Cięcie. Mroki Kopenhagi. Tom 2 - Anne Mette Hancock - ebook

Cięcie. Mroki Kopenhagi. Tom 2 ebook

Anne Mette Hancock

4,4

Opis

Wstrząsająca opowieść o złudzeniach, zemście i bliznach na sercu.

Dziennikarka Heloise Kaldan pracuje nad artykułem o żołnierzach dotkniętych zespołem stresu pourazowego. Jednocześnie zmaga się z niespodziewanym wydarzeniem w życiu prywatnym. W tym samym czasie ze szkoły znika dziesięcioletni chłopiec, Lukas. Heloise ma zająć się tą sprawą. Zbierając materiały do artykułu, spotyka na szkolnym boisku swojego przyjaciela – śledczego Erika Schäfera, który prowadzi dochodzenie.

Po Lukasie nie ma śladu, jednak w ręce policji trafia jego telefon. Okazuje się, że chłopiec miał obsesję na punkcie pareidolii: zjawiska, które polega na tym, że w przypadkowych rzeczach widzimy twarze. Ostatnie zdjęcie w jego telefonie przedstawia stare drzwi stodoły z dwoma okrągłymi oknami wyglądającymi jak świdrujące oczy i żelazną zasuwą, która przypomina zaciśnięte usta. Opatrzono je hasztagami: #monster #śmierć #szatan #zło #zabijęcię.

Dziennikarka i policjant ponownie łączą siły, aby za wszelką cenę odnaleźć chłopca żywego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (51 ocen)
28
15
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OlaPrzybylo

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kryminał, ciężko oderwać się od lektury!
00
AStrach

Całkiem niezła

Wciąga do ostatniej strony.
00
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

"Cięcie" to drugi tom serii zatytułowanej "Mroki Kopenhagi" i kolejny, który już samą okładką sugeruje, że w środku znajdziemy krwawą historię i opowieść, która będzie trzymać w napięciu, powodować strach. Ale czy aby na pewno? Erik Schafer, którego znamy już z poprzedniego tomu, wraca z urlopu i od razu jest rzucony na głęboką wodę do poprowadzenia śledztwa w spawie zaginięcia dziesięcioletniego chłopca. Ponownie także spotykamy się z bohaterką, dziennikarką, Heloise, która zostaje przydzielona do dokładnie tej samej sprawy mimo, że wcale ochoty na to nie ma, ale co począć gdy cała Kopenhaga jest o wiele mniej zainteresowana stresem pourazowym żołnierzy niż zaginięciem dziecka? I tak nasi bohaterowie spotykają się na boisku i razem przy sprawie mają pracować aby dziecko jak najszybciej odnaleźć. Sprawa robi się coraz bardziej skomplikowana i ciężko stwierdzić czy chłopak odnajdzie się żywy, a czas ucieka, zegar tyka... Ten tom jest równie dobry, jak poprzedni i przyzwyczai...
00
kacured

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca !
00

Popularność




Vedze i Castorowi – byliście zapisani w gwiazdach

1

Mężczyzna poruszał się szybkim krokiem, jakby sunął między nagimi drzewami i krzakami. Mroźny lutowy wiatr zdawał się napierać ze wszystkich stron i wbijać tysiące igieł w policzki. Zaciągnął mocniej sznurek kaptura, ciaśniej opatulając nim twarz, i jeszcze raz się rozejrzał.

Tego dnia w parku przy cytadeli Kastellet nie było ani jednego biegacza, ani nawet psiarza. Temperatura od kilku dni kołysała się niczym boja na morzu w okolicach zera stopni, ale wiatr sprawiał, że miało się wrażenie, jakby Kopenhagę nawiedziła zima stulecia. Przez ten ziąb miasto wyglądało na wyludnione. Miasto widmo.

Mężczyzna stał i nasłuchiwał.

Nic.

Żadne syreny nie wcinały się w spokojny szum miasta. Żadne niebieskie światła nie migały w półmroku.

Wspiął się na szczyt wału i spojrzał w stronę wejścia do portu na wprost siedziby Mærska i na parking przy Toldboden. Parking był pusty. Mężczyzna zmarszczył brwi i zerknął na zegarek.

„Gdzie oni są, u licha?”

Wyjął papierosa z paczki schowanej w wewnętrznej kieszeni kurtki i przykucnął obok jednej z armat. Próbował odpalić zapalniczkę, ale palce miał pożółkłe z zimna i zdrętwiałe. Prostował je i zginał, żeby pobudzić krążenie, i wtedy zauważył krew. Mała fioletowoczarna plamka w kształcie półksiężyca tuż pod paznokciem palca wskazującego.

Bez przekonania spróbował wydłubać skrzepłą masę, ale szybko się poddał i w końcu uruchomił zapalniczkę. Gdy tylko papieros zaczął się palić, schował ręce do kieszeni i trzymając papierosa w zaciśniętych wargach, zaczął chodzić tam i z powrotem po wale. Spoglądał przy tym niecierpliwie w stronę parkingu.

„No co jest, do cholery!”

Nie podobała mu się ta cisza. Gdy musiał na coś czekać, zawsze robił się nerwowy, czuł drgający niepokój w brzuchu. Wolał stale mieć jakieś zajęcie, być w ruchu. Cisza zostawiała w głowie przestrzeń do refleksji, a wtedy jego myśli zawsze wracały do dymu tak gęstego, że musiał się poruszać po omacku wśród porozrywanych ciał. Wracały do krwi, która polała się z jego oczu i spływała po policzkach. I do ciszy. Porażającej ciszy, która zapadła po wybuchu, kiedy ci, którzy byli w stanie, wypełzali z ciemnej chmury pyłu i gromadzili się przed zniszczonym budynkiem.

Skamieniali. Zszokowani.

Gdyby tylko mógł się pozbyć tych obrazów. Wypuścić je z głowy niczym pęk balonów i patrzeć, jak tańczą na niebie, aż całkiem znikną w przestworzach.

Znów popatrzył w stronę Toldboden akurat wtedy, gdy srebrnoszare audi wjechało na parking i zatrzymało się przed budynkiem. Silnik pozostał włączony, ciepła rura wydechowa parowała na zimnie. Pojedynczy sygnał długimi światłami oznaczał, że droga wolna.

„Nareszcie!”

Ruszył w stronę samochodu, ale kiedy był w połowie wału, dostrzegł coś, co kazało mu zwolnić. Zmrużył oczy i skupił wzrok na kładce biegnącej nad fosą otaczającą cytadelę.

W końcu się zatrzymał.

Na środku kładki ktoś stał. Sylwetka niemal zlewała się z panującym wokół półmrokiem, ale zauważył kaptur na głowie i pomarańczowy plecak na plecach.

W pierwszej chwili zwolnił kroku, bo jego uwagę przykuła nienaturalna, na wpół zgięta pozycja, jaką przybrała postać na kładce. Tym jednak, co kazało mu się zatrzymać, było dziecko przytrzymywane przez tę postać.

Chłopiec, którego wiek mężczyzna ocenił na osiem, może dziewięć lat, wyglądał na bezwładnego i był do połowy przewieszony przez barierkę kładki. Postać z plecakiem trzymała go za plecy puchowej kurtki. Mówiła coś do chłopca, ale wiatr porywał i dziurawił słowa, więc mężczyzna niczego nie zrozumiał.

Ponownie spojrzał w stronę parkingu i samochodu, którego kierowca znów ponaglająco dał sygnał światłami. Musiał się pośpieszyć, ale…

Znowu skierował wzrok na kładkę.

I wtedy ręce wypuściły chłopca.

2

Klinika mieściła się w porośniętej bluszczem willi w podwórzu, którego mur zazdrośnie strzegł pałacu Fryderyka VIII. Z okna poczekalni Heloise Kaldan widziała czubek pokrytej lodem kopuły kościoła Marmurowego i straż królewską chodzącą tam i z powrotem po placu zamkowym przed Amalienborgiem, wyrzucającą przed siebie ramiona i nogi niczym lunatycy w śnieżnej kuli.

Wzięła do ręki jeden z leżących na stoliku kolorowych magazynów i machając nerwowo stopą, przerzucała kartki. Adrenalina pobudzała jej zakończenia nerwowe i nie pozwalała skupić wzroku na zdjęciach z pokazów mody i reklamach kremów do twarzy. Blichtr i gloryfikacja nastoletniej anoreksji w pastelowym opakowaniu.

Ktoś w ogóle czytał te bzdury?

Zirytowana rzuciła czasopismo z powrotem na stolik i rozejrzała się po poczekalni.

Wszystko tu wyglądało jak skopiowane z kalifornijskiego magazynu wnętrzarskiego. Całość utrzymana w odcieniach bieli i koniaku, a jedynymi elementami przełamującymi tę tonację były sukulenty w wielkich glinianych donicach. Ściany obwieszono plakatami i litografiami w najróżniejszych rozmiarach i formatach tak gęsto, że ledwie przebijał się spod nich ich grafitowy kolor. Na podłodze leżał kremowy berberyjski dywan, który niczym wisienka na torcie podkreślał stylistyczną spójność wnętrza. Wszystko było tak eleganckie i schludne, że niemal można by zapomnieć, co to za miejsce.

Chociaż nie…

W poczekalni siedziało jeszcze dwoje innych pacjentów. Starszy chudy mężczyzna i młoda dziewczyna o mlecznobiałej skórze i dużych jasnoszarych oczach. Heloise obstawiała, że dziewczyna nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat; miała też nadzieję, że była tu z innego powodu niż ona sama.

Kiedy do pomieszczenia wsunął głowę wysoki jasnowłosy mężczyzna w białych płóciennych spodniach i zielonym T-shircie, dziewczyna siedząca na wprost Heloise automatycznie wyprostowała się na krześle. Dziwacznie wciągnęła powietrze, oblizała wargi i próbowała je uwydatnić, robiąc na wpół otwarty dzióbek. Wyglądała jak ktoś, komu coś nieprzyjemnie zapachniało.

Heloise pomyślała, że to pewnie jej mina do selfie. Jeden z najbardziej niedorzecznych wynalazków ostatnich czasów.

Stojący w drzwiach mężczyzna zarzucił głową, aby odsunąć kosmyk włosów z oczu, i skinął w stronę Heloise.

– Heloise?

Wstała.

Wkrótce będzie po wszystkim.

Lekarz gestem zaprosił ją do gabinetu. Na ekranie komputera przeczytał informacje z jej kartoteki, po czym spojrzał na nią.

– No dobrze, Heloise… Czyli jesteś w ciąży.

Niepoprawnie wymawiał jej imię. Twarde „h” nadawało mu szorstkie brzmienie. Jakby wypowiadanie go wymagało wysiłku. Heloise od czterech lat przy każdej wizycie poprawiała lekarza. Tym razem tego nie zrobiła. Powiedziała tylko:

– Tak, na to wygląda.

– To twoja pierwsza ciąża?

Potwierdziła skinieniem głowy i wyjęła test z torebki, żeby mu pokazać. W plastikowym okienku widać było dwie czerwone kreski. Jedna była wyraźna, a druga jaśniejsza, rozwodniona i słaba jak tęcza, którą z początku najlepiej widać, gdy się na nią nie patrzy wprost.

Lekarz spojrzał na test i pokiwał głową.

– Tak. Wygląda na pozytywny. I rozumiem, że to ci nie jest na rękę, tak?

– Zgadza się. Nie planowałam tego.

Znów pokiwał głową i usiadł w fotelu za lakierowanym białym biurkiem.

– No tak. Czasem tak się zdarza.

Heloise usiadła po drugiej stronie biurka, a torbę położyła na podłodze. Stary parkiet był, podobnie jak cały budynek, popękany niczym często używana waza na zupę i dziwnie wklęśnięty, przez co krzesło zachwiało się pod jej ciężarem.

Lekarz uśmiechnął się do niej życzliwie, dając jej do zrozumienia, że wszystko, co mu powie, pozostanie między nimi. Bez skrępowania patrzył Heloise prosto w oczy, a w jego policzkach pojawiły się dołeczki, jakby ktoś wcisnął palce w miękką glinę. Jakieś dwa lata trwało, zanim się zorientowała, że jego magnetyczny urok i bezpośrednie spojrzenie nie są skierowane do niej osobiście. Nie flirtował z nią, był po prostu szczerze zainteresowany jej stanem zdrowia. Zresztą blask tych niebieskozielonych oczu był równie silny jak blask krążka z białego złota na jego serdecznym palcu.

– Według informacji, które podałaś, dzwoniąc dziś przed południem, to może być piąty tydzień. Zgadza się?

Heloise spuściła wzrok i pokiwała głową. Tak w każdym razie wyszło jej z kalkulatora znalezionego w sieci.

– To dobrze – stwierdził. – Bo widzisz, aborcję farmakologiczną możemy przeprowadzić tylko w ciągu pierwszych siedmiu tygodni ciąży. Między ósmym a dwunastym tygodniem pozostaje nam tylko aborcja chirurgiczna.

Heloise znów na niego popatrzyła.

– Czyli trzeba iść do szpitala?

– Tak. Sam zabieg jest szybki i bezpieczny, ale wymaga zastosowania narkozy, a tej zawsze lepiej unikać, jeśli tylko istnieje taka możliwość. Dlatego dam ci to… – Z opakowania, na którym zielonymi literami było napisane „Mifegyne”, wyjął jedną tabletkę i wręczył ją Heloise.

– Zażyjesz ją, gdy potwierdzimy wiek ciąży, i wówczas ten lek skutecznie ją przerwie. – Wykonał pół obrotu na fotelu i z wprawą zaczął wpisywać coś do komputera. – Poza tym dostaniesz receptę na pięćdziesiąt miligramów Diclonu, to preparat rozluźniający mięśnie, oraz na lek o nazwie Cytotec.

Kiedy mówił, Heloise poczuła, jak serce zaczyna jej bić dziwnym, nierównym rytmem.

„Ten lek skutecznie ją przerwie…”

Co ona, u licha, wyprawiała? Jak się tu znalazła?

– Cały proces nie powinien potrwać dłużej niż parę godzin i przeważnie przebiega bez większych komplikacji – ciągnął lekarz. – Ale mimo wszystko lepiej zrób sobie tego dnia wolne. Dobrze też, żebyś nie była wtedy sama. Przypomnij mi: masz partnera, który będzie mógł się tobą zaopiekować?

Pokręciła głową.

– Tak i nie. To… skomplikowane.

Lekarz zacisnął wargi i pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Te sprawy zwykle takie bywają. Dla większości osób to niełatwa sytuacja.

Heloise spojrzała na trzymaną w ręce tabletkę i pomyślała o Martinie.

Wiedziała, że byłby zachwycony perspektywą zostania ojcem. I zaraz obudziłaby się w nim cała masa oczekiwań, które wepchnęłyby ich związek na kolejny etap: on by się upierał, aby zrobili potężny krok naprzód, taki na miarę Neila Armstronga, a ona marzyłaby tylko o zrobieniu trzech kroków wstecz.

Wolała, żeby wszystko zostało tak jak do tej pory: wesoło, przyjemnie i przede wszystkim wciąż w miarę niezobowiązująco. Miała wrażenie, jakby ich związek z dnia na dzień zmienił się w tykającą bombę. Odliczanie rozpoczęło się od tych dwóch kresek na teście. Heloise wyobrażała sobie czerwone cyfry, które z zimną bezwzględnością odmierzają czas do dnia sądnego. Wiedziała, że bez względu na to, czy przetnie kabel czerwony, czy niebieski, ta bomba wybuchnie.

Dlatego lepiej mieć to już za sobą.

Lekarz patrzył na nią wnikliwie, jakby starał się rozszyfrować jej powściągliwą mowę ciała.

– Jeśli masz wątpliwości, to oczywiście możemy zaczekać…

– Nie mam wątpliwości.

– W porządku. Zatem przekonajmy się, który to tydzień.

Brodą wskazał fotel i założył okulary w oprawkach z acetatu. Szkła wydawały się zbyt małe w stosunku do jego kanciastej twarzy.

– Te domowe obliczenia mogą być niedokładne, więc lepiej się upewnijmy, czy mieścisz się w limicie ośmiu tygodni.

Heloise wciągnęła głęboko powietrze i zdjęła skórzaną kurtkę.

Ciszę w gabinecie zakłócał jedynie sekundnik wiszącego nad fotelem zegara, a także spokojny oddech lekarza.

Heloise wstrzymywała swój.

Leżała z głową odwróconą od monitora i obrazów, jakie pokazywał ultrasonograf. Bała się, że gdyby je zobaczyła choćby kątem oka, nigdy już nie zdołałaby wymazać ich z pamięci. Przez cały tydzień starała się nie wyobrażać sobie, co tam się mogło znajdować, ale po nocach nie mogła spać i wierciła się niespokojnie w mokrej od potu pościeli, a gdy na krótką chwilę udawało jej się zasnąć, w snach widziała małe ręce i nogi. Palce. Brązowe loki na karku.

Ale twarzy – nie.

Za każdym razem powyżej szyi był tylko nieokreślony krąg o zamazanych konturach. Wklęsła powierzchnia bez konkretnego kształtu i koloru, jakby dziecko miało talerz zamiast twarzy.

Co to mogło oznaczać?

Że nie chciała nikomu przekazywać genów Martina? Że przerażała ją myśl o przekazywaniu własnych?

Mimowolnie zastanawiała się, czy istnieją genetyczne formy zła. Czy degeneracja może występować we krwi jako komórka, która pozostaje uśpiona i nie ujawnia się w każdym pokoleniu, ale na przykład w co drugim albo trzecim? W każdym razie nie miała ochoty testować tego na własnym ciele.

– Okej, Heloise. – Lekarz wyrwał ją z rozmyślań. – Niestety jest tak, jak się spodziewaliśmy. Spójrz tylko…

Niechętnie podniosła wzrok.

– Tu jest twój pęcherz moczowy, a to żołądek. – Pokazywał różne miejsca na ekranie wypełnionym nieokreśloną czarno-białą masą. – A tutaj jest macica. Widzisz?

Heloise przekrzywiła mocniej głowę i popatrzyła pustym wzrokiem na plamę. Równie dobrze mógłby jej pokazywać obraz czegokolwiek innego. Mózgu. Krowiego brzucha… Jowisza! Nie byłaby w stanie dostrzec różnicy.

Palcem okrążył widoczną na ekranie małą plamkę w kształcie orzeszka ziemnego.

– I tu. Widzisz? Wygląda na to, że niewiele się pomyliłaś w swoich obliczeniach. Piąty tydzień, plus minus dwa dni.

Pokiwała głową i odwróciła wzrok.

– Dobrze się czujesz? – spytał lekarz i wyłączył monitor. – Wszystko jasne?

– Tak. – Uniosła się lekko na łokciach. – Ale właściwie chciałam zapytać o coś jeszcze. Od jakiegoś czasu odczuwam takie nieprzyjemne rozedrganie w ciele.

Lekarz zdjął rękawiczkę, która strzeliła, wznosząc chmurę talku, i ruchem głowy zachęcił ją, aby mówiła dalej.

– Spróbuj to opisać nieco dokładniej.

– Właśnie nie bardzo wiem jak. Mam wrażenie, jakby coś było… nie tak. Taka dziwna mgła, jakby ktoś mnie nakrył szklaną kopułą, w której kręcę się bez celu, a w głowie kłębią mi się zamulone i chaotyczne myśli. To się zaczęło dawno temu. Na pewno kilka miesięcy. Na długo przed tym. – Wskazała głową na swój brzuch.

Doktor dwoma palcami zdjął okulary i przetarł je koszulką, nie spuszczając oczu z Heloise.

– Mówiąc „rozedrganie”, masz na myśli coś w rodzaju niepokoju?

– Tak.

– Ucisk w piersi? Kołatanie serca?

Skinęła głową.

– Czym się zajmujesz na co dzień, Heloise? – zapytał wciąż z tym szorstkim „h” na początku. – Jesteś dziennikarką, prawda?

– Tak.

– Czyli prowadzisz dość intensywne życie zawodowe?

– Hm. Chyba można tak powiedzieć.

– Zdarza ci się przynosić pracę do domu?

Heloise wzruszyła ramionami.

– A komu się to nie zdarza w dzisiejszych czasach?

Lekarz skrzyżował ręce na piersi i popatrzył na nią badawczo, przygryzając dolną wargę.

– To brzmi jak objawy lekkiego stresu. Czy w ostatnim czasie przechodziłaś jakiś szczególnie ciężki okres?

Heloise poczuła ukłucie w skroniach i wspomnienia zaczęły w niej wzbierać niczym opary metanu nad bagnem: ręce zaciśnięte na jej szyi, dzieci o zgaszonych oczach, napis na nagrobku jej ojca…

Obrazy, od których serce Heloise stało się granatowe z zimna.

Ciężki okres?

– Można tak powiedzieć – potwierdziła i usiadła.

– Te objawy, które opisałaś, mogą mieć związek ze stresem – stwierdził lekarz i znów skrzyżował ręce na piersi. – Chociaż na wszelki wypadek chciałbym cię przebadać pod kątem niedoczynności tarczycy. Pobierzemy próbkę krwi, żeby mieć całkowitą pewność…

Przerwało im pośpieszne dwukrotne pukanie do drzwi i zaraz, nie czekając na odpowiedź, starsza pani z recepcji wsunęła mocno umalowaną twarz do gabinetu.

– Jens, przepraszam, że przeszkadzam, ale masz telefon. – Wskazała głową na drugi koniec gabinetu, gdzie na jasnym stoliku Wegnera stał aparat telefoniczny. – Dzwonią ze szkoły. Mówią, że to pilne.

Lekarz zmarszczył brwi, a między nimi pojawiła się głęboka pionowa zmarszczka.

Spojrzał na Heloise i uśmiechnął się przepraszająco.

– Wybacz, nie będzie ci przeszkadzać, jeśli…

Machnęła ręką.

– Nie, oczywiście, że nie.

Zasunął za sobą drzwi z matowego szkła, które dzieliły gabinet na dwie części, i Heloise słyszała, jak szybkim krokiem podchodzi do telefonu.

Popatrzyła na tabletkę, którą cały czas trzymała w ręce. Zrobiła się wilgotna od potu i zabrudziła jej wnętrze dłoni – linię życia wypełniała teraz biała pasta. Odłożyła tabletkę na metalową tackę i jednym uchem słuchała rozmowy toczącej się za drzwiami.

– Halo? Tak, przy telefonie. No tak, powinien być… A która jest teraz godzina? Ale to znaczy, że skończył lekcje dwadzieścia minut temu. Pewnie jest w drodze. Czasem trochę mu to zajmuje… To w takim razie może poszedł od razu na plac zabaw z Patrickiem ze świetlicy? Wiem, że byli dziś umówieni. Sprawdziliście to?

Heloise wstała i włożyła spodnie, a potem kurtkę.

– Nie, to niemożliwe – mówił dalej lekarz. – Nikt po niego nie przyjechał. Tego jestem pewien, bo dziś ma go odebrać żona, a ona jest nadal w pracy, więc… Rozumiem, ale nie mogę… W porządku. Tak, dobrze. Już jadę!

Heloise usłyszała, że się rozłączył i za chwilę wybrał jakiś numer.

– Cześć, mówi tata. Gdzie ty jesteś? Zadzwoń, gdy to odsłuchasz, okej?

I kolejne połączenie.

– To ja. Odebrałaś Lukasa?… Właśnie dzwonili ze świetlicy, że nie przyszedł do nich po szkole!

Heloise słyszała, jak panika chwyta go za gardło i je zaciska. Odwróciła głowę i jej wzrok padł na zdjęcie stojące na parapecie. Lekarz wyglądał na nim na młodszego niż obecnie, ale miał te same łagodne oczy i wydatną szczękę. Ramieniem obejmował ładną, opaloną szatynkę w jasnożółtej letniej sukience na cienkich ramiączkach, a między nimi stało dziecko na oko czteroletnie i machało radośnie włoską flagą.

– Zajmę się tym. – Usłyszała zza drzwi. – Wiem, ale nie ma się co denerwować. Musi przecież gdzieś być, do cholery!

Strach, który przenikał jego głos, z całą mocą uświadomił Heloise, że nie zniosłaby takiego życia. Ciągłego lęku. Poczucia odpowiedzialności rodzącego się wraz z dzieckiem. Słabości, która w każdej chwili mogła dojść do głosu i wedrzeć się do jej świata.

Już lepiej nie czuć nic.

Zabrała tabletkę, zawinęła ją w papierową chusteczkę i schowała do kieszeni.

Potem zarzuciła torbę na ramię i wyszła.

3

Starszego aspiranta Erika Schäfera, który stał przy zlewie w kuchni, z zamyślenia wyrwał jazgot czujnika dymu.

Wcisnął alarm pięścią wielkości pomelo i wyłączył opiekacz. Rozczarowujący zapach zimnego plastiku uderzył go w nozdrza, kiedy otworzył lodówkę i ze smutkiem patrzył na niemal puste półki.

W środku było pudełko masła, słoik dżemu i litr mleka, które kupili z Connie w 7-Eleven, kiedy wczoraj wieczorem wylądowali w Kastrup.

Wyłożył wszystko na kuchenny blat, a z tylnej kieszeni spodni wyjął wibrujący telefon. Dzwoniła Lisa Augustin, jego partnerka z wydziału zabójstw.

– Halo, halo?

– Cześć, to ja. – W trybie głośnomówiącym jej głos trzeszczał wesoło i o wiele za głośno.

Schäfer skrzywił się i odsunął telefon od ucha.

– Dzień dobry – burknął.

– No nie wiem, jak dla mnie to już prawie dobry wieczór. Masz jet lag?

W odpowiedzi znowu odburknął coś na odczepnego.

– Jak wyjazd?

– Bardzo udany – powiedział i ostrożnie wyjął zwęglony chleb z opiekacza. – Łamałem się, czy w ogóle wracać do tego bajzlu.

Nożem zdrapał spaleniznę. Czarne drobinki przez chwilę unosiły się w powietrzu jak pył wulkaniczny, a potem spokojnie opadły na blat. Przypomniał mu się czarny piasek na karaibskiej wyspie Saint Lucia, gdzie razem z Connie spędzili ostanie pięć tygodni w swojej wakacyjnej kryjówce przy plaży w Jalousie. Rozpadająca się drewniana chatka w kolorze bladoróżowym z białymi okiennicami, a za nią ogród z palmami, żółtymi oleandrami i drzewami mangowymi.

Już za tym tęsknił.

Od dwudziestu dziewięciu lat, odkąd tylko się poznali, latali na wyspę, na której Connie urodziła się i wychowała, i z czasem tamtejsze życie zaczęło Schäfera pociągać znacznie bardziej niż kopenhaska codzienność. Mimo to zawsze coś go przekonywało, aby jednak wsiąść do tego przeklętego samolotu i wrócić do Danii. I zawsze mówił Connie, że to nie praca go tu ciągnie, a ona uśmiechała się pobłażliwie. Kochała go i pozwalała mu naginać fakty tak, jak mu pasowało.

Na podobną wyrozumiałość u Lisy Augustin nie miał co liczyć.

– Pieprzysz. – Roześmiała się. – Stęskniłeś się za mną. Po prostu to przyznaj!

Schäfer zignorował ten komentarz.

– Po co dzwonisz?

– Chciałam tylko zapytać, czy już jesteś w drodze.

– Wychodzę za dziesięć minut – uspokoił ją i ugryzł kanapkę z dżemem. – Widzimy się na komendzie.

– Nie, zaczekaj. Właśnie dlatego dzwonię. Nie jestem na komendzie.

– A gdzie?

– Jadę do szkoły w Nyholm.

– Do szkoły w Nyholm? – Schäfer się ożywił. – Co tam się dzieje?

– Dziecko zaginęło.

Zacisnął powieki. Pierwszy dzień po urlopie i od razu taka sprawa.

– Okej – rzucił do słuchawki. – Co wiemy?

– Na razie niewiele. Na wezwanie pojechały siły porządkowe, ale z tego, co zrozumiałam, chodzi o Lukasa Bjerrego, lat dziesięć. Zniknął ze szkolnej świetlicy o drugiej po południu.

Schäfer spojrzał na zegar wiszący nad kuchenką. Wskazywał piętnastą trzydzieści trzy.

– Kto jest z tobą?

– Nikt. Właśnie dlatego dzwonię.

– A Bro i Bertelsen gdzie są?

– Na nabrzeżu. Było zgłoszenie zgonu przy Amerikakaj. Z kolei Clausen złamał obojczyk, więc od dwóch dni jeżdżę solo.

– Dobra. Już jadę – powiedział.

Rozłączył się i wziął łyk kawy z ekspresu, którą Connie zrobiła dla niego, zanim wyszła po zakupy. I która zdążyła ostygnąć. Szybkim ruchem zapiął szelki z kaburą i zdjął zimową kurtkę z wieszaka.

Idąc do wyjścia, rzucił okiem na taras przed swoim małym czerwonym domkiem z cegły w Valby. Na karmniku, który Connie dopiero co udekorowała małymi kulkami karmy w jasnożółtej siatce, przysiadł wróbel i wydziobywał nasiona z tłustej masy.

Schäfer omiótł wzrokiem udręczony zimą trawnik i zatrzymał go na plastikowych meblach ustawionych w stos w kącie ogrodu, brudnych i przysypanych zmiętymi brunatnymi liśćmi. Mimo wczesnej godziny już zaczynało się ściemniać i mimowolnie pomyślał, że na Saint Lucia właśnie trwa słoneczny poranek, zwiastujący zapewne kolejny piękny dzień.

Potrząsnął głową i wyszedł na zimno.

– Co my tu, u licha, robimy? – mruknął i zatrzasnął za sobą drzwi.

4

Heloise Kaldan wycelowała pistolet w mężczyznę siedzącego przy dużym podwójnym stole na środku pomieszczenia.

Siedział jak w transie ze wzrokiem wbitym w ekran przed sobą i dwoma sztywnymi palcami wystukiwał na krawędzi blatu solówkę perkusji do muzyki z leżącego na stole telefonu.

Potem pojedynczy mocny hi-hat i lewa stopa uderzająca w niewidzialny bas.

Welcome to the jungle. We’ve got fun and games.

Heloise, stojąc w drzwiach, długo patrzyła na jego ciemnobrązowe loki opadające na szerokie czoło. Odprasowana biała koszula nieco za bardzo opinała muskularne ramiona i klatkę piersiową.

Uśmiechnęła się do tej sceny.

„Taki zdolny – pomyślała. – Taki bystry. Taki utalentowany. I tak beznadziejnie próżny”.

Wsunęła się powoli i bezgłośnie do środka i położyła palec na spuście.

– Mogens?

– Mhm?

Dziennikarz Mogens Bøttger podniósł wzrok znad monitora i w tej samej chwili gumowa kulka trafiła go w pierś. Zaskowyczał jak zwierzę i odrzuciło go do tyłu, aż razem z krzesłem odsunął się parę metrów od stołu.

– Co ty wyprawiasz?!

Spojrzał wściekły na Heloise, która dosłownie zwijała się ze śmiechu z rękami na kolanach. Z tabletką w kieszeni zrobiło jej się tak lekko na duszy, że czuła się, jakby miała odfrunąć. Ten dzień zaczął się ponuro, ale teraz zyskała gotowy plan ewakuacji. W każdej chwili mogła wymazać tablicę i zacząć od początku.

„Jakbym uniknęła kuli!”

– Ale masz minę! – Parsknęła.

– Kaldan, ty… smarkulo! – Mogens masował lewą stronę klatki piersiowej. – Weź, to bolało!

– Oj tam, nie przesadzaj! – Zdmuchnęła niewidzialny dym znad jaskrawozielonej lufy. – To tylko zabawka. Aż tak nie może boleć.

– Dobra, daj mi to.

Mogens wstał z krzesła. Miał dwa metry cztery centymetry wzrostu i pewnie myślał, że bez trudu wyrwie jej plastikowy pistolet z ręki.

– Sama zobaczysz, czy nie boli!

Heloise rzuciła pistolet na drugi koniec pokoju, gdzie wpadł pod pokancerowaną skórzaną kanapę.

– Okej, okej! Wygrałeś! – oznajmiła szybko i podniosła ręce na znak poddania.

Mogens z ociąganiem przestał się z nią szarpać i z powrotem usiadł na krześle z miną urażonego dziecka.

– Kiedy się śmiejesz, to wyglądasz zupełnie jak jeden z tych starców z Muppet Show, wiesz? – Zrobił głupie oczy i potrząsał ramionami w groteskowym ataku radości. Parodiując jej bezdźwięczny śmiech, otworzył usta tak szeroko, że dałoby się do nich włożyć plaster arbuza jak do drewnianego sortera dla dzieci. – To ty, Kaldan! Stary, rechoczący zgred!

Heloise z uśmiechem usiadła na swoim krześle na wprost Mogensa.

– Skąd wytrzasnęłaś narzędzie zbrodni? – Wskazał głową na kanapę.

– Od Kaja.

Lewa brew Bøttgera sceptycznie wygięła się w łuk.

– Czekaj, co? – Ściszył muzykę w telefonie. – Powiedziałaś, że masz to od Kaja?

Jego zdumienie było w pełni uzasadnione.

Kaj Clevin był statecznym starszym panem obsypanym plamami wątrobowymi i krytykiem kulinarnym w „Demokratisk Dagblad”. Wszyscy znali go jako rasowego snoba, który żywił słabo skrywaną pogardę dla wszystkiego, co mogło przypaść do gustu szeroko pojętej klasie robotniczej, a swoje teksty kierował wyłącznie do wąskiej grupy czytelników podzielających jego zachwyt nad tym, co Heloise nazywała gastroonanizmem.

– A po co, u licha, Kajowi taki wściekle zielony pistolet na kulki? – spytał.

– To nie jest pistolet na kulki. To Nerf Gun.

– To jest plebejska broń dla psycholi. Dlatego zapytam raz jeszcze: jak to możliwe, że należy do Kaja?

Heloise wzruszyła ramionami.

– W zeszłym tygodniu przyprowadził do pracy swojego wnuka. Pewnie ten mały musiał to tutaj zostawić.

Mogens zrobił wielkie oczy.

– Ten upierdliwy pokurcz z wystającą szczęką, który tu biegał i urządzał cyrki?

– Uhm.

– To był wnuk Kaja?

Heloise potwierdziła skinieniem.

Mogens zmarszczył nos.

– O fuj!

– Hej, wydaje mi się, że zabrania się mówić „fuj” o dziecku.

– Mam to gdzieś. Ten młody wygląda jak Quark! – Mogens wysunął maksymalnie dolną szczękę i wbił wzrok w przestrzeń. A gdy znowu popatrzył na Heloise brązowymi oczami, rozłożył ręce. – Nie mam racji?

Wzruszyła ramionami i ze skórzanej czarnej torby zaczęła wyjmować notatniki oraz inne papiery.

– Mam rację. – Mogens sam sobie odpowiedział i dodał: – Chociaż pewnym pocieszeniem dla Quarka powinno być to, że bardzo mało jest ładnych dzieci. Kiedy odprowadzam Fernandę do przedszkola, wszystkie mają gile do brody i są po prostu obleśne. I śmierdzą!

– Ależ, Mogens, nie krępuj się. Mnie możesz powiedzieć, co naprawdę myślisz – rzuciła Heloise z uśmiechem. Wyjęła telefon i otworzyła maila od Mortena Munka z działu researchu o temacie: „Weterani vs. reszta społeczeństwa: odsetek samobójstw”.

– Daj spokój, Kaldan. Jeśli tobie nie mogę mówić takich rzeczy, to komu? Tylko ty jedna jeszcze nie dałaś sobie wyprać mózgu. Na przykład moja siostra. Pamiętasz ją, nie?

– Tak, co z nią?

– Kiedyś tak fajnie się z nią gadało. Zawsze miała do powiedzenia coś ciekawego, zaskakujący punkt widzenia. A potem poznała tego Nielsa. Znanego jako Niels z Nordei. A jeszcze później urodziły im się dzieci, dwie sztuki. Żeby nie było, są naprawdę kochane. Ale teraz kupili parterowy dom w Holte i elektryczną kosiarkę do trawy z różnymi ekstrafunkcjami oraz bajerami i w ogóle.

– I co z tego?

– Nic poza tym, że to jest tak cholernie nudne.

– Ale ona jest szczęśliwa?

– Pewnie, że jest szczęśliwa! Jeszcze jak! Tylko że jej wcale nie jest z tym do twarzy.

Heloise prychnęła, żeby nie roześmiać się w głos.

– Aha. Cóż, pozostaje się cieszyć, że przynajmniej ciebie fakt, że zostałeś ojcem, nic a nic nie zmienił. – Posłała mu sarkastyczne spojrzenie.

W odpowiedzi potrząsnął głową z irytacją.

– Wiadomo, że coś takiego zmienia człowieka. Inaczej trzeba by być z kamienia. Ale udało mi się zachować cyniczne usposobienie, a to ważna cecha charakteru. – Dla podkreślenia wagi swoich słów podniósł palec wskazujący.

– Niech ci będzie, kapitanie Baryłko.

– To prawda! I to zresztą jest jeden z powodów, dla których tak cię lubię, Kaldan. Jesteś jedną z najbardziej cynicznych osób, jakie znam.

– Yyy, dzięki. To dla mnie za wiele.

Mogens pochylił głowę z szacunkiem, jakby właśnie pasował ją na rycerza.

– Nigdy się nie zmieniaj, pamiętaj!

– Spokojnie – zapewniła go sucho. – Nie ma takiego ryzyka.

Przeczytała, czego o samobójstwach wśród weteranów dowiedział się Munk. Potem zadzwoniła do swojej najlepszej przyjaciółki Gerdy.

Było to już trzecie podejście tego dnia. Gerda zwykle szybko oddzwaniała i rzadko się zdarzało, aby w ciągu godziny, maksymalnie trzech, nie znalazła czasu, by napisać choć krótkiego esemesa.

Dzisiejsza cisza w eterze była nietypowa.

– Cześć, to znowu ja. Odezwij się, proszę, gdy będziesz mogła – powiedziała Heloise, kiedy włączyła się poczta. – Potrzebuję twojej pomocy z tym artykułem, o którym ci mówiłam.

Rozłączyła się i w tej samej chwili za jej plecami w drzwiach stanęła Karen Aagaard, szefowa działu śledczego.

– Gdzie są wszyscy, do cholery?

Heloise wykonała pół obrotu na krześle i rzuciła pytające spojrzenie w stronę drzwi, po czym uśmiechnęła się szeroko.

– O, cześć! Myślałam, że jesteś chora.

– Nie jestem. Co robicie? I gdzie są wszyscy? – Karen popatrzyła groźnie na Heloise znad rogowych oprawek i głową wskazała puste krzesła. Zwykle roztaczała w redakcji aurę matczynej troski i łagodności, ale dziś wydawała się zaskakująco toksyczna.

Heloise zdumiona uniosła brew i wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Pewnie wyszli?

– Kolegium. Natychmiast! – warknęła Karen, po czym bez słowa odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę sali zebrań, stukając obcasami granatowych szpilek.

Heloise i Mogens popatrzyli na siebie.

– Jezu, a co to miało być? – spytał.

W odpowiedzi Heloise wzruszyła ramionami i wstała.

– Idziesz?

5

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Mercedes-snittet

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Justyna Żebrowska

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce: © ChaoticDesignStudio, © Victor Moussa,

© tatiana_ermakova / Stock.Adobe.com

Mercedes-snittet

Copyright © 2018 Anne Mette Hancock

First published by Lindhardt & Ringhof, Denmark‚

Published by arrangement with Nordin Agency ApS,

Denmark and Book/Lab Literary Agency, Poland

Copyright © 2021 for the Polish edition by Mova

an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Edyta Stępkowska, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-67014-62-5

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek