Ciemna gwiazda, biel popiołu - Amelie Wen Zhao - ebook

Ciemna gwiazda, biel popiołu ebook

Amelie Wen Zhao

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wybuchowy finał Pieśni Ostatniego Królestwa

Lan odziedziczyła moc Srebrzystego Smoka. Wierzy jednak głęboko, że to w Bogach Demonach należy upatrywać przyczyn wojen, konfliktów i chaosu. Aby uratować królestwo i lud, dziewczyna musi odnaleźć Pogromcę Bogów, mityczną broń, która pozwoli jej zniszczyć nękające kraj demony. Zen jest przekonany, że jedynym sposobem na wyzwolenie Ostatniego Królestwa jest zdanie się na wsparcie Bogów Demonów. Wiąże się więc z Czarnym Żółwiem, choć w zamian za jego siłę będzie musiał wyrzec się siebie – swego ciała, umysłu i duszy. Drogi Lan i Zena prowadzą do Shaklahiry, ostatniego bastionu cesarskiego dworu, legendarnego miasta, które zniknęło bez śladu, gdy tylko kraj najechali Elantianie. Choć ani Lan, ani Zen nie wiedzą, gdzie szukać tego tajemniczego miejsca, oboje zgadzają się co do jednego: że to tam znajdą odpowiedzi. Żeby zwyciężyć w tej wojnie, Lan będzie zmuszona podjąć najtrudniejsze decyzje… Czy potrafi spojrzeć w twarz chłopcu, którego kochała? Czy zdoła zapłacić najwyższą cenę za oswobodzenie swojego ludu?

„Porywająca wartką akcją opowieść o miłości, magii i demonach” - „Kirkus Review”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 395

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Polecamy również pierwszy tom cyklu

„Pieśń Ostatniego Królestwa”

Pieśń srebrzysta, płomień nocy

oraz trylogię „Dziedzictwo krwi” tej autorki

Dziedzictwo krwi

Czerwona Tygrysica

Karmazynowe rządy

Dedykacja

Tym, o których historia zapomniała

OSTATNIE KRÓLESTWO

Chronologia wydarzeń

Era Walczących Klanów

~ 500 cykli

Dziewięćdziesiąt Dziewięć Klanów walczy między sobą o ziemię. Zwycięża kilka głównych klanów (w tym klan Mansorian ze Stepów Północnych oraz klan Sòngów z Dolin Południowych), które podporządkowują sobie inne klany jako wasali. Następuje okres hegemonii kilku najsilniejszych klanów.

Pierwsze Królestwo

cykle 0–591

Klany dominujące zakładają dwory, a ich przywódcy ogłaszają się królami i dążą do konsolidacji władzy. Wybuchają nowe spory terytorialne. Przez większość tej ery trwa impas między głównymi klanami.

Pod koniec epoki generał Zhào Jùng z potężnego Królestwa Hin Środkowych wszczyna wojnę w celu wchłonięcia pozostałych klanów i stworzenia jednego, scalonego królestwa Hin. Klan Mansorian (wraz ze swoimi wasalami) stawia zacięty opór, ponosząc poważne straty. Klan Sòngów się poddaje, a jego członkowie zyskują tytuły cesarskich doradców. Generał Zhào zostaje Pierwszym Cesarzem Jīn.

Środkowe Królestwo

cykle 591–1344

Zjednoczenie klanów dominujących prowadzi do stabilizacji. Pierwszy Cesarz Jīn i jego potomkowie skupiają się na rozwoju gospodarczym nowo powstałego Środkowego Królestwa. Przede wszystkim wyznaczają Drogę Praktykowania, która standaryzuje wszelką działalność praktykujących w obrębie Środkowego Królestwa, a zarazem ogranicza władzę podbitych klanów. Wybuchające w tym czasie powstania podporządkowanych klanów zostają błyskawicznie stłumione przez cesarską armię.

Pod koniec tej epoki cesarz Yán’lóng – Cesarz Smok – zaczyna się obsesyjnie obawiać potencjalnego powstania Mansorian. Jest przekonany, że polityka cesarza Jīna, który zezwalał Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Klanom na zachowanie ziemi, kultury i odrębnej tożsamości, prowokuje ciągłe rebelie. Słabość, chciwość i strach przed utratą władzy popychają go do związania się z Karmazynowym Feniksem, Bogiem Demonem, którego – dotąd uśpionego – strzegła jego rodzina. W ten sposób rozpoczyna się kampania znana jako Masakra Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Głów.

Mansoriański generał Xan Tolürigin, wspierany przez Boga Demona Czarnego Żółwia Północy, staje na czele kontrataku sojuszników z innych klanów. Po przegranej Xan Tolürigin wpada w amok i ucieka na północ, po drodze niszcząc hińskie miasta i masakrując ludność cywilną. Do dziś nie jest jasne, gdzie spoczywa jego duch… i czy w ogóle spoczywa.

Ostatnie Królestwo

cykle 1344–1424

Dziewięćdziesiąt Dziewięć Klanów upada, rozprasza się i asymiluje, przyjmując szeroko pojętą tożsamość hińską. Ostatnie Królestwo trwa zaledwie osiemdziesiąt cykli. W trzydziestym drugim cyklu dynastii Qīng, za panowania Cesarza Oświeconego Smoka Shuò’lónga, następuje inwazja elantiańska.

Era Elantiańska

Od roku 1 (cyklu 1424) po czasy współczesne.

Prolog

A gdy na Światło Stworzyciela i jego Aniołów pierwszy człowiek weźrzał, poczuł, że oto budzi się w jego krwi magia metali – moc, która przyniesie Światło światu, któren tylko ciemności dotąd zaznał.

Święta Księga Stworzenia,

pismo pierwsze, wers trzynasty

Era Elantiańska, cykl 12

Tam, Gdzie Płyną Rzeki aż po Kraniec Niebios

Śnieg przyprószył skrytą w górach świątynię. Pokrył szarością popiołu białe sosny, skuł lodem rwące rzeki. Ze zdobionych ażurami okapów zwisały jeszcze jedwabne zasłony, lecz wodospad zamarł już w bezruchu. W tej zimowej ciszy, wśród palisandru i skał, między niebem a lodem, rozległy się głośne kroki metalowych butów.

– Wysoki generale Erasciusie. Przynoszę wieści od naszych zwiadowców.

Erascius odłożył hińską księgę obok jej elantiańskiego przekładu, nad którym właśnie pracował. W szarym świetle błysnęły jego metalowe bransolety. Uniósł głowę, jego włosy białe jak śnieg, skóra jak mleko, wciąż pocięta świeżymi bliznami po niedawnych ranach.

– Mów – rozkazał, a słowo wypadło z jego ust gwałtownym obłokiem.

Biały Anioł, którego wysłano do tej nowej, założonej na górze bazy, skłonił głowę, nie zdejmując hełmu.

– Nasi zwiadowcy przeszukali Szkołę Strzeżonych Pięści i jej okolice. Nie znaleźli ani śladu mapy gwiazd, instrumentu muzycznego czy Szafirowego Tygrysa.

Erascius złapał się na tym, że wpatruje się w irytująco błyszczącą zbroję Anioła. Złość narastała w nim rozgrzanymi do białości płomieniami, oddech przyspieszył.

Miesiąc. Cały miesiąc zmarnował już na szukanie Szafirowego Tygrysa, jednego z Czterech Bogów Demonów, które dawały Hinom tak olbrzymią moc. I nic. Elantianie przepłynęli całe Morze Niebiańskiego Blasku, by nieść temu upadłemu królestwu jasny kaganek oraz wziąć pod swoje skrzydła zarówno całe to królestwo, jak i jego zasoby. Wyeliminowali cesarza Ostatniego Królestwa i wyrugowali większość praktyków magicznych z tej ziemi. Zostały tylko jakieś niedobitki. A jednak podczas ataku na ostatnią szkołę praktykowania, który przypuścili w zeszłym miesiącu, wymknęło im się tych dwoje, chłopiec i dziewczyna, a każde z nich związane z Bogiem Demonem. Chłopiec z Czarnym Żółwiem, dziewczyna ze Srebrzystym Smokiem.

Ta dwójka niemal wyrżnęła mu w pień całą armię podczas bitwy. Pewnie zresztą by im się to udało, gdyby potrafili w pełni wykorzystywać potencjał swoich Bogów Demonów.

To postawiło Elantian w trudnej sytuacji i pchnęło Erasciusa do intensywnych poszukiwań Boga Demona dla siebie. Szafirowego Tygrysa udało im się namierzyć w Szkole Białych Sosen, jednakże hińscy mistrzowie go uwolnili, nim Elantianie zyskali szansę, by go przejąć.

Była to ogromna strata i śmierć tych wszystkich hińskich mistrzów stanowiła tu doprawdy niewielkie pocieszenie.

– Jakieś ślady chłopaka? – wycedził przez zęby.

– Nie, wysoki generale.

– I dziewczyny też. – Głos generała stawał się niebezpiecznie łagodny. – Jej też nie zlokalizowaliście?

– Ostatnio widziano ją przy bazie zachodniej. Potem trop się urwał, gdy zniknęła z dwojgiem towarzyszy gdzieś na Pustyni Emarańskiej.

– Kiedy to było?

– Kilka dni temu, wysoki generale.

Metalowe bransolety błysnęły, gdy Elantianin przyzywał magię metalu – magię, która dziurawiła kiedyś wszystkie wątłe zabezpieczenia hińskiej cesarskiej armii i praktyków qì niczym strzały przebijające pergamin. Magię, która w ciągu kilku tygodni zagarnęła dla Imperium Elantiańskiego całe to olbrzymie, pełne zasobów królestwo.

To właśnie odróżniało magów od większości innych żołnierzy w elantiańskiej armii. Dlatego to oni dowodzili, a inni byli im posłuszni. Królewscy magowie zostali wybrani w drodze boskiej interwencji do kanalizowania mocy boga. A z nich wszystkich Erascius był najpotężniejszy. Inni Stopowie władali poprzez swoje bransolety dwoma, czasami trzema metalami. Erascius miał takich bransolet trzynaście.

Taka liczba dawała mu dostateczną moc, by opanować cały wszechświat.

A jednak było to za mało, by stawić czoło dwóm Bogom Demonom.

Wystarczyła jedna myśl, aby Biały Anioł przeleciał przez pokój i zawisł w powietrzu w swojej stalowej zbroi. Erascius zaczął ją zgniatać powoli jak puszkę. Gdy żołnierz się krztusił, oczy wychodziły mu na wierzch, a usta się otworzyły, Erasciusowi przyszła na myśl ryba, którą namiestnik tego królestwa trzymał w luksusowym pałacu w Niebiańskiej Stolicy.

– Kilka dni – powtórzył łagodnie Erascius. – Oto mój najważniejszy priorytet… nagroda, która może zaważyć na losach naszego władztwa… a tobie zajmuje kilka dni przekazanie mi tej cennej informacji? Tobie, Białemu Aniołowi, dumnemu członkowi elitarnej jednostki Imperium Elantiańskiego?

Nogi Anioła wierzgały w powietrzu, wargi siniały, lecz usiłował mówić:

– Na… namiestnik…

Sekundę później Erascius wyrwałby już mu serce z piersi. Wystarczyło w tym celu wezwać za pomocą magii metal obecny w jego krwi. Zamarł jednak, usłyszawszy wydyszane słowa.

– Namiestnik ma dla mnie wiadomość? – spytał, po czym wolnym ruchem palców kazał ciału żołnierza runąć na posadzkę.

Krew nieszczęśnika chlusnęła na szare kamienie, po których przez tysiąclecia szurały stopy Hinów.

Anioł trząsł się, gdy usiłował się podnieść do pozycji klęczącej. Zbroję miał tak wygiętą, że z pewnością uciskała mu żebra i płuca. Erascius nawet z tej odległości wyczuwał sączącą się krew i złamaną kość. Mimo to żołnierz, dysząc ciężko, bohatersko wyrecytował wiadomość, którą mu powierzono:

– Namiestnik… prosi… o aktualne informacje… na temat tłumienia hińskiej… rebelii.

Wściekłość Erasciusa sięgnęła zenitu. Namiestnika miał mniej więcej w takim samym poważaniu jak tego wijącego się przed nim robaka, lecz nawet on musiał brać pod uwagę, że owego polityka wyznaczył na stanowisko sam rezydujący za Morzem Niebiańskiego Blasku, koronowany przez Stworzyciela król. A Erascius zrodził się na tej ziemi, by służyć Stworzycielowi poprzez króla, toteż musiał wierzyć, że również namiestnik ma do odegrania swoją rolę.

Rebelia. Tak to nazwał. Słowo to wybrzmiało głucho w siedzibie podbitego narodu, między hińskimi księgami pełnymi historii i wiedzy o praktykowaniu, którą przekazywano tu sobie od pokoleń. Erasciusowi to określenie nie przypadło do gustu.

Machnął ręką.

– Powiedz namiestnikowi, żeby skupił się lepiej na swoich gierkach politycznych i ekonomicznych. A ja się zajmę wygraniem dla nas tej wojny. Przyślij mi tu porucznik Lishabeth. O zachodzie słońca wyruszamy na Pustynię Emarańską. Roześlij też wici, by każda baza na zachód stąd rozglądała się za tą hińską dziewczyną. Znajdziemy i ją, i te mapy gwiazd prowadzące do pozostałych Bogów Demonów.

Erascius wrócił do studiowania hińskiej księgi, nie zwracając już najmniejszej uwagi na posłańca, który pokuśtykał ku wyjściu, zostawiając za sobą krwawy ślad. Annały zimowe, przetłumaczył, a elantiańskie pismo sunęło przed nim od lewej do prawej, proste i prawdziwe niczym miecz. Kompletne przeciwieństwo tych chaotycznych wodospadów hińskich znaczków. W książce tej znalazł historię klanów, którą dwór cesarski zakazał opowiadać tak skutecznie, że próżno by jej szukać w innych domach księgi. Skupił się na jednej stronie – trafił bowiem na niej właściwie na wszystko, czego potrzebował.

Pochylił się, złoto stalówki błysnęło, gdy kończył rozdział. Odsunął się, by spojrzeć na swoje dzieło.

Wiązanie Bogów Demonów. Połowa klucza do nowego wszechświata, który zamierzał podbić.

A druga połowa… Erascius spojrzał na zachód. Za jedwabnymi zasłonkami, w ramie z palisandrowych ażurów świątyni majaczyło bezbarwne zimowe niebo.

Drugą połowę miała dziewczyna. To ona dzierżyła mapy gwiazd, które prowadziły do Czterech Bogów Demonów. To ją muszą namierzyć, by ostatecznie podbić tę krainę.

– Uciekaj, moja mała pieśniareczko – wyszeptał, a wiatr wykradał mu słowa z ust. – Uciekaj, uciekaj, bo już nadciągam.

Znajdę cię, Sòng Lián.

1

Moc to przetrwanie. Moc to konieczność. Ci, którzy poszukują mocy, muszą ją najpierw odebrać; gdy moc nie istnieje, muszą ją stworzyć.

– Autor nieznany, Księga bogów i demonów

Era Elantiańska, cykl 12

Stepy Północne

Ruiny rozciągały się przed nim niczym cmentarzysko – czarne kości wyrastające z ziemi, wbijające się w szare, burzowe niebo.

Xan Temurezen zatrzymał się. Umilkł odgłos równych kroków jego butów z owczej skóry na śniegu, ciszę przerywały tylko odległe wycie wiatru i bicie jego serca. Wokół niego jak okiem sięgnąć kraina otulona białym całunem. Kolorem żałoby. Zupełnie jakby sama ziemia opłakiwała dzień, w którym zginął naród i cywilizacja, ich ostatnie chwile skryte pod warstwami nieubłaganego czasu, minionych cykli.

Zen wstrzymał oddech, klękając przy osmalonych pozostałościach kamiennego muru. Wszystkie stare księgi i skrawki map, które studiował tak pieczołowicie, prowadziły właśnie do tego miejsca, gdzie niegdyś stał wielki pałac klanu Mansorian. Pałac, który on, Xan Temurezen, potomek tego klanu, zamierzał odzyskać.

Odgarnął śnieg i ujrzał rzeźbioną kamienną tablicę. Od razu rozpoznał wijące się linearne pismo mansoriańskie, tak odmienne od schludnych, przypominających pudełeczka hińskich znaków. Niektóre klany, w tym Mansorianie, miały inne kultury i osobne systemy pisma, jakże różne od standardowego, narzuconego wszystkim przez dwór cesarski języka hińskiego.

Zen nie pamiętał już dobrze mansoriańskich znaków, ale zdołał przynajmniej rozszyfrować je na tyle, by zrozumieć krótki napis:

Pałac Wiecznego Pokoju

Ręka mu drżała, serce waliło. Oto miał przed sobą zaginiony pałac przodków. To stąd władał Xan Tolürigin, Nocny Rzeźnik, aż do upadku swego świata. To tu Zen rozpocznie rewolucję.

Urodził się dwa pokolenia po klęsce potężnego niegdyś klanu Mansorian – klęsce, która nastąpiła w wyniku wojny między jego pradziadem Xan Tolüriginem a cesarską armią Środkowego Królestwa. Dziad Zena, wówczas zaledwie chłopiec, zbiegł z niewielką grupką Mansorian i skrył się na surowych Stepach Północnych, gdzie z dala od rządzącego twardą ręką Cesarza Smoka, Yán’lónga, pędzili życie nomadów. I takie właśnie życie znał Zen aż do chwili, gdy przed trzynastoma cyklami cesarska armia wymordowała wszystkich, którzy się ostali… a potem, dwanaście cykli temu ci, którzy dotąd podbijali, sami zostali podbici – Hinów najechali Elantianie.

Oto wróciłem, oświadczył niemo śpiącym pod śniegiem niespokojnym duszom. Zbiorę wojsko i przywrócę nasz klan.

Śnieg się poruszył, noc napierała z coraz większą siłą, aż w ciszy – niczym nóż sunący po kościach kręgosłupa – zagrzmiał szept.

Wojsko? Nazywasz te trzydzieścioro kilkoro nieopierzonych piskląt wojskiem?

Był to głos, którego obawiał się coraz bardziej – głos jego Boga Demona, istoty, która dawała mu niezmierzoną moc, stworzenia, które ucieleśniało jego hańbę. W świecie praktykowania demoniczna praktyka uważana była za niebezpieczną i zakazaną. Mistrzowie szkoły, którzy go wychowali, tłumaczyli mu cierpliwie dlaczego.

Zen jednak zdradził wszystko, czego się nauczył i co pokochał, by zdobyć moc Czarnego Żółwia.

Odepchnął te myśli i odwrócił się w stronę niewielkiej karawany, która za nim podążała. Ludzie przystanęli, kuląc się z zimna w długich, jasnych szatach szytych z myślą o umiarkowanych zimach południa, a nie surowym klimacie północy. Byli to uczniowie Szkoły Białych Sosen, starej hińskiej szkoły praktykowania, w której Zen dorastał. Niecały miesiąc temu szkoła upadła jako ostatnia twierdza w bitwie z elantiańską armią i ich potężnymi magami królewskimi.

Uczniów ewakuowano w pierwszej kolejności, dlatego udało im się uciec ukrytymi górskimi szlakami, a potem przez lasy jak najdalej od wschodniej, ściśle kontrolowanej pod elantiańską okupacją części kraju. Zen bez trudu ich namierzył. Tamtej nocy, gdy szykował się do ostatecznego pożegnania z Krańcem Niebios, wyczuł ich qì, a w niej rozpacz i przerażenie. Stracili dom i wszystko, co znali.

Tak znajome uczucia, tak głęboko skrywane wspomnienia.

Tamten chłopiec mający niespełna jedenaście cykli, brnący przez spalone stepy swojej ojczyzny, zapłakany i samotny.

Kiedy Zen znalazł uczniów, zaproponował im prosty układ: ich przysięga wierności i obietnica dołączenia do rebelii w zamian za to, że będzie ich chronił.

Te dzieci i nastolatki straciły właśnie wszystkich mistrzów z wyjątkiem dwóch, zgodziły się więc bez wahania. Nawet ostatni mistrzowie, byli mistrzowie, Nur od sztuk lekkich i Bezimienny Mistrz Asasynów, przystali na tę propozycję.

Zen nie był pewien, dlaczego w ogóle im to zaoferował. Byłoby z jego strony naiwnością wierzyć, że garstka praktyków – w większości nawet nie w pełni przeszkolonych – może stanowić armię, która pokona Imperium Elantiańskie.

Nie, myślał, odwracając się z powrotem ku ruinom Pałacu Wiecznego Pokoju. Armia, której szuka, leży pochowana głęboko w tej ziemi wraz z kośćmi i magią jego ludu.

Jako dziecko nieraz słyszał, jak ludzie z jego klanu szeptali sobie o przerażającej armii Jeźdźców Śmierci Xan Tolürigina – potężniejszej, niż można to sobie wyobrazić, wzywanej za pomocą czarów. Według podań, stojąc na czele tej właśnie armii, Nocny Rzeźnik pokonywał inne klany i podbijał połacie królestwa. To on uczynił Mansorian najpotężniejszym klanem w historii, ustępującym jedynie rodzinie cesarskiej. Zen wciąż miał w pamięci noce w jurcie, gdy otulony wełnianymi kocami patrzył na cienie rzucane przez płonące na zewnątrz ognisko i słuchał, jak siedzący wokół płomieni dorośli szepczą ni to z podziwem, ni to ze strachem o wiernych jeźdźcach Xan Tolürigina. O tym, że wciąż istnieją, że może ich obudzić magia tak niebezpieczna i potężna, że w całej historii potrafił się nią posługiwać jedynie Xan Tolürigin wraz ze swoim Bogiem Demonem.

Teraz Zen odziedziczył Boga Demona swego pradziada. Odnajdzie tę legendarną armię, wezwie ją i poprowadzi na wojnę przeciwko Elantianom. A jeśli w ogóle istnieją ślady tajemnic i wiekowej magii, którą posłużył się Xan Tolürigin, by wezwać swoje wojsko, to właśnie w tym zbiorowym grobowcu jego ludu.

Zen wszystko już sobie przemyślał: najpierw zneutralizuje magów królewskich. Była to strategia rodem ze starego mansoriańskiego przysłowia wojennego: Tyle jadu w żmii co w jej kłach. Elantianie byli tylko tak silni jak ich magowie. Wystarczy ich zlikwidować, a cała armia padnie na kolana.

Obrzucił spojrzeniem grupę uczniów, aż za dobrze wiedząc, że choćby przyglądał się im bez końca, nie znajdzie twarzy, której wciąż mimowolnie szukał. Czarne jak kamyki w rzece oczy, które tak psotnie się mrużyły; ozdobione uśmiechem usta niczym płatki kwiatów; sięgające brody, czarne, jedwabiste włosy, które przesypywały się na bok, gdy się obracała, by na niego spojrzeć.

Ból przeciął pierś, za nim już napływała fala wspomnień i żal, który pojawiał się zawsze, gdy tylko o niej pomyślał. Czarne jak szkło jezioro pochłaniające światło gwiazd. Lan stojąca na tym samym brzegu, a jednak jakby dzieliło ich tysiąc lǐ, poczucie zdrady w jej oczach, gdy zrozumiała, że zawarł pakt z Czarnym Żółwiem.

Błagam, Zenie, nie wybieraj tego.

A wtedy z jego ust padły słowa, które raz na zawsze rozdzieliły ich ścieżki: Skoro nie jesteś ze mną, to przeciwko mnie.

Wbił paznokcie w dłonie, zmuszając się do skupienia na teraźniejszości.

– Shàn’jūnie. – Jego głos przebił się przez zawodzący wiatr.

Odwrócił się ku niemu jeden z uczniów stojących na przedzie, młodzieniec mniej więcej w tym samym wieku co Zen. Jego szczupła twarz, zwykle gładka jak woda w rzece, była teraz zmarszczona ze zmęczenia; włosy niegdyś spływające niczym atramentowa tafla były długie i potargane. Usta miał spierzchnięte, na górnej wardze, w miejscu rozszczepienia zakrzepła krew. W łagodnych oczach Shàn’jūna, które kiedyś spoglądały na Zena tak ciepło, teraz błysnęła tylko słaba iskra, a i ona natychmiast zgasła. Spuścił głowę.

– Tak, Temurezenie. – Głos miał spokojny, lecz podszyty ostrożnością. Przy innych zwracał się do Zena pełnym imieniem.

Może kiedyś byli przyjaciółmi, lecz to było wtedy, gdy Zen był jeszcze tylko sobą, praktykiem i uczniem Szkoły Białych Sosen.

Teraz był Xan Temurezenem, jedynym dziedzicem klanu Mansorian, prawnukiem przywódcy i rebelianta Xan Tolürigina.

Nie miał przyjaciół, jedynie sojuszników.

– Zostańcie tu, póki po was nie poślę. W tym miejscu jest pełno yīn – rzucił szorstko, po czym ruszył w stronę otwartej bramy.

Gruz i odłamki kamiennych fundamentów leżały tam, gdzie dawniej musiał być piękny dziedziniec. Jak zwykle w nowym miejscu Zen skupił się na przepływie qì, energii, która składa się na wszystko, co fizyczne i metafizyczne w tym świecie. Qì dzieli się z kolei na yáng, energię życia, światła i ciepła, oraz yīn, energię śmierci, mroku i chłodu. Stanowi zarazem podstawę wszelkiego praktykowania, czy też, jak nazywał to prosty lud – magii. Qì jest we wszystkim i we wszystkich, a praktycy rodzą się ze zdolnościami do jej wyczuwania i splatania jej pasm w Pieczęcie. Zen wyczuwał grubą, pokrywającą ruiny wokół warstwę yīn. Przelano tu tyle krwi, zadano tyle bólu, wywołano tyle strachu w tych ostatnich dniach… a jednak przedtem… Zen przymknął powieki i sięgnął głębiej. Przedtem… było tu światło i życie, które wyczuwał w postaci lśniących warstw yīn niczym utracone ciepło filiżanki wystygłej herbaty.

Ślady życia, które powinno być jego, a którego nigdy nie zaznał.

Aha. Znów wrócił ten nieunikniony głos, tym razem niczym huk odległego grzmotu. Głos, którego najbardziej bał się po zmroku, gdy dogasały ogniska, a głosy jego kompanów ustępowały ciszy. Ale ja go zaznałem.

Chmury nad jego głową pociemniały, pod nimi poruszył się cień. Przeciągnął się, ziewnął, budząc się do życia, zajął pół nieba. Cień, który widział tylko Zen. Głos, który tylko on słyszał. Istnienie, które związał ze sobą, a które rozrastało się w nim, gotowe prędzej czy później pochłonąć go całego.

Zen spiął się na widok ujawniającego się Czarnego Żółwia. Zwróciły się ku niemu ślepia szkarłatne niczym wojna i rozlew krwi; pazury poruszyły się, jakby miały się zacisnąć na odległych szczytach. Bóg Demon pochylił łeb ku Zenowi.

Pamiętam twoje dziedzictwo. Mogę ci pokazać, co ci skradziono. Dziedzictwo, które tak pragniesz odbudować.

Zen się zawahał. Bóg Demon istniał na długo przed narodzinami tego świata. Był świadkiem wzlotów i upadków, zwycięstw i porażek ludzkości.

Był tu także wtedy, gdy pradziad Zena toczył boje na czele swojej legendarnej armii. A może Czarny Żółw zdoła dać mu jakieś wskazówki dotyczące tej pradawnej magii, którą posługiwał się Xan Tolürigin?

Odkąd niemal przed miesiącem związał się nad Czarną Perłą z tą magiczną istotą, skupiał całą energię na tym, by nie dopuszczać jej do siebie. Pakt z demonem polegał bowiem zawsze na wymianie – oko, ręka, noga albo, w najbardziej ekstremalnych przypadkach, całe ciało za dostęp do demonicznych mocy. Wystarczy więc, że Zen nie będzie korzystał z mocy Boga Demona, a nie będzie musiał tracić nic na rzecz tej istoty.

Echa zawartego paktu wciąż pobrzmiewały mu w głowie, nawiedzając go przez ostatnie tygodnie.

Za każdym razem, gdy użyjesz mojej mocy, za każdym razem, gdy dostarczysz mi kolejną duszę, wezmę sobie część ciała. Potem umysł. Na końcu duszę.

Nie. Nie ulegnie tej zdradliwej pokusie. Tak, poprzysiągł oddać demonowi umysł, ale nie zamierza dopuścić do tego, by stało się to tak szybko. Będzie się wstrzymywał od wykorzystywania jego mocy, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne, czyli podczas planowanej przez niego ostatecznej bitwy z Elantianami.

Szedł dalej, jego kroki rozbrzmiewały szybciej, mocniej. Bezpośrednio przed nim znajdowała się wielka porzucona świątynia. Tradycyjne mansoriańskie i hińskie style architektoniczne były podobne o tyle, że dla obu charakterystyczne były wyginające się ku górze dachy i czerwone motywy zdobnicze. W końcu kultury te od tysięcy cykli wpływały na siebie nawzajem. Zen zauważał jednak wyraźne różnice: zaokrąglone boczne kopuły, które stanowiły nawiązanie do jurt; złote i niebieskie detale symbolizujące Słońce i Wieczyste Niebo, które czcił jego lud.

W świątyni brakowało drzwi. Między kamiennymi kolumnami ziała pustka. Zen zawahał się z nogą na pierwszym st opniu, poczuł gęsią skórkę, gdy owiał go przeciąg z głębi budynku – wręcz jakby oddech.

Natychmiast zwiększył czujność, skupił się na qì w budowli. Dotąd nie zastanawiał się wiele nad zalegającą tu energią yīn, wydała mu się czymś naturalnym w miejscu umęczonym okrucieństwami wojny. Teraz jednak, gdy przymknął oczy i przeanalizował uważniej jej warstwy, poczuł narastający niepokój.

Coś było w środku – coś kipiało pod powierzchnią energii yīn, która pozostała tu po śmierci, bólu i rzezi.

Cicho świsnął obnażany miecz, Płomień Nocy, jedna z niewielu pamiątek rodzinnych, które zostały Zenowi, długi miecz wykuty przez najlepszego kowala północy i nasączony esencją ognia. Zen musnął palcami niewielką sakiewkę z czarnego jedwabiu, którą miał przypasaną. Nie tylko wyhaftowane na niej karmazynowe płomienie – herb klanu Mansorian – czyniły ją wyjątkową. Nałożona na nią Pieczęć sprawiała, że mieściło się w niej o wiele więcej, niż można by sądzić po jej skromnym rozmiarze. Praktycy w takich sakiewkach nosili przy sobie magiczną broń i Zen nie był tu wyjątkiem. W sakiewce miał pełno fú, czyli Pieczęci wypisanych na skrawkach papieru bambusowego. Wystarczyła iskra qì, by momentalnie uruchomić ich funkcje.

Nie zabraknie mu amunicji, aby poradzić sobie z tym, co czaiło się w środku.

W słabym świetle miecz błyskał srebrzyście. Zen ruszył naprzód.

Wcześni mędrcy i mistrzowie praktykowania zgadzali się co do jednego: qì powinna być zawsze zrównoważona. Tam, gdzie zbierze się nadmiar yīn, energie mogą zacząć gnić w coś nienaturalnego, potwornego.

W coś demonicznego.

Zen wkroczył w ruiny świątyni, gdzie temperatura zdawała się zdecydowanie niższa. Jego oddech skraplał się już od chłodu. W jednej ręce trzymał Płomień Nocy, a drugą sięgnął do sakiewki. Wyjął z niej trzy kadzidła i kawałek żółtego papieru z wypisanym czerwonym symbolem.

Wystarczył ruch ręki i pchnięcie qì, by aktywowała się Pieczęć z fú. Światło rozlało się po przepastnym korytarzu. Kątem oka Zen zarejestrował jakiś ruch. Odpalił kadzidełka od płonącego fú. Ich czubki rozbłysły na czerwono, rzucając na wnętrze zniszczonej świątyni ostre cienie.

Kolumny prowadziły dalej w głąb korytarza i niknęły w ciemności. Tu i ówdzie widać było jeszcze ślady dawnej świetności: jakiś portret wiszący krzywo na ścianie; pęknięty na pół żadowy posążek konia; klejnoty, okruchy srebra, odłamki ceramiki na wpół zakopane pod śniegiem, który wiatr nawiewał z zewnątrz. Rzucały się też w oczy szkody wyrządzone przez pożar – osmalone ściany, na wpół spalone, butwiejące na podłodze meble.

Dym z kadzidełek płynął zgodnie z podmuchem zimnego przeciągu wiejącego z głębi budowli. Zen obserwował to przez chwilę z namysłem.

Prosty lud używał kadzidełek, modląc się do bogów – bez względu na to, z którego pochodzili panteonu. Nie pamiętano już, skąd wziął się ten zwyczaj. Kadzidła wykonywano tradycyjnie z mieszanki ziół, które reagowały na silne yīn, dlatego dym odsuwał się od wszelkich źródeł tej energii.

A to oznaczało, że cokolwiek czaiło się w środku, żeby to znaleźć, należało skierować się w stronę przeciwną, niż ulatywał dym.

Zen ruszył więc ku dziwnemu przeciągowi.

Czego się obawiasz, chłopcze? Niski chichot Czarnego Żółwia wybrzmiał w budynku jak grzmot. To ty jesteś przecież najstraszniejszym potworem, jaki kiedykolwiek znalazł się w tych ruinach.

Bóg Demon miał rację. Zen nie bał się demonów czyhających w cieniach świątyni.

Bał się demona czającego się w nim samym.

Cisza, rozkazał Czarnemu Żółwiowi poprzez pomost myśli, który ich łączył. W ciągu ostatniego księżyca zrozumiał już, że Bóg Demon słyszy jedynie te myśli, które celowo się do niego kieruje. Poza tym, jeśli tylko Zen utrzymywał to połączenie ściśle zamknięte, demon stanowił zupełnie od niego odrębną, uśpioną istotę. Wyjątek stanowiły sytuacje, w których zagrożone było życie Zena.

Póki co.

Zen wzniósł więc na powrót mentalny mur między sobą a bogiem, upominając się w duchu – jak robił to nieustannie – by był on szczelny.

Dym kadzidła kłębił się coraz bardziej, zimno narastało.

Gdzieś w mroku przed Zenem pojawił się jakiś kształt.

Chłopak uniósł miecz, a drugą ręką gotów był w każdej chwili nakreślić odpowiednią Pieczęć, ale światło kadzideł rozświetliło tylko zwykły posąg. Chwilę zajęło mu zrozumienie, na co patrzy.

Większa od niedźwiedzia rzeźba przedstawiała obsydianowego żółwia. Gdy Zen uniósł kadzidła, dym zaczął natychmiast uciekać w przeciwnym kierunku. Czerwone koniuszki odbijały się w czarnych oczach posągu tak, że żółw zdawał się wręcz żyć.

I patrzeć.

Zen natychmiast zauważył na nim Pieczęć. Dotknął posągu dłonią, wyczuł delikatne typowe dla Pieczęci ścieżki qì. Została wypisana krwią i choć sama krew z czasem zblakła, qì pozostała. Pociągnięcia pędzla wydawały się o wiele bardziej skomplikowane niż wszelkie Pieczęcie, które Zen dotąd analizował. Dotarło do niego, że patrzy na zupełnie inny sylabariusz. Oto pętle i krzywizny, jakich nie było nigdy w żadnej Pieczęci, które studiował w szkole.

Ta Pieczęć została zapisana pismem mansoriańskim.

Serce podeszło mu do gardła, poczuł drżenie ekscytacji. Oto gałąź praktykowania, którą opracował jego lud. Jego ziomkowie specjalizowali się w sztuce, która została wymazana z ksiąg historycznych wraz z wyrugowaniem mansoriańskich praktyk demonicznych i wymordowaniem jego klanu przez armię cesarską. Wojownicy posłużyli się pewnie tą Pieczęcią jako ostatnią linią obrony, zakładając, że praktycy z cesarskiej armii nigdy nie zniżyliby się do jej analizowania. W ten sposób tajemnice mansoriańskich praktyków przetrwały bezpiecznie niemal sto cykli, a niewykluczone, że dotyczą kawalerii Xan Tolürigina.

Radość Zena trwała jednak krótko – szybko uświadomił sobie, że i on nie potrafi odszyfrować tej Pieczęci.

Ech, zamruczał Czarny Żółw, ja potrafię.

Zen zamarł z dłonią na brzuchu obsydianowego żółwia. W ekscytacji zapomniał chronić myśli przed Bogiem Demonem. Każde słowo Czarnego Żółwia przypominało mu o pakcie wiszącym nad nim niczym miecz.

Aż za dobrze wiedział, jak kończą się takie pakty. Wiedział, jaki los spotkał jego pradziada, ostatniego praktyka mansoriańskiego. Ten niegdyś prawy i odważny wódz walczący o wolność swego klanu skończył tragicznie po tym, jak przegrał wojnę z Cesarzem Smokiem, a potem jego ciało, umysł i duszę zagarnął ten sam Bóg Demon, z którym związał się teraz Zen.

Dziedzictwo Xan Tolürigina zostało przekreślone przez to, że nie zdołał on kontrolować Boga Demona i postradał zmysły. Na historii całego jego życia mrocznym cieniem położyła się rzeź tysięcy niewinnych cywilów, której dokonał w swoich ostatnich chwilach.

Zen przełknął ślinę. Qì mansoriańskiej Pieczęci zapulsowała, jakby go przyzywając. Dziedzictwo jego klanu było dosłownie na wyciągnięcie ręki. Oto sposób, by osiągnąć odkupienie, napisać na nowo historię swego ludu. Czy ma zaprzepaścić taką szansę?

Tylko ten jeden raz, pomyślał. Przecież nie zaszkodzi użyć ledwie ułamka mocy demona, żeby otworzyć te jedne drzwi.

Tylko ten jeden raz.

I wydał rozkaz: Otwórz je.

Wiatr wokół poruszył się jakby z satysfakcji doznanej przez Boga Demona, po czym Zena zalała fala mocy. Poczuł, jak rdzeń jego demonicznej qì – rdzeń Czarnego Żółwia, skondensowana qì tej istoty odpowiadająca za jej moc i witalność – rozszerza się na chwilę, demoniczne energie wylewają się i łączą z qì jego ludzkiego ciała. Moc sięgnęła aż opuszków palców i Zen patrzył z mieszaniną fascynacji i przerażenia, jak jego własna ręka zaczyna poruszać się w powietrzu, kreśląc Pieczęć, której nigdy wcześniej nie widział. Czuł, jak wyodrębnia z energii wokół tysiące pasm, z których składa się świat – żelazo, kamień, brzozę, powietrze, złoto, ogień – po czym tka z nich sploty tak skomplikowane, że nie potrafił ich nawet śledzić. Na takim poziomie zaawansowania nie byli nawet mistrzowie Szkoły Białych Sosen.

Tak tkał Pieczęcie bóg.

Po kilku sekundach Czarny Żółw już zamykał palcami Zena krąg wokół Pieczęci. Gdy tylko koło się domknęło, Pieczęć zaczęła działać.

Zen patrzył, jak niezrozumiałe dla niego wzory rozbłyskują ciemną czerwienią spowitą w czerń. Posąg zaczął się wić, brzuch żółwia stał się nagle gładki jak czarna tafla jeziora. Zen zmarszczył brwi, zmrużył oczy. W środku widział jakby mgłę, która zlewała się w jakieś cienie…

Powietrze przeciął pisk, z brzucha posągu coś wystrzeliło tak błyskawicznie, że Zen dojrzał tylko smugę. Zareagował odruchowo. Płomień Nocy śmignął, dosięgając czegoś miękkiego jak ciało, potem ścięgna, wreszcie kości. Coś wrzasnęło, zatoczyło się. Zen drugą ręką kreślił już Pieczęć z energii yáng, by uzyskać ogień i światło – potrzebował światła…

Jego Pieczęć wybuchła złotymi iskrami, rozświetlając komnatę i istotę, która na niego przed chwilą wyskoczyła.

Była to kobieta… a raczej jej truchło… Ciało przeżarte przez robaki i szczury, pełne dziur aż do kości. Mleczne oczy, na wpół wyjedzone przez owady, patrzyły przed siebie niewidząco, opadały na nie strąki długich, czarnych włosów. Najbardziej niepokojące było jednak ciężkie páo z brokatu, obszyte przy kołnierzu futrem i zdobione drobnym wzorem złoto-czarnych płomieni. Szata praktyka z mansoriańskiego klanu.

Mó, pomyślał Zen. Demon z najbardziej przerażającej klasy istot ponadnaturalnych. Już kiedyś takiego spotkał – wówczas był to wielki mistrz, który zaprzedał duszę demonowi i pozwolił mu zawłaszczyć ciało po śmierci, by bronić swojej szkoły praktykowania przed Elantianami.

Takie mó powstawały z zatęchłych kałuż yīn fermentujących pod wpływem nienawiści i gniewu. By je pokonać, należało je zrównoważyć energiami ognia, słońca i ciepła, a zarazem – co najważniejsze – związanymi z nimi emocjami składającymi się na yáng: pokojem, radością i miłością. Czyli wszystkim tym, co sprawia, że warto żyć, i co odróżnia żywych od umarłych.

Przyzywanie teraz tych uczuć wydało mu się podobne do rozpalania ognia w popiele.

Posłał qì w opuszki palców, muskając elementy Pieczęci na głowni swojego miecza. Zacisnął zęby i przelał w Pieczęć dodatkowy ogień i ciepło, nim ją zamknął. Zajaśniała na krótko, po czym światło popłynęło falą przez całą długość ostrza.

Ale gdy Zen uniósł jiàn, zawahał się. Podczas poprzedniego starcia z podobnym demonem były wielki mistrz okazał się bezwzględnym i sprytnym przeciwnikiem posługującym się qì i Pieczęciami. W przeciwieństwie do niego ruchy tej istoty wydawały się dziwnie nieskoordynowane, wręcz nieporadne.

Odwróciła się w stronę Zena, wyszczerzyła zęby i skoczyła. Chłopak usunął się na bok, uniósł miecz. Opór, który zaraz zniknął, i głowa istoty runęła z hukiem na ziemię. Zen odczekał chwilę, pewien, że demoniczne ciało wróci na moment do postaci, jaką powinna mu nadawać dusza jego właścicielki, ale ku jego przerażeniu głowa nadal klekotała zębami, a korpus niewzruszenie parł przed siebie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł oryginału: Dark Star Burning, Ash Falls White

Copyright © Amélie Wen Zhao 2024

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Agnieszka Horzowska

Projekt okładki

© Ellie Game/HarperCollinsPublishers Ltd 2024

Ilustracja na okładce

© Dong Qiu/Caper Illustration

Mapa

© Sveta Dorosheva

Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki oraz mapy: Jacek Pietrzyński

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ciemna gwiazda, biel popiołu, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-937-0

WYDAWCA

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer