Kryptonim Ważka. Misja nieobliczalnego drona - Janusz Moździerz - ebook

Kryptonim Ważka. Misja nieobliczalnego drona ebook

Janusz Moździerz

4,0

Opis

Dron, który chciał wiedzieć za dużo.

Tragedia, która do dziś nie doczekała się wyjaśnienia… Nierozwikłana zagadka znikających lasów na dalekiej, zapomnianej przez wszystkich prowincji… Być może nikt by się nimi ponownie nie zainteresował, gdyby nie nastąpił kolejny przerażający incydent. Okaże się on początkiem lawiny bardzo dziwnych wydarzeń, a w ich centrum znajdzie się niezwykły dron, który wyruszy w misję. Nieobliczalną misję…

Wtedy usłyszał z oddali ten krzyk. Przeciągły, przeraźliwy, nieludzki krzyk. Straszny. Przechodzący chwilami w skowyt dręczonego stworzenia dotkniętego do samej istoty bólu niespotykaną torturą. Wrzask falował wraz z narastaniem deszczu, jaki pojawił się nie wiedzieć kiedy. Naukowiec – co w innej sytuacji można by poczytać za gapowatość i pewne braki intelektualnej natury – pomylił się tego dnia nie po raz pierwszy…

Janusz Moździerz
Mieszkaniec Malborka. Absolwent SNWF w Gdańsku i ART w Olsztynie. Prozaik bywający poetą, nie stroni od satyry. Laureat konkursu Wydawnictwa „Iskry” na prozę współczesną. Publikował w „Tygodniku Kulturalnym” i kwartalnikach: „Akcent”, „Autograf”, „Tygiel”, „Topos”, „Prowincja” oraz Almanachu Literackim „Iskier”. Regularnie pisze felietony w „Dzienniku Malborskim” (dodatek do „Dziennika Bałtyckiego”). Wydał arkusz poetycki „Szare tatuaże”, zbiory opowiadań: „Krzyk kani”, „Konik polny”, „Dzikie trawy”, „Cofka” oraz powieść „Klątwa bursztynowej komnaty”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

Od Autora:

„Ważka” to unikatowy, niewidzialny bio-dron w wersji stealth, przeznaczony do wypełnienia misji, której wymogom nigdy jeszcze nie próbowała sprostać cywilizacja ziemska.

 

1.

Dumny jeleń pokonujący zwykle bez trudu północny stok zginął pierwszy. Potężny byk nieopatrznie zmienił dotychczasowy szlak wędrówki. Skręcił w pobliże skrzyżowania dróg z duktem wspinającym się stromo na ścianę płaskowyżu, przeskoczył strugę i tam już pozostał. Tak wyglądała próba generalna. Po pewnym czasie truchło zwierzęcia zmumifikowało się ku zdumieniu nielicznych tuziemców, którzy odważyli się zbliżyć do pokonanego zwierzęcia na odległość zapewniającą bezpieczny powrót. Po rogaczu przyszła kolej na ludzi. Ludzi zbyt ciekawych – niepojmujących faktu, że zaspokajanie nadmiernego apetytu na informacje nieprzeznaczone dla cudzych oczu i uszu bywa bardzo niebezpieczne. Często zagrażające życiu.

Sekwencja wypadków z niezrozumiałych przyczyn tak się zapętliła, że apogeum nieszczęść wydawało się znajdować w nieokreślonej przyszłości. Nikt nawet nie próbował snuć przypuszczeń, że tak może wyglądać preludium prawdziwej nawałnicy katastrofalnych wydarzeń.

2.

Tragiczną śmierć dwóch czołowych zawodników dosiadających quadów fabrycznego teamu Trzynasta Kometa zbyt pospiesznie zaliczono do kategorii nieszczęśliwych wypadków w trakcie treningu, które czasem zdarzają się w sportach ekstremalnych. Sczepione, pokiereszowane pojazdy znaleziono na poboczu śródleśnej przecinki. Sprawiały wrażenie, jakby ogromna stalowa dłoń rozerwała ich opony i unosząc korpusy w powietrze, wściekle grzmotnęła o ziemię z siłą, która z nowoczesnych ścigaczy zostawiła kupę złomu odwiezionego wypożyczoną lawetą na policyjny parking. Tam wkrótce zarosły gęstwiną chwastów, podobnie jak pamięć o wypadku i jego ofiarach.

Wtedy nikt nie przypuszczał, że niebawem nastąpi bardziej dramatyczny ciąg dalszy wydarzeń, a ludzi ogarnie fala strachu. Po czym nastąpi exodus i okolica płaskowyżu wyludni się w promieniu setek mil.

3.

Bystry obserwator dostrzegłby dziwne zjawisko, które powinno zmusić do głębszej refleksji: gęsty las porastający do niedawna strome zbocza płaskowyżu znikał niedostrzegalnie. Niestety dwaj mężczyźni, którzy mogli dokonać próby analizy tajemniczego zjawiska i faktów wyglądających na ostrzegawczy sygnał natury, znajdowali się w odległych od siebie i płaskowyżu miejscach. Tymczasem błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy, bujny drzewostan ogromnych połaci stromych zboczy przekształcił się w pustynię. Potężne drzewa znikały pod osłoną nocy, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów w postaci pni czy choćby karczowisk. I nic nie wskazywało, że kiedyś na tych niezmierzonych przestrzeniach rosły stuletnie sosny, świerki czy potężne buki. Fama głosiła, że drzewa wyparowywały, ale fama, jak wiadomo, nie należy do najbardziej wiarygodnych świadków. Nikt nie wykazał nawet krzty zainteresowania eksterminacją miejscowych borów. Należy jednak – gwoli zadośćuczynienia całej prawdzie – przytoczyć streszczenie ustnej relacji pragnącego zachować anonimowość pielęgniarza szpitala psychiatrycznego z zachodniego wybrzeża. Opiekunowi w białym fartuchu zwierzył się z przeżytej przygody jeden z ciężko zapadłych na zdrowiu pacjentów. Ów człowiek, zawołany amator ornitolog, od lat obserwował nocne życie drapieżnych ptaków. Wyposażony w doskonałą lornetę noktowizyjną z funkcjami nagrywania obrazu video i aparatu fotograficznego, zdecydował się wybrać na bezkrwawe łowy w okolice okrytego złą sławą rejonu. Z bezpiecznej odległości dokonał niebywałego odkrycia. Wypatrując orlich gniazd pośród konarów, dostrzegł – a działo się to wszystko przy pełni księżyca – że stuletnią jodłę rosnącą u stóp płaskowyżu wciąga do wnętrza ziemi nieznana potężna siła, a powstała luka w ciągu kwadransa zarasta bujną murawą. Niestety amator podglądania drapieżnych ptaków wpadł w dramatycznym momencie w straszliwą panikę. Nie dość, że zgubił drogocenny sprzęt, to w trakcie pośpiesznej ucieczki zderzył się w ciemnościach z niezidentyfikowanym przedmiotem znacznej twardości, co spowodowało głęboki uraz twarzoczaszki jedynego świadka zdarzenia. Relacja uznana została przez pracownika ochrony cudzego zdrowia za wytwór uszkodzonej wyobraźni pacjenta i skwitowana zaaplikowaniem choremu z urojenia dubeltowej dawki środka nasennego. Dla uspokojenia ludności poruszonej rozchodzącą się plotką o bolesnej przygodzie fotografa, miasteczko wysłało na miejsce wypadku powołany ad hoc patrol obywatelski, który bez trudu odnalazł na ścieżce zagubione aparaty. Komisyjny przegląd zapisu video i wykonanych zdjęć potwierdził przypuszczenie, że operator przedwcześnie spanikował. O ile postawa fotografa nikogo nie zaskoczyła, o tyle sporo do myślenia dały oględziny urywka relacji. Zapis video nie istniał. Klisze w ekskluzywnej lustrzance zostały prześwietlone. Tylko na jednym zamglonym kadrze udało się dostrzec – przy dużej dawce dobrej woli oglądającego – zarys przerażających szponów niezidentyfikowanego ptaszyska… Członkowie komisji nie certolili się zbytnio nad stylistyką sformułowania wniosków pokontrolnych. Nie zwlekali też z podpisem protokołu z oględzin. Kolektywnie zaplombowali w bankowej skrytce porzucony przez chwilowo ubezwłasnowolnionego właściciela sprzęt rejestrujący; tam miał oczekiwać lepszych dni swego pana. Tym sposobem kolejny sygnał ostrzegawczy został potraktowany po macoszemu, choć doświadczenie uczy, że podobne zaniechania mszczą się okrutnie i bezlitośnie.

4.

Dochodziło południe.

Dwudziestolatka w zielonym podkoszulku, z wytatuowanym na lewym ramieniu orłem w locie i oberwanych do pachwin jeansach odsłaniających spalone na brąz kształtne uda, rozparta za kierownicą czerwonego zgrabnego morrisa coopera, fatalnie pomyliła drogę. Jechała tą trasą po raz pierwszy i zawierzyła lekkomyślnie wskazaniom dziwnie chwiejącego się drogowskazu. Zamiast grzać prosto przed siebie, skręciła na rozstaju w stronę ogromnej tarczy zenitującego słońca – a to już powinno stanowić pierwszy sygnał ostrzegawczy, że obrała nie ten kierunek. Co gorsza, nadawana przez lokalnego dyskdżokeja rąbanka muzyki pop pochłonęła jej uwagę do tego stopnia, że zupełnie przestała zwracać uwagą na coraz dziwniejszy krajobraz na poboczach. Przez to przeoczyła niepokojący sygnał: dziwnie podświetlone łysiejące polany śródleśne na oddalonych zboczach wzniesień, ku którym zmierzała. Oddalała się – i tego nie dostrzegały jej błękitne oczy skrywane pod ogromnymi odblaskowymi szkłami różowych okularów – od zachodniego wybrzeża, podążając na wschód prosto w stronę płaskowyżu, zamiast kierować się zdecydowanie ostrzej ku północy. Popełniała wyjątkowo kosztowny błąd. Pomyłkę wynikającą z zamyślenia i nieuwagi. I towarzystwa kiepskiej muzyki przeszkadzającej w skorygowaniu kolejnych omyłek. Wręcz całej, pechowo wróżącej serii. Z bliskim koszmarnym efektem.

Umykający za szybą widok winien pobudzić niebieskooką blondynkę do bystrzejszego rozejrzenia się i natychmiastowego zdjęcia wydepilowanej nóżki z pedału akceleratora. Zanim naprawdę będzie za późno na dokonanie ratującego manewru zawracania.

Co gorsza, niewielki morris nie posiadał szyberdachu z przezroczystej pleksi znacznie poszerzającego pole widzenia i ta okoliczność również działała na niekorzyść rozkojarzonej dziewczyny.

Czarna chmura wychynęła zza grzbietów poszarpanych skał widocznych z prawej strony drogi. Przeskoczyła ścianę lasu pokrywającego część zbocza i popędziła lotem błyskawicy. Zbyt długo oczekiwała na ofiarę. W ciągu kilku zaledwie sekund zawisła nad niewielkim autem. Otuliła pojazd gęstą niczym wata cukrowa mgłą. Potem rozległ się przeciągły trzask zlewających się w jeden wielki grzmot uderzeń szklistych pocisków w wątłą karoserię i było po wszystkim. Nieruchomy drogowskaz powrócił do poprzedniej pozycji. I wokoło zapadła głęboka cisza. Grobowa.

5.

Młody funkcjonariusz patrolujący okolicę na służbowej dwustupięćdziesięciokonnej hondzie pościgowej otrzymał wiadomość z centrali dowodzenia o anonimowym zgłoszeniu wypadku na lokalnej drodze wraz z poleceniem sprawdzenia, co się zdarzyło na feralnym dukcie u wylotu wąwozu. Kiedy przybył na miejsce, włosy stanęły mu dęba pod spoconym kaskiem, wezwał posiłki i niezwłocznie otoczył taśmą teren przestępstwa. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że spotkał się oto – po raz pierwszy w krótkiej służbie dla miejscowego społeczeństwa – z czynem zbrodniczym popełnionym na młodej kobiecie i jej czerwonym niewielkim aucie. Potem, w oczekiwaniu na ekipę, zwymiotował na poboczu i oddalił się kilkadziesiąt kroków od tchnącego grozą miejsca. Zdążył jednak dostrzec czujnym policyjnym okiem, że nieznana moc przeciągnęła morrisa naszpikowanego ostrymi drobinami do stóp słupka granicznego. O przesunięciu autka świadczyły pozostawione na wilgotnej trawie ślady drogi powrotnej z miejsca, gdzie dokonała się egzekucja na wozie i jego właścicielce. Jak potem stwierdzono w śledztwie, czerwony wóz odholowany został ponad sto metrów od wjazdu do zielonego tunelu z linii odgraniczającej początek buczynowego lasu. Atak nastąpił niechybnie na granicy pola i zagajnika. Przed oczyma patrolującego pozostał straszny obraz: szkliste brunatne szpileczki przebiły na wylot lśniącą karoserię morrisa. Wewnątrz siedziała sztywno właścicielka miniaturowego auta przyszpilona trzynastoma szpileczkami do fotela. Tylko twarzy nie dotknął nieznany kataklizm; była gładka, spod opalenizny przebijał już obejmujący smukłą szyję całun śmierci. Pozbawiona życia kobieta patrzyła nieruchomym szklistym wzrokiem przed siebie. Można było odnieść wrażenie, że w ostatnim momencie życia dziewczyna uśmiechnęła się do nadciągającej kostuchy. Przerażony policjant bez badania pulsu denatki stwierdził fakt: oto ma przed oczyma ciało zupełnie świeżego nieboszczyka.

Wrażenia odbierane w szoku bywają niekiedy złudne.

Zbrodnicza czarna chmura, zbliżona kształtem do parasola żałobnika ochraniającego odświętny garnitur przed niespodziewaną mżawką na peryferiach parafialnego cmentarza, odpłynęła. Pozostawiła nieskazitelnie czysty błękit nad wciąż uśpionym lasem. Jednak nie opuściła zagrożonego regionu. Przyczajona, oczekiwała w oddali na okazję dokończenia rozpoczętego dzieła zniszczenia.

Nagła potrzeba fizjologiczna zmusiła jednoosobowy patrol policyjny do pokłusowania na stronę.

Chmura, wykorzystując chwilowe oddalenie się funkcjonariusza z miejsca zbrodni, wykończyła swoją czarną robotę. Wtedy znikła na dobre.

Meldunek o tragedii na rozdrożu dotarł kanałami służbowymi do Niższej Centrali oddalonej od miejsca zdarzenia o cztery godziny drogi szosą trzeciej kolejności odśnieżania. Zaraz funkcjonariusz dyżurujący przy konsoli przekazał skąpe jeszcze informacje szefowi. Komendantem była trzydziestolatka.

6.

Człowiek badający zagadki przeszłości przebywał właśnie setki mil w głębi syberyjskiej tajgi. Sukcesem zakończył część przyjętego dobrowolnie na swoje barki zadania.

Nazywał się Mark Hardy. Z zawodu neurobiolog specjalizujący się w raczkującej wciąż dziedzinie, inżynierii genetycznej. Pasjonat zakochany w archeologii. Kosmicznej. Zamiłowanie do grzebania w dziejach nie z tej ziemi często przedkładał nad ślęczenie przy mikroskopie czy prowadzenie nudnawych z zasady i czasochłonnych testów.

W trakcie studiów zetknął się z przyszłym przyjacielem na dobre i złe – Testerem. Doniosłe zdarzenie miało miejsce na terenie uniwersyteckiego campusu. Na zasadzie biegunów różnoimiennych, młodych studentów odmiennych kierunków, coś ich pociągnęło ku sobie. Tester, późniejszy inżynier, informatyk, utalentowany konstruktor aparatów latających, odziedziczył po ojcu naturę wyciszoną. Wydawał się typem opanowanego, bardzo wyważonego, zamkniętego w sobie człowieka. Prawie samotnika z wyboru. Biolog stanowił przeciwieństwo przyszłego projektanta niewidzialnych dronów: otwarty, towarzyski, z nadmiarem wybujałej fantazji, ulubieniec "kobiet i wina (i vice versa)." Poznali się, gdy ślepy los zdecydował, że zajęli jedyne wolne sąsiednie siedzenia w przepełnionej auli na seminarium sławnego profesora filozofii. Niejedną noc przegadali przy piwie w akademiku, a kiedy zabrakło forsy, dysputy i spory toczyli o tak zwanym suchym pysku. Przyjaźń zakwitła i owocowała wraz z zaliczaniem kolejnych semestrów i sześciopaków. Cieszyli się dobrym zdrowiem i nie oszczędzali gardeł. Dyskutowali zawzięcie o wielu ciekawostkach i niewiadomych nie tylko tego świata. Natura wyposażyła ich hojnie w intelekt. Panowie posiadali zdolności analityczne i ten aspekt osobowości obu studentów został prędko dostrzeżony przez kaperowników z Centrum Innowacyjności. Najpierw skuszono inżyniera, a po roku neurobiolog podpisał zobowiązanie i doszlusował do szeregów elitarnej służby. Trafili doskonale, choć ich drogi rozeszły się na dłużej. Obaj otrzymali bardzo konkretne kontrakty w służbie dla kraju. Tester wylądował i prędko awansował w Modelarni przy COC, a Marka rzucono na „pożarcie” do siedziby Serum Prawdy zwyczajowo określanej SP, gdzie korzystał z nieco większej swobody ruchów. Placówki, gdzie wsiąkli na lata, dzieliły setki mil i nieprzebyty łańcuch górski z wiecznie ośnieżonymi skalistymi szczytami. Na pożegnanie wypili rozchodniaczka w liczbie dwóch na głowę, wymienili się zaszyfrowanymi numerami komórek i powędrowali w nieokiełznany świat nauki stosowanej. Choć nie tylko – niekiedy bowiem przepadali na długie miesiące, jednak żaden nie opowiadał drugiemu, po co i w jakie miejsca licho nosiło go po bożym świecie. A licho miało jedno imię: realizacja supertajnego pomysłu z wykorzystaniem wiedzy i umiejętności obu naukowców w tajemnicy przed całym światem.(Z tym całym światem to lekka przesada, ponieważ do sekretu dopuszczono na pewnym etapie dwie przystojniaczki i psa).

Przyjęte zasady powinny gwarantować bezpieczeństwo osobiste i nie narażać żadnego z uczestników eksperymentu na katastrofalne skutki, jakie niesie pospolite na niżu gadulstwo.

 

Rozentuzjazmowany genetyk potrząsał energicznie kitką na granicy bezpieczeństwa ozdoby naukowej głowy – zachwycony zgodą Testera na zawiązanie spółki o kryptonimie „Ważka”.

– Człowieku, stajemy przed wrotami, których jeszcze nikt nie uchylił nawet na milimetr.

Trzeźwo patrzący na świat przyjaciel skwitował wybuch Marka nieznacznym uniesieniem brwi. Obustronna oklepuna – zwyczaj stary jak świat u studenciaków z fantazją – przypieczętowała narodziny dwuosobowej spółki śmiałków.

7.

Pracował w całkowicie odciętym od reszty Centrum Obserwacji Ciągłej COC, sektorze A-1 powszechnie nazywanym Modelarnią. Przydomek wydzielonego rejonu wskazywał, że wewnątrz hangaru o powierzchni ponad połowy hektara i w jego podziemnej dwukondygnacyjnej części konstruktorzy biedzą się nad tworzeniem modeli nieznanych bliżej konstrukcji przeznaczonych dla wojska lub innych organizacji o podobnie podejrzliwym w stosunku do współplemieńców charakterze. To była tak zwana półprawda. Całą prawdę znał jedynie główny konstruktor – Tester. Wczesny rozwodnik, stracony długoterminowo dla ponownego związku małżeńskiego, pozyskany – jak sądził przedwcześnie – na wieki dla nauki. Niespełna czterdziestoletni inżynier, absolwent trzech fakultetów nauk ścisłych znakomitego uniwersytetu z zachodniej połaci kraju. Zdobyta w trakcie studiów wiedza stanowiła, notabene, niejednokrotnie uciążliwy balast w robocie, jaką naprawdę lubił wykonywać.

Naukowiec prezentował się doskonale: szczupły, energiczny mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej karnacji. Ubierał się bez ekstrawagancji, najczęściej na sportowo, i o każdej porze dnia wydawał się być świeżo ogolony. Czupryna Testera miała prawo doprowadzić do palpitacji serca każdego mistrza fryzjerskiego fachu. Stanowiła gąszcz kruczoczarnych, wiecznie splątanych, nieco przerośniętych kędziorów z nieśmiało przebijającymi się kosmykami siwizny na skroniach. Niestety, od szeregu lat zupełnie nieosiągalna dla chętnych golibrodów. Konstruktor zwykł sam przycinać niesforną, błyskawicznie odrastającą fryzurę. Sztukę samodzielnego strzyżenia do lustra w łazience akademika doskonalił od pierwszego roku studiów. Ten oszczędnościowy zwyczaj samoobsługi pielęgnował pieczołowicie. Oliwkowa cera wraz z okolonymi gęstymi rzęsami orzechowymi oczami spokojnie spoglądającymi na rozmówcę sugerowały rodowodowy związek z cieplejszymi rejonami globu. Inżynier nigdy nie podejmował tematu kraju pochodzenia przodków. Sam urodził się w pobliżu południowego krańca łańcucha gór Salomona. Wybitny specjalista w dziedzinie konstrukcji modeli latających należał do grona ludzi szczególnie dyskretnych. Nie zwykł dzielić się bez potrzeby z otoczeniem informacjami, z którymi stykał się na co dzień w twórczej, wyjątkowo stresującej pracy.

8.

Role rozdano wraz z przyjęciem nowych obowiązków, choć sam fantastyczny z pozoru pomysł dojrzewał znacznie wcześniej – podczas dłuższych przerw w trakcie studenckich balang i połączonych z nimi braterskimi więzami kociokwików.

Zawiązana ad hoc spółka postanowiła zbudować w połowie naturalnego bezzałogowca – biodrona. Mark zajął się rozpoznaniem możliwości wraz z genetycznym przygotowaniem sfery umownie określanej jako „materia organiczna”.

Zgodnie z obietnicą biolog natychmiast wyruszył na poszukiwania. W dalekie strony. Zimne i niebezpieczne. Wręcz dzikie. Podczas ostatniego pobytu w tajdze natknął się na paru osobników i wiedział, gdzie należy szukać. Potrafił grzebać do skutku nie tylko w ziemi – także w pamięci osób darzących go zaufaniem. Tunguzi zawierzyli mu już dawno i zaprowadzili, gdzie pójść należało. A potem pomogli to znaleźć. Szczęście, niezbędne każdemu badaczowi wyruszającemu na nieprzetarte szlaki, także dopisało śmiałkowi.

9.

Całą skomplikowaną stronę techniczną przedsięwzięcia wziął na siebie Tester. Zamiar, jaki mieli odwagę zrealizować, nosił wszelkie znamiona porywania się z motyką na słońce. Wstępnie planowali stworzenie prototypu w ciągu pięciu lat. Znaczna część czasu przypadła na robotę biologa – ponad trzy lata. Prędkość iście kosmiczna. Hardy, wówczas dobrowolny kawaler do wzięcia, harował dniami i nocami w swoim podziemnym laboratorium, eliminując kolejno – wedle przyjętych kryteriów – najmniej przydatne zdobycze spośród trzydziestu przywiezionych z wyprawy w stanie hibernacji okazów. Do najbardziej zaawansowanych prób wybrał pięć par wielkich syberyjskich ważek z gatunku straszek ogromnych (mutantus calibris) uznanych za gatunek wymarły. Stanowisko ważek mutantów odkrył dzięki pomocy miejscowych przewodników na rozlewisku rzeki Podkamiennej Tunguzkiej, w sercu tajgi – w pobliżu miejscu upadku sławnego Meteorytu w czerwcu 1908 roku.

10.

Powrót z odległych rubieży oznaczał dla Marka prawdziwą ekwilibrystykę intelektualną. Same zagwozdki obserwacyjno-badawcze. Wszystko okazało się istotne lub nad wyraz ważne: kolory, rozmiar, waga, wzajemny stosunek części ciała, czułość narządów zmysłów, odżywianie, oddychanie, rozród, termoregulacja, pozycja w odpoczynku etc., etc. – cała litania problemów do poznania i rozwiązania.

Natychmiast po dotarciu do domu badacz spenetrował zasoby biblioteki naukowej PS, wypożyczając całą literaturę przedmiotu. Z uporem maniaka pogłębiał i zdobywał wiedzę z zakresu zoologii stosowanej, entomologii, biomechaniki owada, fizjologii i zwyczajów ziemnowodnej ważki – popularnie określanej mianem żeglarki. Po kolejnej nieprzespanej nocy neurobiolog nie powstrzymał się od kąśliwego maila: „Tester, robię właśnie za kujona! KJM!”.

Przyjaciel odpisał niezwłocznie: „Młotka nie pożyczam! Kieruj się – jak to zazwyczaj czynisz – na nosa!”.

Mark nie przejął się przytykiem inżyniera. Rzeczywiście, jego organ węchu odznaczał się rozmiarem większym niż XXL, co poniekąd stanowiło powód do dumy właściciela, twierdzącego nie bez racji, że już w Cesarstwie Rzymskim wydatny nos oznaczał przynależność do elity rządzącej. W niektórych środowiskach do dnia dzisiejszego uchodzi również za niezbity dowód wybujałej nad przeciętną męskości…

W najprostszym ujęciu projekt zakładał skomplikowaną rekombinację genów. Ingerencję w najczulsze miejsca organizmu i ich funkcje. Zastosowanie uzyskanych w pracowni inhibitorów wzrostu… Uwzględnienie wpływu czynników środowiskowych… Oznaczenie feromonów, przemieszczenia w obrębie chromosomów… Wykorzystania zjawiska crossing-over etc. W konsekwencji badacz pragnął uzyskać, jak mawiał żartobliwie Tester, „mutanta do potęgi”. Zdolnego zarówno do znacznie wydłużonej w porównaniu z oryginałem samodzielnej egzystencji, jak też kompatybilności z układami scalonymi i całą aparaturą stworzoną ręką człowieka. Hardy miał fart. I kiedy należało, bywał pracusiem. Wyrobił się w terminie. Uzyskał osobnika o pożądanych cechach. Jako „tatuś” zaproponował nadać mu imię Ben. Tester niby „chrzestny” wyciągnął z rękawa atutową Benedictę. Nie tracąc czasu na jałowe przekonywania, przystali na tajne głosowanie. Otrzymany wynik brzmiał: 2:0 na korzyść Bena.

– Chłop potęgą jest i basta! – mruknął niedosłyszalnie Mark.

I zaraz wydobył zza pazuchy metalową piersiówkę. A nazajutrz przysiadł tak zwanych fałdów(co w wewnętrznym slangu przyjaciół znaczyło: pogonił do roboty szare komórki).

11.

Metodą prób i błędów, czasem na nosa, udało się skutecznie zreformować tryb i źródło uzyskiwania energii drapieżnego owada. W określonych okolicznościach, przy braku naturalnej „stołówki”, wykorzystując zjawisko kleptoplastii, Ben przejdzie na odżywianie glonami lub niewielkimi roślinami zawierającymi chlorofil, odkładający się w odwłoku ważki. W konsekwencji umożliwi to proces fotosyntezy prowadzący do samożywności. Dwa warianty – heterotroficzność i autotroficzność przypisane jednemu organizmowi – rozwiązywały definitywnie najtrudniejszą kwestię: niezakłócony cykl uzyskiwania energii niezbędnej do funkcjonowania. Granice eksperymentu sięgały okresu kilkunastu miesięcy i stawały się zupełnie realne. Jedyny mankament w dokonanym przełomie stanowiła niemożność przekazywania nabytych cech kolejnemu pokoleniu. Jednak tym drobiazgiem biolog nie zawracał sobie głowy. Nie zamierzał w przyszłości prowadzić hodowli zmutowanych owadów latających. Snuł zupełnie odmienne plany badawcze…

W ostatniej fazie prac Hardy poprosił Testera o przysłanie drogą kurierską odpowiednio zabezpieczonej próbki śliny. Po otrzymaniu przesyłki „zaszczepił” Bena sekwencją DNA inżyniera. Od tego momentu owad powinien zyskać umiejętność rozpoznawania swego „przywódcy stada” i reagować na jego wezwania. A także – nawet bez rozkazu – wracać instynktownie z każdego miejsca po wykonaniu misji. Podobnie jak to czyni wiele owadów społecznych (vide mrówki czy pszczoły trafiające bezbłędnie do siedliska po oblocie). Udało się wyposażyć Bena w zdolność wytwarzania feromonów odstraszających drapieżniki latające. Zakodowana cecha winna zapewnić bezpieczeństwo w trakcie długotrwałego lotu. Czające się pułapki natury biochemicznej i genetycznej Mark zdołał sprytnie ominąć.

Delikatny skądinąd owad z gatunku uznawanego od dawna za wymarły, w nowej postaci, niejako po liftingu, winien bez trudu pokonywać za jednym wylotem dystans półtora tysiąca kilometrów. Sprawdziwszy po raz n-ty listę dokonanych zmian anatomiczno-fizjologicznych, Mark przekazał „efekt” żmudnych i wielokrotnie ponawianych prób przyjacielowi do „dalszej obróbki”. Z radością i szczerym westchnieniem ulgi. Podobno młodzi naukowcy tak mają.Pozostałe osobniki poddane hibernacji – sztucznie wydłużonej diapauzie – stanowiły materiał rezerwowy na wszelki wypadek pozostając w pilnie strzeżonych zasobach pracowni Hardego. Reprezentacyjna ważka o wdzięcznym imieniu Ben zyskała kilkakrotnie na wielkości, przy nieznacznym wzroście wagi. Rozpiętość obu par równych, składanych skrzydeł sięgała metra, dorównując prawie wzorcowi z Sevres. Prawie – stanowi najczęściej bardzo cienką granicę…

12.

Tester przez te wszystkie lata również nie próżnował. Co miesiąc otrzymywał obszerny raport o stanie prac Hardy’ego przesyłany w zakodowanej formie pocztą elektroniczną. On z kolei informował wspólnika o własnych dokonaniach czy pojawiających się problemach. Razem ustalano kolejność następnych kroków. Tak zorganizowana współpraca zdawała się zmierzać w dobrym kierunku. Inżynier skoncentrował się na stworzeniu superlekkiej uprzęży dla przyszłego lotnika wzmacniającej całą budowę – przede wszystkim obie pary skrzydeł. Ulokował na odwłoku zestaw suchych baterii zasilających. Zaprojektował rodzaj opaski specjalnego przeznaczenia mocowanej na przedzie tułowia, wyposażonej w ściśle określoną liczbę zminiaturyzowanych układów scalonych, rejestrujących również parametry lotu. Skonstruował i podczepił na głowie Bena przemyślny zestaw kamer termo- i noktowizyjnych sprzężonych z punktowymi reflektorami. Sprawdził w różnych warunkach reakcje i sygnały zwrotne na wysyłane impulsy optyczne, magnetyczne, elektroniczne, wreszcie – radiowe. Wykombinował mikroskopijnego GPS-a wyposażonego w lokalizator i pulsator odstraszający, podwieszony w namiastce gondoli usytuowanej pod tułowiem. Eksperymentował – nie od razu uzyskując obiecujące rezultaty – z reakcją przyszłego zwiadowcy na polecenia głosowe. Rozlokował zwijane symetrycznie panele aluminiowych baterii słonecznych stanowiących alternatywne źródło energii. Balansował wciąż na kruchej krawędzi zachowania równowagi bio-elektronicznej… Wyposażył Bena w konsolę operacyjną. Wreszcie pozostała kardynalna kwestia mogąca zaważyć na powodzeniu karkołomnego przedsięwzięcia spółki Hardy–Tester.

13.

Wczesną jesienią, kiedy prace zmierzały ku końcowi, konstruktor poprosił szefa COC o miesięczny urlop. Wyjechał w niewiadomym kierunku. Towarzyszył mu najbliższy przyjaciel, neurobiolog, zamiłowany archeolog – człowiek bezwzględnie zaufany, mający doskonałe kontakty z ludźmi stojącymi na świeczniku luminarzy medycyny. Także tymi, których prace ze względu na bezpieczeństwo kraju objęto klauzulą całkowitej tajności. Można również rzec bez cienia przesady: zeszły z niepowołanych oczu do podziemia. I to była dubeltowa prawda. Zabieg, jakiemu poddał się dobrowolnie konstruktor w klinice stanowiącej integralną część ośrodka Serum Prawdy, odbył się w sali operacyjnej mieszczącej się trzy piętra pod ziemią. Jego przebieg udokumentowano na płycie DVD.

Fakt pozostał sekretem trzech osób. Jedyny ślad po wstawieniu implantów stanowiły niewielkie, szybko zarastające blizny skrywane błyskawicznie odrastającymi włosami. Pacjenta położono na czas rekonwalescencji w izolatce przeznaczonej dla vipów, strzeżonej całą dobę przez wewnętrzny monitoring. Już w trakcie rehabilitacji Tester czuł się mentalnie gotowy do zakończenia pracy nad swoistym perpetuum mobile, tworzonym wysiłkiem dwuosobowej spółki z nieograniczoną odwagą i fantazją. Zyskał ostatni impuls dla przyspieszenia stworzenia ostatecznego wyposażenia Bena – niewielkiego rozmiarami, potężnego możliwościami bioaparatu. Mark przywiózł potajemnie z Modelarni specjalny kask skonstruowany wcześniej przez planującego zawsze trzy kroki do przodu inżyniera.

Od tej chwili Tester stawał się jedynym człowiekiem na świecie mogącym sterować wszystkimi operacjami Bena za pośrednictwem wzmocnionych przez kask impulsów elektromagnetycznych wysyłanych ze zlokalizowanego w określonym płacie kory mózgowej ośrodka woli inżyniera. Wyjątkowo uprzywilejowana pozycja wystawiała go równocześnie na ogromne niebezpieczeństwo.

Okres rekonwalescencji minął błyskawicznie. Konstruktor w świetnej kondycji powrócił do COC, nie komentując trzydziestu dni nieobecności. Nikt z ekipy nie próbował indagować małomównego szefa. Niestety najistotniejsza część jednej z trzech kopii nagrania całej operacji została nielegalnie przegrana i wysłana w nieznanym kierunku.

W następnym tygodniu pełen wigoru inżynier dokończył wyposażanie w potężne zasilacze zaprojektowanego dla siebie kasku kryjącego tajemnice, jakich nie zdradził nawet Hardemu.

14.

Ciąg skalistych wzniesień ciągnących się z południa na północ kontynentu na przestrzeni ponad tysiąca kilometrów, oznaczonych na mapach jako pasmo Gór Salomona, stanowił zagadkowy twór geologiczny. Z nieznanej przyczyny prawie w połowie długości nagle urywał się, a powstały uskok wypełniał niezmierzony, podobny kształtem do ogromnej stolnicy, usytuowany poprzecznie w stosunku do głównej grani płaskowyż. Gigantyczna płaszczyzna stanowiła naturalną, nieprzebytą granicę pomiędzy obiema częściami łańcucha. Stromo wznoszące się zbocza płaskowyżu porastał od wieków starodrzew stanowiący bezładną mieszaninę świerków i sosen. Na dole trafiały się wiekowe buki. Dziwaczna formacja do złudzenia przypominała potężny, ścięty w połowie wysokości graniastosłup. Wydawało się, że przed wiekami jakaś przepotężna siła uformowała niespotykany w przyrodzie układ skalny. Sporadyczne obserwacje satelitarne sugerowały istnienie na przekraczającej circa stu tysięcy akrów powierzchni, bliźniaczych, sąsiadujących ze sobą kraterów nieznanego pochodzenia. Można było odnieść wrażenie, jakby ktoś z ogromną siłą wcisnął w gładką powierzchnię dwie wielkanocne baby uformowane z litej skały. Dwukrotnie organizowane przez zaintrygowanych glacjologów ekspedycje nie dostarczyły spodziewanych informacji na temat genezy zagadkowych dziur w ziemi. Zaowocowały natomiast dramatycznymi wydarzeniami. Tragiczny bilans ostatniej wyprawy doprowadził do zdecydowanej interwencji mundurowych. Zadziałali szybko, sprawdzoną metodą. Ogrodzono wysokim ciągnącym się dziesiątki kilometrów płotem pod napięciem całą podstawę ogromnej bryły, wystawiając w miejscach stycznych z lokalnymi drogami tabliczki zakazujące nie tylko wchodzenia na zamknięty teren, ale wykonywania zdjęć, filmowania itp. Trefny region niezwłocznie uznano za oficjalnie podlegający jurysdykcji wojskowej, grożąc wysokimi karami osobom forsującym ogrodzenie. Dla podniesienia rangi prowadzonej akcji wokół płaskowyżu zorganizowano lotne dwuosobowe patrole wojskowych wyposażonych w liczniki Geigera-Mullera. Dzień i noc uzbrojeni strażnicy monitorowali teren, nie udzielając postronnym żadnych informacji dotyczących poziomu i rodzajów promieniowania jądrowego. Sama nazwa nieznanego w tych okolicach przyrządu pomiarowego stanowiła rodzaj straszaka, choć nie dla wszystkich.

Jak wiadomo, wszelkie zakazy mają to do siebie, że są nagminnie łamane, a nieprzestrzeganie zabronionych wypraw w leśne ostępy i zagadkowe wąwozy, nakręcały kolejnych śmiałków do przekraczania wyznaczonej prawem kaduka granicy. Napięcie prądu w przewodach ogrodzenia wkrótce wysiadło, zaś niewidzialna ręka równie sprawnie zdemontowała wzniesioną barierę. Wojskowych szybko znudziły sporadyczne obserwacje terenu i prędko wynieśli się w bardziej atrakcyjne rejony.

Tamte czasy poszły w zapomnienie. Nowe wypadki przyćmiły odległe wydarzenia. Świadkowie wymarli, a pamięć, która mogła zapobiec nadchodzącej tragedii, powędrowała do lamusa historii. Tylko jeden człowiek nie zapomniał. Stary. On pamiętał tamten niebosiężny, smolisty dym unoszący się tygodniami nad okolicą po zakończeniu drugiej – częściowo udanej – ekspedycji. I znał jego przyczynę. Większość widzów zaliczała zjawisko do skutków wybuchu średniej wielkości wulkanu. Stary miał zupełnie inny pogląd na przyczynę śmiertelnej zawiesiny, która wygoniła z domów mieszkańców najbliższej okolicy. Lecz milczał.

15.

Dawno naszkicował pierwszą myśl, wokół której będzie krążył, uparcie budując nieakceptowaną powszechnie w środowisku badaczy teorię: meteoryt tunguski nie był odłamkiem Kosmosu. Stanowił ponad wszelką wątpliwość transportowy pojazd tajemniczej cywilizacji i celowo podzielił swój nieznany ładunek na kilka fragmentów, zanim rozbił się w wyniku awarii na bezdrożach syberyjskiej tajgi, wywołując lawinę niespotykanych wcześniej zdarzeń. Główna część wędrowała latami – pchana sobie znanym impulsem – drążąc w skałach tak głęboko, że nawet wyobraźnia największych fantastów nie sięgała nigdy tak daleko. Na obcy kontynent. Na dziwny płaskowyż. Nie bacząc na liczne głosy prześmiewców, sprecyzował zasadnicze założenia oryginalnych przemyśleń i zdołał je ogłosić w znanym z popierania nietuzinkowych poglądów periodyku. Prezentował typ naukowca posiadającego oprócz dociekliwego intelektu ogromny ładunek fantazji.

16.

Unikatowy dron, prototyp o kryptonimie „Ważka”, zaprojektowany w wersji stealth, zerwał się ze smyczy – a mówiąc precyzyjnie: wykorzystał chwilową nieuwagę obsługi i wypiął się z uwięzi. Wkrótce szybował ku odległym o dziesiątki mil kraterom, niknąc w ciągu kilku sekund za widnokręgiem. Co gorsza, główny autor projektu nie miał zielonego pojęcia o tym brzemiennym w skutki fakcie.

Zgrabna biomaszyna usamodzielniła się. Przemeblowała misternie zaprogramowany ręką twórcy system operacyjny, wprowadzając nowe sekwencje algorytmów wydedukowanych w rozbudzonej przypadkowym impulsem sztucznej inteligencji. Po kilkugodzinnym, podzielonym na etapy przelocie przyczaiła się chwilowo u podnóża poszarpanego łańcucha górskiego, by ostatecznie wylądować w centralnej części płaskowyżu, w pobliżu krawędzi porośniętego krzewami krateru. Starannie złożyła skrzydełka i uderzyła w kimono, przechodząc w stan wielotygodniowej hibernacji… A świeżutkie płatki śniegu łagodnie przykryły warstwą puchu odważnego lotnika. Byle do wiosny…

17.

Kapitan Joanna właśnie zaczynała pić pierwszą poranną kawę, zerkając z ukosa na leżące przed nią meldunki z nocnej służby. Luzaczka z natury, ubierała się w sposób odzwierciedlający zdecydowany pogląd na wymagania współczesnej mody. Precyzując – ostentacyjnie ignorowała zalecenia modelek typu zwichnięty wieszak. Chociaż figurą dorównywała niejednej panience z wybiegu, a wiele pretendentek do tytułu topmodelki przewyższała nie tylko wzrostem, ale i intelektem, preferowała styl człowieka wolnych przestrzeni. Na co dzień wbijała się w komplet ciuchów ze ścieralnego jeansu i wydawała się wyjątkowo zadowolona z bardzo indywidualnego podejścia do stroju damy. Bo damą była pani kapitan z całą pewnością.

Tego obfitującego w niespodzianki dnia jej spojrzenie należałoby zaliczyć do grona tzw. ostro kosych.

Myliłby się, kto by sądził, że pani komendant czuje awersję do służbowego munduru wiszącego zazwyczaj w niewielkiej szafie osobistego gabinetu. Ona nie znosiła uniformu z prozaicznej przyczyny: regulaminowa długość spódnicy sięgała centymetr poniżej krągłych kolan, a na taki obciach Joanna nie mogła sobie pozwolić. Jej wszystkie miniówy miały wymiary odpowiadające nawet najbardziej wybrednym gustom płci przeciwnej i komendantka nie zamierzała w tej materii wprowadzać rewolucyjnych zmian. Regulaminowy spór o długość spódnicy – wygrany przez upartą rudowłosą – zaowocował dyscyplinarnym, acz dyskretnym zesłaniem upartego oficera do obecnego miejsca pełnienia służby. W powszechnej opinii – w głębokim terenie zwanym zadupiem. Argumentem nie do zbicia dla przełożonych pieguski okazała się rzucona na odjezdne pokrętnie brzmiąca aluzja. Joanna z niewinną minką objaśniła, że jej nogi wyrosły grubo ponad policyjną przeciętną i kwatermistrzostwo winno okazywać wdzięczność za możliwość zaoszczędzenia niemałego grosza na szyciu regulaminowego uniformu. Komisja pokiwała tylko skołowanymi głowami i więcej nie dyskutowała z zajadłą zwolenniczką mini.

Długonoga czerwonowłosa pieguska