Szeptem - Becca Fitzpatrick - ebook + książka
BESTSELLER

Szeptem ebook

Becca Fitzpatrick

4,1

75 osób interesuje się tą książką

Opis

 

Pierwszy tom kultowej sagi o zakazanej miłości do upadłego anioła.

 

 

 

DEMON. UPADŁY ANIOŁ. BŁĄDZI PO ZIEMI I PRZEJMUJE LUDZKIE CIAŁO.
UWODZI, DOMINUJE, DRĘCZY I POCHŁANIA W CAŁOŚCI…

 

 

 

Nora od pierwszej chwili spotkania z Patchem w szkole wie, że głęboka czerń jego oczu więcej skrywa, niż ujawnia. Chłopak jest uwodzicielski i tajemniczy, a ona coraz bardziej zafascynowana jego enigmatyczną charyzmą.

 

Patch jest także przerażający. Od kiedy Nora go poznała, ma wrażenie, że ktoś ją śledzi, i nie może pozbyć się podejrzeń, że to Patch ma z tym coś wspólnego… Jak to się dzieje, że czyta jej w myślach? Skąd pochodzi i dlaczego tak ją pociąga? Co oznacza dziwna blizna na jego plecach?

 

Przez tego chłopaka rozsądna Nora traci głowę i wplątuje się w wydarzenia, w których niebo i piekło są bardzo blisko siebie.

 

 

 

Przeżyj niewyobrażalne emocje i doznaj nieziemskiej namiętności. Bo czasem zdarza się miłość nie z tego świata…

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (245 ocen)
123
60
40
15
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Milkan9314

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam jako nastolatka chyba z 10 razy 😀 bardzo polecam wszystkim młodym jak i starszym czytelnikom 🙂ja z chęcią przeczytam jeszcze raz 👌
100
JuliaLidiaGebel

Nie oderwiesz się od lektury

Czytanie tej książki po latach to jak powrót do domu. dorosłam, ale Patch dalej jest moim ulubieńcem. Czytajcie, bo naprawdę warto!
50
kano_zaur

Z braku laku…

Ze swoich nastoletnich wspomnień pamiętam, że ta książka bardzo mi się podobała. Gdy dowiedziałam się, że książka zostanie ponownie wydana, musiałam ją przeczytać! Będąc już dorosła osoba, książka zwyczajnie mnie nudziła. Główna bohaterka jest bez wyrazu, jej przyjaciółka jest strasznie irytująca, postać Patcha jest intrygująca, ale...główni bohaterowie nie potrafią ze sobą rozmawiac. Książka ma potencjał, ale historię można by było lepiej rozwinąć. Warto po nią sięgnąć, gdy już naprawdę nie ma nic ciekawego do czytania. A tak...no cóż, strata czasu.
40
Izuczek

Całkiem niezła

Słyszałam wiele dobrych opinii o tej książce, że to tak jakby klasyka, którą powinno się przeczytać. Po przeczytaniu pierwszych 100 stron męczyłam się, żeby ją dokończyć. Postać Vee jak dla mnie bardzo irytująca. Cała fabuła niby ciekawa ale brakowało mi tam czegoś, jakiś emocji, relacji.
41
Reliable1987

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham od lat
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Hush, Hush
Co­py­ri­ght © 2009 by Becca Fitz­pa­trick Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pa­weł Ło­patka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024 Pierw­sze wy­da­nie książki w prze­kła­dzie Pawła Ło­patki uka­zało się na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Otwar­tego (re­dak­cja: Anna Ma­ło­cha, ad­iu­sta­cja i ko­rekta: d2d.pl), Kra­ków 2010.
Opieka re­dak­cyjna: Mał­go­rzata Wró­blew­ska
Ko­rekta: Agnieszka Ada­miak
Pro­jekt okładki: Lucy Ruth Cum­mins
Fo­to­gra­fia na okładce: © 2009 by Ja­mes Porto
Ad­ap­ta­cja okładki: Grze­gorz Ara­szew­ski /ga­rasz.pl
Wy­da­nie I w tej edy­cji
ISBN 978-83-67784-26-9
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla He­ather, Chri­stiana i Mi­cha­ela –na­sze dzie­ciń­stwo prze­pa­jała fan­ta­zja.I dla Ju­stina, z mi­ło­ścią.Dzięki, że nie wy­bra­łeś za­jęć z kuchni ja­poń­skiej

„Bóg bo­wiem nie oszczę­dził anio­łów,któ­rzy zgrze­szyli, lecz strą­ciw­szy do ot­chłani,umie­ścił ich w mrocz­nych lo­chach,aby byli za­cho­wani na sąd”.

2 P 2, 4

PRO­LOG

DO­LINA LO­ARY, FRAN­CJA,LI­STO­PAD 1565

Chaun­cey prze­by­wał z młodą wie­śniaczką na po­ro­śnię­tych trawą brze­gach Lo­ary, gdy na­gle za­częła się bu­rza, i po­zba­wiony wa­ła­cha, któ­rego pu­ścił wolno na łąkę, mu­siał wra­cać do zamku pie­szo. Ze­rwaw­szy z trze­wika srebrną klamrę, po­ło­żył ją na dłoni dziew­czyny i chwilę pa­trzył, jak ta zmyka, w spód­nicy uty­tła­nej bło­tem. Po­tem na­cią­gnął buty i ru­szył do domu.

Ulewa za­kryła ciem­nie­jący pej­zaż wsi wo­kół Château de Lan­ge­ais. Chaun­cey żwawo prze­ska­ki­wał za­pad­nięte w czar­no­zie­mie cmen­ta­rza groby. Na­wet w naj­gęst­szej mgle umiał tra­fić stąd do domu, bez lęku, że się zgubi. Tego wie­czoru mgła nie za­le­gła, ale mrok i za­ci­na­jący deszcz były wy­star­cza­jąco zwod­ni­cze.

Spo­strze­gł­szy ką­tem oka ja­kiś ruch, Chaun­cey prędko zer­k­nął w lewo i uległ wra­że­niu, że wielki anioł wień­czący po­bli­ski na­gro­bek pod­nosi się z miej­sca. Ni to ka­mienny, ni mar­mu­rowy, chło­piec ol­brzym był ob­na­żony do pasa, z go­łymi sto­pami, w opa­da­ją­cych na bio­dra por­t­kach. Ze­sko­czył z grobu na zie­mię; jego czarne włosy ocie­kały desz­czem. Woda spły­wała mu po twa­rzy, śnia­dej jak u Hisz­pana.

Chaun­cey do­tknął rę­ko­je­ści mie­cza.

– Coś ty za je­den?

Na twa­rzy chłopca od­ma­lo­wał się uśmiech.

– Nie igraj z księ­ciem de Lan­ge­ais – ostrzegł go Chaun­cey. – Py­ta­łem, jak się zo­wiesz. No, mów.

– Księ­ciem? – Chło­piec oparł się o po­krzy­wioną wierzbę. – Czy bę­kar­tem?

Chaun­cey do­był mie­cza.

– Od­wo­łaj to! Oj­ciec mój był księ­ciem de Lan­ge­ais. Więc i ja je­stem księ­ciem de Lan­ge­ais – do­dał nie­pew­nie i prze­klął się za to w du­chu.

Chło­piec le­ni­wie po­krę­cił głową.

– Nie stary książę był twym oj­cem.

Chaun­cey za­wrzał gnie­wem na tak nik­czemną znie­wagę.

– A twój ro­dzic? – spy­tał, wy­cią­ga­jąc miecz przed sie­bie. Wpraw­dzie jesz­cze nie znał na­zwisk wszyst­kich swych wa­sali, ale już po­mału się ich uczył. Chciał przy­wo­łać w pa­mięci ro­dowe miano chłopca. – Raz jesz­cze się py­tam – rzekł ci­cho, ocie­ra­jąc ręką twarz z desz­czu – ktoś ty?

Chło­piec zbli­żył się do niego, od­su­wa­jąc miecz na bok. Na­gle wy­glą­dał sta­rzej, niż przy­pusz­czał Chaun­cey, i może na­wet li­czył rok, dwa lata wię­cej od niego.

– Po­miot Sza­tana – od­po­wie­dział.

Chaun­ceya z prze­stra­chu ści­snęło w żo­łądku.

– Je­steś obłą­kany – wy­ce­dził przez zęby. – Zejdź mi z drogi.

Zie­mia pod jego sto­pami drgnęła. Pod po­wie­kami buch­nęło na­gle zło­tem i czer­wie­nią. Zgar­biony, z pa­znok­ciami wpi­tymi w bio­dra, spoj­rzał na chłopca, bez tchu mru­ga­jąc oczami i pró­bu­jąc po­jąć, co się dzieje. W gło­wie za­krę­ciło mu się tak, jakby zu­peł­nie stra­cił pa­no­wa­nie nad umy­słem.

Chło­piec przy­kuc­nął, aby zrów­nać się z nim wzro­kiem.

– Po­słu­chaj uważ­nie. Mu­sisz mi coś ofia­ro­wać. Nie odejdę, póki tego nie do­stanę. Ro­zu­miesz?

Chaun­cey za­ci­snął zęby i w od­ru­chu buntu po­krę­cił głową na znak nie­do­wie­rza­nia. Chciał splu­nąć na chłopca, lecz ślina spły­nęła mu po bro­dzie, bo ję­zyk od­mó­wił po­słu­szeń­stwa.

Chło­piec uści­snął ręce Chaun­ceya, który, po­pa­rzony go­rą­cem jego dłoni, gło­śno za­wył.

– Mu­sisz zło­żyć mi przy­sięgę wier­no­ści – rzekł chło­piec. – Klęk­nij i przy­się­gaj.

Chaun­cey chciał się szorstko ro­ze­śmiać, ale ze zdła­wio­nej krtani do­był się tylko jęk. Choć z tyłu nie było ni­kogo, jego prawe ko­lano ugięło się, jakby ktoś w nie kop­nął, i za­ryło w bło­cie. Sła­nia­jąc się, do­stał nud­no­ści.

– Przy­się­gaj – po­wtó­rzył chło­piec.

Kark Chaun­ceya ob­jęła fala żaru; wy­tę­ża­jąc siły, le­d­wie zdo­łał za­ci­snąć dło­nie w słabe pię­ści. Roz­ba­wiło go to, choć wcale nie było mu do śmie­chu. Nie poj­mo­wał, ja­kim cu­dem nie­zna­jomy wy­wo­łał u niego rap­towne mdło­ści i osła­bie­nie, które miały ustą­pić do­piero, gdy złoży przy­sięgę. Po­sta­no­wiw­szy usłu­chać chłopca, w du­chu po­przy­siągł so­bie, że znisz­czy go za to upo­ko­rze­nie.

– Pa­nie, je­stem twoim sługą – rzekł gło­sem peł­nym jadu.

Nie­zna­jomy po­mógł mu wstać z klę­czek.

– Spo­tkamy się tu z po­cząt­kiem he­braj­skiego mie­siąca chesz­wan. Mu­sisz mi słu­żyć przez dwie nie­dziele od no­wiu do pełni.

– Dwie nie­dziele? – Ciało Chaun­ceya za­trzę­sło się od gniewu. – Je­stem księ­ciem de Lan­ge­ais!

– Je­steś Ne­fi­lem – od­parł chło­piec, uśmie­cha­jąc się krzywo.

Chaun­cey miał na końcu ję­zyka ciętą ri­po­stę na te słowa, ale zdo­ław­szy ją prze­łknąć, spy­tał lo­do­wa­tym to­nem:

– Co ta­kiego?

– Na­le­żysz do bi­blij­nego rodu Ne­fi­lów. W isto­cie oj­cem twym jest anioł, który spadł na zie­mię z nie­bios. Je­steś więc na poły śmier­tel­ni­kiem – chło­piec na­po­tkał wzrok Chaun­ceya, uno­sząc ciemne oczy – na poły zaś upa­dłym anio­łem.

Przy­wo­ław­szy z ot­chłani my­śli głos swego na­uczy­ciela, Chaun­cey usły­szał, jak od­czy­tuje on frag­menty z Bi­blii i opo­wiada o ro­dzie od­szcze­pień­ców, ra­sie prze­ra­ża­ją­cej i po­tęż­nej, po­wsta­łej, gdy strą­ceni z nieba anio­ło­wie współ­żyli ze śmier­tel­nicz­kami. Prze­szedł go silny dreszcz, na gra­nicy obrzy­dze­nia.

– Ktoś ty?

Chło­piec od­wró­cił się i za­czął od­da­lać, lecz mimo że Chaun­cey chciał ru­szyć za nim w po­goń, nie mógł ustać na osła­bio­nych no­gach. Klę­cząc, przez zmru­żone w desz­czu oczy doj­rzał na jego ple­cach dwie grube bli­zny. Zbie­gały się one w kształt od­wró­co­nej li­tery „V”.

– Czyś ty jest... upa­dły? – za­wo­łał. – Wi­dzę, że odarli cię ze skrzy­deł...?

Chło­piec – anioł albo kto tam jesz­cze – nie za­trzy­mał się jed­nak. Chaun­cey już nie po­trze­bo­wał po­twier­dze­nia.

– A te usługi, które mam od­da­wać... – krzyk­nął. – Chcę wie­dzieć, na czym po­le­gają.

Po­wie­trze roz­brzmiało ci­chym śmie­chem.

1

COL­DWA­TER, MA­INE,WSPÓŁ­CZE­ŚNIE

Weszłam do sali bio­lo­gicz­nej i... szczęka mi opa­dła. Cie­kawe, skąd na ta­blicy wzięli się Bar­bie z Ke­nem. Ktoś przy­cze­pił ich tam ra­zem i na siłę złą­czył im ręce. Oboje byli na go­lasa i tylko miej­sca in­tymne mieli przy­sło­nięte sztucz­nymi li­śćmi. Nad gło­wami la­lek wid­niało ha­sło, wy­pi­sane grubą ró­żową kredą:

ZA­PRA­SZAM DO ŚWIATA ROZ­MNA­ŻA­NIA

Vee Sky, która we­szła ra­zem ze mną, po­wie­działa:

– I wła­śnie dla­tego szkoła za­ka­zuje uży­wa­nia ko­mó­rek z apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym. Zdję­cia cze­goś ta­kiego w e-zi­nie by­łyby dla wy­działu oświaty wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem, żeby wy­wa­lić bio­lo­gię z pro­gramu. A my w ciągu tej go­dziny mo­gły­by­śmy ro­bić coś twór­czego, na przy­kład po­bie­rać in­dy­wi­du­alne lek­cje u ład­nych chłop­ców z wyż­szych sfer.

– Wiesz, Vee – od­par­łam – mogę się za­ło­żyć, że cze­ka­łaś na te za­ję­cia cały se­mestr.

Vee za­trze­po­tała rzę­sami i uśmiech­nęła się szel­mow­sko.

– Nie usły­szę na nich ni­czego, o czym już bym nie wie­działa.

– I to mówi Vee dzie-wi-ca?

– Ci­szej. – Mru­gnęła do mnie, aku­rat gdy za­dzwo­nił dzwo­nek, i mu­sia­ły­śmy za­jąć miej­sca za jed­nym sto­łem, obok sie­bie.

Tre­ner McCo­nau­ghy chwy­cił gwiz­dek dyn­da­jący mu na łań­cuszku na szyi i za­gwiz­dał.

– Dru­żyna, sia­dać!

McCo­nau­ghy trak­to­wał lek­cje bio­lo­gii w dzie­sią­tej kla­sie jak za­ję­cie po­boczne, bo tak na­prawdę pra­co­wał jako tre­ner ko­szy­kówki na uni­werku, o czym wszy­scy wie­dzie­li­śmy.

– Pew­nie nie mie­ści wam się w gło­wie, że seks to coś wię­cej niż pięt­na­sto­mi­nu­towy po­byt na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu. Tym­cza­sem seks to na­uka. No, a czym jest na­uka?

– Nudą – krzyk­nął ja­kiś chło­pak z tyłu sali.

– Je­dyną rze­czą, która mi nie idzie – ode­zwał się inny.

Tre­ner prze­mknął wzro­kiem po pierw­szych rzę­dach, za­trzy­mu­jąc się na mnie.

– Nora?

– Wie­dzą na ja­kiś te­mat – od­po­wie­dzia­łam.

Pod­szedł do mo­jego stołu i stuk­nął w blat pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Coś wię­cej?

– Wie­dzą na­bytą po­przez do­świad­cze­nia i ob­ser­wa­cję.

Pięk­nie. Jak na prze­słu­cha­niu do na­gra­nia au­dio­bo­oka z na­szego pod­ręcz­nika do bio­lo­gii.

– Wła­snymi sło­wami – za­żą­dał tre­ner.

Do­tknę­łam koń­cem ję­zyka gór­nej wargi, szu­ka­jąc ja­kie­goś sy­no­nimu.

– Na­uka jest do­cho­dze­niem.

Za­brzmiało to jak py­ta­nie.

– Na­uka fak­tycz­nie jest do­cho­dze­niem – rzekł tre­ner, za­cie­ra­jąc ręce. – Na­uka wy­maga od czło­wieka prze­obra­że­nia się w szpiega.

Ujęta w ten spo­sób na­uka wy­da­wała się wręcz frajdą. Zbyt do­brze jed­nak zna­łam McCo­nau­ghy’ego, by so­bie ro­bić na­dzieje.

– Po­myślne do­cho­dze­nie wy­maga prak­tyki – cią­gnął.

– Seks też – za­wo­łał ktoś, znów z tyłu sali. Wszy­scy po­wstrzy­ma­li­śmy się od śmie­chu, a tre­ner po­gro­ził prze­stępcy pal­cem.

– Tego wam dziś nie za­dam. – McCo­nau­ghy znowu zwró­cił się do mnie: – Noro, sie­dzisz z Vee od po­czątku roku.

Ski­nę­łam głową, nie­stety prze­czu­wa­jąc, do czego zmie­rza.

– I obie re­da­gu­je­cie e-zin.

Przy­tak­nę­łam.

– Na pewno zdą­ży­ły­ście się już do­brze po­znać.

Vee kop­nęła mnie pod sto­łem. Wie­dzia­łam, o czym my­śli. Że fa­cet nie ma po­ję­cia, ile o so­bie wiemy. I nie cho­dzi mi tylko o se­krety, które po­wie­rzamy pa­mięt­ni­kom. Vee sta­nowi moje cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo. Ma zie­lone oczy, ja­sno­po­pie­late włosy i kilka ki­lo­gra­mów nad­wagi. Ja je­stem ciem­no­oką bru­netką o wiel­kiej bu­rzy lo­ków, któ­rym nie daje rady na­wet naj­lep­sza pro­stow­nica. Mam też nogi dłu­gie jak ba­rowy sto­łek. Mimo tych róż­nic łą­czy nas nie­wi­dzialna więź, którą mu­sia­ły­śmy na­wią­zać na długo przed przyj­ściem na świat – i obie da­ły­by­śmy się po­kroić, że prze­trwa do końca na­szych dni.

Tre­ner ro­zej­rzał się po kla­sie.

– Za­łożę się, że każde z was nie­źle zna osobę, z którą sie­dzi, bo prze­cież nie bez po­wodu wy­bra­li­ście so­bie miej­sca. Ze względu na po­ufa­łość. Nie­stety, wy­borny de­tek­tyw unika po­ufa­ło­ści, gdyż tępi ona in­stynkt ba­daw­czy. Dla­tego też dzi­siaj usta­limy nowe roz­miesz­cze­nie was przy sto­łach.

Otwo­rzy­łam usta, by za­pro­te­sto­wać, ale Vee mnie wy­prze­dziła:

– To ja­kaś pa­ra­noja! Jest kwie­cień, czyli pra­wie ko­niec roku. Nie może pan te­raz wy­pra­wiać ta­kich rze­czy.

Na twa­rzy tre­nera po­ja­wił się uśmie­szek.

– Mogę wy­pra­wiać ta­kie rze­czy do ostat­niego dnia se­me­stru. A je­śli ob­le­je­cie mój eg­za­min, wró­ci­cie tu­taj w przy­szłym roku i będę je wy­pra­wiał na­dal.

Vee skrzy­wiła się do niego. Jest znana z tej krzy­wej miny, spoj­rze­nia, które za­wiera nie­mal sły­szalny syk. Jed­nak wy­raź­nie od­porny na nie tre­ner pod­niósł gwiz­dek do ust, tak że już nie było o czym dys­ku­to­wać.

– Osoby sie­dzące z le­wej strony sto­łów, czyli po wa­szej le­wej, prze­sia­dają się o jedno miej­sce do przodu. A te sie­dzące do­tąd w pierw­szym rzę­dzie... tak, Vee, ty też... prze­no­szą się do ostat­niego.

Vee we­pchnęła no­tat­nik do ple­caka i gwał­tow­nie za­su­nęła za­mek. Za­gry­za­jąc wargi, mach­nę­łam jej na po­że­gna­nie, po czym się obej­rza­łam, aby spraw­dzić, kto zaj­mie jej miej­sce. Zna­łam na­zwi­ska wszyst­kich ko­le­gów i ko­le­ża­nek z klasy... prócz jed­nego: chło­paka, który miał do mnie te­raz do­łą­czyć. Tre­ner ni­gdy go nie wy­wo­ły­wał, co chyba mu od­po­wia­dało. Sie­dział zgar­biony przy stole za na­szym, spo­koj­nie pa­trząc przed sie­bie chłod­nymi czar­nymi oczami. Jak zwy­kle. Do głowy by mi nie przy­szło, że sie­dzi tam tak dzień w dzień ze wzro­kiem utkwio­nym w prze­strzeń. Z pew­no­ścią nad czymś roz­my­ślał, alein­tu­icyj­nie uzna­łam, że le­piej nie wie­dzieć nad czym.

Po­ło­żył na stole książkę do bio­lo­gii i siadł na daw­nym krze­śle Vee.

Uśmiech­nę­łam się do niego.

– Cześć, je­stem Nora.

Prze­szył mnie czar­nymi oczami, lekko wy­krzy­wia­jąc usta. Moje serce za­marło na chwilę, w któ­rej niby cień za­pa­dła nade mną ja­kaś po­nura ciem­ność. Za­raz zresztą znik­nęła, ale ja przy­glą­da­łam mu się na­dal. Nie uśmie­chał się przy­jaź­nie. Był to uśmiech, który ozna­czał kło­poty. Nie­chybne.

Sku­pi­łam wzrok na ta­blicy. Bar­bie i Ken ga­pili się na mnie z dziw­nie we­so­łymi twa­rzycz­kami.

– Roz­mna­ża­nie lu­dzi to nieco lepki te­mat...

– Błe­eeee! – jęk­nęli chó­rem ucznio­wie.

– Wy­maga doj­rza­łego po­dej­ścia. I tak jak w przy­padku każ­dej na­uki przy­rod­ni­czej, naj­le­piej za­po­zna­wać się z nim na dro­dze do­cho­dze­nia. Do końca dzi­siej­szych za­jęć po­ćwi­czy­cie umie­jęt­no­ści śled­cze, pró­bu­jąc do­wie­dzieć się jak naj­wię­cej o no­wym ko­le­dze. Na ju­tro ma­cie przy­nieść spra­woz­da­nia z tych ba­dań i wierz­cie mi, spraw­dzę, czy są au­ten­tyczne. Uczymy się tu bio­lo­gii, a nie an­giel­skiego, więc niech was nie kusi, aby zmy­ślać od­po­wie­dzi. Chcę wi­dzieć praw­dziwą in­te­rak­cję i pracę ze­spo­łową.

Po­brzmie­wało to po­gróżką: „bo po­pa­mię­ta­cie”.

Sie­dzia­łam spo­koj­nie. Te­raz był jego ruch. Gdy wcze­śniej się uśmiech­nę­łam, nic do­brego z tego nie wy­szło. Zmarsz­czy­łam nos, pró­bu­jąc się zo­rien­to­wać, czym pach­nie. Nie pa­pie­ro­sami. Czymś bar­dziej in­ten­syw­nym i pa­skud­nym.

Cy­ga­rami.

Na­po­tkaw­szy wzro­kiem ze­gar na ścia­nie, za­czę­łam wy­stu­ki­wać ołów­kiem rytm wska­zówki se­kun­do­wej. Po­ło­ży­łam ło­kieć na stole i wspar­łam pod­bró­dek na pię­ści. Wes­tchnę­łam.

No nie­źle. W tym tem­pie ni­czego się nie do­wiem.

Ga­piąc się przed sie­bie, usły­sza­łam jed­nak mięk­kie wo­dze­nie pió­rem po pa­pie­rze. Pi­sał – cie­kawe co. Dzie­sięć mi­nut sie­dze­nia przy jed­nym stole nie upraw­niało go jesz­cze do wy­da­wa­nia opi­nii na mój te­mat. Zer­k­nę­łam w jego no­tat­nik i stwier­dzi­łam, że ma już kilka li­ni­jek tek­stu, któ­rego wciąż przy­by­wało.

– Co pi­szesz? – za­py­ta­łam.

– I mówi po an­giel­sku – od­po­wie­dział, rów­no­cze­śnie to za­pi­su­jąc, ła­god­nym, a za­ra­zem le­ni­wym ru­chem dłoni.

Po­chy­li­łam się nad nim na tyle bli­sko, na ile star­czyło mi od­wagi, pró­bu­jąc prze­czy­tać, co na­pi­sał, ale mo­men­tal­nie zło­żył kartkę na pół i nie zo­ba­czy­łam nic.

– Co na­pi­sa­łeś? – spy­ta­łam sta­now­czo.

Się­gnął przez stół po mój czy­sty ar­kusz, przy­su­nął go do sie­bie i zmiął w kulkę. Nim zdą­ży­łam za­pro­te­sto­wać, cel­nym strza­łem wrzu­cił ją do ko­sza na śmieci przy biurku tre­nera.

Chwilę wpa­try­wa­łam się w kosz, tar­gana nie­do­wie­rza­niem i wście­kło­ścią, po czym otwo­rzy­łam no­tat­nik na czy­stej stro­nicy.

– Jak się na­zy­wasz? – spy­ta­łam z ołów­kiem w po­go­to­wiu.

Spoj­rza­łam na niego znowu tylko po to, żeby zo­ba­czyć ten po­sępny uśmiech, który chyba tym ra­zem miał mnie ośmie­lić, abym coś od niego wy­cią­gnęła.

– Na­zwi­sko? – po­wtó­rzy­łam z na­dzieją, że głos za­ła­muje mi się tylko w wy­obraźni.

– Mów mi Patch[1]. Se­rio. Tak mnie na­zywaj.

Mó­wiąc to, lekko mru­gnął, uzna­łam więc, że ze mnie kpi.

– Co ro­bisz w wol­nym cza­sie? – za­py­ta­łam.

– Nie mie­wam wol­nego czasu.

– My­ślę, że to jest za­da­nie na ocenę, więc może ze­chcesz być miły?

Wy­chy­lił się do tyłu, krzy­żu­jąc ręce za głową.

– Miły?

Prze­ko­nana, że to znów alu­zja, stwier­dzi­łam, że bez­piecz­niej bę­dzie się wy­co­fać.

– W wol­nym cza­sie, po­wia­dasz – rzekł w za­du­mie. – Ro­bię zdję­cia.

Dru­ko­wa­nymi li­te­rami za­pi­sa­łam: FO­TO­GRA­FIA.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łem – cią­gnął. – Szy­kuję duży cykl fo­tek fe­lie­to­nistki pew­nego e-zinu, która pro­pa­guje żyw­ność eko­lo­giczną, po­ta­jem­nie para się po­ezją i drży na samą myśl, że bę­dzie mu­siała wy­bie­rać mię­dzy Stan­ford, Yale i... za­raz, jak się na­zywa ten wielki na „H”?

Pa­trzy­łam na niego przez chwilę, wstrzą­śnięta, że w ni­czym się nie myli. I nie od­nio­słam wra­że­nia, że tylko zga­duje. Wszystko wie­dział. A ja chcia­łam się do­wie­dzieć skąd. Na­tych­miast.

– Ale nie wy­lą­du­jesz na żad­nym z nich – do­dał.

– Do­prawdy? – spy­ta­łam bez na­my­słu.

Chwy­cił moje krze­sło pod sie­dze­niem i przy­cią­gnął mnie do sie­bie. Nie­pewna, czy mam dać dra­paka, po­ka­zu­jąc, że się boję, czy nie ro­bić nic i uda­wać znu­dze­nie, wy­bra­łam drugą opcję.

– Mimo że by­ła­byś pry­mu­ską na każ­dym z tych trzech uni­wer­sy­te­tów, gar­dzisz nimi, bo po­wszech­nie ko­ja­rzy się je z suk­ce­sem. Fe­ro­wa­nie wy­ro­ków to trze­cia z two­ich naj­więk­szych sła­bo­ści.

– A druga? – spy­ta­łam z lekką fu­rią. Kim jest ten fa­cet? Czy to ma być ja­kiś wku­rza­jący dow­cip?

– Nie wiesz, komu za­ufać. Nie: od­wo­łuję. Ufasz lu­dziom, tyle że za­wsze nie­wła­ści­wym.

– No, a pierw­sza? – za­py­ta­łam.

– Trzy­masz ży­cie bar­dzo krótko.

– A cóż to ma zna­czyć?

– Bo­isz się wszyst­kiego, nad czym nie masz kon­troli.

Zje­żyły mi się włosy na karku, a salę ogar­nęło lo­do­wate zimno. Nor­mal­nie w ta­kiej sy­tu­acji po­de­szła­bym do biurka tre­nera i po­pro­siła go o zmianę miej­sca, ale nie mia­łam za­miaru dać od­czuć chło­pa­kowi, że może mnie za­stra­szyć. W ir­ra­cjo­nal­nym od­ru­chu sa­mo­obrony po­sta­no­wi­łam, że nie wy­co­fam się pierw­sza.

– Sy­piasz nago? – za­py­tał.

My­śla­łam, że padnę, ale ja­koś się opa­no­wa­łam.

– Nie je­steś osobą, któ­rej chcia­ła­bym się z tego zwie­rzać.

– By­łaś kie­dyś u psy­chia­try?

– Nie – skła­ma­łam. Tak na­prawdę cho­dzi­łam na te­ra­pię do szkol­nego psy­cho­loga, dok­tora Hen­drick­sona. By­naj­mniej nie z wy­boru, no i nie lu­bi­łam roz­ma­wiać na ten te­mat.

– Po­peł­ni­łaś prze­stęp­stwo?

– Nie – od­par­łam. Fakt, że parę razy prze­kro­czy­łam do­zwo­loną szyb­kość, nie zro­biłby na nim wra­że­nia. – Może byś mnie za­py­tał o coś nor­mal­nego? Sama nie wiem... O ulu­biony ro­dzaj mu­zyki.

– Nie będę py­tał o to, czego się do­my­ślam.

– Nie masz po­jęcia, czego słu­cham.

– Ba­roku. Twój świat to prze­cież ład, po­rzą­dek. Pew­nie grasz... na wio­lon­czeli? – po­wie­dział to tak, jakby od­po­wiedź przy­szła mu z po­wie­trza.

– My­lisz się. – Ko­lejne kłam­stwo, lecz tym ra­zem dreszcz prze­szedł mi po ciele. Skąd się w ogóle wziął ten fa­cet? Skoro wie, że gram na wio­lon­czeli, to o czym jesz­cze może wie­dzieć?

– Co to? – Patch do­tknął pió­rem we­wnętrz­nej strony mo­jego prze­gubu. Od­su­nę­łam się od­ru­chowo.

– Zna­mię.

– Wy­gląda jak bli­zna. Noro, masz skłon­no­ści sa­mo­bój­cze? – Na­sze oczy się spo­tkały i fi­zycz­nie po­czu­łam, że on się śmieje. – Ro­dzice są ra­zem czy się roz­wie­dli?

– Miesz­kam z mamą.

– A oj­ciec?

– Tato zmarł w ubie­głym roku.

– Na co?

Wzdry­gnę­łam się.

– Zo­stał... za­mor­do­wany. Wy­bacz, ale to są jed­nak sprawy oso­bi­ste.

Na chwilę za­pa­dło mil­cze­nie, a bez­względ­ność w jego wzroku jakby nieco zła­god­niała.

– Na pewno jest ci ciężko – za­brzmiało to szcze­rze.

Za­dzwo­nił dzwo­nek i Patch wstał, kie­ru­jąc się do drzwi.

– Po­cze­kaj! – za­wo­ła­łam, ale się nie od­wró­cił. – Patch! – Był już za drzwiami. – Prze­cież ja nie mam nic o to­bie!

Za­wró­cił i pod­szedł do mnie. Uj­mu­jąc moją rękę, na­pi­sał coś na niej, za­nim po­my­śla­łam, żeby mu ją wy­rwać.

Spoj­rza­łam na sie­dem cyfr skre­ślo­nych na dłoni czer­wo­nym atra­men­tem – i za­ci­snę­łam ją w pięść. Chcia­łam mu po­wie­dzieć, żeby nie li­czył na mój te­le­fon dziś wie­czo­rem. Chcia­łam po­wie­dzieć, że przez te jego py­ta­nia zmar­no­wa­łam całą lek­cję. Chcia­łam masę rze­czy, ale sta­łam bez słowa, jakby mnie za­mu­ro­wało.

– Dziś wie­czór je­stem za­jęta – ode­zwa­łam się wresz­cie.

– Ja też. – Uśmiech­nął się sze­roko i już go nie było.

Ster­cza­łam bez ru­chu, pró­bu­jąc zro­zu­mieć to, co za­szło. Czyżby ce­lowo wy­py­ty­wał mnie do końca za­jęć, że­bym nie mo­gła od­ro­bić za­da­nia? Czyżby są­dził, że zre­ha­bi­li­tuje go je­den pro­mienny uśmiech? Tak – po­my­śla­łam – ja­sne.

– Nie za­dzwo­nię! – krzyk­nę­łam za nim. – W ży­ciu!!!

– Skoń­czy­łaś ten fe­lie­ton na ju­tro? – spy­tała Vee. Zbli­żyła się, no­tu­jąc coś w sko­ro­szy­cie, z któ­rym ni­gdy się nie roz­sta­wała. – Bo ja za­mie­rzam na­pi­sać o nie­spra­wie­dli­wo­ści tego roz­sa­dze­nia. Do­stała mi się dzie­wu­cha, która wła­śnie dziś rano skoń­czyła le­czyć wsza­wicę.

– Mój nowy ko­lega – po­wie­dzia­łam, wska­zu­jąc ko­ry­tarz za ple­cami Pat­cha. Chód miał wku­rza­jąco pewny, w stylu „wy­bla­kłe dżinsy i kow­boj­ski ka­pe­lusz”. Tyle że tak się nie ubie­rał. Patch na­le­żał do fa­ce­tów, któ­rzy no­szą ciemne le­wisy, ciemne T-shirty na gu­ziki i ciemne buty do ko­stek.

– Ten ki­blu­jący? Pew­nie nie przy­kła­dał się do na­uki. Kto wie, może sie­dzi już drugi raz. – Po­pa­trzyła na mnie po­ro­zu­mie­waw­czo. – Za trze­cim ra­zem to sam miód.

– Przy­pra­wia mnie o gę­sią skórkę. Wie, czego lu­bię słu­chać. Bez żad­nych wska­zó­wek, od razu po­wie­dział: „ba­roku”. – Próba na­śla­do­wa­nia jego ni­skiego głosu wy­szła mi fa­tal­nie.

– Pew­nie zgadł.

– Wie też... o in­nych spra­wach.

– Na przy­kład?

Wes­tchnę­łam. Wie­dział znacz­nie wię­cej, niż­bym chciała.

– Jak mnie wner­wić – od­par­łam w końcu. – Po­wiem tre­ne­rowi, żeby nas roz­sa­dził.

– Po­pie­ram. Mia­ła­bym świetny na­głó­wek do na­stęp­nego ar­ty­kułu: „Dzie­sią­to­kla­sistka kontr­ata­kuje”. Albo jesz­cze lep­szy: „Roz­sa­dzaj, a da­dzą ci po no­sie”. Mmm, coś fan­ta­stycz­nego.

Osta­tecz­nie jed­nak po no­sie do­sta­łam ja. McCo­nau­ghy od­rzu­cił moją prośbę o prze­nie­sie­nie na po­przed­nie miej­sce. Naj­wy­raź­niej zo­sta­łam ska­zana na sie­dze­nie z Pat­chem.

Na ra­zie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Patch (ang.) – łata, łatka (przyp. tłum.).