ulubiony półlitrowy kubas, zdobiony logo imitującym podobiznę aktora Yula Brynnera, pokazał smutne dno.

Patrycja odebrała po dziesiątym sygnale, kiedy automatyczna sekretarka już zamierzała odprawić go z kwitkiem. W tle usłyszał cichy szloch.

– Nie! Nie mów nic, już mi donieśli… – poprosiła szeptem. – Na Boga, nie mów nic! – i wyłączyła komórkę.

Nie odkładając telefonu, przełączył na aparat Lusi. Zgłosiła się natychmiast. Samolot, którym wracała z wywiadu przeprowadzanego za oceanem ze znanym historykiem emigracyjnym, wylądował zgodnie z planem. Też wiedziała. Tuż po opuszczeniu terminala zamierzała pojechać do Pati.

– Nie mam pojęcia, co wziąć dla Justysi.

Niespełna dwuletnia, niepełnosprawna dziewczynka była dzieckiem Pati z poprzedniego związku. Teraz obie ukochane kobietki „Erga” zostały same bez środków do życia.

– Coś wymyślisz, kochanie – wyszeptał.

– Muszę! – powiedziała ciepłym, niosącym zazwyczaj ukojenie altem.

Odetchnął z ulgą.

Rozdział XII

Trzy miesiące później, podczas mityngu Stowarzyszenia Plantatorów Idei Odnawialnej (SPIO), babie lato defilowało leniwie pośród zakwitających wrzosów.

Fasadę budynku pokrywały transparenty z identycznymi hasłami: „Nasz Kandydat Kandydatem Woli Narodu!”. Osobno spreparowano napis na potężnej chorągwi, stanowiącej tło rampy, gdzie posadowiono mównicę: „WW jedynym ratunkiem dla Ojczyzny!!!”. Nad zebranymi powiewał ogromny sztandar trzymany przez setki wyciągniętych w powitalnym geście ramion. A dalej dziesiątki wielkich portretów eksponujących jedno ujęcie oblicza WW – kandydata na najwyższy urząd! W tle skandowanej przez niezliczone gardła zapowiedzi: „Zwyciężymy! Zwyciężymy!” pobrzmiewały tony skocznej muzyki ludowej.

Wiktor-Wektor wyczekał nieruchomo, aż powitalna wrzawa ucichnie. Przymknął oczy, uniósł w geście zawierzenia obie ręce ku niewidocznemu w półmroku sufitowi ogromnej sali, udekorowanemu mieniącymi się lampionami, jakby z nich czerpał energię do solowego wystąpienia. Chwilę zbierał myśli, by rozpocząć dwugodzinne przemówienie do zbitego tłumu zwolenników zgromadzonych poniżej poziomu mównicy.

Bez pośpiechu obniżył mikrofon. Powiódł władczym wzrokiem po szeregach stojących. Wydawało się, że nasłuchiwał, czy przypadkiem ktoś nie ośmieli się westchnąć głębiej niż nakazywała przyzwoitość słuchacza dopuszczonego do niebywałego wydarzenia, jakie właśnie nabiera rozpędu. A potem wyrzekł zdecydowanym tonem znamienne słowa, które następne pokolenia powinny zapamiętać i przekazywać potomkom w stanie nienaruszonym, a owi potomkowie swoim i tak dalej, i dalej, i łaskawie zapisać w Księdze Losu i na wszystkich postumentach na wieczne czasy:

– Pod moim przewodem!

Widownia oszalała na kwadrans. Hurtem. Gdyby przypadkowy przechodzień spojrzał wówczas w oczy losowo wybranego uczestnika doniosłego seansu politycznego, ujrzałby tę samą ekstazę najwyższego rzędu, wskazującą na zauroczenie ponad wszelkie wyobrażenia. I wspaniałą jednomyślność tłumu.

– Doprowadzimy do szczęśliwego końca plan odnowy ojczyzny, nad którym spędzam wiele pracowitych nocy. Genialnie prosty. W pełni realny i co ważne – całkowicie transparentny! A kiedy ujmiemy stery kraju w nasze ręce i zaczniemy wdrażać założenia owego projektu, już nigdy, przenigdy nie oddamy wyrwanej przeciwnikowi władzy.

Nie odpuścimy!!! Przenigdy!!! I pozostaniemy na wieki nietykalni! Nietykalni!

Akolici zajmujący honorowe miejsca najbliżej trybuny, zerwawszy się z miejsc, pierwsi zaintonowali rytm, wyklaskując trzytaktem: Wiktor-Wektor, Wektor-Wiktor, Wektor-Wiktor… Za nimi poszły kolejne szeregi delegatów na Walny Zjazd Stowarzyszenia Plantatorów Idei (SPIO). Wydawało się, jakby drzemiący wulkan ożył nagle chmurą sięgającego niebios dymu, stopniowo opadającego bez towarzystwa, uwięzionej w gardzieli krateru, lawy. Idylla wszechmocnego zachwytu trwała, aż wyraźnie wzruszony łaskawca wstrzymał klakę uniesieniem ramienia. Urwane w pół taktu zachwyty jeszcze przez długą chwilę rozbrzmiewały niknącym z wolna wibratem, obijając się o wyłożone panelami wytłumiającymi ściany. I zrobiło się zupełnie cicho. Jakby straszno. Jakby odrealniony świat zachłyśnięty strugami okrzyków zamarł z wrażenia.

Wnet popłynęła godzinna rzeka obietnic. A kiedy wreszcie mówca zamknął usta, błąkające się po sali słowa nie zdążyły wybrzmieć przestrogą, gdy głównodowodzący klakierami wrzucił kolejny element do obowiązkowej składanki spektaklu. Nastąpił kwadrans bukietowy i dziękczynny. Ten fragment wyreżyserowanego widowiska nieodmiennie nudził szefa SPIO, przyprawiając często o nagłą irytację. Nawet nie próbował nadrabiać zadowoloną miną – w końcu nie musiał się przed nikim krygować. Opuszczał wówczas zgromadzenie, żegnany burzą oklasków. Nie pozostawał na dalszą, nieoficjalną część ani bankietowanie. Męczyły go nieustanne hołdy. A wraz z nim odchodził, pieczołowicie pilnowany za kulisami, jego ukochany pudel o imieniu Kaduceusz.

Pełen uniesienia wodzirej zaserwował z kolei – co zazwyczaj odnosi skutek pożądanego wzruszenia – wiązankę dziecięcej twórczości własnej i festiwal sztuki scenicznej w wykonaniu grup regionalnych. W świat poszły transmisje przepięknie wykonanych przez młodych twórców kompozycji tańców ludowych. Wstrzymywane łzy pociekły z niejednych oczu przed i za srebrnym ekranem. Gdzieniegdzie można było usłyszeć przyciszone komentarze, że ten fragment kilkugodzinnego spotkania zawierał w sobie największą dozę szczerości i spontaniczności… Takie prawdziwie dziecięce potpourri. Niczym odgrzany bigos. Smakowite danie dla plebsu. Jednak odmienne zdanie stanowiło niedosłyszalny ułamek opinii o wydarzeniu. Bez jakiegokolwiek wpływu na realną sytuację. Niby futurologia podlejszego sortu…

Tę rundę WW miał prawo stanowczo zaliczyć do wygranych.

Wkrótce czekała go o niebo trudniejsza tura.

Rozdział XIII

W telewizyjnym studiu nr 1 głównego kanału informacyjnego gasły reflektory. Znany dziennikarz prowadzący pojedynek podał rękę każdemu z przeciwników. Wyraźnie zrelaksowany, wykonał gest zbliżenia, oczekując, że panowie podziękują sobie nawzajem. Nie ujrzawszy spodziewanego uścisku, z kamienną twarzą wyprowadził przeciwników spoza zasięgu kamer. Ogromna ściana ekranów za ich plecami wciąż pulsowała niebieskawym światłem. Rywale zgodnie pokonali trzy stopnie prowadzące z podium. Dopiero teraz podeszli do siebie. Niższy pierwszy, bez entuzjazmu, wyciągnął rękę.

– Nie wygrałeś – powiedział przez zaciśnięte wargi.

Rywal uśmiechnął się, puszczając oko:

– Pewnie ci okulary zaparowały z emocji, Wiktorze. Spoko, towarzyszu. Z pewnym rozczarowaniem muszę ci zakomunikować, że twoje pokrętne rozumowanie pod publiczkę okazuje się nietrudne do rozgryzienia, beznadziejnie prymitywne i co najważniejsze – łatwe do zbicia. Życzę lepszego rozeznania w iście cudacznej i mętnie wyglądającej kalkulacji natury parapsychologicznej zbudowanej na niesprawdzonej teorii „co cię nie pokona, to cię wzmocni”. Byle tak dalej, a dasz ciała na całej linii, kochasiu… Zaś na poważnie, weź się, Wektorku, ostro do roboty, bo przerżniesz z kretesem ostatnią turę i zaliczycie fatalny obciach – pozwolił sobie na lekką uszczypliwość. – I do rychłego…

Kiedyś uczęszczali do tej samej szkoły… Kiedyś.

Korpulentny nawet nie spojrzał na olbrzymi ekran; na pasku informacyjnym wciąż wędrowały wyniki sondażu przeprowadzanego na bieżąco w trakcie konfrontacji dwóch ważnych polityków startujących w przedbiegach o najwyższy stołek. Rezultat wykazywał druzgocącą przewagę młodszego.

Studio powoli pustoszało. Wstrzymywane emocje opadały. Szczupły, wyraźnie rozluźniony, rozdawał autografy nielicznym pracownikom stacji. Starszy, wzruszywszy ramionami, pożegnał szybkim skinieniem ekipę zatrudnioną przy emisji programu i odprowadzony przez czekającego przy charakteryzatorni Ludwika G., w towarzystwie dyrektora programu powędrował do windy. Najbliżsi pracownicy wyczytaliby z jego rozbieganych mysich oczek, że przeciwnik ugotował go na twardo. Przegrana w pierwszej rundzie telewizyjnej debaty wróżyła kiepski rezultat drugiej tury, stanowiąc również fatalny symptom zbliżającego się finału wyborów.

„Dokumentnie wydymany