Crescendo - Becca Fitzpatrick - ebook + książka
NOWOŚĆ

Crescendo ebook

Becca Fitzpatrick

4,2

36 osób interesuje się tą książką

Opis

 

Upadły anioł, który odzyskał skrzydła
Dziewczyna, która za nim szaleje
Mroczna przeszłość, która zabija
Drugi tom kultowej sagi  „Szeptem” o zakazanej miłości!

 

Nora w końcu jest z Patchem, swoim aniołem stróżem, który poświęcił dla niej marzenie o zostaniu człowiekiem. Dlaczego więc nie jest tak pięknie, jak mogłoby być? Dlaczego Patch coraz bardziej się od niej oddala, a nawet wydaje się zainteresowany Marcie Millar – jej największą rywalką i prześladowczynią?
Dziewczyna coraz częściej śni o zmarłym ojcu. W jej głowie pojawiają się podejrzenia, że Patch może mieć coś wspólnego z nagłym odejściem taty. W poszukiwaniu prawdy Nora zapuszcza się w niebezpieczne rejony, pewna, że Patch będzie nad nią czuwał. Zgłębiając zagadki przeszłości, zaczyna się zastanawiać, po czyjej stronie tak naprawdę stoi jej ukochany…

 

Nora i Patch są sobie przeznaczeni, ale czy unikną zdrad i pokonają razem mrok?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
10
3
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana__97

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
mater0pocztaonetpl

Nie oderwiesz się od lektury

wow wow wow.... chcę więcej
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Cre­scendo
Co­py­ri­ght © 2010 by Becca Fitz­pa­trick Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agnieszka Fu­liń­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024 Pierw­sze wy­da­nie książki w prze­kła­dzie Agnieszki Fu­liń­skiej uka­zało się na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Otwar­tego (re­dak­cja: Anna Ma­ło­cha, ad­iu­sta­cja i ko­rekta: d2d.pl), Kra­ków 2011.
Opieka re­dak­cyjna: Mał­go­rzata Wró­blew­ska
Ko­rekta: Agnieszka Ada­miak
Pro­jekt okładki: Lucy Ruth Cum­mins
Fo­to­gra­fia na okładce: © 2010 by Ja­mes Porto
Ad­ap­ta­cja okładki: Grze­gorz Ara­szew­ski /ga­rasz.pl
Wy­da­nie I w tej edy­cji
ISBN 978-83-67784-46-7
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Po­dzię­ko­wa­nia dla Jenn Mar­tin i Re­beki Sut­tonza nad­przy­ro­dzoną moc przy­jaźni.

Dzię­kuję także T. J. Frit­scheza pro­po­zy­cję na­zwa­nia bo­ha­tera imie­niem Eca­nus.

PRO­LOG

COL­DWA­TER, MA­INE,CZTER­NA­ŚCIE MIE­SIĘCY TEMU

Gałązki bie­lu­nia dra­pały w okno ni­czym palce, Har­ri­son Grey za­zna­czył więc stronę w książce, nie mo­gąc dłu­żej czy­tać w tym ha­ła­sie. Wście­kły wio­senny wiatr ata­ko­wał farmę przez całą noc, wy­jąc, gwiż­dżąc i spra­wia­jąc, że okien­nice mo­no­ton­nie ude­rzały w de­ski. Ka­len­darz wska­zy­wał już ma­rzec, ale Har­ri­son wie­dział do­brze, że do wio­sny jesz­cze da­leko. Przy ta­kiej bu­rzy nie zdzi­wiłby się, gdyby rano oko­licę po­kry­wała mroźna biel.

Chcąc za­głu­szyć przej­mu­jące wy­cie wia­tru, na­ci­snął gu­zik pi­lota i włą­czył Ombra mai fù Bo­non­ci­niego. Na­stęp­nie do­rzu­cił do ognia ko­lejne po­lano, za­da­jąc so­bie nie po raz pierw­szy py­ta­nie, czy ku­piłby tę farmę, gdyby wie­dział, ile drewna po­trzeba na ogrza­nie jed­nego nie­wiel­kiego po­koju, a co do­piero wszyst­kich dzie­wię­ciu.

Roz­legł się prze­ni­kliwy dźwięk te­le­fonu.

Har­ri­son pod­niósł słu­chawkę po dru­gim dzwonku, spo­dzie­wa­jąc się, że usły­szy głos naj­lep­szej przy­ja­ciółki swo­jej córki, która miała okropny zwy­czaj dzwo­nić późno wie­czo­rem, by po­ra­dzić się w spra­wie za­da­nia do­mo­wego.

W słu­chawce usły­szał naj­pierw płytki, szybki od­dech, a po­tem wśród trzesz­cze­nia roz­legł się głos.

– Mu­simy się spo­tkać. Jak szybko mo­żesz tu przy­je­chać?

Ten głos wy­peł­nił Har­ri­sona: upiór sprzed lat, prze­ni­ka­jący go do ko­ści mro­zem. Dawno już go nie sły­szał, mu­siało więc zda­rzyć się coś nie­do­brego. Bar­dzo nie­do­brego. Uzmy­sło­wił so­bie, że słu­chawka w jego ręce jest śli­ska od potu, a całe ciało ma na­pięte.

– Za go­dzinę – od­po­wie­dział bez emo­cji.

Nie spie­szył się z odło­że­niem słu­chawki. Za­mknął oczy, a jego my­śli bez­wied­nie po­wę­dro­wały w prze­szłość. Był taki okres, pięt­na­ście lat temu, kiedy za­mie­rał na dźwięk dzwonka te­le­fonu, a mi­ja­jące se­kundy wa­liły ni­czym bębny, gdy cze­kał, aż po dru­giej stro­nie ode­zwie się głos. Z cza­sem, kiedy rok po roku na­stę­po­wały po so­bie spo­kojne lata, zdo­łał sa­memu so­bie wmó­wić, że jest czło­wie­kiem, który uciekł du­chom swo­jej prze­szło­ści. Czło­wie­kiem, który wie­dzie zwy­czajne ży­cie, czło­wie­kiem z piękną ro­dziną. Czło­wie­kiem, który nie musi się ni­czego bać.

Sto­jąc w kuchni nad zle­wem, Har­ri­son na­lał so­bie szklankę wody, ale za­raz ją wy­lał. Na ze­wnątrz było ciemno, a jego blade od­bi­cie w oknie pa­trzyło pro­sto na niego. Har­ri­son ski­nął głową, jakby dla prze­ko­na­nia sie­bie, że wszystko bę­dzie w po­rządku. Jed­nak jego wzrok mó­wił coś zu­peł­nie in­nego.

Roz­luź­nił kra­wat, żeby zmniej­szyć nieco na­pię­cie, które zda­wało się roz­cią­gać jego skórę, i na­lał so­bie ko­lejną szklankę. Woda prze­pły­nęła przez jego gar­dło nie­spo­koj­nie, jakby chciała za­wró­cić bieg. Po­sta­wił szklankę w zle­wie i się­gnął po klu­czyki le­żące na bla­cie, wa­ha­jąc się jesz­cze przez mo­ment, czy nie zmie­nić zda­nia.

Har­ri­son za­par­ko­wał sa­mo­chód przy kra­węż­niku i wy­łą­czył świa­tła. Sie­dząc w ciem­no­ści i wy­dy­cha­jąc kłęby pary, spo­glą­dał na znaj­du­jące się w opła­ka­nym sta­nie ce­glane sze­re­gowe domki w pod­łej dziel­nicy Por­t­land. Mi­nęło wiele lat – do­kład­nie pięt­na­ście – od­kąd ostatni raz po­sta­wił nogę w tej oko­licy, a zmu­szony po­le­gać na przy­rdze­wia­łej pa­mięci, nie był pewny, czy za­trzy­mał się we wła­ści­wym miej­scu. Otwo­rzył scho­wek na rę­ka­wiczki i wy­jął stam­tąd po­żół­kły ka­wa­łek pa­pieru. 1565 Mon­roe. Miał wła­śnie wy­siąść z sa­mo­chodu, ale za­nie­po­ko­iła go ci­sza pa­nu­jąca na ulicy. Się­gnął pod sie­dze­nie, wy­do­był na­ła­do­wa­nego smith & we­ssona i wsu­nął go za pa­sek spodni na ple­cach. Nie po­słu­gi­wał się bro­nią od cza­sów stu­denc­kich i ni­gdy poza strzel­nicą. W obo­la­łej, nie­zdol­nej do my­śle­nia gło­wie tłu­kła się na­dzieja, że jego do­świad­cze­nia z bro­nią będą ta­kie same rów­nież za go­dzinę.

Stu­kot bu­tów Har­ri­sona od­bi­jał się echem na pu­stym chod­niku, ale on pró­bo­wał nie zwra­cać na to uwagi, sku­pia­jąc się ra­czej na cie­niach rzu­ca­nych przez sre­brzy­sty księ­życ. Otu­la­jąc się szczel­niej płasz­czem, mi­jał cia­sne po­dwórka ogra­ni­czone pło­tami z me­ta­lo­wej siatki oraz znaj­du­jące się za nimi domy: ciemne i prze­ra­ża­jąco ci­che. Dwa razy miał wra­że­nie, że ktoś za nim idzie, ale gdy spoj­rzał za sie­bie, nie do­strzegł ni­kogo.

Na Mon­roe 1565 wszedł przez furtkę i udał się na tył bu­dynku. Za­pu­kał raz i do­strzegł cień po­ru­sza­jący się za fi­ranką.

Drzwi za­skrzy­piały.

– To ja – po­wie­dział Har­ri­son ci­cho.

Drzwi uchy­liły się je­dy­nie na tyle, żeby mógł wśli­zgnąć do środka.

– Ktoś szedł za tobą? – za­py­tał głos.

– Nie.

– Ona ma pro­blem.

Serce Har­ri­sona przy­spie­szyło.

– Jaki pro­blem?

– Kiedy skoń­czy szes­na­ście lat, on po nią przyj­dzie. Mu­sisz za­brać ją da­leko stąd. W miej­sce, gdzie jej ni­gdy nie znaj­dzie.

Har­ri­son po­krę­cił głową.

– Nie ro­zu­miem...

Prze­rwało mu groźne spoj­rze­nie.

– Kiedy za­war­li­śmy tę umowę, po­wie­dzia­łem ci, że pew­nych rze­czy nie bę­dziesz ro­zu­miał. Szes­na­ście lat to prze­klęty wiek... w moim świe­cie. Tyle po­wi­nie­neś wie­dzieć – za­koń­czył szorstko.

Dwaj męż­czyźni przy­glą­dali się so­bie, aż w końcu Har­ri­son ostroż­nie przy­tak­nął.

– Mu­sisz za­cie­rać ślady – usły­szał. – Do­kąd­kol­wiek się udasz, mu­sisz za­czy­nać od nowa. Nikt nie może wie­dzieć, że przy­by­łeś z Ma­ine. Nikt. On ni­gdy nie prze­sta­nie jej szu­kać. Ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem.

Ale czy moja żona zro­zu­mie? A Nora?, po­my­ślał z lę­kiem.

Wzrok Har­ri­sona przy­zwy­cza­jał się do ciem­no­ści i męż­czy­zna zdzi­wił się, że sto­jący przed nim czło­wiek wy­gląda, jakby się nie po­sta­rzał na­wet o dzień od ich ostat­niego spo­tka­nia. Prawdę mó­wiąc, nie po­sta­rzał się o dzień od czasu stu­diów, kiedy spo­tkali się jako współ­lo­ka­to­rzy i szybko za­przy­jaź­nili. „Ciem­ność robi mi psi­kusy?”, za­sta­na­wiał się Har­ri­son. Nie wi­dział in­nego wy­tłu­ma­cze­nia. Ale coś jed­nak się zmie­niło. U pod­stawy szyi swego przy­ja­ciela do­strzegł nie­wielką bli­znę. Har­ri­son cof­nął się z nie­sma­kiem na wi­dok tego zna­mie­nia. Piętno było wy­pu­kłe i lśniące, nie więk­sze od ćwierć­do­la­rówki. Miało kształt za­ci­śnię­tej pię­ści. Ku swemu prze­ra­że­niu Har­ri­son uświa­do­mił so­bie, że jego przy­ja­ciel zo­stał na­zna­czony. Jak by­dło.

Męż­czy­zna wy­czuł kie­ru­nek spoj­rze­nia Har­ri­sona i jego wzrok zhar­dział w od­ru­chu obron­nym.

– Ist­nieją lu­dzie, któ­rzy chcie­liby mnie znisz­czyć. Zde­mo­ra­li­zo­wać i zde­hu­ma­ni­zo­wać. Ra­zem z za­ufa­nym przy­ja­cie­lem po­wo­ła­li­śmy sto­wa­rzy­sze­nie. Wciąż przyj­mu­jemy no­wych człon­ków. – Urwał w pół od­de­chu, jakby nie­pewny, ile jesz­cze może po­wie­dzieć, po czym do­koń­czył po­spiesz­nie: – Zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy to sto­wa­rzy­sze­nie, żeby za­pew­nić so­bie ochronę, a ja zło­ży­łem mu przy­sięgę wier­no­ści. Je­śli znasz mnie tak do­brze jak kie­dyś, wiesz, że zro­bię wszystko, żeby bro­nić swo­ich in­te­re­sów. – Znów urwał, po czym do­dał nie­mal obo­jęt­nie: – I swo­jej przy­szło­ści.

– Na­pięt­no­wali cię – po­wie­dział Har­ri­son z na­dzieją, że jego przy­ja­ciel nie wy­czuje obrzy­dze­nia, które nim wstrzą­sało.

Tam­ten le­d­wie za­szczy­cił go spoj­rze­niem.

Chwilę póź­niej Har­ri­son po­tak­nął na znak, że ro­zu­mie, na­wet je­śli nie ak­cep­tuje. Im mniej wie­dział, tym le­piej. Jego przy­ja­ciel dał mu to do zro­zu­mie­nia nie­skoń­cze­nie wiele razy.

– Jest coś jesz­cze, co mogę zro­bić?

– Za­pew­nij jej bez­pie­czeń­stwo.

Har­ri­son po­pra­wił oku­lary.

– Po­my­śla­łem, że mo­żesz chcieć wie­dzieć, że jest zdrowa i silna – za­czął nie­pew­nie. – Na­zwa­li­śmy ją Nor...

– Nie chcę, że­byś mi przy­po­mi­nał jej imię – prze­rwał mu szorstko przy­ja­ciel. – Zro­bi­łem wszystko, co w mo­jej mocy, żeby wy­ma­zać je z pa­mięci. Nie chcę wie­dzieć nic o tej dziew­czy­nie. Chcę, żeby w mo­ich my­ślach nie po­zo­stał ża­den ślad po niej, że­bym nie mógł prze­ka­zać temu dra­niowi żad­nej in­for­ma­cji. – Od­wró­cił się, a Har­ri­son uznał to za znak, że roz­mowa zo­stała za­koń­czona. Stał jesz­cze przez chwilę, bo na usta ci­snęły mu się dzie­siątki py­tań, ale jed­no­cze­śnie wie­dział do­sko­nale, że nic nie uzy­ska, na­ci­ska­jąc. Zdu­sił w so­bie po­trzebę zro­zu­mie­nia cze­go­kol­wiek z tego mrocz­nego świata, na który jego córka ni­jak nie za­słu­żyła, i wy­szedł.

Prze­szedł za­le­d­wie jedną prze­cznicę, kiedy nocną ci­szę roz­darł wy­strzał z pi­sto­letu. Har­ri­son padł na zie­mię i ob­ró­cił się.

Jego przy­ja­ciel.

Roz­legł się ko­lejny wy­strzał i Har­ri­son, nie­wiele my­śląc, po­biegł pę­dem z po­wro­tem do domu. Wpadł przez furtkę i prze­biegł przez po­dwórko. Był już pra­wie za ro­giem, kiedy za­trzy­mał się, sły­sząc od­głosy kłótni. Po­mimo przej­mu­ją­cego zimna był mo­kry od potu. Po­dwó­rze za do­mem skry­wała ciem­ność, za­czął się więc prze­su­wać wzdłuż płotu, ostroż­nie, żeby nie po­ru­szyć ka­mieni i nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści, aż wresz­cie uj­rzał tylne drzwi.

– Daję ci ostat­nią szansę – po­wie­dział gładki, spo­kojny głos, któ­rego Har­ri­son nie roz­po­znał.

– Idź do dia­bła – burk­nął jego przy­ja­ciel.

Trzeci wy­strzał. Przy­ja­ciel za­wył z bólu, a strze­la­jący krzyk­nął do niego:

– Gdzie ona jest?

Serce chciało mu wy­sko­czyć z piersi, ale wie­dział, że musi dzia­łać. Jesz­cze pięć se­kund i bę­dzie za późno. Prze­su­nął dłoń na plecy i wy­cią­gnął re­wol­wer. Ujął go w obie dło­nie, żeby usta­bi­li­zo­wać lufę, prze­su­nął się ku drzwiom, za­cho­dząc ciem­no­wło­sego strzelca od tyłu. Har­ri­son zo­ba­czył za nim swo­jego przy­ja­ciela, lecz kiedy ich oczy się spo­tkały, do­strzegł w nich nie­po­kój.

– Ucie­kaj!

Har­ri­son usły­szał gło­śny jak dzwon roz­kaz swo­jego przy­ja­ciela i przez mo­ment był prze­ko­nany, że tam­ten wy­krzy­czał go na głos. Ale kiedy strze­lec nie od­wró­cił się, Har­ri­son uświa­do­mił so­bie z lo­do­wa­tym zmie­sza­niem, że ten wy­raźny roz­kaz roz­brzmiał w jego gło­wie.

Nie, po­my­ślał, po­trzą­sa­jąc w mil­cze­niu głową. Jego po­czu­cie lo­jal­no­ści prze­wa­żało na­wet to wszystko, czego nie był w sta­nie zro­zu­mieć. To był czło­wiek, z któ­rym spę­dził naj­lep­sze cztery lata swo­jego ży­cia. To on po­znał go z obecną żoną. Nie zo­stawi go na pa­stwę za­bójcy.

Har­ri­son na­ci­snął spust. Usły­szał gło­śny wy­strzał i cze­kał, aż strze­lec upad­nie na zie­mię. Od­dał ko­lejny strzał. I jesz­cze je­den.

Ciem­no­włosy mło­dzie­niec od­wró­cił się po­woli. Po raz pierw­szy w ży­ciu Har­ri­son czuł au­ten­tyczne prze­ra­że­nie. Bał się tego mło­dego czło­wieka sto­ją­cego przed nim z bro­nią w ręku. Bał się śmierci. Bał się o swoją ro­dzinę.

Na­gle roz­legł się strzał i Har­ri­son po­czuł, jak kule roz­dzie­rają jego ciało ogniem, który zda­wał się roz­bi­jać go na ty­siąc ka­wał­ków. Upadł na ko­lana. Przed oczami za­mi­go­tała mu roz­myta twarz żony, a na­stęp­nie córki. Otwo­rzył usta, by wy­mó­wić ich imiona, i usi­ło­wał zna­leźć spo­sób, żeby ja­koś prze­ka­zać im, jak bar­dzo je ko­cha, za­nim bę­dzie za późno.

Młody czło­wiek trzy­mał te­raz Har­ri­sona, cią­gnąc go w za­ułek za do­mem. Har­ri­son czuł, że traci świa­do­mość, kiedy bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał sta­nąć na nogi. My­ślał tylko o tym, by nie za­wieść córki, nie bę­dzie prze­cież ni­kogo, kto by ją chro­nił. Ten czar­no­włosy strze­lec od­naj­dzie ją i – je­śli jego przy­ja­ciel miał ra­cję – za­bije.

– Kim je­steś? – za­py­tał, czu­jąc, że każde słowo roz­rywa mu pierś. Trzy­mał się na­dziei, że jest jesz­cze czas. Może uda mu się ostrzec Norę z za­świa­tów, z miej­sca, które ota­czało go ni­czym ty­siące po­ma­lo­wa­nych na czarno spa­da­ją­cych piór.

Młody czło­wiek ob­ser­wo­wał Har­ri­sona przez chwilę, za­nim cień uśmie­chu zmą­cił jego lo­do­waty wy­raz twa­rzy.

– Źle my­śla­łeś. Jest zde­cy­do­wa­nie za późno.

Har­ri­son pod­niósł wzrok, zdu­miony, że za­bójca znał jego my­śli, i nie mógł opę­dzić się od py­ta­nia, ile razy ten młody czło­wiek stał w tej sa­mej po­zie, prze­ni­ka­jąc my­śli umie­ra­ją­cych lu­dzi. Z pew­no­ścią nie­mało.

Jakby na po­twier­dze­nie swo­jego do­świad­cze­nia, mło­dzie­niec bez wa­ha­nia wy­ce­lo­wał pi­sto­let, a Har­ri­son zo­rien­to­wał się, że pa­trzy w lufę broni. Roz­błysk świa­tła wy­strzału był ostat­nim ob­ra­zem, jaki zo­ba­czył.

1

DEL­PHIC BE­ACH, MA­INE,WSPÓŁ­CZE­ŚNIE

Patch stał za mną, roz­luź­niony, opie­ra­jąc dło­nie na mo­ich bio­drach. Miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i szczu­płą, ale atle­tyczną bu­dowę, któ­rej nie mo­gły ukryć na­wet luźne dżinsy i pod­ko­szu­lek. Ko­lor jego wło­sów, po­dob­nie jak oczu, za­wsty­dziłby naj­ciem­niej­szą noc. Jego sek­sowny uśmiech zwia­sto­wał kło­poty, ale uzna­łam, że nie wszyst­kie kło­poty są złe.

Nocne niebo oświe­tlały fa­jer­werki, opa­da­jąc wie­lo­barw­nymi ka­ska­dami do Atlan­tyku. Tłum wzdy­chał z za­chwytu. Był późny czer­wiec i Ma­ine wła­śnie go­to­wało się do skoku na główkę w peł­nię lata, świę­tu­jąc po­czą­tek dwóch mie­sięcy słońca, pia­sku i tu­ry­stów z wy­pcha­nymi port­fe­lami. Ja świę­to­wa­łam dwa mie­siące słońca, pia­sku i mnó­stwa czasu sam na sam z Pat­chem. Za­pi­sa­łam się na je­den kurs szkoły let­niej – z che­mii – i poza tym jed­nym wy­jąt­kiem za­mie­rza­łam po­zwo­lić Pat­chowi za­wład­nąć ca­łym moim wol­nym cza­sem.

Straż po­żarna od­pa­lała sztuczne ognie w doku, który był od nas od­da­lony o dwie­ście me­trów, po każ­dym wy­bu­chu czu­łam więc wi­bra­cje w pia­sku pod sto­pami. Nieco ni­żej fale roz­bi­jały się o plażę, a świą­teczna mu­zyka grała na pełny re­gu­la­tor. Za­pach waty cu­kro­wej, po­pcornu i gril­lo­wa­nego mięsa wi­siał w po­wie­trzu, a mój żo­łą­dek przy­po­mi­nał mi, że nie ja­dłam nic od lun­chu.

– Idę po che­ese­bur­gera – po­wie­dzia­łam. – Przy­nieść ci coś?

– Nic z li­sty dań.

Uśmiech­nę­łam się.

– Flir­tu­jesz ze mną, Patch?

Po­ca­ło­wał mnie w czu­bek głowy.

– Jesz­cze nie. Przy­niosę ci tego bur­gera. Po­patrz so­bie na ostat­nie fa­jer­werki.

Chwy­ci­łam go za sprzączkę od pa­ska, żeby go za­trzy­mać.

– Dzięki, ale to ja za­ma­wiam. Nie chcę czuć się dłużna.

Uniósł py­ta­jąco brwi.

– Kiedy ostat­nio dziew­czyna sprze­da­jąca ham­bur­gery po­zwo­liła ci za­pła­cić za je­dze­nie?

– Ja­kiś czas temu.

– To zna­czy ni­gdy. Zo­stań tu­taj. Je­śli cię zo­ba­czy, ja spę­dzę resztę wie­czoru z wy­rzu­tami su­mie­nia.

Patch otwarł port­fel i wy­cią­gnął dwu­dzie­sto­do­la­rówkę.

– Daj jej po­rządny na­pi­wek.

Tym ra­zem ja unio­słam brwi.

– Usi­łu­jesz od­ku­pić te wszyst­kie razy, kiedy wzią­łeś dar­mowe je­dze­nie?

– Kiedy ostatni raz za­pła­ci­łem, go­niła mnie i we­pchnęła mi pie­nią­dze do kie­szeni. Sta­ram się unik­nąć ko­lej­nego ob­ma­cy­wa­nia.

Brzmiało to nie­zbyt wia­ry­god­nie, ale zna­jąc Pat­cha, za­pewne było prawdą.

Po­szu­ka­łam końca dłu­giej ko­lejki wo­kół wózka z ham­bur­ge­rami i zna­la­złam go przy wej­ściu do znaj­du­ją­cej się pod da­chem ka­ru­zeli. Są­dząc po licz­bie osób, oce­ni­łam cze­ka­nie na zło­że­nie za­mó­wie­nia na ja­kieś pięt­na­ście mi­nut. Jedna budka z ham­bur­ge­rami na ca­łej plaży. To spra­wiało cał­kiem nie­ame­ry­kań­skie wra­że­nie.

Po kilku mi­nu­tach nie­spo­koj­nego ocze­ki­wa­nia, gdy chyba dzie­siąty raz omia­ta­łam oko­licę znu­dzo­nym wzro­kiem, do­strze­głam Mar­cie Mil­lar sto­jącą nieco za mną. Mar­cie i ja by­ły­śmy na sie­bie ska­zane już od przed­szkola, a przez te je­de­na­ście lat na­pa­trzy­łam się na nią wię­cej, niż­bym chciała. To przez nią cała szkoła re­gu­lar­nie oglą­dała moją bie­li­znę. W pierw­szej kla­sie gim­na­zjum Mar­cie miała zwy­czaj kraść mój sta­nik z szafki w sali gim­na­stycz­nej i przy­pi­nać go do ta­blicy in­for­ma­cyj­nej pod se­kre­ta­ria­tem, ale cza­sem w przy­pły­wie fan­ta­zji wy­wie­szała go na środku sto­łówki – na­peł­nia­jąc obie mi­seczki w roz­mia­rze A bu­dy­niem wa­ni­lio­wym i ozda­bia­jąc to wi­sien­kami ma­ra­schino. Tak, wiem, miało to klasę. Spód­nice Mar­cie były o dwa roz­miary za małe i dwa­na­ście cen­ty­me­trów za krót­kie. Była ru­dawą blon­dynką i do tego miała wy­miary pa­tyczka od lo­dów: ob­róć ją bo­kiem, a prak­tycz­nie znik­nie. Je­śli gdzieś ist­niała ta­blica, na któ­rej za­pi­sy­wano wy­niki na­szej ry­wa­li­za­cji, to je­stem prze­ko­nana, że Mar­cie miała dwa razy tyle punk­tów co ja.

– Hej – po­wie­dzia­łam, kiedy nie­chcący na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały i uzna­łam, że nie uniknę zdaw­ko­wego przy­wi­ta­nia.

– Hej – od­parła to­nem, który od biedy można było uznać za uprzejmy.

Wi­dok Mar­cie na plaży w Del­phic przy­po­mi­nał za­bawę w „Co nie pa­suje do ob­razka”? Jej oj­ciec był wła­ści­cie­lem sa­lonu fir­mo­wego To­yoty w Col­dwa­ter, jej ro­dzina miesz­kała w ele­ganc­kiej dziel­nicy na wzgó­rzach, no i Mil­la­ro­wie szczy­cili się tym, że są je­dy­nymi oby­wa­te­lami Col­dwa­ter, któ­rzy zo­stali przy­jęci do pre­sti­żo­wego Klubu Że­glar­skiego Har­ra­se­eket. W chwili obec­nej ro­dzice Mar­cie prze­by­wali za­pewne we Fre­eport, ści­ga­jąc się na ża­glów­kach i ob­że­ra­jąc ło­so­siem.

Del­phic wręcz prze­ciw­nie, było jedną z pod­lej­szych plaż. Sama myśl o klu­bie że­glar­skim była śmie­chu warta. Je­dyną knajpę sta­no­wiła po­ma­lo­wana na biało budka z ham­bur­ge­rami, w któ­rej wy­bór ogra­ni­czał się do musz­tardy lub ke­czupu. W lep­sze dni w ze­sta­wie ofe­ro­wano frytki. Za roz­rywkę słu­żyły ha­ła­śliwe au­to­maty do gier i go­karty, nie było też ta­jem­nicą, że po zmroku na par­kingu sprze­da­wano wię­cej pro­chów niż w ap­tece.

Sta­now­czo nie było to miej­sce, w któ­rym pań­stwo Mil­lar chęt­nie wi­dzie­liby swoją córkę.

– Czy da się ru­szać jesz­cze wol­niej, lu­dzie? – za­wo­łała Mar­cie w kie­runku przodu ko­lejki. – Tu na ty­łach nie­któ­rzy z nas umie­rają z głodu.

– Tu pra­cuje tylko jedna osoba – po­wie­dzia­łam jej.

– No to co? Po­winni za­trud­nić wię­cej lu­dzi. Po­pyt i po­daż.

Zwa­żyw­szy jej oceny, Mar­cie była ostat­nią osobą, która po­winna po­wo­ły­wać się na eko­no­mię.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej sta­łam na tyle bli­sko budki, że mo­głam od­czy­tać słowo MUSZ­TARDA na­ba­zgrane mar­ke­rem na żół­tej pla­sti­ko­wej bu­telce. Sto­jąca za mną Mar­cie ro­biła cyrk, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę i wzdy­cha­jąc te­atral­nie.

– Umie­ram z głodu przez wiel­kie „G” – skar­żyła się.

Fa­cet przede mną za­pła­cił i za­brał swoje je­dze­nie.

– Che­ese­bur­ger i cola – po­wie­dzia­łam dziew­czy­nie za ladą.

Kiedy ona wzięła się do przy­go­to­wy­wa­nia mo­jego za­mó­wie­nia, od­wró­ci­łam się znów do Mar­cie.

– Z kim tu przy­szłaś?

Nie ob­cho­dziło mnie szcze­gól­nie, z kim przy­szła, zwłasz­cza że nie mia­ły­śmy wspól­nych przy­ja­ciół, ale zwy­cię­żyło moje po­czu­cie uprzej­mo­ści. A poza tym przez ostat­nie kilka ty­go­dni Mar­cie nie była dla mnie otwar­cie cham­ska. No i od kwa­dransa sta­ły­śmy w miarę zgod­nie w jed­nej ko­lejce. Może to bę­dzie po­czą­tek ro­zejmu – było mi­nęło i tak da­lej.

Ziew­nęła, jakby roz­mowa ze mną była jesz­cze nud­niej­sza od cze­ka­nia w ko­lejce i wpa­try­wa­nia się w plecy in­nych lu­dzi.

– Wy­bacz, ale nie je­stem w na­stroju do po­ga­du­szek. Mam wra­że­nie, że stoję w ko­lejce od pię­ciu go­dzin, dla­tego że pra­cuje tu nie­zdarne dziew­czy­ni­sko, które naj­wy­raź­niej nie umie zro­bić dwóch ham­bur­ge­rów na­raz.

Dziew­czyna za ladą stała ze spusz­czoną głową, sku­piona na od­wi­ja­niu z wo­sko­wa­nego pa­pieru przy­go­to­wa­nych wcze­śniej ko­tle­ci­ków, ale wie­dzia­łam, że sły­szała. Za­pewne nie­na­wi­dziła swo­jej pracy. Za­pewne po­ta­jem­nie pluła na ham­bur­ge­rowe ko­tle­ciki, kiedy się od­wra­cała. Nie zdzi­wi­łoby mnie, gdyby po skoń­czo­nej pracy pła­kała w swoim sa­mo­cho­dzie.

– A two­jemu ta­cie nie prze­szka­dza, że włó­czysz się po Del­phic Be­ach? – za­py­ta­łam Mar­cie, mru­żąc nie­znacz­nie oczy. – To może ska­lać sza­cowną re­pu­ta­cję ro­dziny Mil­lar. Zwłasz­cza te­raz, kiedy two­jego tatę przy­jęto do Klubu Że­glar­skiego Har­ra­se­eket.

Spoj­rze­nie Mar­cie po­chłod­niało.

– Dziwne, że twój tato nie ma nic prze­ciwko temu, że tu je­steś. Och, za­raz. No tak. On nie żyje.

Z po­czątku mnie za­tkało. Na­stęp­nie po­czu­łam obu­rze­nie na tę okrutną uwagę. Ści­snęło mnie w gar­dle.

– Co? – za­py­tała, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Prze­cież nie żyje. To fakt. Chcesz, że­bym kła­mała w kwe­stii fak­tów?

– Co ja ci zro­bi­łam?

– Uro­dzi­łaś się.

Jej to­talny brak wraż­li­wo­ści szarp­nął mo­imi wnętrz­no­ściami – do tego stop­nia, że na­wet jej nie od­pa­ro­wa­łam. Chwy­ci­łam che­ese­bur­gera i colę i po­ło­ży­łam na la­dzie bank­not. Chcia­łam biec z po­wro­tem do Pat­cha, ale to była sprawa mię­dzy mną a Mar­cie. Gdy­bym te­raz się po­ja­wiła, jedno spoj­rze­nie wy­star­czy­łoby, żeby wie­dział, że coś jest nie w po­rządku. A nie chcia­łam go w to wcią­gać. Po­sta­no­wi­łam ochło­nąć w sa­mot­no­ści, zna­la­złam więc ławkę w po­bliżu budki z ham­bur­ge­rami i usia­dłam z ta­kim wdzię­kiem, na jaki było mnie stać, nie chcąc dać Mar­cie ko­lej­nych ar­gu­men­tów do ze­psu­cia mi wie­czoru. Je­dyną rze­czą, która mo­gła do­dat­kowo po­psuć tę chwilę, była świa­do­mość, że ona mnie ob­ser­wuje, za­do­wo­lona, że we­pchnęła mnie w małą czarną dziurę uża­la­nia się nad sobą. Ugry­złam che­ese­bur­gera, ale po­zo­sta­wił w ustach tylko nie­miły po­smak. By­łam w sta­nie my­śleć je­dy­nie o mar­twym mię­sie. Mar­twych kro­wach. Moim wła­snym mar­twym ojcu.

Wy­rzu­ci­łam che­ese­bur­gera do śmieci i wsta­łam, czu­jąc, że łzy spły­wają mi do gar­dła.

Skrzy­żo­wa­łam mocno ra­miona na piersi i po­bie­głam ku prysz­ni­com znaj­du­ją­cym się na skraju par­kingu, z na­dzieją że zdążę ukryć się za drzwiami jed­nej z ka­bin, za­nim łzy po­płyną po twa­rzy. Pod dam­ską to­a­letą cią­gnęła się długa ko­lejka, ale prze­ci­snę­łam się przez drzwi i sta­nę­łam przed jed­nym z brud­nych lu­ster. Na­wet w mar­nym świe­tle mo­głam stwier­dzić, że oczy mam czer­wone i szkli­ste. Za­mo­czy­łam pa­pie­rowy ręcz­nik i przy­ło­ży­łam go do twa­rzy. O co cho­dziło Mar­cie? Co ja jej kie­dy­kol­wiek ta­kiego zro­bi­łam, co by­łoby tak podłe, że­bym za­słu­żyła na ta­kie trak­to­wa­nie?

Wzię­łam kilka rów­no­mier­nych wde­chów, wy­pro­sto­wa­łam ra­miona i zbu­do­wa­łam w my­ślach mur z ce­gieł, umiesz­cza­jąc Mar­cie po jego dru­giej stro­nie. Co mnie ob­cho­dzi jej bre­dze­nie? Prze­cież na­wet jej nie lu­bię. Jej zda­nie się nie li­czy. Jest wredną, sa­mo­lubną dziew­czyną, która za­daje ciosy po­ni­żej pasa. Nie zna mnie, a z całą pew­no­ścią nie znała mo­jego taty. Płacz nad choćby jed­nym jej sło­wem to mar­no­wa­nie czasu.

Po­gódź się z tym, po­wta­rza­łam so­bie.

Od­cze­ka­łam, aż czer­wień ze­szła z po­wiek, i wy­szłam z ła­zienki. Błą­dzi­łam w tłu­mie, szu­ka­jąc Pat­cha, i zna­la­złam go przy jed­nej z gier, od­wró­co­nego do mnie ple­cami. Koło niego stał Ri­xon, za­pewne ob­sta­wia­jąc pie­nią­dze, że Pat­chowi nie uda się zbić ani jed­nego ob­cią­żo­nego krę­gla. Ri­xon był upa­dłym anio­łem, który znał się od dawna z Pat­chem, a ich re­la­cja była bli­ska bra­ter­stwu. Patch nie ak­cep­to­wał wielu lu­dzi w swoim ży­ciu, a ufał jesz­cze mniej­szej licz­bie, ale je­śli ist­niał ktoś, kto znał wszyst­kie jego ta­jem­nice, to był to Ri­xon.

Jesz­cze dwa mie­siące temu Patch rów­nież był upa­dłym anio­łem. A po­tem ura­to­wał mi ży­cie, od­zy­skał skrzy­dła i zo­stał moim anio­łem stró­żem. Od te­raz miał grać w dru­ży­nie do­brych, ale ja po­ta­jem­nie wy­czu­wa­łam, że jego zwią­zek z Ri­xo­nem i świa­tem upa­dłych anio­łów zna­czył dla niego wię­cej. I mimo że nie chcia­łam tego przy­znać, czu­łam, że on ża­łuje de­cy­zji ar­cha­nio­łów, któ­rzy uczy­nili go moim straż­ni­kiem. Nie tego pra­gnął.

Chciał zo­stać czło­wie­kiem.

Za­dzwo­niła ko­mórka, wy­ry­wa­jąc mnie z za­dumy. Usły­sza­łam me­lo­dyjkę przy­pi­saną mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce Vee, ale da­łam jej się na­grać na pocztę gło­sową. Z pew­nym po­czu­ciem winy za­re­je­stro­wa­łam, że był to już drugi jej te­le­fon, któ­rego nie ode­bra­łam tego dnia. Od­go­ni­łam wy­rzuty su­mie­nia my­ślą, że spo­tkamy się ju­tro rano, na­to­miast Pat­cha nie zo­ba­czę aż do ju­trzej­szego wie­czora. Za­mie­rza­łam cie­szyć się każdą mi­nutą, którą mogę z nim spę­dzić.

Pa­trzy­łam, jak po­syła kulę po stole, na któ­rym w rów­nym rządku stało sześć krę­gli, i po­czu­łam, że coś ści­ska mnie w żo­łądku, kiedy jego pod­ko­szu­lek pod­je­chał lekko do góry na ple­cach, uka­zu­jąc pa­sek na­giej skóry. Wie­dzia­łam z do­świad­cze­nia, że całe jego ciało to mocne, wy­ro­bione mię­śnie. Plecy też miał gład­kie i ide­alne, a bli­zny po upadku zo­stały za­stą­pione przez skrzy­dła – skrzy­dła, któ­rych ani ja, ani ża­den inny czło­wiek nie mo­gli­śmy do­strzec.

– Pięć do­la­rów, że nie uda ci się tego po­wtó­rzyć – po­wie­dzia­łam, za­cho­dząc go od tyłu.

Patch od­wró­cił się z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nie chcę two­ich pie­nię­dzy, Aniele.

– Ej, dzieci, utrzy­majmy tę dys­ku­sję na przy­zwo­itym po­zio­mie – ode­zwał się Ri­xon.

– Wszyst­kie trzy po­zo­stałe krę­gle – rzu­ci­łam Pat­chowi wy­zwa­nie.

– O ja­kiej na­gro­dzie mó­wimy? – za­py­tał.

– Co u dia­bła – po­wie­dział Ri­xon. – To nie może za­cze­kać, aż bę­dzie­cie sami?

Patch uśmiech­nął się do mnie ukrad­kiem, po czym usta­wił się po­now­nie, przy­ci­ska­jąc kulę do piersi. Opu­ścił prawe ra­mię, za­mach­nął się i ci­snął kulą z ca­łej siły. Roz­legł się gło­śny huk i po­zo­stałe trzy krę­gle spa­dły ze stołu.

– Te­raz masz pro­blem, moja panno! – za­wo­łał do mnie Ri­xon, prze­krzy­ku­jąc zgiełk wy­wo­łany przez grupki ga­piów, któ­rzy gwiz­dali i kla­skali Pat­chowi.

Patch oparł się o stół i uniósł brwi, pa­trząc na mnie. Ten gest mó­wił wszystko.

– Po­szczę­ściło ci się – po­wie­dzia­łam.

– Do­piero mi się po­szczę­ści.

– Wy­bierz na­grodę – burk­nął do Pat­cha pro­wa­dzący grę star­szy męż­czy­zna, schy­la­jąc się po strą­cone krę­gle.

– Fio­le­towy miś – od­parł Patch i ode­brał okrop­nego plu­szaka ze splą­ta­nym fio­le­to­wym fu­ter­kiem. Po­dał mi go.

– To dla mnie? – za­py­ta­łam, kła­dąc rękę na piersi.

– Lu­bisz to, co od­rzu­cone. W skle­pie za­wsze wy­bie­rasz po­gnie­cione puszki. Za­uwa­ży­łem to. – Wło­żył pa­lec za pa­sek mo­ich dżin­sów i przy­cią­gnął mnie do sie­bie. – Zmy­wajmy się stąd.

– Co ci cho­dzi po gło­wie? – za­py­ta­łam, ale czu­łam we­wnętrzne cie­pło i pod­nie­ce­nie, po­nie­waż do­sko­nale wie­dzia­łam, co pla­no­wał.

– Jedźmy do cie­bie.

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie ma mowy. Mama jest w domu. Mo­żemy iść do cie­bie – za­pro­po­no­wa­łam.

By­li­śmy z sobą od dwóch mie­sięcy, a ja wciąż nie wie­dzia­łam, gdzie Patch mieszka. Oczy­wi­ście pró­bo­wa­łam się do­wie­dzieć. Dwa ty­go­dnie związku wy­da­wały się wy­star­cza­ją­cym cza­sem, żeby zo­stać za­pro­szoną, zwłasz­cza że Patch miesz­kał sam. Dwa mie­siące to zde­cy­do­wa­nie prze­sada. Usi­ło­wa­łam być cier­pliwa, ale cie­ka­wość mi w tym prze­szka­dzała. Nie mia­łam po­ję­cia o ta­kich in­tym­nych szcze­gó­łach jego ży­cia, jak na przy­kład ko­lor ścian. Albo czy miał elek­tryczny, czy ręczny otwie­racz do pu­szek. Ja­kiego płynu do prysz­nica uży­wał. Czy miał ba­weł­nianą czy je­dwabną po­ściel.

– Niech no zgadnę – po­wie­dzia­łam. – Miesz­kasz w taj­nym kom­plek­sie znaj­du­ją­cym się pod mia­stem.

– Aniele.

– Masz na­czy­nia w zle­wie? Brudną bie­li­znę na pod­ło­dze? To i tak le­piej niż u mnie.

– Ra­cja, ale od­po­wiedź na­dal brzmi nie.

– A Ri­xon wi­dział twoje miesz­ka­nie?

– Ri­xon musi wie­dzieć.

– A ja nie mu­szę?

Usta mu za­drżały.

– Wie­dza ma swoją mroczną stronę.

– Gdy­byś mi po­ka­zał, mu­siał­byś mnie za­bić? – do­my­śli­łam się.

Ob­jął mnie ra­mio­nami i po­ca­ło­wał w czoło.

– Mniej wię­cej. O któ­rej masz być w domu?

– O dzie­sią­tej. Ju­tro za­czyna się szkoła let­nia.

A poza tym moja mama wła­ści­wie na pół etatu zaj­mo­wała się szu­ka­niem oka­zji, żeby po­psuć coś mię­dzy mną i Pat­chem. Gdy­bym wy­szła gdzieś z Vee, mo­gła­bym na sto pro­cent stwier­dzić, że nic się nie sta­nie, je­śli za­ba­luję do dzie­sią­tej trzy­dzie­ści. Nie mo­głam mieć do mamy pre­ten­sji o brak za­ufa­nia do Pat­cha – w pew­nym mo­men­cie swo­jego ży­cia czu­łam się po­dob­nie – ale by­łoby bar­dzo miło, gdyby cza­sami dała so­bie spo­kój z na­do­pie­kuń­czo­ścią.

Na przy­kład dzi­siaj. A poza tym nic się nie mo­gło stać. Nie, kiedy tuż koło mnie stał mój anioł stróż.

Patch spoj­rzał na ze­ga­rek.

– A więc czas się zbie­rać.

O dzie­sią­tej cztery Patch za­wró­cił pod farmą i za­par­ko­wał przy skrzynce na li­sty. Zga­sił sil­nik i świa­tła i zo­sta­li­śmy sami na ciem­nej wiej­skiej dro­dze. Sie­dzie­li­śmy tak dłuż­szą chwilę, za­nim się ode­zwał.

– Czemu mil­czysz, Aniele?

Na­tych­miast za­re­ago­wa­łam.

– Mil­czę? Po pro­stu się za­my­śli­łam.

Na ustach Pat­cha za­igrał le­d­wie do­strze­galny uśmie­szek.

– Kłam­czuszka. Co się stało?

– Do­bry je­steś – od­par­łam.

Uśmiech stał się nieco bar­dziej wi­doczny.

– Na­prawdę do­bry.

– Na­tknę­łam się na Mar­cie Mil­lar przy budce z ham­bur­ge­rami – wy­zna­łam.

I to by było na tyle w kwe­stii za­cho­wy­wa­nia dla sie­bie pro­ble­mów. Naj­wy­raź­niej wciąż tliły się pod po­wierzch­nią. Z dru­giej strony, je­śli nie mo­głam po­roz­ma­wiać z Pat­chem, to z kim? Dwa mie­siące temu nasz zwią­zek obej­mo­wał mnó­stwo spon­ta­nicz­nych po­ca­łun­ków w sa­mo­cho­dach, poza sa­mo­cho­dami, pod ław­kami i na stole. A także mnó­stwo trzy­ma­nia się za ręce, gła­ska­nia po wło­sach i śla­dów szminki. Te­raz jed­nak to było coś głęb­szego. Czu­łam się zwią­zana emo­cjo­nal­nie z Pat­chem. Jego przy­jaźń zna­czyła dla mnie wię­cej niż setki przy­god­nych zna­jo­mo­ści. Kiedy mój tato zmarł, po­zo­sta­wił po so­bie wielką pustkę, która po­że­rała mnie od środka. Ta pustka wciąż we mnie była, ale ból nieco ze­lżał. Nie wi­dzia­łam sensu w za­grze­by­wa­niu się w prze­szło­ści, skoro mia­łam wszystko, czego pra­gnę­łam tu i te­raz. A wszystko dzięki Pat­chowi.

– Była na tyle tro­skliwa, żeby przy­po­mnieć mi, że mój tato nie żyje.

– Chcesz, że­bym z nią po­roz­ma­wiał?

– To brzmi tro­chę jak w Ojcu chrzest­nym.

– Co spo­wo­do­wało tę wa­szą wojnę?

– W tym cały pro­blem, że nie mam po­ję­cia. Daw­niej cho­dziło o to, kto do­sta­nie ostat­nią bu­telkę cze­ko­la­do­wego mleka z pu­dełka na lunch. A po­tem pew­nego dnia w pierw­szej kla­sie gim­na­zjum Mar­cie przy­szła do szkoły i wy­ma­lo­wała sprayem na mo­jej szafce słowo „dziwka”. Na­wet się z tym nie kryła. Zro­biła to na oczach ca­łej szkoły.

– Od­biło jej tak po pro­stu? Bez po­wodu?

– Aha. – W każ­dym ra­zie bez po­wodu, o któ­rym ja bym wie­działa.

Wsu­nął ko­smyk mo­ich wło­sów za ucho.

– I kto wy­grywa tę wojnę?

– Mar­cie, ale nie­znacz­nie.

Uśmiech­nął się sze­rzej.

– Do­pad­nij ją, Ty­gry­sku.

– Cho­dzi o coś jesz­cze. Ta­kie słowo? W pierw­szej kla­sie gim­na­zjum jesz­cze się na­wet z ni­kim nie ca­ło­wa­łam. Mar­cie po­winna była to na­pi­sać na wła­snej szafce.

– To za­czyna brzmieć, jak­byś miała z tym pro­blem, Aniele. – Prze­su­nął pal­cem pod ra­miącz­kiem mo­jej bluzki, a pod jego do­ty­kiem przez moje ciało prze­biegł lekki dreszcz. – Za­łożę się, że nie mo­żesz prze­stać my­śleć o Mar­cie.

Na gór­nym pię­trze domu pa­liło się kilka świa­teł, ale nie wi­dzia­łam twa­rzy mamy przy­ci­śnię­tej do żad­nego z okien, więc uzna­łam, że jest jesz­cze chwila. Od­pię­łam pas i po­chy­li­łam się nad de­ską roz­dziel­czą, od­naj­du­jąc w ciem­no­ści usta Pat­cha. Po­ca­ło­wa­łam go bez po­śpie­chu, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem mor­skiej soli na jego skó­rze. Dziś rano się ogo­lił, ale te­raz po­czą­tek za­ro­stu dra­pał mnie w pod­bró­dek. Jego usta prze­su­nęły się po mo­jej szyi i po­czu­łam do­tknię­cie ję­zyka, aż serce omal nie wy­sko­czyło mi z piersi.

Po­ca­łunki prze­nio­sły się na moje na­gie ra­mię. Patch do­tknął ra­miączka bluzki i po­wę­dro­wał ustami da­lej wzdłuż ręki. W tym mo­men­cie chcia­łam być tak bli­sko niego, jak się dało. Nie chcia­łam, by od­szedł. Po­trze­bo­wa­łam go w moim ży­ciu te­raz i ju­tro, i po­ju­trze. Po­trze­bo­wa­łam go tak jak ni­gdy ni­kogo.

Prze­ci­snę­łam się nad de­ską roz­dziel­czą i usia­dłam okra­kiem na jego ko­la­nach. Prze­su­nę­łam mu dło­nie po piersi, chwy­ci­łam go za kark i przy­cią­gnę­łam do sie­bie. Jego ra­miona ob­jęły mnie w ta­lii, przy­tu­la­jąc mocno, więc wtu­li­łam się jesz­cze głę­biej.

Schwy­cona przez tę chwilę, prze­bie­głam dłońmi pod jego ko­szulą, my­śląc tylko o tym, jak ko­cham cie­pło jego ciała roz­grze­wa­jące moje ręce. Kiedy tylko moje palce do­tknęły tego miej­sca na ple­cach, gdzie nie­gdyś były bli­zny, w głębi mo­jego umy­słu eks­plo­do­wało da­le­kie świa­tło. Cał­ko­wita ciem­ność roz­darta przez je­den roz­błysk ośle­pia­ją­cej ja­sno­ści. Było to jak oglą­da­nie ko­smicz­nego zja­wi­ska z od­le­gło­ści mi­lio­nów ki­lo­me­trów. Czu­łam, że umysł Pat­cha wsysa mój w ty­siące zgro­ma­dzo­nych tam pry­wat­nych wspo­mnień, ale na­gle on ujął moją rękę i prze­su­nął ją ni­żej, z da­leka od miej­sca, gdzie skrzy­dła wy­ra­stały z ple­ców, po­czu­łam jakby szarp­nię­cie – i wszystko po­wró­ciło do normy.

– Sprytna próba – mruk­nął, mu­ska­jąc war­gami moje usta.

Ugry­złam lekko jego dolną wargę.

– Gdy­byś ty mógł zaj­rzeć w moją prze­szłość, do­ty­ka­jąc je­dy­nie mo­ich ple­ców, też by ci było ciężko oprzeć się po­ku­sie.

– Mnie trudno trzy­mać łapy z dala od cie­bie bez ta­kiego do­dat­ko­wego bo­nusu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki