Cicha noc Herkulesa Poirota - Sophie Hannah - ebook + książka

Cicha noc Herkulesa Poirota ebook

Hannah Sophie

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 372

Data ważności licencji: 7/31/2028

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nału Her­cule Po­irot's Si­lent Ni­ght
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuMO­NIKA KACZ­MA­REK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Her­cule Po­irot’s Si­lent Ni­ght © 2023 Aga­tha Chri­stie Li­mi­ted. All ri­ghts re­se­rved.
AGA­THA CHRI­STIE, PO­IROT and the Aga­tha Chri­stie Si­gna­ture are re­gi­ste­red tra­de­marks of Aga­tha Chri­stie Li­mi­ted in the UK and el­se­where. All ri­ghts re­se­rved.
‘It Co­uldn’t Be Done’ from The Path to Home by Ed­gar Al­bert Gu­est first pu­bli­shed by The Re­illy & Lee Co. 1919 So­phie Han­nah as­serts the mo­ral ri­ght to be iden­ti­fied as the au­thor of this work.
www.aga­tha­chri­stie.com
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6464-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Kate Jo­nes, która jest zna­ko­mita we wszyst­kimi któ­rej wska­zówki edy­tor­skie udo­sko­na­liły tę książkę

PRO­LOG

Syl­we­ster 1931 roku

To jed­nak nie był do­bry po­mysł. Odło­ży­łem pióro i przez chwilę roz­wa­ża­łem po­dar­cie kartki na strzępy, w końcu jed­nak zmią­łem ją w kulkę i ci­sną­łem w kie­runku pło­ną­cego na ko­minku ognia. Nie­stety spu­dło­wa­łem.

Sie­dzący na­prze­ciw mnie Her­ku­les Po­irot uniósł głowę znad czy­ta­nej książki.

– Nie­za­do­wo­lony z wy­ni­ków, mon ami[1]?

– Kom­pletna po­rażka.

– Po­łóż przed sobą czy­stą kartkę pa­pieru, a twój mózg od razu za­cznie pro­du­ko­wać nowe kon­cep­cje.

Zie­lone oczy Po­irota wę­dro­wały tam i z po­wro­tem od schlud­nego stosu nie­za­pi­sa­nych ar­ku­szy na skraju biurka do po­mię­tej kuli z moim chy­bio­nym pro­jek­tem, sta­no­wią­cej nie­miły ak­cent na tle jego wy­mu­ska­nego lon­dyń­skiego sa­lonu. Z ła­two­ścią od­ga­dy­wa­łem, ja­kim to­rem bie­gną te­raz jego my­śli: idąc po ko­lejne kartki, z pew­no­ścią przy oka­zji uprzątnę ba­ła­gan, któ­rego by­łem sprawcą. Her­ku­les Po­irot nie na­le­żał do osób, które to­le­ro­wa­łyby nie­po­rzą­dek w bez­po­śred­nim oto­cze­niu dłu­żej niż... no wła­śnie, jak długo? Je­śli na­tych­miast się nie ru­szę, ile czasu upły­nie, za­nim po­prosi mnie, że­bym wstał i zli­kwi­do­wał ten śmiet­nik? Bę­dzie to kwe­stią mi­nut czy za­le­d­wie se­kund?

Zde­cy­do­wany za­cho­wać czy­ste konto wzo­ro­wego go­ścia, pod­nio­słem się szybko. Przy dru­giej pró­bie spo­st­po­no­wany pa­pier wy­lą­do­wał do­kład­nie tam, gdzie miał się zna­leźć, czyli w ogniu. Wró­ci­łem na fo­tel, nie wziąw­szy ko­lej­nej kartki.

– Nie spró­bu­jesz jesz­cze raz? – za­py­tał Po­irot. – Re­zy­gnu­jesz ze swo­jego... Za­raz, jak to na­zwa­łeś? Po­my­słu z gór­nej półki?

– Nie­które po­my­sły wy­dają się atrak­cyjne je­dy­nie do chwili, kiedy pró­buje się je zre­ali­zo­wać – od­par­łem.

Mój za­wie­rał błąd w sa­mym za­ło­że­niu: miał po­słu­żyć po­po­łu­dnio­wej roz­rywce, tym­cza­sem – co do­tarło do mnie tro­chę po­nie­wcza­sie – roz­rywka to na­prawdę ostat­nia rzecz, jaką można by z nim wią­zać.

– Skoro nie­spo­dzianka prze­pa­dła, może po­wiesz mi po pro­stu, co ci cho­dziło po gło­wie – za­pro­po­no­wał Po­irot.

– Nic ta­kiego, na­prawdę. – By­łem zbyt za­wsty­dzony, by o tym mó­wić. – Le­piej spró­buję krzy­żówki.

– Co za ta­jem­ni­czość. – Po­irot po­krę­cił głową i roz­siadł się wy­god­niej. – Ile­kroć sły­szę o se­kre­tach, przy­po­mi­nam so­bie miss Ve­rity Hunt w ja­skra­wo­czer­wo­nej wie­czo­ro­wej to­a­le­cie. Pa­mię­tasz jej słowa, Catch­pool?

– Nie­stety tak. – Rze­komą mą­drość panny Hunt uwa­ża­łem za naj­więk­szą bzdurę, jaką zda­rzyło mi się sły­szeć.

Jak na­le­żało przy­pusz­czać, Po­irot na­tych­miast przy­to­czył ową iry­tu­jącą mak­symę, za­pewne po to, aby mnie spro­wo­ko­wać.

– „Co­kol­wiek pra­gnie­cie utrzy­mać w ta­jem­nicy, uzbrój­cie się w od­wagę i ogło­ście to ca­łemu światu. Od razu bę­dzie­cie wolni!” Tak, dla mnie to na­prawdę wielka mą­drość.

– A dla mnie bred­nia. Bę­dziesz wolny je­dy­nie od se­kretu, który po­cząt­kowo pla­no­wa­łeś za­cho­wać dla sie­bie, po­nie­waż wo­la­łeś go od rze­czy, od któ­rych po ujaw­nie­niu ta­jem­nicy długo po­tem nie bę­dziesz wolny: od nie­koń­czą­cych się in­da­ga­cji, od usta­wicz­nego nę­ka­nia z każ­dej strony. I to wy­łącz­nie pod wa­run­kiem że nie zła­ma­łeś prawa. W przy­padku prze­stęp­stwa, na przy­kład mor­der­stwa, je­śli ogło­sisz światu, że je­steś winny zbrodni, by­naj­mniej nie uwol­nisz się od stryczka.

Po­irot ski­nął głową.

– Ja rów­nież mia­łem na my­śli mor­der­stwo.

Ża­den z nas nie wy­po­wie­dział na­zwi­ska, które wciąż żywo za­przą­tało na­sze my­śli.

– To prawda – mó­wił da­lej – że kiedy zbrod­nie zo­stały już do­ko­nane, sprawca, chcąc ujść spra­wie­dli­wo­ści, sto­so­wał roz­ma­ite wy­biegi. Ale tak się za­sta­na­wiam... Gdyby nie de­ter­mi­na­cja, by utrzy­mać se­kret za wszelką cenę, nie ist­niałby mo­tyw do po­peł­nie­nia tych zbrodni.

– Po­wtórz to jesz­cze raz, Po­irot – po­pro­si­łem, pe­wien, że się prze­sły­sza­łem.

– To oczy­wi­ste. Gdyby mor­derca nie uznał, że warto za­bić na­wet dwa razy, by­leby tylko jego ta­jem­nica nie wy­szła na jaw...

– Ależ to nie tak – za­pro­te­sto­wa­łem. Nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Błędna kon­klu­zja Po­irota była dla mnie rów­nie trudna do znie­sie­nia, jak dla niego zmięta kartka pa­pieru rzu­cona na pod­łogę. – Prze­cież mo­ty­wem zbrodni by­naj­mniej nie był strach przed tym, że lu­dzie się do­wie­dzą. To wcale nie o to cho­dziło.

– Catch­pool, co ty wy­my­ślasz? Oczy­wi­ście, że to był po­wód!

– Ależ skąd.

Po­irot wy­raź­nie się za­nie­po­koił.

– Nie ro­zu­miem, co masz na my­śli, mon ami. Czyż­byś nie pa­mię­tał, że na wła­sne uszy sły­sza­łeś, jak mor­derca po­twier­dził...?

– Pa­mię­tam rów­nie do­kład­nie jak ty.

Nie­wiele po­nad ty­dzień temu Po­irot w swój nie­po­wta­rzalny spo­sób ujaw­nił wszyst­kie fakty, przez co dal­sze próby oszu­stwa ze strony mor­dercy stra­ciły ra­cję bytu. De­duk­cja mo­jego przy­ja­ciela była po­prawna w każ­dym szcze­góle, a jed­nak... Jakże fa­scy­nu­jące i fru­stru­jące za­ra­zem było to, że tak bar­dzo się my­lił w kwe­stii „dla­czego” – i że jego błąd stał się wi­doczny do­piero te­raz, osiem dni póź­niej.

Szu­ka­łem w jego twa­rzy oznak, że to za­bawa, że pod­daje mnie ja­kiejś pró­bie, ale nie zna­la­złem żad­nej. Był po­ważny w każ­dym sło­wie. Za­iste prze­dziwne.

Za­mil­kłem na chwilę, uzna­jąc, że za­pewne to on ma ra­cję, ja na­to­miast się mylę. Do tej pory za­wsze tak by­wało. Czyżby obecny przy­pa­dek miał sta­no­wić bez­pre­ce­den­sowe od­stęp­stwo od obo­wią­zu­ją­cej re­guły? Im dłu­żej roz­wa­ża­łem to py­ta­nie, tym bar­dziej ro­sła moja pew­ność. Mor­derstw w Nor­folk, któ­rych za­gadkę Po­irot roz­wią­zał jak za­wsze bły­sko­tli­wie, nie po­peł­niono po to, żeby se­kret za­bójcy po­zo­stał nie­ujaw­niony. Je­śli ktoś tak są­dził, ozna­czało to, że ani tro­chę nie zro­zu­miał tego, co wy­da­rzyło się w Szpi­talu Świę­tego Wal­stana i po­sia­dło­ści Frel­ling­sloe Ho­use mię­dzy ósmym wrze­śnia a Bo­żym Na­ro­dze­niem.

Po­spie­szy­łem do biurka i z wierz­chu schlud­nego stosu wzią­łem cztery czy­ste kartki. Jak do­tąd opi­sa­łem wszyst­kie sprawy roz­wią­zane przez Po­irota przy mo­jej po­mocy (nie­skoń­cze­nie za­wod­nej, ale nie­odmien­nie gor­li­wej). Opo­wie­ści o mor­der­stwach w Nor­folk na­wet jesz­cze nie za­czą­łem – wciąż wy­da­wało mi się, że na to za wcze­śnie.

Do ko­la­cji po­zo­sta­wało do­brych kilka go­dzin. W nor­mal­nych wa­run­kach nie za­bie­rał­bym się do tak po­waż­nego za­da­nia w ostat­nim dniu od­cho­dzą­cego roku, lecz nie by­łem w sta­nie cze­kać ani chwili dłu­żej.

– Niech uważny czy­tel­nik sam osą­dzi, czy mo­ty­wem zbrodni była chęć za­cho­wa­nia se­kretu, czy też nie – po­wie­dzia­łem ci­cho do sie­bie.

A po­tem ują­łem pióro i cof­ną­łem się do po­czątku...

19 GRUD­NIA 1931 ROKU

ROZ­DZIAŁ 1

Nie­po­żą­dany gość

Sie­dzie­li­śmy z Po­iro­tem w sa­lo­nie jego lon­dyń­skiego miesz­ka­nia w Whi­te­ha­ven Man­sions, de­ba­tu­jąc nad za­le­tami in­dyka i kaczki oraz pró­bu­jąc roz­strzy­gnąć, który z tych pta­ków po­wi­nien po­ja­wić się na stole pod­czas obiadu bo­żo­na­ro­dze­nio­wego, kiedy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Wejść! – rzu­cił mój przy­ja­ciel.

Z wdzięcz­no­ścią przy­ją­łem ten prze­ryw­nik da­jący mi czas na za­sta­no­wie­nie, czy po­wie­dzia­łem już wszystko, co na­le­żało, i mogę te­raz ustą­pić. Opo­wia­da­łem się za in­dy­kiem, choć tak na­prawdę wo­la­łem kaczkę. Głę­boko wpo­jona wiara w nie­na­ru­szal­ność tra­dy­cji ka­zała mi bro­nić cze­goś sprzecz­nego z oso­bi­stymi pre­fe­ren­cjami sma­ko­wymi. Skoro jed­nak go­spo­da­rzem świą­tecz­nego przy­ję­cia był Po­irot, ostat­nie słowo po­winno na­le­żeć do niego – do ta­kiego wła­śnie wnio­sku do­sze­dłem, kiedy Geo­rge, ka­mer­dy­ner Po­irota, sta­nął w drzwiach, przy­bie­ra­jąc nieco nie­zręczną pozę.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, pro­szę pana, ale przy­szła pewna dama. Nie była umó­wiona, twier­dzi jed­nak, że spro­wa­dza ją sprawa naj­wyż­szej wagi, która nie może cze­kać na­wet do ju­tra.

– Mogę wyjść – za­pro­po­no­wa­łem, uno­sząc się w fo­telu.

– Nie, nie, Catch­pool, zo­stań. Dzi­siej­szego po­po­łu­dnia nie mam za­miaru przyj­mo­wać żad­nych nie­za­po­wie­dzia­nych go­ści. Za­uwa­ży­łem, że od czasu tych nie­przy­jem­nych za­wi­ro­wań na ame­ry­kań­skiej gieł­dzie więk­szość lu­dzi nie jest w sta­nie na­le­ży­cie oce­nić waż­no­ści za­przą­ta­ją­cych ich spraw.

Zre­wan­żo­wa­łem się uwagą, że w Sco­tland Yar­dzie od­no­to­wa­li­śmy do­kład­nie to samo zja­wi­sko.

– Przy­cho­dzą do mnie i na­le­gają, że ko­niecz­nie mu­szą sko­rzy­stać z po­rady Her­ku­lesa Po­irota. Eh bien[2], wy­słu­chuję ich cier­pli­wie i zwy­kle oka­zuje się, że cho­dzi o drobne nie­po­ro­zu­mie­nie: błahą sprzeczkę ze wspól­ni­kiem czy coś w tym ro­dzaju. Nic, co mo­głoby po­bu­dzić albo wpra­wić w za­chwyt małe szare ko­mórki.

– W isto­cie. Wy­ol­brzy­mione drob­nostki po­strze­gane jako ka­ta­kli­zmy – przy­tak­ną­łem.

My­śla­łem o ko­bie­cie, która dwa ty­go­dnie wcze­śniej wtar­gnęła do mo­jego biura i za­żą­dała, abym za­jął się sprawą kra­dzieży jej oku­la­rów. Na­stęp­nego dnia za­dzwo­niła z in­for­ma­cją, że nie­znany sprawca pod­rzu­cił jej oku­lary do kie­szeni ble­zera, który wkła­dała do prac w ogro­dzie; in­nymi słowy sama je tam wło­żyła i kom­plet­nie o tym za­po­mniała. „Pro­szę uznać sprawę za za­mkniętą” – do­dała szybko, nie wie­dząc, że ta­kie było moje po­sta­no­wie­nie od chwili, kiedy ją zo­ba­czy­łem.

Po­czu­łem, jak w mo­jej piersi wzbiera sa­tys­fak­cja, po­ja­wia­jąca się nie­odmien­nie na myśl, że upły­nęły do­piero dwa dni mo­jego dwu­ty­go­dnio­wego urlopu sta­no­wią­cego chwi­lowy od­po­czy­nek od Sco­tland Yardu.

– Co mam po­wie­dzieć pani Sur­tees? – za­py­tał Geo­rge. – Tak wła­śnie brzmi na­zwi­sko pań­skiego go­ścia: Enid Sur­tees.

Kiedy po­wtó­rzył na­zwi­sko, w jed­nej chwili za­pra­gną­łem zna­leźć się gdzieś da­leko. W sercu czu­łem twardy ucisk. Enid Sur­tees. To było prze­dziwne: nie mia­łem po­ję­cia, kim jest ta ko­bieta, a jed­no­cze­śnie by­łem cał­ko­wi­cie pewny, że chcę, by Po­irot ka­zał ją od­pra­wić. Czy ktoś może wspo­mniał o niej w mo­jej obec­no­ści? Za­drża­łem. Miesz­ka­nie Po­irota było jak zwy­kle prze­grzane, tym­cza­sem kark zlo­do­wa­ciał mi na­gle jakby owiany mroź­nym od­de­chem.

Mimo to nie ru­szy­łem się z fo­tela. Nic złego się prze­cież nie działo. Jedna rzecz nie ule­gała wąt­pli­wo­ści – nie zna­łem ko­biety na­zy­wa­ją­cej się Enid Sur­tees.

– Wpro­wadź ją, Geo­rge – po­le­cił Po­irot i od­wró­cił się do mnie, gdy tylko ka­mer­dy­ner opu­ścił po­kój. – Catch­pool, twoja wy­raźna nie­chęć roz­strzy­gnęła sprawę na jej ko­rzyść. Znasz ją, n’est-ce pas[3]?

– Nie znam.

– Oho, te­raz robi się na­prawdę cie­ka­wie. Twoja twarz mówi coś do­kład­nie prze­ciw­nego. Zresztą za­raz się prze­ko­namy. Może zła­ma­łeś serce ko­lej­nej mło­dej da­mie – za­chi­cho­tał.

– Nie zła­ma­łem serca żad­nej mło­dej ko­bie­cie. Prze­nigdy.

– Mais ce n’est pas vrai[4]. A Fee Spring? Prze­cież ona...

– Nie­które ko­biety same ła­mią so­bie serca... jed­no­stron­nie. Za­pew­niam cię, że ni­gdy czyn­nie się w to nie an­ga­żo­wa­łem.

– Tak wła­śnie uwa­żasz, przy­ja­cielu?

– Kilka mi­łych po­ga­wę­dek z kel­nerką, nic wię­cej. To nie do unik­nię­cia, je­śli ktoś chce się na­pić kawy w ka­wiarni, w któ­rej dziew­czyna pra­cuje, a ona od razu bie­rze to za...

Mu­sia­łem prze­rwać tę mowę obroń­czą, bo Geo­rge za­stu­kał po­now­nie. Drzwi się otwo­rzyły i do po­koju wkro­czyła ko­bieta otu­lona płasz­czem i sze­ro­kim sza­lem, w gra­na­to­wym weł­nia­nym ka­pe­lu­szu na gło­wie. Spraw­nie po­zbyła się wszyst­kich trzech sztuk wierzch­niej odzieży, a Geo­rge zgar­nął je zręcz­nie z opar­cia ka­napy i wy­szedł, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Po­czu­łem, że opada mi szczęka. Nie da­łem rady za­pa­no­wać nad tym od­ru­chem i z mo­ich ust wy­do­był się nie­miły od­głos, nie­da­jący się za­pi­sać żadną li­terą al­fa­betu.

Po­irot pod­niósł się z miej­sca i wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie, a iry­tu­jący gość po­trzą­snął nią z fer­wo­rem. (Czy zna­łem tę ko­bietę? Och, zna­łem, i to jak do­brze!)

– Dzień do­bry, ma­dame Sur­tees.

Nowo przy­była była wy­soka i ko­ści­sta, miała blond włosy, bladą, kwa­dra­tową twarz i ja­sno­nie­bie­skie oczy o prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu. Wy­glą­dała na – żeby za­cy­to­wać wiecz­nie po­wta­rzany przez nią re­fren – „sześć­dzie­siąt lat i ani jed­nego dnia wię­cej, Edwar­dzie, a to dla­tego, że uni­kam słońca. Bierz ze mnie przy­kład, bo ina­czej jesz­cze przed czter­dziestką bę­dziesz miał twarz i kark rów­nie po­marsz­czone jak twój oj­ciec”. W rze­czy­wi­sto­ści była znacz­nie bli­żej sie­dem­dzie­siątki niż sześć­dzie­siątki; sie­dem­dzie­siąte uro­dziny miała ob­cho­dzić w marcu przy­szłego roku.

I nie na­zy­wała się wcale Enid Sur­tees.

– Wi­taj, matko – ode­zwa­łem się.

– Par­don[5] – po­wie­dział Po­irot. – La mère[6]? – Od­wró­cił się do niej. – Pani jest...?

– Na­zy­wam się Cyn­thia Catch­pool, mon­sieur Po­irot, i za swoje grze­chy je­stem matką Edwarda. Nie­stety, żeby mnie pan przy­jął, mu­sia­łam się uciec do drob­nego wy­biegu. Enid Sur­tees to moja zna­joma.

No oczy­wi­ście. Na­zwi­sko Sur­tees sły­sza­łem wcze­śniej od matki. Wy­mie­niła je wraz z wie­loma in­nymi, usi­łu­jąc mnie na­mó­wić, że­bym ra­zem z nią i gro­madą zu­peł­nie ob­cych mi lu­dzi spę­dził święta Bo­żego Na­ro­dze­nia w nie­wiel­kiej wio­sce w Nor­folk, gdzie „czło­wiek może po­czuć się tak, jakby się zna­lazł poza krań­cem świata, Edwar­dzie. Uro­cze miej­sce”.

Dla mnie świat na swoim krańcu zwy­czaj­nie się koń­czy i nie ma tam już żad­nego „poza” czy „da­lej”. Roz­ta­czana przez matkę wi­zja ry­so­wała się ra­czej prze­ra­ża­jąco. Ostat­nimi czasy za­uwa­ży­łem, że z co­raz więk­szą nie­chę­cią opusz­czam Lon­dyn. Kiedy za bar­dzo od­da­la­łem się od wiel­kiego mia­sta, ży­cie zda­wało się ze mnie ucho­dzić albo przy­naj­mniej z tru­dem ła­pać od­dech.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1]mon ami (fr.) – mój przy­ja­cielu
[2]Eh bien (fr.) – A za­tem
[3]n’est-ce pas (fr.) – nie­praw­daż, zga­dza się
[4]Mais ce n’est pas vrai (fr.) – Ale to nie­prawda
[5]Par­don (fr.) – Prze­pra­szam, pro­szę mi wy­ba­czyć
[6]La mère (fr.) – Matka