Dziedzictwo krwi. Dziedzictwo krwi - Amelie Wen Zhao - ebook
BESTSELLER

Dziedzictwo krwi. Dziedzictwo krwi ebook

Amelie Wen Zhao

4,1

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowy, fantastyczny świat, który was wciągnie i złamie wam serca.

Kochacie Sarah J. Maas i jej Szklany tron? Wkrótce pokochacie Amélie Wen Zhao!

Zabójcza księżniczka

Oszust bez przeszłości i bez przyszłości

Cesarstwo zmierzające ku zagładzie

Czas opowiedzieć się po którejś ze stron

W Cesarstwie Cyrilyjskim dyskryminacja powinowatych jest powszechna. A księżniczka Anastazja Michajłowna ukrywa jedno z najbardziej przerażających powinowactw.

Jej zdolność kontrolowania krwi długo trzymano w tajemnicy. Po zabójstwie ojca Ana staje się jednak jedyną podejrzaną. Żeby ratować własne życie, musi odnaleźć mordercę. Szybko się przekonuje, że spiskowcy już planują, jak obalić stary porządek.

Istnieje tylko jedna osoba, która może pomóc Anie dotrzeć do źródła tego spisku – Ramson Złotousty. To kuty na cztery nogi baron światka przestępczego Cyrilii, ale w tym przypadku trafiła kosa na kamień… Bo w tej historii może się okazać, że najniebezpieczniejszym graczem jest księżniczka.

Amélie Wen Zhao – nowy, oszałamiający głos w literaturze fantasy – stworzyła porywające postaci w plastycznie i barwnie wykreowanym świecie. – Adrienne Young, autorka Klanu, bestselleru „New York Timesa”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 472

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (181 ocen)
70
67
33
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daslovinska

Dobrze spędzony czas

zaczęło się nieźle :)
10
Renskr

Nie oderwiesz się od lektury

super
10
Magda_lom

Całkiem niezła

Całkiem fajna młodzieżówka fantasy, oparta na ciekawym systemie magicznym i osadzona w uniwersum, które może być odświeżeniem po setkach książek przypominających średniowiecze na zachodzie Europy. Wątek romantyczny nie przytłacza, a akcji jest sporo. Co prawda jest to akcja dość przewidywalna, ale trzyma się kupy.
10
Fton7

Dobrze spędzony czas

ok,moze byc
10
MajaS38

Całkiem niezła

Rozczarowujący szczególnie koniec. Bardzo męczące zwroty akcji przez całą fabułę pod koniec wydają się już pozbawione wszelkiej logiki. Nie zachęca do przeczytania kolejnych części.
11

Popularność




Dlaiza to, że nauczyli mnie patrzeć na świat z życz­li­wo­ścią, pasją i sze­roko otwar­tymi oczami

1

Więzie­nie do złu­dze­nia przy­po­mi­nało lochy z dzie­ciń­stwa Ana­sta­zji – ciemne, mokre i wykute z bez­li­to­snego kamie­nia, z któ­rego sączyły się tylko brud i żałość. Wokół czuła krew; sły­szała, jak szep­cze do niej z wyszczer­bio­nych kamien­nych scho­dów i osma­lo­nych pochod­niami ścian, jak czai się na skraju jej świa­do­mo­ści niczym wszech­obecny cień.

Wystar­czy­łoby tak nie­wiele – men­talne pstryk­nię­cie pal­cem – żeby prze­jąć nad nią kon­trolę.

Na samą tę myśl Ana moc­niej zaci­snęła dło­nie na futrze zno­szo­nego kap­tura i sku­piła się znów na nie­świa­do­mym niczego straż­niku, który szedł led­wie kilka kro­ków przed nią. Jego buty z wariszki wystu­ki­wały na pod­ło­dze gło­śny, równy rytm, a kiedy Ana wsłu­chała się uważ­niej, jej uszu dobie­gło ciche grze­cho­ta­nie scho­wa­nych w jego kie­szeni zło­tych liści, któ­rymi go prze­ku­piła.

Tym razem Ana nie była więź­niem. Zja­wiła się tu w roli klientki i ten słodki brzęk monet sta­no­wił cią­głe przy­po­mnie­nie, że straż­nik stoi po jej stro­nie. Przy­naj­mniej na razie.

A jed­nak gdy pochod­nie rzu­cały na ściany wokół nich drżące cie­nie, trudno jej było odróż­nić rze­czy­wi­stość od naj­gor­szych kosz­ma­rów. I nie sły­szeć tam­tego szeptu.

Potwór. Mor­der­czyni.

Papa uwa­żał, że to miej­sce pełne demo­nów, gdzie trzyma się naj­po­dlej­szych ludzi. Nawet teraz – choć od jego śmierci minął już pra­wie rok – Ana poczuła nie­przy­jemną suchość w ustach na samą myśl o tym, co by powie­dział, gdyby ją tu zoba­czył.

Ode­pchnęła te wspo­mnie­nia i spoj­rzała pro­sto przed sie­bie. Może i była potwo­rem i mor­der­czy­nią, ale to nie miało żad­nego związku z zada­niem, jakie teraz przed nią stało.

Była tu, żeby oczy­ścić swoje imię z zarzutu zdrady stanu. A w tym celu musi zna­leźć pew­nego więź­nia.

– Meja damo, słowo daję, że to na nic. – Zachryp­nięty głos straż­nika ode­rwał ją od szep­tów z prze­szło­ści. – Facet ponoć był o krok od zamor­do­wa­nia jakiejś szy­chy, ale go zła­pano.

Mówił o więź­niu. O jej więź­niu. Ana wypro­sto­wała się i się­gnęła po kłam­stwo, które wcze­śniej tyle razy sobie prze­ćwi­czyła:

– Powie mi, gdzie ukrył moje pie­nią­dze.

Straż­nik posłał jej przez ramię spoj­rze­nie pełne współ­czu­cia.

– Lepiej by meja dama zro­biła, spę­dza­jąc czas w jakimś ład­niej­szym, sło­necz­nym miej­scu. Z tuzin moż­nych już mi zapła­ciło za to, żebym ich dopro­wa­dził tu do niego w tych naszych Wodo­grz­mo­tach, ale wszystko na nic. Naro­bił sobie tylko potęż­nych wro­gów ten cały Zło­to­usty, a niech go…

Koń­cówkę zda­nia zagłu­szył długi, gło­śny jęk tak pełen cier­pie­nia, że Anie włosy sta­nęły dęba. Dłoń straż­nika natych­miast odru­chowo prze­su­nęła się na ręko­jeść mie­cza. Świa­tło pochodni prze­ci­nało jego twarz na pół – część oświe­tlało na poma­rań­czowo, część kryło w cie­niu.

– Cele po brzegi wypeł­nione tymi powi­no­wa­tymi – mruk­nął w ramach wyja­śnie­nia.

Nogi Any się zawa­hały, prze­stały stą­pać tak równo, jak powinny. Zro­biła rap­towny wdech, ale natych­miast zmu­siła się do powol­nego wyde­chu i wyrów­nała krok.

Straż­nik jed­nak naj­wy­raź­niej zauwa­żył jej nie­po­kój, bo powie­dział szybko:

– Niech się meja dama nie mar­twi. Dejs’woszki mamy w bród, a powi­no­wa­tych trzy­mamy w spe­cjal­nych celach, solid­nych, z czar­nego kamie­nia. Zresztą nie będziemy prze­cho­dzić bli­sko nich. Te diem­chowy są bez­piecz­nie zamknięte.

Diem­chowy. Demony.

Ści­snął jej się żołą­dek, palce w ręka­wiczce wbiły się głę­biej w dłoń, gdy nacią­gała kap­tur jesz­cze moc­niej na głowę.

O powi­no­wa­tych mówiło się zwy­kle ści­szo­nymi gło­sami, roz­glą­dano się przy tym z nie­po­ko­jem. Krą­żyły roz­ma­ite opo­wie­ści o tych nie­licz­nych ludziach, któ­rzy byli spo­wi­no­wa­ceni z okre­ślo­nymi żywio­łami. O potwo­rach, które dzięki swoim mocom potra­fiły czy­nić praw­dziwe cuda. Mio­tać ogniem. Ciskać pio­ru­nami. Ujeż­dżać wiatr. Kształ­to­wać ciało. A byli i tacy, któ­rzy mieli ponoć moce wykra­cza­jące poza to, co fizyczne.

Moce, któ­rych nie powi­nien mieć żaden śmier­tel­nik. Moce, które nie pocho­dziły ani od Bóstw, ani od demo­nów.

Straż­nik uśmiech­nął się do niej. Może chciał się wydać przy­ja­zny, a może zasta­na­wiał się wła­śnie, co taka dziew­czyna jak ona – odziana w futro, z aksa­mit­nymi ręka­wicz­kami, może i pod­nisz­czo­nymi, ale jed­nak noszą­cymi wyraźne zna­miona luk­susu – robi w jego wię­zie­niu.

Nie uśmie­chałby się tak, gdyby wie­dział, kim ona jest.

Czym jest.

Świat wokół nabrał nagle ostro­ści i po raz pierw­szy, odkąd zeszła do wię­zie­nia, Ana przyj­rzała się uważ­niej straż­ni­kowi. Insy­gnium urzęd­nika Cesar­stwa Cyri­lyj­skiego – pysk ryczą­cego bia­łego tygrysa – wyryte z dumą na wzmac­nia­nym czar­nym kamie­niem napier­śniku. Przy pasie miecz tak ostry, że jego kra­wę­dzie zda­wały się nie­mal nie­wi­doczne, z tego samego stopu metalu w poło­wie skła­da­ją­cego się z czar­nego kamie­nia, a zatem odpor­nego na mani­pu­la­cje powi­no­wa­tych. W końcu jej wzrok zatrzy­mał się na fiolce zie­lon­ka­wej cie­czy, która dyn­dała mu przy klam­rze pasa, czu­bek fiolki zagięty niczym kieł węża.

Dejs’woszka, czyli boska woda, jedyna znana tru­ci­zna, która dzia­łała na powi­no­wa­tych.

I Ana znów zna­la­zła się w świe­cie swo­ich kosz­ma­rów. Lochy wykute w zim­nym, ciem­niej­szym niż noc kamie­niu. Biały uśmiech jej opie­kuna siłą leją­cego jej do gar­dła dejs’woszkę, żeby wygnać z niej tego potwora. A to, z czym się uro­dziła, było prze­cież potworne nawet w oczach powi­no­wa­tych.

Potwór.

Dło­nie w ręka­wicz­kach były już lep­kie od potu.

– Mamy tu na sprze­daż piękny wybór umów o pracę, meja damo. – Głos straż­nika dobie­gał jakby z oddali. – Za takie pie­nią­dze, jakie meja dama dała za widze­nie ze Zło­to­ustym, lepiej było zatrud­nić sobie jed­nego czy dwóch powi­no­wa­tych. Nie sie­dzą tu za żadne poważne zbrod­nie, jeśli o to się meja dama mar­twi. To tylko obco­kra­jowcy bez doku­men­tów. Dosko­nała tania siła robo­cza.

Serce jej zamarło. Sły­szała o takim pro­ce­de­rze. O powi­no­wa­tych z obcych kra­jów sku­szo­nych obiet­ni­cami pracy w Cyri­lii, któ­rzy po przy­jeź­dzie odkry­wali, że są zdani na łaskę han­dla­rzy ludźmi. Sły­szała też pogło­ski o straż­ni­kach i żoł­nier­zach z całego cesar­stwa prze­ku­py­wa­nych ponoć przez han­dla­rzy. O stru­mie­niach zło­tych liści, któ­rymi wypeł­niały się ich kie­sze­nie.

Tylko że ni­gdy dotąd nie myślała, że któ­re­goś z nich spo­tka.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­działa po pro­stu, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój.

Musi jak naj­szyb­ciej się stąd wydo­stać.

Jedyne, co jej pozo­stało, to sta­wiać krok za kro­kiem, trzy­mać plecy pro­ste, a głowę tak wysoko, jak ją w dzie­ciń­stwie nauczono. Jak zawsze kiedy spo­wi­jała ją ośle­pia­jąca mgła stra­chu, myślała o bra­cie: Łuka nie tra­ciłby ducha. Zro­biłby to dla niej.

A ona musiała to zro­bić dla niego. Lochy, straż­nik, szepty i wspo­mnie­nia, które przez nie wra­cały – musi to wszystko znieść, choćby i sto razy, jeśli dzięki temu będzie mogła znów zoba­czyć Łukę.

Na myśl o nim ści­snęło jej się serce, ale roz­pacz była czarną dziurą bez dna. Wpa­da­nie w nią teraz nic by nie dało. Szcze­gól­nie w chwili, gdy była prze­cież tak bli­sko zna­le­zie­nia tego jedy­nego czło­wieka, który będzie mógł jej pomóc przy­wró­cić dobre imię.

– Ram­son Zło­to­usty – wark­nął straż­nik, zatrzy­mu­jąc się przed celą. – Ktoś do cie­bie. – Grze­cho­ta­nie klu­czy, zgrzyt opor­nych zawia­sów. Męż­czy­zna odwró­cił się w jej stronę i gdy uniósł pochod­nię, zauwa­żyła, że jego wzrok znów zatrzy­muje się na jej kap­tu­rze. – Jest w środku. Będę cze­kał na zewnątrz… Niech meja dama da znać, kiedy będzie gotowa, żeby ją wypu­ścić.

Robiąc szybki wdech, żeby dodać sobie odwagi, Ana wypro­sto­wała się i weszła do celi.

Ude­rzyła ją fala smrodu sta­rych wymio­cin, ludz­kich odcho­dów i potu. W naj­dal­szym kącie pod brudną ścianą ktoś sie­dział. Jego koszula i spodnie były podarte i zakrwa­wione, nad­garstki pora­nione od kaj­dan, któ­rymi przy­kuty był do ściany. W pierw­szej chwili widziała tylko jego brudne, brą­zowe włosy, a kiedy pod­niósł głowę, ujrzała zakry­wa­jącą pół twa­rzy brodę, upstrzoną okru­chami jedze­nia.

To miał być ten geniusz zbrodni, któ­rego nazwi­sko powtó­rzyło jej kil­ku­na­stu opry­chów i zło­dzie­jasz­ków? Męż­czy­zna, w któ­rym od jede­na­stu księ­ży­ców pokła­dała całą nadzieję?

Zamarła, gdy ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Wzrok rze­czy­wi­ście miał bystry. Był młody, znacz­nie młod­szy, niż można by się spo­dzie­wać po zna­nym w całym cesar­stwie baro­nie cyri­lyj­skiego pół­światka. Z zasko­cze­nia aż ją ści­snęło w żołądku.

– Zło­to­usty – powie­działa, jakby wypró­bo­wy­wała głos, ale potem cią­gnęła pew­niej­szym tonem: – Ram­son Zło­to­usty. Naprawdę tak się nazy­wasz?

Kącik ust więź­nia uniósł się w iro­nicz­nym uśmie­chu.

– Zależy, jak defi­nio­wać prawdę. W takich miej­scach jak to prawda wydaje się nieco kom­pli­ko­wać. – Głos miał ugła­dzony, czyżby sły­szała w nim lekki zaśpiew wyż­szych sfer Cyri­lii? – A ty jak się nazy­wasz, kocha­nie?

Tym pyta­niem zupeł­nie ją zasko­czył. Od ponad roku nie wymie­niała żad­nych uprzej­mo­ści z nikim poza Mei. Ana­sta­zja Michaj­łowna, chciała powie­dzieć. Nazy­wam się Ana­sta­zja Michaj­łowna.

Tylko że się tak nie nazy­wała. Ana­sta­zja Michaj­łowna była księż­niczką koronną Cyri­lii, która jede­na­ście księ­ży­ców temu uto­nęła, gdy pró­bo­wała unik­nąć egze­ku­cji za mor­der­stwo i zdradę stanu. Ana­sta­zja Michaj­łowna była duchem, potwo­rem, który nie powi­nien ist­nieć i dla­tego nie ist­niał.

Ana jesz­cze moc­niej zaci­snęła palce na kap­tu­rze.

– Nie twój inte­res, jak się nazy­wam. Jak szybko możesz zna­leźć mi kogoś na tere­nie cesar­stwa?

Wię­zień par­sk­nął śmie­chem.

– A ile możesz mi zapła­cić?

– Odpo­wiedz na moje pyta­nie.

Prze­chy­lił głowę, jego usta wykrzy­wiły się kpiąco.

– Zależy, kogo szu­kasz. Pew­nie kilka tygo­dni. Moja sieć pod­łych szpie­gów i wred­nych kan­cia­rzy powinna dość szybko namie­rzyć two­jego cen­nego poszu­ki­wa­nego. – Urwał, zło­żył dło­nie, a przy tym ruchu zabrzę­czały łań­cu­chy. – Hipo­te­tycz­nie oczy­wi­ście. Bo z wię­zien­nej celi nawet ja nie­wiele mogę zro­bić.

Ana czuła się tak, jakby stą­pała po cien­kiej linie, a każdy krok gro­ził runię­ciem w prze­paść. Ale Łuka prze­ra­biał z nią pod­stawy nego­cja­cji i to wspo­mnie­nie bły­snęło jej niczym świeczka w ciem­nej celi.

– Nie mam kilku tygo­dni – powie­działa. – I nie musiał­byś nic robić. Potrze­buję tylko nazwi­ska i miej­sca.

– Tar­gu­jesz się bez lito­ści, ślicz­notko. – Zło­to­usty spoj­rzał na nią prze­śmiew­czo, a Ana zmru­żyła oczy. Z jego wręcz bez­czel­nego tonu łatwo było wywnio­sko­wać, że świet­nie się bawi, obser­wu­jąc jej despe­ra­cję, mimo że prze­cież nie wie­dział, kim ona jest i dla­czego tu przy­szła. – Na szczę­ście ja nie. Umówmy się tak, kocha­nie, uwol­nij mnie z tych kaj­dan, a będę na twoje usługi. W dwa tygo­dnie znajdę ci two­jego przy­stoj­nego księ­cia czy naj­gor­szego wroga, choćby zaszył się na samym krańcu pustyni Ara­mabi czy na wyży­nach Cesar­stwa Kemejr­skiego.

Jego lek­ce­wa­żący ton dzia­łał jej na nerwy. Domy­ślała się, jak to jest z takimi szu­mo­wi­nami jak on. Dasz im, czego chcą, a wbiją ci nóż w plecy, nim zdą­żysz mru­gnąć.

Nie da się nabrać.

Się­gnęła w fałdy zno­szo­nego płasz­cza i wycią­gnęła kawa­łek per­ga­minu. Była to kopia jed­nego ze szki­ców, które zro­biła kilka dni po śmierci papy, kiedy w środku nocy budziły ją kosz­mary, a cały dzień prze­śla­do­wała tamta twarz.

Szyb­kim ruchem roz­wi­nęła per­ga­min.

Nawet w sła­bym świe­tle peł­ga­ją­cej pochodni sto­ją­cego na zewnątrz straż­nika Ana widziała zarysy szkicu: łysą głowę, melan­cho­lijne, wiel­kie oczy, które spra­wiały, że ów czło­wiek wyda­wał się nie­mal dziec­kiem.

– Szu­kam tego męż­czy­zny. To cyri­lyj­ski alche­mik. Jakiś czas temu był medy­kiem w pałacu w Sal­skof­fie. – Urwała, po czym odwa­żyła się posta­wić wszystko na jedną kartę. – Powiedz mi, jak się nazywa i gdzie go zna­leźć, a cię uwol­nię.

Gdy tylko wycią­gnęła per­ga­min, Zło­to­usty sku­pił na nim całą uwagę, niczym głodny wilk na swo­jej ofie­rze. Przez chwilę jego twarz była nie­po­ru­szona, nie­od­gad­niona.

Po czym oczy roz­sze­rzyły się lekko.

– A więc on – szep­nął, a te trzy słowa roz­kwi­tły w jej sercu niczym nadzieja, cie­pło pro­mieni sło­necz­nych po bar­dzo dłu­giej nocy.

W końcu.

W końcu.

Jede­na­ście księ­ży­ców samot­no­ści, ukry­wa­nia się, ciem­nych nocy w ark­tycz­nym lesie Cyri­lii i dni spę­dzo­nych na prze­szu­ki­wa­niu mia­steczka po mia­steczku – jede­na­ście księ­ży­ców i wresz­cie zna­la­zła kogoś, kto znał czło­wieka, który zamor­do­wał jej ojca.

Ram­son Zło­to­usty, szep­tali jej bar­mani, pijacy i łowcy głów, gdy wra­cali z pustymi rękami po kolej­nych polo­wa­niach na nie­uchwyt­nego alche­mika. Naj­po­tęż­niej­szy baron cyri­lyj­skiego pod­zie­mia, przy­wódca naj­roz­le­glej­szej sieci prze­stęp­czej. W tydzień potra­fiłby zna­leźć ary­sto­kratce jej myszo­skoczka gaz­kiń­skiego choćby i na dru­gim końcu cesar­stwa.

Może mieli rację.

Z wszyst­kich sił sku­piła się na tym, żeby opa­no­wać drże­nie rąk. Była tak skon­cen­tro­wana na jego reak­cji, że zapo­mniała o oddy­cha­niu.

Zło­to­usty nie odry­wał wzroku od por­tretu, się­gnął po niego niczym w tran­sie.

– Niech spoj­rzę.

Serce waliło jej jak sza­lone, gdy sko­czyła do przodu, poty­ka­jąc się w pośpie­chu. Wycią­gnęła szkic przed sie­bie, a Zło­to­usty pochy­lił się i kciu­kiem musnął róg per­ga­minu.

A potem się na nią rzu­cił. Jedna dłoń zaci­snęła się na niej niczym ima­dło, druga już była na jej ustach. Nie zdą­żyła nawet krzyk­nąć. Przy­cią­gnął ją mocno do sie­bie. Mimo przy­du­sze­nia gar­dło Any wydało mimo­wolny dźwięk, zare­ago­wało odru­chowo na smród jego nie­my­tych wło­sów.

– To się wcale nie musi źle skoń­czyć. – Teraz jego głos był cichy, non­sza­lan­cję zastą­pił pona­gla­jący ton. – Klu­cze wiszą na zewnątrz, przy drzwiach. Pomóż mi się stąd wydo­stać, a dam ci wszel­kie infor­ma­cje, jakich potrze­bu­jesz.

Udało jej się oswo­bo­dzić głowę.

– Puść mnie – wark­nęła, sza­mo­cząc się, ale on trzy­mał mocno.

Z bli­ska w sła­bej poświa­cie pochodni jego orze­chowe oczy błysz­czały teraz dziko, nie­mal sza­leń­stwem.

Ten czło­wiek naprawdę był gotów wyrzą­dzić jej krzywdę.

Opadł ją strach i przez mgłę paniki prze­biły się nauki z wszyst­kich lat tre­nin­gów, niczym instynkt.

Ona też może mu zro­bić krzywdę.

Jej powi­no­wac­two się obu­dziło, kusił je jego puls. Czuła, jak napeł­nia ją siłą. Jeśli tylko zechce, każda kro­pla jego krwi będzie na jej zawo­ła­nie.

Nie, pomy­ślała. Powi­no­wac­twa może uży­wać tylko w osta­tecz­no­ści. Jak każdy powi­no­waty pła­ciła prze­cież za nie wysoką cenę. Nawet naj­mniej­sze poru­sze­nie mocy spra­wiało, że jej tęczówki sta­wały się kar­ma­zy­nowe, a żyły na przed­ra­mio­nach ciem­niały – co z kolei sta­no­wiło wymowny znak dla tych, któ­rzy wie­dzieli, czego szu­kać. Pomy­ślała o sto­ją­cym na zewnątrz straż­niku, o jego zagię­tej fiolce z dejs’woszką, o zło­wiesz­czym bla­sku mie­cza z czar­nego kamie­nia.

Była tak sku­piona na opa­no­wa­niu powi­no­wac­twa, że zupeł­nie nie zauwa­żyła tego ruchu.

Ręka więź­nia bły­ska­wicz­nie ścią­gnęła jej kap­tur z głowy.

Ana odsko­czyła, ale było już za późno. Zło­to­usty spoj­rzał jej w oczy, na jego twa­rzy cie­ka­wość ustą­piła trium­fowi. Doj­rzał jej kar­ma­zy­nowe tęczówki. Naj­wy­raź­niej wie­dział, czego szu­kać, jak roz­po­znać powi­no­wa­tego. Jego usta wykrzy­wiły się w uśmie­chu, gdy ją puścił i wrza­snął:

– Ratunku! To powi­no­wata!

Nim dotarło do niej, że wpa­dła w pułapkę, usły­szała za sobą gło­śne kroki.

Obró­ciła się bły­ska­wicz­nie. Straż­nik wbiegł do celi z unie­sio­nym mie­czem, w świe­tle pochodni bły­snęła zie­lona war­stewka dejs’woszki, którą polał głow­nię.

Zro­biła unik.

Nie dość szybki.

Poczuła ostre ukłu­cie na przed­ra­mie­niu i zato­czyła się w kąt celi. Oddy­chała płytko. Miecz prze­ciął jej ręka­wiczkę, w roz­dar­ciu poka­zały się kro­ple krwi.

Świat się zawę­ził i przez chwilę widziała tylko te czer­wone kro­ple, powolny łuk ich ścieżki w dół po nad­garstku, paciorki lśniące w bla­sku pło­mie­nia jak rubiny.

Krew. Poczuła, jak budzi się jej powi­no­wac­two wzy­wane swoim żywio­łem. Zerwała ręka­wiczkę z dłoni, sycząc odru­chowo, kiedy rana zapie­kła od zim­nego powie­trza.

Zaczęło się – żyły na jej rękach pociem­niały pur­pu­rowo niczym siniaki, wysta­wały z jej ciała jak poszar­pane bruzdy. Dobrze wie­działa, jak to wygląda. Bez końca wpa­try­wała się prze­cież w lustro zapuch­nię­tymi od pła­czu oczami, gdy jej ręce krwa­wiły po tym, jak dra­piąc, pró­bo­wała wypruć sobie te wstrętne żyły.

W ciem­no­ści dotarł do niej szept.

Diem­chow.

Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała w oczy straż­ni­kowi. Wła­śnie uno­sił pochod­nię.

Jego twarz wykrzy­wiało prze­ra­że­nie, gdy z wymie­rzo­nym w nią mie­czem cofał się do kąta, w któ­rym tkwił Zło­to­usty.

Ana musnęła ranę pal­cem. Był mokry, zie­lona ciecz zmie­szała się z jej krwią.

Dejs’woszka. Serce waliło jej jak sza­lone, a wspo­mnie­nia zale­wały umysł: lochy, Sadow wmu­sza­jący w nią gorzki napój, sła­bość, zawroty głowy. A potem pustka w miej­scu, gdzie kie­dyś miała powi­no­wac­two, jakby nagle stra­ciła zmysł wzroku lub smaku.

Wszyst­kie lata wci­ska­nia w sie­bie tru­ci­zny w nadziei, że ule­czy się z powi­no­wac­twa, skut­ko­wały tylko tym, że stała się odporna na dejs’woszkę, tru­ci­znę, która nie­mal natych­miast blo­ko­wała moce więk­szo­ści powi­no­wa­tych. Tym­cza­sem Ana miała jesz­cze dobre pięt­na­ście, cza­sem dwa­dzie­ścia minut, nim jej powi­no­wac­two do niczego nie będzie się nada­wać. Jej ciało zaadap­to­wało się, żeby prze­trwać.

– Rusz się, a zadam ci kolejny cios – zagro­ził straż­nik, ale głos mu drżał. – Plu­gawa powi­no­wata!

Brzęk­nął metal, mignęły jej splą­tane brą­zowe włosy. Nim któ­reś z nich zdą­żyło cokol­wiek zro­bić, Zło­to­usty zaci­snął swój łań­cuch na szyi straż­nika.

Męż­czy­zna jęk­nął cicho, roz­pacz­li­wie szar­piąc wbi­ja­jące mu się w szyję ogniwa. W mroku za nim bły­snęła biel uśmie­chu Ram­sona Zło­to­ustego.

Ana poczuła, że żółć pod­cho­dzi jej do gar­dła, zakrę­ciło jej się w gło­wie. Tru­ci­zna zaczy­nała dzia­łać. Dziew­czyna oparła się o ścianę, mimo zimna pot wystą­pił jej na czoło.

Trzy­ma­jąc sza­mo­czą­cego się straż­nika, Zło­to­usty obró­cił się w jej stronę. Jego twarz wyglą­dała teraz dra­pież­nie, uprzed­nią non­sza­lan­cję zastą­pił wil­czy głód.

– Spró­bujmy jesz­cze raz, kocha­nie. A więc klu­cze powinny wisieć na gwoź­dziu przy drzwiach celi, stan­dar­dowa pro­ce­dura przed wej­ściem straż­nika do środka. Do moich łań­cu­chów są te widel­co­wate, czwarte z brzegu. Uwol­nij mnie, wypro­wadź nas stąd, a będziemy mogli spo­koj­nie poga­dać o twoim alche­miku.

Ana sta­rała się opa­no­wać drże­nie ciała. Patrzyła to na Zło­to­ustego, to na straż­nika. Gałki duszo­nego męż­czy­zny wywró­ciły się upior­nie, usi­ło­wał zaczerp­nąć tchu, na ustach zebrała mu się spie­niona ślina.

Wie­działa, jak nie­bez­pieczny jest Zło­to­usty, kiedy przy­szła go tu szu­kać. Ale w życiu by się nie spo­dzie­wała, że wię­zień przy­kuty do ściany w Wodo­grz­mo­tach może aż tyle zdzia­łać.

Wypusz­cze­nie takiego czło­wieka na wol­ność byłoby strasz­li­wym błę­dem.

– No już! – Głos Zło­to­ustego przy­po­mniał jej o tej prze­ra­ża­ją­cej decy­zji. – Czas nagli. Za nie­całe dwie minuty będzie tu następna warta. Wylą­du­jesz w któ­rejś z tych cel, a potem sprze­da­dzą cię do jakiejś pracy, wszy­scy wiemy prze­cież, jak to prze­biega. A ja wciąż będę tu tkwił. – Wzru­szył ramio­nami i zaci­snął moc­niej łań­cuch. Straż­nik wydął policzki. – Jeśli taki sce­na­riusz wybie­rasz, to muszę przy­znać, że jestem nieco zawie­dziony.

Cie­nie w celi wykrzy­wiały się, sła­niały. Ana mru­gała roz­pacz­li­wie, sta­ra­jąc się uspo­koić sza­le­jący puls. Pierw­szy etap zatru­cia. Potem przyjdą dresz­cze i wymioty. Póź­niej utrata sił. A przez cały ten czas jej powi­no­wac­two będzie zani­kać niczym doga­sa­jąca świeczka.

Myśl, Ano, zga­niła się, zaci­ska­jąc zęby. Omio­tła celę spoj­rze­niem.

Gdyby wciąż miała moc, mogłaby go tor­tu­ro­wać. Mogłaby przy­wo­łać jego krew, skrzyw­dzić go, zastra­szyć i wydo­być z niego wia­do­mo­ści o alche­miku.

Oczy zapie­kły ją od łez, zaci­snęła powieki, żeby bro­nić się jakoś przed napie­ra­ją­cymi wspo­mnie­niami. Wśród nich wszyst­kich – w całym tym cha­osie – jedno pło­nęło jasno jak ogień. Nie jesteś potwo­rem, sistrika. Głos Łuki mocny, spo­kojny. Powi­no­wac­two nie decy­duje o tym, kim jesteś. To ty decy­dujesz. Ty nim wła­dasz. To ja decy­duję, pomy­ślała, robiąc głę­boki wdech i sta­ra­jąc się czer­pać siłę ze słów brata. Nie była katem. Ani potwo­rem. Była dobra i nie zamie­rzała pod­da­wać tego czło­wieka, bez względu na jego zamiary, takim tor­tu­rom, przez jakie prze­szła ona sama.

A to ozna­czało, że zostaje jej tylko jedna opcja.

Nim miała czas to prze­my­śleć, już była po dru­giej stro­nie celi. Zerwała klu­cze z gwoź­dzia i roz­pięła kaj­dany. Opa­dły z hała­sem. Wię­zień odsko­czył, momen­tal­nie prze­biegł pomiesz­cze­nie, roz­cie­ra­jąc obo­lałe nad­garstki. Nie­przy­tomny straż­nik opadł na pod­łogę, sły­chać było jego rzę­żący oddech.

Anę zalała kolejna fala mdło­ści. Oparła się o ścianę.

– Mój alche­mik – powie­działa. – Umó­wi­li­śmy się.

– A, ten. – Zło­to­usty już był przy drzwiach, wyglą­dał na zewnątrz. – Szcze­rze mówiąc, nie mam poję­cia, co to za jeden, kochana. Pa, pa. – W oka­mgnie­niu był po dru­giej stro­nie krat.

Ana rzu­ciła się ku niemu, ale drzwi zatrza­snęły się z hukiem.

Zło­to­usty zagrze­cho­tał klu­czami.

– Nie bierz tego do sie­bie. W końcu jestem prze­cherą, taki zawód.

Zasa­lu­to­wał jej zło­śli­wie, obró­cił się na pię­cie i znik­nął w ciem­no­ściach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Blood Heir

Text copy­ri­ght © 2019 by Amélie Wen Zhao

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd.,

Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Ilu­stra­cja na okładce

© 2019 Ruben Ire­land

Pro­jekt okładki: Angela Car­lino

Mapa

© 2019 Vir­gi­nia Allyn

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki oraz mapy: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dzie­dzic­two krwi, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-851-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer