Cena odkupienia - Łukasz Kucharski - ebook

Cena odkupienia ebook

Łukasz Kucharski

4,5
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Królestwo Halworu to kraina, w której kryją się potwory rodem z sennych koszmarów. Strzygi, dybuki, południce oraz inne stworzenia czyhające na nieszczęśników, których los lub własna głupota zwiodły na manowce, prosto ku zgubie. 

W tym świecie dwóch przyjaciół, Dalebor i Rogost, różniących się od siebie jak dzień i noc, próbuje pomóc tym, którzy nie są w stanie sami obronić się przed kłami i pazurami w ciemnościach. Tutaj nie ma jednoznacznych wyborów i prostych dróg. Balansują na granicy honoru i łotrostwa, mierząc się z własnymi demonami. 

Witajcie w świecie bogato inspirowanym demonologią oraz wierzeniami ludów słowiańskich. Witajcie w królestwie Halworu. Bądźcie ostrożni. Bardzo ostrożni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 370

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobre
00
jk1951

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00



Łukasz Kucharski

Cena odkupieniaTom pierwszy cyklu halworyjskiego

 

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2022 Łukasz Kucharski

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Artur Ciechorski

 

 

ISBN 978-83-66955-39-4

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Mojej Rodzinie

Cień przeszłości I

– Wej­dź, chłop­cze. Nie, nie za­sła­niaj we­jścia płach­tą. Na mi­ło­ść bo­gów, jest ukrop na ze­wnątrz, a ty chcesz po­zba­wić mnie resz­tek po­wie­trza! W taki dzień jak ten nie mam ocho­ty du­sić się w ciem­no­ściach.

We­zwa­na po­stać przy­sta­nęła w pro­gu, wa­ha­jąc się mimo za­pro­sze­nia.

– No, żywo! – Star­szy mężczy­zna, sie­dzący za po­ka­źnym sto­łem, na któ­rym wa­la­ły się le­żące w ogól­nym roz­gar­dia­szu pa­pie­rzy­ska, mapy oraz cy­no­we kub­ki, dał znak ręką, aby ośmie­lić przy­by­sza. – A więc to cie­bie przy­sy­ła mi Wil­kom­lecz?

Po­stać sta­nęła sztyw­no wy­pro­sto­wa­na na­prze­ciw mężczy­zny, za­sa­lu­to­wa­ła nie­zdar­nie.

– Ro­gost sta­wia się na roz­kaz!

Mło­dzik, bo nowo przy­by­ły nie mógł so­bie li­czyć na pierw­szy rzut oka wi­ęcej niż szes­na­ście, góra sie­dem­na­ście wio­sen, wy­pro­sto­wał się jesz­cze bar­dziej. Sta­ry par­sk­nął śmie­chem.

– Ile lat na słu­żbie? – za­py­tał, pod­kręca­jąc wąsa i uśmie­cha­jąc się przy tym zło­śli­wie.

Chło­pak prze­krzy­wił gło­wę zdez­o­rien­to­wa­ny, zmarsz­czył brwi.

– Ile? – do­py­ty­wał mężczy­zna. Znał od­po­wie­dź, ale nie miał za złe Wil­kom­le­czo­wi, że przy­słał mu nie­opie­rzo­ne­go mle­ko­sy­sa. Nie był to zresz­tą pierw­szy raz.

– Jesz­cze… Jesz­cze nie słu­ży­łem w dru­ży­nie – od­po­wie­dział z oci­ąga­niem Ro­gost.

– Jesz­cze nie słu­ży­łem w dru­ży­nie, pa­nie – po­pra­wił go sta­ry. – Tu­taj jest kró­lew­ski hu­fiec i mimo że przy­sy­ła mi cie­bie mój ser­decz­ny druh, dys­cy­pli­na po­zo­sta­je dys­cy­pli­ną.

– Tak, oczy­wi­ście – po­tak­nął skwa­pli­wie mło­dzik.

– Tak, oczy­wi­ście, co?

– Tak, oczy­wi­ście, pa­nie.

Mężczy­zna bez­czel­nie lu­stro­wał swo­je­go roz­mów­cę, oce­niał, z ja­kie­go krusz­cu może być wy­ku­ty, i w oczy­wi­sty spo­sób ba­wił się jego kosz­tem, do­strze­ga­jąc ro­snące za­kło­po­ta­nie chło­pa­ka. Po chwi­li krępu­jącej ci­szy uznał, że wy­star­czy.

– Sia­daj. – Wska­zał na drew­nia­ny zy­del o trzech no­gach. – Co u Wil­kom­le­cza?

– Nie wi­dzia­łem go od roku… pa­nie – do­dał pręd­ko chło­pak. – Z chra­mu po­sła­no mnie do pana Da­ro­mi­ra, na lek­cje wo­jen­ne­go rze­mio­sła.

– Mie­czem wła­dasz? – Sta­ry unió­sł py­ta­jąco brew.

– Tak, pa­nie.

– Włócz­nią?

– Nie­zgo­rzej, pa­nie.

– W szy­ku, z tar­czą?

Za­pa­dła ci­sza.

– Ano wła­śnie – pod­jął mężczy­zna. – Czy­li w re­gu­lar­nej bi­twie będziesz świe­ży jak ta pan­na mło­da w noc po­ślub­ną, cze­ka­jąc, aż pierw­szy pie­chur z piką…

– Umiem za to… – mło­dzik wsze­dł mu ob­ce­so­wo w zda­nie, nie ba­cząc na sza­rżę, naj­wy­ra­źniej pró­bu­jąc udo­wod­nić, że nie po­zwo­li z sie­bie tak ła­two kpić.

– Gów­no umiesz – zre­wa­nżo­wał się sta­ry, nie pod­no­sząc gło­su. – Po co tu je­steś, hm? Nie le­piej by ci było roz­pa­lać te wa­sze ognie mądro­ści? Mo­dlić się do Ba­ro­ra i bez­piecz­nie ob­ser­wo­wać świat z pro­gu jego kąci­ny?

– Nie le­piej – od­pa­ro­wał na­bur­mu­szo­ny Ro­gost.

– To cze­go ty wła­ści­wie chcesz?

– Słu­żyć kró­le­stwu Hal­wo­ru – od­pa­rł na­tych­miast mło­dzik, wkła­da­jąc w swo­ją od­po­wie­dź tyle pew­no­ści, ile tyl­ko zdo­łał jej w so­bie zgro­ma­dzić. – Chcę być jego zbroj­nym ra­mie­niem, chcę bro­nić jego gra­nic i pod­da­nych, chcę…

– Dużo chcesz – zbył go mężczy­zna. – A kró­le­stwu mo­żna słu­żyć na ró­żne spo­so­by, nie tyl­ko z mie­czem w dło­ni. Ile masz lat?

– Nie­dłu­go szes­na­ście, pa­nie.

– Wiesz, z kim roz­ma­wiasz?

Oczy mło­dzie­ńca roz­bły­sły na­głym bla­skiem.

– Kasz­te­lan Mści­wój, na­czel­ny do­wód­ca ar­mii Hal­wo­ru, bo­ha­ter Woj­ny Ta­lij­skiej, mści­ciel znad Słu­pii…

– Stop. – Mężczy­zna pod­nió­sł dłoń. – Nie po to py­tam, by się przed tobą che­łpić. Bo­ha­ter woj­ny, do­bre so­bie. Mści­ciel? Ho-ho, te­gom jesz­cze nie sły­szał, jako żywo. Poza tym nad Słu­pią to nie była bi­twa, tyl­ko zwy­kła rzeź. Ty chy­ba nie masz po­jęcia, czym zaj­mu­je się żo­łnierz. Na­czy­ta­łeś się ja­ki­chś dyr­dy­ma­łów i ma­rzy ci się za­ba­wa w wo­jen­kę, co?

Tak dłu­go pa­trzył mło­de­mu w oczy, aż ten spu­ścił wzrok, spe­szo­ny.

– Splen­dor? Sła­wa? To ci się roi, co? Pie­śń na twą cze­ść i wia­nek ho­żych dzie­wek, wzdy­cha­jących na ka­żdy twój ruch i sło­wo, go­to­wych na pstryk­ni­ęcie pal­ca­mi otwo­rzyć przed tobą swe po­dwo­je, hm?

– Ja tyl­ko… – Ton Ro­go­sta prze­stał być w naj­mniej­szym stop­niu bu­ńczucz­ny.

– Nie będę ci pra­wił mo­ra­łów o tym, czym jest woj­na. Taki go­ło­wąs jak ty i tak nie uwie­rzy sta­re­mu, do­pó­ki sam nie prze­ko­na się na wła­snej skó­rze. Jaka była two­ja spe­cjal­no­ść w chra­mie? Czym sta­ry Wil­kom­lecz ka­zał ci się pa­rać?

– Hi­sto­rią, pa­nie.

– Chcesz być dzie­jo­pi­sem?

– Nie. – Chło­pak sta­now­czo po­kręcił gło­wą. – Chcę wi­dzieć, jak hi­sto­ria two­rzy się na mo­ich oczach, z moim udzia­łem.

Mści­wój przy­glądał się swo­je­mu roz­mów­cy jesz­cze przez chwi­lę, po czym wstał zza sto­łu i ru­szył ku wy­jściu.

– Two­je pra­wo. Jak ka­żde­go mło­de­go. Mam je­dy­nie na­dzie­ję, że wkrót­ce nie przyj­dzie mi cie­bie sa­me­go za­li­czyć do pocz­tu dzie­jów mi­nio­nych, bo wi­dzisz, hi­sto­ria ma to do sie­bie, że gdy się two­rzy, nie­ste­ty pędzi nie­ubła­ga­nie na­przód i świet­nie so­bie ra­dzi bez na­sze­go udzia­łu. Czy nam się to po­do­ba, czy nie. – Wes­tchnął smut­no. – Cho­dź. Zo­ba­czy­my, czy uda nam się z cie­bie coś wy­krze­sać. ■

Głód

Chłód prze­nik­nął go na wskroś. Było to uczu­cie gwa­łtow­ne i na­chal­ne, jak­by obca ma­te­ria wtar­gnęła w jego cia­ło, roz­le­wa­jąc się obez­wład­nia­jącym zim­nem. Pa­ra­liż, choć chwi­lo­wy, był na­gły i kom­plet­ny. Za­wsze ko­ja­rzy­ło mu się to z czy­mś lep­kim i obrzy­dli­wym, czy­mś, co przej­mu­je kon­tro­lę nad jego or­ga­ni­zmem i nie to­le­ru­je naj­mniej­sze­go sprze­ci­wu. Naj­pierw za­ty­ka­ło dech w pier­siach, a człon­ki wy­gi­na­ły się w pa­rok­sy­zmie bólu. Po­tem przy­cho­dzi­ła fala okrop­nych do­znań, jak­by ktoś prze­le­wał w nie­go emo­cje opar­te na naj­ni­ższych in­stynk­tach. Wy­pe­łniał się nimi po sa­miu­śki brzeg, ni­czym ku­beł nie­czy­sto­ści. Opa­no­wa­ła go ciem­no­ść, za któ­rą cza­iła się czer­wo­na, krwa­wa po­świa­ta, a w niej sa­mej prze­ra­ża­jąca chęć mor­du, rze­zi, bła­ga­nie o li­to­ść, pła­cze i rzęże­nie ko­na­jących, a w ko­ńcu ci­sza i bez­na­dzie­ja. Tru­pi chłód. A po­tem, z wol­na, przy­cho­dzi­ła wy­cze­ki­wa­na ulga, mimo że do­zna­nie trwa­ło kil­ka ude­rzeń ser­ca.

Ode­rwał się od przy­bi­te­go do drze­wa ob­wiesz­cze­nia. Po­trząsnął gło­wą, aby ze szczętem po­zbyć się okrop­ne­go wra­że­nia, któ­re­go do­świad­czył, gdy si­ęgnął po wy­pra­wio­ny ka­wa­łek skó­ry. Nie spo­dzie­wał się do­znać ta­kie­go ude­rze­nia złych emo­cji. „Je­sien­ne prze­si­le­nie” – po­my­ślał, przy­pa­tru­jąc się na­skro­ba­nym, nie­co ko­śla­wym li­te­rom. „Po prze­si­le­niu wszyst­ko wró­ci do nor­my, jak za­wsze”. Ucie­szył się, że nie zle­ciał z kul­ba­ki jak ostat­nia nie­doj­da. Wy­chy­lił się i splu­nął. Tar­gnęło nim tak sil­nie i nie­spo­dzie­wa­nie, że mu­siał przy­gry­źć so­bie język. Nie­przy­jem­ny, me­ta­licz­ny po­smak krwi dra­żnił pod­nie­bie­nie.

– Coś cie­ka­we­go? – usły­szał za swo­imi ple­ca­mi. Zda­rł ogło­sze­nie i ob­ró­cił się w sio­dle do nad­je­żdża­jące­go mężczy­zny.

– Szu­ka­ją na­jem­ni­ków do ochro­ny kasz­te­la­ńskie­go syna pod­czas ce­re­mo­nii za­ślu­bin. Za­pła­ta po wy­ko­na­niu za­da­nia – od­pa­rł. Gdzieś w głębi gło­wy za­czy­nał pul­so­wać tępy, nie­zno­śny ból.

– Do­brze się czu­jesz? – Blon­dyn wzi­ął od to­wa­rzy­sza afisz, przyj­rzał się tre­ści.

– Nie cier­pię je­sie­ni. Niech już przyj­dzie to prze­si­le­nie. – Ciem­no­wło­sy mężczy­zna ota­rł pot z czo­ła, po­ma­so­wał skroń. – Wszędzie czu­ję aurę śmier­ci – wes­tchnął. – Przej­dzie. – Mach­nął nie­dba­le ręką. – Jak za­wsze.

Blon­dyn po­pa­trzył na to­wa­rzy­sza z za­tro­ska­ną miną, zmarsz­czył brwi.

– Bie­rze­my to? – za­py­tał wresz­cie, gdy stwier­dził, że dal­sza in­da­ga­cja o stan sa­mo­po­czu­cia dru­ha nic nie da.

– Za­wsze to ja­kieś za­jęcie – tam­ten bar­dziej wy­mru­czał pod no­sem, niż od­po­wie­dział. – Może po­móc w na­szej spra­wie, nie wspo­mi­na­jąc, że i tak mamy po dro­dze. Na­wet bar­dzo po dro­dze. Zresz­tą – uśmiech­nął się sła­bo – nie­często mamy oka­zję po­obra­cać się wśród mo­żnych tego świa­ta.

*****

Pie­rścień Lok­sy był naj­da­lej wy­su­ni­ętym ob­sza­rem pa­sma gór­skie­go po­wszech­nie zna­ne­go jako Góry Ko­ron­ne. Zbi­ta ka­mien­na ścia­na two­rzy­ła ma­syw, któ­ry wy­ra­źnie od­zna­czał się od resz­ty kra­jo­bra­zu. Jego nie­co­dzien­ny, okrągły kszta­łt, jak i ży­zne, bo­ga­te w za­so­by na­tu­ral­ne ko­tli­ny oraz ma­low­ni­cze do­lin­ki mia­ły osta­tecz­ny wpływ na nada­ną mu na­zwę. Lok­sa – bo­gi­ni kup­ców, opie­kun­ka mo­żnych i wszel­kie­go do­bro­dziej­stwa – zy­ska­ła w tym miej­scu sze­reg od­da­nych jej wy­znaw­ców i nie na dar­mo mó­wio­no po chra­mach i mia­stecz­kach, że jest to je­den z za­mo­żniej­szych re­gio­nów kró­le­stwa Hal­wo­ru. Kto wła­da Pie­rście­niem, po­wta­rza­no, wła­da tro­nem. Zresz­tą roz­ma­ite do­bra, ta­kie jak sztol­nie i żupy sol­ne, od wie­ków pod­le­ga­ły Ko­ro­nie, za­si­la­jąc skar­biec ko­lej­nych po­ko­leń mo­nar­chów.

Król Hyl­ko, przez zwo­len­ni­ków zwa­ny Roz­trop­nym, a przez mniej przy­chyl­nych gro­szo­ro­bem i ździer­cą, prze­wi­dział jed­nak, że szyb­ko mi­gru­jące na prężnie roz­wi­ja­jące się te­re­ny cham­stwo może za­kłó­cić po­li­ty­kę bo­ga­ce­nia się kró­le­stwa, i wy­dał de­kret na­kła­da­jący zbó­jec­kie po­dat­ki na ka­żde­go, kto osie­dli się w Pie­rście­niu Lok­sy. Chęt­nych z po­cząt­ku nie bra­ko­wa­ło, a ja­kże, ale co­raz częst­sze przy­pad­ki po­pa­da­nia w nie­wo­lę za nie­pła­ce­nie po­głów­nych, po­dym­nych i in­nych, ja­kże licz­nych opłat, po­dat­ków i po­da­tecz­ków dra­stycz­nie wpły­nęły na licz­bę no­wych osad­ni­ków. Wkrót­ce ko­niunk­tu­ra usta­tecz­ni­ła się, pro­stacz­ko­wie, któ­rzy ma­rzy­li o szyb­kim bo­ga­ce­niu się, po­zo­sta­li pro­stacz­ka­mi, a mo­żni i wpły­wo­wi na­dal dzie­rży­li wła­dzę nad świa­tem. Ot, od­wiecz­ny po­rządek zo­stał za­cho­wa­ny.

I ład ów przez dłu­gi czas utrzy­my­wał sta­tus quo, aż na mo­nar­szym stol­cu za­sia­dł wnuk Hyl­ka – Mo­sław. Jak jego an­te­na­ci, Mo­sław szyb­ko na­uczył się, że za­sob­no­ść skarb­ca za­le­ży w du­żej mie­rze od pod­le­głych da­nin z Pie­rście­nia Lok­sy. Wnuk po­sze­dł jed­nak o krok da­lej w uci­sku swych od­da­lo­nych o nie­li­chy ka­wa­łek dro­gi pod­da­nych i po­wzi­ął so­bie za punkt ho­no­ru sys­te­ma­tycz­ne ogo­ła­ca­nie pod­leg­łych mu wło­ści, nie szczędząc so­bie sa­me­mu zbyt­ku i dóbr do­cze­snych.

Ja­kże prze­li­czył się w za­ło­że­niu, że bit­ne, re­gu­lar­ne woj­sko przy­trzy­ma za pysk mo­żno­wład­ców, któ­rzy na ten czas zdo­ła­li po­gro­ma­dzić wca­le po­ka­źne za­stępy pa­cho­łków. Co wi­ęcej, do­tąd na ogół skłó­co­na ze sobą szlach­ta po­częła trzy­mać wspól­ny front i, nie ba­cząc na do­tych­cza­so­we spo­ry i ro­do­we wró­żdy, jaw­nie sprze­ci­wiać się Mo­sła­wo­wej woli. W taki oto spo­sób wy­wi­ąza­ło się krót­kie, acz brze­mien­ne w skut­kach po­wsta­nie lor­dów, któ­rzy ni­jak nie mo­gli zdzie­rżyć roz­licz­nych gwa­łtów i nie­spra­wie­dli­wo­ści, ja­kże hoj­nie roz­dzie­la­nych ręką su­ze­re­na. Gdy do­bie­gło ono ko­ńca, zło­śli­wi ma­wia­li, że zgu­bą kró­la oka­za­ła się sła­bo­ść do roz­licz­nych ko­cha­nic i fa­wo­ryt, gdyż do ca­łe­go zda­rze­nia mia­ła się przy­czy­nić sy­no­wa pod­sta­rza­łe­go, acz wiel­ce po­wa­ża­ne­go kasz­te­la­na, któ­ra wbrew woli pana ojca po­gna­ła do sto­li­cy i przy­pra­wi­ła rogi swo­je­mu do­tych­cza­so­we­mu mężo­wi, sta­jąc się kró­lew­ską ko­cha­ni­cą, otwar­cie pa­ra­du­jąc u boku Mo­sła­wa i szka­lu­jąc tym sa­mym sła­wet­ne imię te­ścia oraz rodu. Nie była zresz­tą pierw­szą, któ­ra dała się zwie­ść po­wa­bo­wi bo­że­go po­ma­za­ńca, ale ostat­nią, któ­ra prze­pe­łni­ła cza­rę go­ry­czy, gdyż po­ha­ńbio­ny teść wraz z sy­nem tym moc­niej za­bra­li się do pod­bu­rza­nia mo­żnych. Ba­ła­mu­ce­nie lor­dow­skich có­rek oraz żon oka­za­ło się czyn­no­ścią na­der nik­czem­ną i nie­wy­ba­czal­ną w oczach pie­rście­nic­kiej szlach­ty (przede wszyst­kim dla­te­go, że nie­jed­no­krot­nie cho­dzi­ło o ich wła­sne ko­bie­ty), choć na dwo­rze było po­wszech­nie wia­do­mym, iż król nie stro­nił od płci pi­ęk­nej, mimo by­cia w ofi­cjal­nym zwi­ąz­ku ma­łże­ńskim, usank­cjo­no­wa­nym przez ka­pła­nów. Mo­sław nie po­pusz­czał żad­nej bia­ło­gło­wie, je­śli zna­la­zła się w sfe­rze jego za­in­te­re­so­wa­nia, nie­wa­żne czy była to ko­bie­ta za­mężna, czy też pan­na. Oczy­wi­ście, nie był to dwór ta­lij­ski, gdzie licz­ba ko­cha­nek i na­ło­żnic wśród lor­dów (często za pod­usz­cze­niem żon, któ­re wręcz na­ra­ja­ły po­ten­cjal­ne kan­dy­dat­ki z wpra­wą za­wo­do­wej bur­del­ma­my) przy­da­wa­ła na zna­cze­niu sta­tu­so­wi spo­łecz­ne­mu.

Tak czy ina­czej woj­sko, któ­re po­gna­ło na roz­kaz kró­la, by utrzy­mać w ry­zach roz­bu­cha­nych lor­dów oraz ich za­pędy do zmia­ny oso­by za­sia­da­jącej na tro­nie, zo­sta­ło ha­nieb­nie po­bi­te przez re­gi­men­ty pa­cho­łków, na­jem­ni­ków i za­stępy chłop­stwa, któ­re wcze­śniej na­pręd­ce prze­szko­lo­no i szczo­drze do­zbro­jo­no z za­so­bów pie­rście­nic­kie­go skarb­czy­ka. Szlach­ta, pod­bech­ta­na dwo­ma spek­ta­ku­lar­ny­mi zwy­ci­ęstwa­mi, ru­szy­ła na sto­li­cę, ale nie­spo­dzie­wa­nie w po­ło­wie dro­gi za­trzy­mał ją kró­lew­ski or­szak. Król od­wa­żnie wy­sfo­ro­wał się do skon­fun­do­wa­nych szlach­ci­ców, za­ska­ku­jąc ich hoj­ną ofer­tą roz­licz­nych przy­wi­le­jów i wol­no­ści. Ude­rzył w czu­łą stru­nę, gdyż łasi na za­szczy­ty lor­do­wie nie prze­wi­dzie­li, iż król gra je­dy­nie na zwło­kę, oka­zu­jąc się osta­tecz­nie prze­bie­glej­szym, ni­źli przy­pusz­cza­no, i o iro­nio, gdy pod­pi­sa­no wa­run­ki po­ko­ju (na­le­ży tu­taj wspo­mnieć, że wiel­ce krzyw­dzące­go dla Mo­sła­wa), ten za­czął skru­pu­lat­nie pod­ku­py­wać na­jem­ni­ków za pie­ni­ądze lok­sa­ńskich lor­dów, od­cze­kaw­szy oczy­wi­ście czas ja­kiś, uda­jąc po­bi­te­go i nie­sko­re­go do od­we­tu. W skry­to­ści du­cha szy­ko­wał się do per­fid­nej ze­msty za do­zna­ne upo­ko­rze­nie, wer­tu­jąc w gło­wie li­sty pa­skud­nych ka­źni, któ­re za­spon­so­ru­je opor­nym lor­dom, jacy ośmie­li­li się wy­sta­wić go na po­śmie­wi­sko. Król sys­te­ma­tycz­nie ob­sa­dzał te­re­ny kasz­te­la­nów i po­mniej­szych ksi­ążąt lu­dźmi, któ­rzy ho­do­wa­ni byli przez ni­cze­go nie­świa­do­mych pa­nów, ni­czym te przy­sło­wio­we żmi­je na pier­si. Fi­nal­ne prze­trące­nie kar­ku pa­no­szącej się szlach­ty osta­tecz­nie nie na­de­szło, po­nie­waż do­szło do na­der nie­spo­dzie­wa­ne­go zgo­nu Mo­sła­wa, któ­ry zo­stał zna­le­zio­ny za­szty­le­to­wa­ny we wła­snej ło­żni­cy. Spraw­cą, a ra­czej spraw­czy­nią mor­du oka­za­ła się, a ja­kże, kasz­te­la­ńska sy­no­wa, jed­na z do­mnie­my­wa­nych ca­sus bel­li po­wsta­nia mo­żno­wład­ców.

A po­tem na tro­nie za­sia­dł syn Mo­sła­wa, Wy­stek, któ­ry mimo po­wszech­ne­go zdzi­wie­nia wca­le a wca­le nie prze­jął cha­rak­te­ru i ci­ągot sza­now­ne­go ro­dzi­cie­la, gdyż uspo­so­bie­nie odzie­dzi­czył po kądzie­li, a nie po mie­czu. Po­kąt­nie wiel­ce się dzi­wo­wa­no, że ksi­ążąt­ku, li­czące­mu wów­czas je­dy­nie sze­ść wio­sen, nie skręco­no cich­cem karcz­ku, do­pro­wa­dza­jąc do ja­kże nie­szczęsne­go, lecz rów­nie nie­spo­dzie­wa­ne­go wy­pad­ku. Po­zwo­lo­no chłop­cu żyć, rzec mo­żna, wbrew pod­szep­tom pie­rście­nic­kiej szlach­ty, któ­ra oba­wia­ła się po­wro­tu do epo­ki nad­użyć Mo­sła­wa, gdy tyl­ko sy­na­lek wej­dzie w wiek mło­dzie­ńczy. Po­nad­to do­cho­dził jesz­cze ja­kże oczy­wi­sty mo­tyw ze­msty, któ­rą po­to­mek mó­głby chcieć wy­wrzeć za krzyw­dy ojca. Do spo­dzie­wa­ne­go wy­pad­ku osta­tecz­nie nie do­szło. Z po­cząt­ku, za­opie­ko­wa­ny przez radę lor­dów, wy­bra­nych ze wszyst­kich te­ry­to­riów kró­le­stwa, Wy­stek nie wy­ró­żniał się ni­czym spe­cjal­nym. Spo­koj­ny chło­piec, któ­ry bacz­nie przy­słu­chi­wał się ka­żde­mu sło­wu, ana­li­zu­jący ka­żdą spra­wę przed­sta­wia­ną przed radą re­gen­cyj­ną, osta­tecz­nie, gdy prze­jął rządy, oka­zał się wład­cą wiel­ce sza­no­wa­nym i roz­trop­nym, po­wszech­nie uko­cha­nym przez lud, a na do­miar wszyst­kie­go spra­wie­dli­wym w swych osądach. Wy­star­czy po­wie­dzieć, że do­bie­gł ko­ńca kon­flikt mi­ędzy dwo­rem a szlach­tą z Pie­rście­nia Lok­sy, któ­ra po­now­nie po­częła pro­spe­ro­wać na wła­snych zie­miach, ku wspól­ne­mu do­bru. Sko­ńczy­ły się tym sa­mym wy­zysk i nad­mier­ne nad­uży­wa­nie wła­dzy wo­bec pod­da­nych. Przy­naj­mniej na ja­kiś czas.

Tak bo­daj przed­sta­wia­ją tam­te wy­da­rze­nia dzie­jo­pi­sa­rze, choć za­ko­ńcze­nie hi­sto­rii bun­tu pie­rście­nic­kiej szlach­ty mo­gło­by, podług licz­nych opi­nii, po­słu­żyć nie­jed­ne­mu bar­do­wi bar­dziej za ma­te­riał do ra­do­sne­go fi­na­łu bal­la­dy ani­że­li do opi­su ży­cia w jego praw­dzi­wej, nie­zna­jącej kom­pro­mi­su po­sta­ci…

*****

– To ma być kasz­te­la­ńska sie­dzi­ba? – Ro­gost po­dra­pał się w po­li­czek buj­nie po­ro­śni­ęty ja­sną szcze­ci­ną. Jego skrzy­wio­na mina mó­wi­ła wszyst­ko na te­mat ostro­ko­łu, któ­re­go lata świet­no­ści mi­nęły de­ka­dy temu.

Po­czer­nia­ła tu i ów­dzie od prze­gni­tych be­lek za­po­ra przy­po­mi­na­ła szczer­ba­tą szczękę, a nie śro­dek obron­ny. Ro­gost po­my­ślał, że so­lid­ny kop­niak w zu­pe­łno­ści wy­star­czy­łby za ta­ran przy zdo­by­wa­niu kasz­te­lu, przy­sa­dzi­stej bu­dow­li, któ­ra przy­dat­no­ścią i wy­glądem mu­sia­ła, jak stwier­dził na pierw­szy rzut oka, do­rów­ny­wać ostro­ko­ło­wi.

– Mo­żni tego świa­ta scho­dzą na psy – oświad­czył, gdy ko­nie ru­szy­ły przez bra­mę, któ­rej jed­no skrzy­dło le­ża­ło wy­ła­ma­ne gdzieś nie­opo­dal, w rzad­kiej, żó­łto-brązo­wa­wej tra­wie. – Albo Lok­sa sta­ła się pa­tron­ką łach­ma­nia­rzy i bie­da­ków, albo coś po­szło tu­taj cho­ler­nie nie tak – mó­wi­ąc to, do­tknął że­la­znej gło­wi­cy mie­cza, po­wszech­nie zna­ne­go zna­ku od­pędza­jące­go złe moce i uro­ki.

– Może. – Da­le­bor roz­glądał się bez cie­nia że­na­dy po zruj­no­wa­nym, moc­no pod­upa­da­jącym kasz­te­lu. – Wa­żne, aby byli wy­pła­cal­ni. Przy­da­dzą nam się pie­ni­ądze. Poza tym na­sza dro­ga i tak, ko­niec ko­ńców, po­pro­wa­dzi­ła­by tu­taj.

– Ależ tu śmier­dzi! – Ro­gost wci­ągnął po­wie­trze no­sem z prze­sad­ną em­fa­zą. – Nie do­sta­nie­my zła­ma­ne­go mie­dzia­ka, zo­ba­czysz, ale pal to li­cho. Miej­my na­dzie­ję, że kasz­te­lan od­pła­ci przy­dat­niej­szą nam wa­lu­tą.

Ko­ńskie ko­py­ta ryt­micz­nie mla­ska­ły na błot­ni­stym kle­pi­sku. Po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze oraz kil­ka nie­wiel­kich sa­dyb, za­pew­ne do­mo­stwa słu­żby re­kru­to­wa­nej z oko­licz­ne­go chłop­stwa, do­pe­łnia­ły ob­ra­zu nędzy i roz­pa­czy. Przy bu­dy­necz­ku pe­łni­ącym funk­cję stra­żni­cy, a w rze­czy­wi­sto­ści przy­po­mi­na­jącym prze­sad­nych roz­mia­rów chle­wik, sie­dzia­ło dwóch zbroj­nych. Pierw­szy, star­sza­wy mężczy­zna z czer­wo­nym, prze­krwio­nym no­cha­lem, fleg­ma­tycz­nie obie­rał szty­le­ci­kiem ja­błko. Dru­gi spał w naj­lep­sze, po­chra­pu­jąc z ci­cha. Da­le­bor po­pa­trzył na żo­łda­ków i stwier­dził z po­li­to­wa­niem, że pew­nie jaka pra­ca, taka pła­ca.

– Zna­le­źli­śmy to przy­bi­te do drze­wa, ja­dąc trak­tem z Wer­ni­ki. – Za­ma­chał ob­wiesz­cze­niem, nie zsia­da­jąc z sio­dła.

No­sacz zwró­cił na ciem­no­wło­se­go przy­by­sza swo­je nie­chęt­ne spoj­rze­nie. Ka­wa­łek owo­cu po­wędro­wał do jego ust, po czym stra­żnik wy­ce­lo­wał szty­le­ci­kiem w po­bli­ską wie­życz­kę, przy­le­ga­jącą bez­po­śred­nio do kasz­te­lu.

– O skry­bę py­taj­cie – po­wie­dział, żu­jąc ja­błko. Kro­pel­ki soku spły­nęły mu na bro­dę. – Tyki szu­kaj­cie. Prze­ca on to pi­sał, wżdy wie­dzieć po­wi­nien, co sam na­ba­zgrał.

Da­le­bor wska­zał pal­cem na wie­życz­kę.

– Tam? – upew­nił się.

– Ano – od­po­wie­dział kom­pan no­sa­cza, łyp­nąw­szy jed­nym okiem spod sto­żko­wa­te­go he­łmu, opusz­czo­ne­go tak, by sło­ńce nad­to nie prze­szka­dza­ło mu w drzem­ce. – Ale po mo­je­mu, to po­szu­kaj­cie od razu cze­śni­ka, bo ka­żdy wie, że jego to in­te­res spraw kasz­te­la­na do­glądać i pew­nie on zle­cił Tyce te ode­zwy słać. Py­taj­cie o La­za­ra. A te­raz – za­mknął oko, wes­tchnął i za­ło­żył ręce na wy­dat­nym brzu­szy­sku – idźcie już, bo mi w obo­wi­ąz­kach prze­szka­dza­cie.

*****

– Po co to wam, pa­no­wie? – Je­den z wie­lu pod­bród­ków sie­dzące­go na­prze­ciw mężczy­zny za­fa­lo­wał, po czym za­sty­gł.

– Zwy­czaj­nie, pa­nie cze­śni­ku – wy­mru­czał Da­le­bor. – W sa­kwach po­brzmie­wa echo, a nie lza by­to­wać tak o sa­mym jeno po­wie­trzu.

Zwa­li­sty typ, ty­tu­ło­wa­ny cze­śni­kiem, unió­sł się lek­ko na cho­ro­bli­wie oty­łych rękach. Ręka­wy ko­szu­li na­pi­ęły się prze­sad­nie i za­trzesz­cza­ły, gro­żąc eks­plo­zją. Ro­gost przy­glądał się temu zja­wi­sku z ol­brzy­mią cie­ka­wo­ścią, wa­żąc w my­ślach, jak dłu­go jesz­cze ma­te­riał zdo­ła oprzeć się na­po­ro­wi ciel­ska. Gru­bas zmie­nił nie­znacz­nie po­zy­cję, prze­krzy­wia­jąc tu­łów na lewo. Ko­lej­ne kro­ple potu spły­nęły spod buj­nych, ja­śniut­kich lo­ków, by po chwi­li me­an­dro­wa­nia po na­la­nej fa­cja­cie skap­nąć na stół. W kom­na­cie było chłod­na­wo, ale tu­sza mężczy­zny wci­ąż da­wa­ła mu się we zna­ki i nie­szczęś­nik po­cił się wca­le ob­fi­cie.

– Tak. – Za­chrząk­nął po chwi­li ci­szy. Głos miał nie­co pi­skli­wy, a ru­chy pe­łne były cze­goś mi­ęk­kie­go, rzec mo­żna nie­wie­ście­go, co nie pa­so­wa­ło do ca­ło­ści, dra­żni­ło. – Kwe­stia wy­na­gro­dze­nia. Na ob­wiesz­cze­niu stoi wy­ra­źnie, że do­pie­ro po wy­ko­na­niu za­da­nia.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął Da­le­bor. – Nikt nie przy­je­chał was okpić, mo­ści cze­śni­ku. Sko­ro na­pi­sa­ne jest po ro­bo­cie, zna­czy po ro­bo­cie.

Tłu­ścioch za­mla­skał, wi­dać nie wie­dząc, co po­wie­dzieć, jako że spo­dzie­wał się tar­gów ze stro­ny na­jem­ni­ków. Jesz­cze przed roz­mo­wą z nie­zna­jo­my­mi prze­ko­ny­wał sam sie­bie, że przy­błędy za­żąda­ją za­licz­ki z góry, a wów­czas po­pędzi ich czym prędzej precz i będzie miał świ­ęty spo­kój. Naj­wy­ra­źniej prze­li­czył się.

– Tak – po­wtó­rzył, żeby nie wy­jść na kom­plet­ne­go dur­nia. – Do­świad­cze­nie pew­nie ja­ko­we ma­cie, wno­sząc po mie­czy­skach, co to je no­si­cie przy pa­sach. Ale… – Za­wie­sił głos jak­by nie­pew­ny, czy nie po­wie za dużo.

– Ale? – do­py­ty­wał się Da­le­bor.

– Ale… Ro­zu­mie­cie, pa­no­wie, że spra­wa ma się z kasz­te­la­ńskim sy­nem, a nie z ochro­ną kup­ców i ich ka­ra­wan po trak­tach i wy­kro­tach.

– Pa­nie… La­zar, zga­dza się? – Ro­gost wstał, pod­sze­dł do okna.

– Ow­szem – po­twier­dził cze­śnik.

– A więc, pa­nie La­zar. Na wszyst­kich mi­łych nam bo­gów: prze­sta­ńcież my­dlić nam oczy i trak­to­wać jak im­be­cy­lów. Co wid­nie­je na afi­szu – wie­my. Kogo mamy ochra­niać – ta­koż. Czy­tać obaj umie­my. Z jed­nym wszak za­cho­dzi­my z moim dru­hem w gło­wę: na co za­trud­niać ob­cych ce­lem ochro­ny mło­de­go pana, gdy ma­cie na po­do­rędziu włas­nych lu­dzi, któ­rzy czu­wa­ją na po­ste­run­ku bez chwi­li wy­tchnie­nia? – Rze­kłszy to, po­pa­trzył wy­mow­nie w kie­run­ku chle­wi­ko-stra­żni­cy.

– Bo oby­czaj na­ka­zu­je – roz­po­czął nie­prze­ko­nu­jącym to­nem cze­śnik – by ro­dzic po­zo­stał w domu, ocze­ku­jąc dziec­ka, któ­re na­ten­czas wy­ru­szy w dro­gę, by do­stąpić obrzędu za­ślu­bin. A że po­zy­cja mego pana jest dość zna­cząca, mus więc po­zo­sta­wić przy nim nie­li­chą za­ło­gę, chro­ni­ącą jego ży­cie i mie­nie.

– Na wła­snym te­re­nie – Da­le­bor po­czął wy­li­czać. – Oto­czo­ny ni­kim in­nym, jak sąsia­da­mi, któ­rych zna. Nie wspo­mi­na­jąc o pie­rście­niu z gór, któ­ry was ota­cza, a prze­cież nie to­czy się żad­na woj­na. O ru­chaw­kach czy za­jaz­dach też nic nie sły­chać, bo od lat to te­re­ny spo­koj­ne. Rzek­nij­cie nam więc tak na­praw­dę, o co cho­dzi. – Spoj­rzał cze­śni­ko­wi pro­sto w oczy. – Bo, wy­bacz­cie wy­ra­że­nie, coś mi tu śmier­dzi.

– Też mi się tra­fi­ło! – wy­buch­nął rap­tem tłu­ścioch, uno­sząc się z sie­dzi­ska. – Mędr­ków dwóch! Pa­trz­cie ich, po gębach na re­zu­nów wy­gląda­jący, a fi­lo­zo­fu­ją niby per­so­ny ja­kie świa­tłe a znacz­ne!

Ro­gost za­sia­dł obok Da­le­bo­ra, za­ło­żył ręce na pier­si. Obaj mężczy­źni mie­rzy­li się przez chwi­lę z cze­śni­kiem wzro­kiem. Po­czer­wie­nia­ły na fa­cja­cie La­zar klap­nął ci­ężko na krze­sło, któ­re za­trzesz­cza­ło zło­wiesz­czo.

– Precz – po­wie­dział ci­cho.

– Że jak? – zdu­miał się Ro­gost.

– Sły­sze­li­ście. – La­zar skrzy­wił się. Ci­ężkie brwi wy­su­nęły się, na­cho­dząc lek­ko na oczy.

Kom­pa­ni wsta­li i bez zbęd­nych słów ru­szy­li do drzwi.

– Wy­star­czy, La­za­rze. Dzi­ęku­ję – obcy głos roz­sze­dł się po kom­na­cie nie­spo­dzie­wa­nie, za­zna­czył czy­jąś obec­no­ść, jak­by ktoś był nie­wi­docz­nym, ci­chym ob­ser­wa­to­rem roz­gry­wa­jącej się roz­mo­wy, cze­ka­jąc na spo­sob­no­ść do ujaw­nie­nia się.

Da­le­bor po­wió­dł wzro­kiem po su­ro­wym po­miesz­cze­niu, szu­ka­jąc źró­dła dźwi­ęku. Jego uwa­gę przy­ku­ła na po­zór nie­rzu­ca­jąca się w oczy, nie­wiel­ka dziu­ra w gór­nym rogu, na sty­ku ścian. Ot, frag­ment roz­pa­da­jącej się mu­rar­ki.

Przez chwi­lę nic się nie dzia­ło, aż drzwi otwa­rły się i do po­miesz­cze­nia wma­sze­ro­wał nie­zwy­kle wy­so­ki je­go­mo­ść, któ­ry zmu­szo­ny był po­chy­lić się nie­co przy prze­kra­cza­niu pro­gu, by nie wy­rżnąć weń gło­wą. Nie­mło­dy już mężczy­zna był prze­ra­źli­wie chu­dy, choć o ta­kich ma­wia­no „jed­na żyła”, bo cia­ło zda­wa­ło się moc­ne niby stal mimo po­zor­nej kru­cho­ści. Bury wams, któ­ry daw­no wy­sze­dł już z mody, re­pre­zen­to­wał wszyst­ko, co mo­żna było rzec o sta­nie ca­łe­go kasz­te­lu: nie­gdyś pi­ęk­nie wy­szy­wa­ne, bo­ga­te odzie­nie te­raz ja­wi­ło się jako, co naj­wy­żej, duch do­brych cza­sów i pro­spe­ri­ty. Za­wa­diac­ko pod­wi­ni­ęte ręka­wy ko­szu­li od­sła­nia­ły ży­la­ste, sil­ne ręce.

Mężczy­zna wsze­dł bez sło­wa po­wi­ta­nia czy wy­ja­śnie­nia, kim jest, prze­sze­dł przez po­miesz­cze­nie szpar­kim kro­kiem i za­sia­dł obok cze­śni­ka, świ­dru­jąc cie­ka­wie sza­ry­mi ocza­mi nic nie­ro­zu­mie­jących kom­pa­nów. Nowo przy­by­ły miał szpa­ko­wa­te wło­sy, któ­re przy­po­mi­na­ły je­den gęsty, zbi­ty ko­łtun na wy­go­lo­nej do­oko­ła gło­wie. Pod ba­daw­czym wzro­kiem co rusz po­ru­szał buj­nym wąsem, jak­by za­rost dra­żnił go, ła­sko­tał.

– Sia­daj­cie, pa­no­wie. – Ski­nie­niem gło­wy wska­zał skon­fun­do­wa­nym to­wa­rzy­szom ich nie­gdy­siej­sze miej­sca. – Wy­bacz­cie tę całą ma­ska­ra­dę i ro­bie­nie z was, nie przy­mie­rza­jąc, wa­łów.

Da­le­bor był pierw­szym, któ­ry za­sia­dł z po­wro­tem na swo­im miej­scu. Chwi­lę po­tem do­łączył do nie­go Ro­gost.

– Ma­cie ra­cję, że coś wam śmier­dzi, bo spra­wa jest z na­tu­ry śmier­dzących – kon­ty­nu­ował nie­zra­żo­ny ci­szą nie­zna­jo­my.

– Je­ste­ście, pa­nie, wła­ści­cie­lem kasz­te­lu? – za­py­tał Ro­gost.

– Nie – od­pa­rł od razu mężczy­zna. Z jego oczu bar­wy sta­li nie dało się wy­czy­tać ni­cze­go wi­ęcej prócz za­cie­ka­wie­nia. – Jam jest Nie­szkun, brat kasz­te­la­na i opie­kun jego syna.

– Po co te za­ba­wy, mo­ści Nie­szku­nie? – Da­le­bor wska­zał wy­pa­trzo­ną przez sie­bie nie­po­zor­ną dziu­rę w rogu kom­na­ty. – Afi­sze roz­wie­sza­cie, a po­tem w kot­ka i mysz­kę się ba­wi­cie, w ciu­ciu­bab­kę, jak z dzie­ćmi. Sły­sze­li­ście roz­mo­wę z pa­nem cze­śni­kiem co do joty, praw­da?

– Praw­da, ale mus mi spraw­dzić, kogo mam wpu­ścić do domu bra­ta, kogo mi przyj­dzie nająć do ochro­ny jego syna i dzie­dzi­ca. A cza­sy – nie­pew­ne, lu­dzie – za­wod­ni, nie­sta­li…

– Da­lej kręci­cie, mo­ści Nie­szku­nie. – Da­le­bor po­pa­trzył swe­mu roz­mów­cy w oczy, uśmiech­nął się zja­dli­wie. – Po­trze­bu­je­cie nas czy nie? Bo dro­ga do naj­bli­ższych do­mostw da­le­ka, a nie uśmie­cha mi się po­now­nie spędzać noc­ki pod go­łym nie­bem. Co­raz chłod­niej­sze te noc­ki, zdro­wie już nie to co kie­dyś. Nie­zbyt chęt­nym ska­zy­wać cia­ło na po­nie­wier­kę.

– Te­raz wy się ba­wi­cie, pró­bu­je­cie ma­mić. – Nie­szkun od­wza­jem­nił zło­śli­wy uśmiech. – Kim je­ste­ście i po co wam ta ro­bo­ta? Wi­dać, że­ście nie pro­ste ręba­jły, po­wsi­no­gi, co się po go­ści­ńcach tłu­ką, by za­ro­bić na go­rza­łkę i dziew­ki.

– A trze­ba wam ta­ko­wych? – od­gry­zł się Ro­gost. – Bo za parę gro­szy, my­ślę, że damy radę z moim to­wa­rzy­szem gęby po­wy­krzy­wiać i ogól­nie wpi­sać się za­cho­wa­niem w żąda­ny ob­raz, do­pa­so­wać się do wy­mo­gów.

– Nie, nie trze­ba – od­pa­rł z oci­ąga­niem cze­śnik, któ­ry do tej pory sie­dział obok w mil­cze­niu. Zmi­ty­go­wał się na­pręd­ce, że ode­zwał się nie­py­ta­ny, wy­kra­cza­jąc poza po­wie­rzo­ną rolę. – Wy­bacz­cie, pa­nie – zwró­cił się ku Nie­szku­no­wi. Tam­ten mach­nął ręką.

– Prze­cież praw­dę mó­wi­cie: nie trze­ba nam ta­kich. Mus mi ob­cych nająć, gdy za­ło­ga w kasz­te­lu nie­pew­na.

– Dla­cze­go nie­pew­na? – za­cie­ka­wił się Ro­gost.

– Po ko­lei, pa­no­wie. – Nie­szkun wstał i za­czął cho­dzić po po­miesz­cze­niu. Ręce za­ło­żył za ple­cy. – Za­da­je­cie mnó­stwo py­tań jak na ta­kich, co mają ucho­dzić za stra­żni­ków. Wie­cie, co mó­wią o ide­al­nych stra­żni­kach? – Nie­szkun prze­cha­dzał się nie­spiesz­nie, w jego ru­chach nie było żad­nej ner­wo­wo­ści. – Ano to – wy­sze­dł z od­po­wie­dzią, nie cze­ka­jąc, aż kom­pa­ni po­twier­dzą, co wie­ść gmin­na nie­sie na te­mat oma­wia­nej pro­fe­sji – że ci, co chro­nią, mają mieć oczy i uszy otwar­te, gęby na­to­miast na kłód­kę za­mkni­ęte i wy­ko­ny­wać roz­ka­zy, nie mędr­ku­jąc przy tym ani na pi­ędź. A mnie się wi­dzi, że wy lu­bi­cie mędr­ko­wać, ba, lu­bi­cie kwe­stio­no­wać po­le­ce­nia, gdy się wam ta­koż wi­dzi. Za­py­tam raz jesz­cze – przy­sta­nął, po­wió­dł wzro­kiem po sie­dzących – po co­ście przy­by­li, bo że za­jęcia szu­ka­cie, to jeno zbieg oko­licz­no­ści. Z in­ne­go po­wo­du że­ście w tę kra­inę za­wędro­wa­li, hę?

Da­le­bor z Ro­go­stem wy­mie­ni­li spoj­rze­nia.

– Utra­fi­li­ście, pa­nie – za­czął ten dru­gi – że­śmy za­jęcie tra­fi­li przy­pad­kiem, po dro­dze, mo­żna rzec. Szu­ka­my… – Urwał, za­sta­na­wia­jąc się nad do­bo­rem od­po­wied­nich słów.

– Szu­ka­my ko­goś – pod­jął jego to­wa­rzysz. – Kogo i dla­cze­go – na­sza to rzecz, ale ście­żka na­sza zrządze­niem losu skrzy­żo­wa­ła się z wa­szą ofer­tą. Może nam po­móc wpa­ść na cień tro­pu.

– Na­jem­ni­cy? Łow­cy głów? – do­py­ty­wał kasz­te­la­ński brat. Brwi ści­ągnęły mu się nie w gnie­wie, lecz w po­dejrz­li­wo­ści.

– Ba­da­cze. – Da­le­bor za­cze­sał ciem­ny ko­smyk za ucho. – Je­śli mu­si­cie nas przy­po­rząd­ko­wać do ja­kie­jś ka­te­go­rii.

– Ba­da­cze? – Nie­szkun zlu­stro­wał kom­pa­nów od stóp do głów. – A mie­czy­ska no­si­cie od pa­ra­dy, jak mnie­mam?

– Mo­ści Nie­szku­nie – wtrącił Ro­gost – wi­dać, że­ście człek in­te­li­gent­ny. Nie rób­cie z nas, jak wspo­mnie­li­ście wcze­śniej, wa­łów, nie bierz­cie pod włos. Ba­da­my zja­wi­ska, przy któ­rych bez­pie­cze­ństwo to często-gęsto rzecz kru­cha i nie­zwy­kle ulot­na. Po­tra­fi­my się na­szy­mi mie­czy­ska­mi po­słu­gi­wać, gdy przyj­dzie po­trze­ba, z ka­ba­ły wy­ka­ra­skać.

– Wy­ście gu­śla­rze? – za­cie­ka­wił się La­zar, na­chy­lił się, po­licz­ki za­trzęsły mu się jak dwie ga­la­ret­ki.

– Nie, pa­nie La­zar. Nie na­le­ży­my do ich… hmm… ce­chu.

– Do­brze – pod­jął Nie­szkun po chwi­li ci­szy. – Wy­gląda na to, że nie łże­cie. Po­wód wa­sze­go przy­jaz­du zda­je się nie ko­li­do­wać z mo­imi spra­wa­mi, więc na nic mi wie­dza, co ba­da­cie i dla­cze­go. Ro­bić że­la­zem umie­cie, to­ście sami przy­zna­li. My­śleć też po­tra­fi­cie, więc tym bar­dziej zda­je­cie mi się ade­kwat­ni do tego, co Tyka na­skro­bał na afi­szu.

– Pod­le ogło­sze­nia stoi, że mamy za­pew­nić ochro­nę wa­sze­mu pod­opiecz­ne­mu w cza­sie za­ślu­bin – za­ga­ił Da­le­bor. – We­dług wa­szej tra­dy­cji nor­mal­na to prze­cież rzecz, że pa­nicz ma do­stąpić ce­re­mo­nii, opusz­cza­jąc bez­pie­cze­ństwo do­mo­wych pie­le­szy. Jak ro­zu­miem, za­si­li­my straż, któ­ra wy­ru­szy na miej­sce spo­tka­nia?

– Do­brze ro­zu­mie­cie. – Po­ki­wał gło­wą Nie­szkun.

– Co w ta­kim ra­zie śmier­dzi? Gdzie przy­sło­wio­wy ha­czyk? Bo za­da­nie wy­gląda na pro­ste, ale nie może nim być, sko­ro z ta­kim za­an­ga­żo­wa­niem do­bie­ra­cie ochot­ni­ków do tego zle­ce­nia.

Kasz­te­la­ński brat spoj­rzał na cze­śni­ka. Ski­nął gło­wą na znak, że ten może mó­wić swo­bod­nie.

– Za­szło po­dej­rze­nie – za­czął, prze­łk­nął śli­nę, jak­by za­schło mu w gar­dle – że ktoś pró­bu­je na­sta­wać na ży­cie pa­ni­cza Una­ra.

– Ktoś z wa­szych? – Ro­gost opa­rł pod­bró­dek na sple­cio­nych dło­niach.

– Mo­żli­we. Stąd po­my­sł pana La­za­ra, by nająć ko­goś z ze­wnątrz, ko­goś, kto będzie w sta­nie do­strzec niu­an­se, któ­re mogą mieć wpływ na bez­pie­cze­ństwo mo­je­go pod­opiecz­ne­go. – Nie­szkun za­sia­dł z po­wro­tem obok gru­ba­sa.

– Ma­cie ja­kieś prze­słan­ki, że coś fak­tycz­nie może być na rze­czy? – Da­le­bor roz­sia­dł się nie­co wy­god­niej na drew­nia­nym sie­dzi­sku z wy­so­kim opar­ciem.

Krze­sła były w swo­im wy­ko­na­niu tak samo pro­ste jak wy­strój kom­na­ty i po­dob­nie nad­gry­zio­ne zębem cza­su. Wio­nęło stęchli­zną; mo­żna było mnie­mać, że po­miesz­cze­nie od­wie­dza­no z rzad­ka i rów­nie nie­często wie­trzo­no.

– To nie jest pierw­sza pró­ba oże­nie­nia Una­ra. Dwa lata temu ce­re­mo­nia za­ślu­bin od­by­ła się bez za­kłó­ceń, ale w noc we­sel­ną żona Una­ra, słod­kie dziew­czę, prze­pa­dła bez wie­ści.

– Może się roz­my­śli­ła i dała nogę? – pod­su­nął Ro­gost.

– Gdzie tam. – Mach­nął ręką Nie­szkun. – Mu­si­cie, pa­no­wie, wie­dzieć, że pierw­sze ma­łże­ństwo za­war­te zo­sta­ło z cór­ką po­bor­cy po­dat­ków z po­bli­skiej osa­dy.

– Me­za­lians? – zdzi­wił się Da­le­bor. – Ja­kże to? Wy­ście prze­cież kasz­te­la­ni tej kra­iny.

– O po­wsta­niu lok­sa­ńskiej szlach­ty sły­sze­li­ście za­pew­ne?

– Sły­sze­li­śmy. Ka­żdy pew­nie sły­szał, choć nie je­ste­śmy bie­gli w szcze­gó­łach.

Nie­szkun wes­tchnął, jego wąs wznió­sł się i opa­dł ni­czym za­sło­na tar­gni­ęta wia­trem.

– Szcze­gó­ły nam nie będą po­trzeb­ne. Co istot­ne, to to, co ma­wia­ją. A ma­wia­ją, że moja pra­bab­ka mia­ła być jed­nym z głów­nych po­wo­dów tego po­wsta­nia, iskrą za­pal­ną, że się tak wy­ra­żę.

– Ta, co niby mia­ła zo­stać ko­cha­ni­cą kró­la i go po­tem za­mor­do­wać w ra­mach po­msty za po­rzu­ce­nie?

– Ta sama – przy­tak­nął Nie­szkun.

– I co? Praw­dę ga­da­ją? – za­cie­ka­wił się Ro­gost.

– Nie ma w tym ani krzty­ny praw­dy, bo ta jest zgo­ła inna i ma inną na­tu­rę. Hi­sto­ria mo­jej pra­bab­ki to duma na­sze­go rodu, któ­ra dała po­czątek tra­dy­cji na­szych ce­re­mo­nii za­ślu­bin. Ale to już wie­cie, praw­da? – Brat kasz­te­la­na uśmiech­nął się chy­trze.

– Le­gen­da o wa­szej an­te­nat­ce jest głów­ną przy­czy­ną na­szej wi­zy­ty w Pie­rście­niu Lok­sy – po­twier­dził Da­le­bor bez cie­nia wa­ha­nia. – A kon­kret­nie ta wer­sja, któ­ra ho­łu­bio­na jest przez wasz ród, mo­ści Nie­szku­nie.

– Wer­sja, po­wia­da­cie. – Mężczy­zna po­ru­szył wąsem. – Cie­ka­we, ileż to wer­sji – ostat­nie sło­wo zo­sta­ło prze­sad­nie za­ak­cen­to­wa­ne – krąży w sze­ro­kim świe­cie? Ileż to ba­jań i bzdur czło­wiek jest w sta­nie wy­my­ślić, by za­ba­wić ga­wie­dź?

– My­śmy nie ba­ja­rze. – Ro­gost za­pa­trzył się w blat sto­łu, na któ­rym z wol­na do­sy­cha­ły kro­ple potu cze­śni­ka. Blon­dyn zmarsz­czył brwi, a sta­ra bli­zna bie­gnąca w po­przek jego nosa ści­ągnęła się i skur­czy­ła. – In­te­re­su­je nas kon­kret­na in­for­ma­cja, kon­kret­na część hi­sto­rii wa­szej pra­bab­ki.

– O tym po­gwa­rzy­my w dro­dze i być może do­sta­nie­cie to, cze­go szu­ka­cie. – Nie­szkun wstał i opa­rł się o blat sto­łu. – Wra­ca­jąc do me­ri­tum: me­za­lians, któ­ry szka­lu­je po­zy­cję i do­bre imię na­sze­go rodu, jest ko­niecz­no­ścią, gdyż ród musi trwać, jego li­nia musi być przedłu­żo­na. Licz­ne wer­sje, jak ra­czy­li­ście na­zwać cały pro­ce­der, i nie­przy­chyl­ne sło­wa zdo­ła­ły nie­li­cho nad­szarp­nąć na­szą re­pu­ta­cję, spra­wić, że mu­sie­li­śmy usu­nąć się w cień. Kasz­te­la­nii w Pie­rście­niu Lok­sy jest wie­le, kasz­te­la­nów nie­ma­ło, ale my stra­ci­li­śmy na zna­cze­niu. Naj­lep­sze par­tie nie chcą o nas sły­szeć ze względu na sze­rzące się plot­ki i je­dy­nym wy­jściem sta­ło się mie­sza­nie krwi z bo­gat­szym gmi­nem, któ­re­mu za jed­no, czy kasz­te­la­nia taka, czy owa­ka; wa­żne, że sta­tus pnie się w górę, że jest czym po­chwa­lić się za­zdro­snym sąsia­dom. Było nie było, sta­ra­my się być dum­ni z na­szej hi­sto­rii mimo nie­życz­li­wych gło­sów. Nie­mniej jed­nak je­stem prze­ko­na­ny, że ktoś pra­gnie śmier­ci Una­ra. Nie mogę być pew­ny dla­cze­go, nie wiem też kto, ale my­ślę, że znik­ni­ęcie pierw­szej żony było wia­do­mo­ścią, pró­bą sił. Ktoś chciał nam po­ka­zać, że nic nie zna­czy­my, że­śmy skar­le­li, że tru­chle­je­my, ku­ląc się w pod­upa­da­jącym kasz­te­lu jak ten pies, z chwo­stem mi­ędzy no­ga­mi.

– Ma­cie wro­gów? – za­py­tał Ro­gost. Jego wzrok, do­tych­czas upar­cie wbi­ty w pod­nisz­czo­ny blat, prze­nió­sł się na sta­lo­we oczy Nie­szku­na, w któ­rych nie było już cie­ka­wo­ści. Je­dy­nie upór i su­ro­wo­ść.

– A któż ich nie ma? Bie­rze­cie tę ro­bo­tę czy nie?

*****

– Wra­caj z ho­no­rem, synu! – Głos kasz­te­la­na, Una­ra Star­sze­go, roz­sze­dł się po dzie­dzi­ńcu, aby tra­fić do uszu wszyst­kich obec­nych. Ze­brał się wca­le nie­ma­ły tłu­mek, wli­czyw­szy w to straż i pa­rob­ków oraz kil­ku na­jem­ni­ków, któ­rzy wcho­dzi­li w skład przy­bocz­nych mło­de­go dzie­dzi­ca.

Te­nże sie­dział te­raz w kul­ba­ce ka­re­go ogie­ra, wpa­tru­jąc się nie­wie­le mó­wi­ącym wzro­kiem w swo­je­go ro­dzi­ca, któ­ry stał na nie­wiel­kim ta­ra­si­ku, gó­ru­jącym nad ze­bra­ny­mi. Unar Star­szy zda­wał się mieć lata świet­no­ści za sobą. Był przy­gar­bio­ny, nie­co za­okrąglo­ny w oko­li­cy pasa, a jego przy­dłu­ga­wa i nie­chluj­na bro­da bar­dziej nada­wa­ła mu wy­gląd dzia­da pro­szal­ne­go ani­że­li szlach­ci­ca. Ra­to­wał go je­dy­nie bo­ga­to ob­szy­wa­ny, so­bo­lo­wy płaszcz, któ­ry zda­wał się odzie­niem nie­co na wy­rost, gdyż je­sien­ne sło­ńce na­dal miło przy­grze­wa­ło.

– A może sta­ru­szek już nie­do­ma­ga lub nie ma ni­ko­go, kto wzbu­rzy­łby w nim krew, roz­grzał na­le­ży­cie, hm? – Ro­gost na­chy­lił się ku Da­le­bo­ro­wi i szep­nął mu do ucha, uśmie­cha­jąc się zja­dli­wie.

Da­le­bor stłu­mił śmiech, za­kryw­szy usta pi­ęścią, uda­jąc, że pró­bu­je od­kaszl­nąć. Obok kasz­te­la­na sta­ła ko­bie­ta w sta­tecz­nym wie­ku ma­tro­ny. Jej suk­nia nie kłu­ła w oczy prze­py­chem. Prze­ciw­nie, stwa­rza­ła po­zo­ry nie­by­wa­le pro­stej i nie­wy­szu­ka­nej, któ­rej głów­ną i je­dy­ną funk­cją było za­kry­cie nie­mal ka­żde­go skraw­ka cia­ła. Wra­że­nie do­pe­łniał zdo­bi­ący jej gło­wę bie­luch­ny cze­piec, pod któ­rym upchni­ęto wło­sy. Pa­trzy­ła te­raz na wła­sne sto­py za­miast na syna.

Da­le­bor stwier­dził, że at­mos­fe­ra da­le­ka jest od pod­nio­słej, nie wspo­mi­na­jąc o ra­do­snej. Ci­snęło się na myśl, że oby­czaj jest jed­nym z tych, któ­ry ma się ocho­tę jak naj­szyb­ciej do­pro­wa­dzić do ko­ńca i mieć tym sa­mym z gło­wy.

– Je­dźcie i wra­caj­cie bez­piecz­nie. Bo­go­wie z wami! – za­ko­ńczył prze­mo­wę Unar Star­szy i od­wró­cił się, by we­jść do środ­ka. Ma­łżon­ka po­słusz­nie po­drep­ta­ła za nim i gdy obo­je znik­nęli w kasz­te­lu, Unar Młod­szy, kasz­te­la­ński syn i dzie­dzic, ob­je­chał dzie­dzi­niec oraz ze­bra­nych i ru­szył przez roz­pa­da­jącą się bra­mę, da­jąc po­czątek ślub­nej pro­ce­sji.

Sie­dział nie­co przy­gar­bio­ny w ko­ńskim sio­dle. Był chu­da­wy; czar­ne, śred­niej dłu­go­ści wło­sy miał prze­po­co­ne. Le­pi­ły się gdzie­nie­gdzie do bla­dej twa­rzy, z któ­rej spo­zie­ra­ły oczy o męt­nym, wod­ni­stym wy­ra­zie. Nie był brzyd­ki, ale go­łym okiem dało się za­uwa­żyć, że mło­dy pa­nicz nie dba o włas­ny wy­gląd, że za jed­no mu jest, czy dzień ma cha­rak­ter uro­czy­sty, czy też nie. Bez­brze­żne znu­że­nie było nie­wąt­pli­wie naj­lep­szym okre­śle­niem opi­su­jącym jego sto­su­nek do ca­łe­go za­jścia.

Za­raz za nim podążał na ro­słym, ja­błko­wi­tym wa­ła­chu Nie­szkun, któ­ry przy­wdział wy­po­le­ro­wa­ny na tę oko­licz­no­ść ki­rys, a przez ple­cy prze­wie­sił wiel­kie, dwu­ręcz­ne mie­czy­sko. Nie uśmie­chał się, błądził niby to le­ni­wie wzro­kiem po oko­li­cy, za­ga­du­jąc od cza­su do cza­su swe­go pod­opiecz­ne­go, z któ­rym zrów­nał wierz­chow­ca. Da­lej ci­ągnęło kil­ku na­jem­ni­ków, zre­kru­to­wa­nych na owo świ­ątecz­ne wy­da­rze­nie po­dob­nie jak Da­le­bor i Ro­gost, choć kom­pa­ni nie kwa­pi­li się szu­kać z nimi ko­mi­ty­wy. W wi­ęk­szo­ści za­ka­za­ne gęby po­twier­dza­ły pro­fe­sję tym­cza­so­wych przy­bocz­nych.

Po roz­mo­wie z Nie­szku­nem i La­za­rem przy­ja­cie­le zo­sta­li za­pro­wa­dze­ni do kuch­ni, gdzie po­si­li­li się nie­co, a po­tem prze­spa­li noc­kę w kor­de­gar­dzie, pró­bu­jąc nie rzu­cać się ni­ko­mu nie­po­trzeb­nie w oczy. Jak się po­tem oka­za­ło, szczęśli­wym tra­fem przy­by­li w ostat­niej chwi­li, gdyż na­za­jutrz mia­ły się od­być za­ślu­bi­ny.

Pó­źno w noc obu­dzi­ły ich pod­nie­sio­ne gło­sy, gdy do kor­de­gar­dy wpa­dło pi­ęciu mężczyzn. Ci bez­ce­re­mo­nial­nie przy­tasz­czy­li nie­wiel­ką be­czu­łkę, któ­ra po­słu­ży­ła za blat do gry w ko­ści, a tej nowo przy­by­li od­da­li się z nie­zwy­kłym fer­wo­rem. Mi­ędzy nimi krążył spo­rej wiel­ko­ści bu­kłak, prze­ska­ku­jąc z rąk do rąk z za­wrot­ną pręd­ko­ścią. Kom­pa­nia mu­sia­ła być już nie­źle pod­chmie­lo­na, ale po­wo­do­wa­na trun­kiem i ha­zar­dem sta­ła się jesz­cze gło­śniej­sza. Sta­ła za­ło­ga kasz­te­lu z po­cząt­ku nie in­ge­ro­wa­ła, ale gdy za­ba­wa gra­jących była z mi­nu­ty na mi­nu­tę co­raz do­nio­ślej­sza, je­den ze stra­żni­ków, za­pew­ne pod­bech­ta­ny przez swo­ich to­wa­rzy­szy, po­sta­no­wił się po­sta­wić.

– Będzie tu wresz­cie ci­sza?! – za­krzyk­nął, wy­chy­la­jąc się z sąsied­nie­go po­miesz­cze­nia. – Wła­snych my­śli nie sły­chać, taki ra­ban ro­bi­cie!

– Bo co? – od­fuk­nął je­den z gra­jących, mło­dzik o szczu­rzej fa­cja­cie. – Spie­przaj, dzia­du! Nie wi­dzisz, że mi żre?

– Bo spać nam się chce, ale nie lza, gdy taki ha­łas. A ju­tro uro­czy­sto­ść, to i obo­wi­ąz­ki do wy­ko­na­nia – rzu­cił ze swo­je­go po­sła­nia Ro­gost, któ­re­mu noc­na hu­lan­ka przy­by­łych rów­nież dzia­ła­ła na ner­wy. Zwró­co­ny był twa­rzą w kie­run­ku ścia­ny, nie pa­trząc na ba­wi­ących się.

– Mó­wił kto co czy pierd­nął, bom dupę jeno wy­sta­wio­ną doj­rzał? – za­py­tał mło­dzik. Jego kom­pa­ni za­re­cho­ta­li.

Ro­gost od­wró­cił się z wol­na, usia­dł na pry­czy.

– Mó­wi­łeś coś, syn­ku? – Mężczy­zna wstał, zro­bił kil­ka nie­spiesz­nych kro­ków i przy­sta­nął przy bun­tu­jącym się stra­żni­ku. – W kom­pa­nii ka­żdy w gębie moc­ny, ale po­zwól no na ze­wnątrz sa­mo­je­den, po męsku, a zo­ba­czy­my, czy da­le­jś do py­sków­ki a za­cze­pek taki sko­ry.

Szczu­rek, któ­re­go pew­no­ść sie­bie roz­bu­cha­ła się pod wpły­wem spo­ży­te­go al­ko­ho­lu, na­gle stra­cił re­zon, ale obec­no­ść kom­pa­nów cze­ka­jących na roz­wój wy­pad­ków nie po­zwa­la­ła na wy­co­fa­nie się i tym sa­mym utra­tę twa­rzy.

– Cho­dźmy więc – od­pa­ro­wał har­do, lecz nie do ko­ńca z prze­ko­na­niem.

Da­le­bor pa­trzył z łó­żka na za­jście z mar­so­wą miną.

– Star­czy tych prze­ko­ma­rza­nek. – Ni­ski, ba­so­wy głos do­bie­ga­jący z boku sali otrze­źwił ze­bra­nych.

Mężczy­zna do­tych­czas sie­dzący w kącie od­sta­wił drew­nia­ny ku­bek na bok, wstał i pod­sze­dł do skłó­co­nych. Ów pi­ąty z przy­by­łych, któ­ry nie brał udzia­łu w za­ba­wie, mu­siał mieć nie­ma­ły mir wśród po­zo­sta­łych albo im prze­wo­dzić, bo nikt z jego kom­pa­nów na­wet nie pi­snął. Był po­staw­nym mężczy­zną, nie­co ni­ższym od Ro­go­sta. Nie po­sia­dał le­we­go oka, a nie­do­sta­tek prze­sła­nia­ła skó­rza­na prze­pa­ska. Gęsta bro­da nie­zbyt do­kład­nie za­kry­wa­ła płyt­kie bli­zny na po­li­kach, ale Ro­gost był pe­wien, że przy dzien­nym świe­tle daw­ne zra­nie­nia uwi­dacz­nia­ły się w pe­łni, mimo za­ro­stu.

– Pa­no­wie – herszt rzu­cił nie­mal przy­mil­nie, po­jed­naw­czym to­nem. – Prze­cież je­ste­śmy jed­na kom­pa­nia, za­trud­nio­na w tym sa­mym celu. Praw­da to czy nie?

Ro­gost pa­trzył szczur­ko­wi w oczy, nie od­ry­wa­jąc od nie­go wzro­ku na­wet na uła­mek se­kun­dy.

– Po­wiedz­cie więc swo­je­mu dru­ho­wi – od­pa­rł – że star­szym na­le­żny jest sza­cu­nek, i mó­wię tu­taj rów­nież o panu stra­żni­ku. O prze­pro­si­nach za cham­skie, szcze­niac­kie za­cho­wa­nie na­wet się nie za­jąk­nę.

Wspo­mnia­ny stra­żnik po­dra­pał się w tył gło­wy, naj­wi­docz­niej za­kło­po­ta­ny.

– Nie trze­ba, pa­nie. Mło­dy jest, to i bu­zu­je w nim. Umia­ru toto nie zna, a go­rza­łka swo­je czy­ni.

– Trze­ba, trze­ba – Ro­gost upie­rał się przy swo­im, wwier­ca­jąc w szczur­ka swo­je su­ro­we spoj­rze­nie. – Więc? Jak będzie? Wi­dzi mi się, że wasz to czło­wiek – zwró­cił się bez­po­śred­nio do bro­da­cza.

We­zwa­ny po­pa­trzył na mło­dzi­ka, a w jego oku za­gra­ło coś nad wy­raz brzyd­kie­go, ale po chwi­li po­częło uta­jać się i za­ni­kać. Jego usta roz­ci­ągnęły się w pa­ro­dii nie­zwy­kle sar­do­nicz­ne­go uśmie­chu.

– Irga – po­wie­dział, pa­trząc Ro­go­sto­wi w oczy. – Sły­sza­łeś.

– Ale… – szczu­ro­wa­ty pró­bo­wał jesz­cze coś wskó­rać.

– Sły­sza­łeś. – Gło­wa bro­da­cza gwa­łtow­nie ob­ró­ci­ła się w kie­run­ku mło­dzi­ka. Uśmiech znik­nął, jak gdy­by go tam ni­g­dy nie było. – Nie szu­ka­my zwa­dy. Zro­zu­mia­łeś?

Szczu­rek zbla­dł mo­men­tal­nie.

– Pro­sim wy­ba­cze­nia – wy­be­łko­tał pod no­sem.

Fa­cja­tę hersz­ta po­now­nie na­wie­dził sztucz­ny gry­mas.

– Czy spra­wa za­ła­twio­na? – za­py­tał usłu­żnie, to­nem słod­kim aż do prze­sa­dy.

Ro­gost przy­pa­trzył się jesz­cze bro­da­te­mu ob­li­czu i na­szła go na­gła myśl, że skądś zna tę twarz. Uczu­cie było na­tręt­ne, pew­ne, nie­da­jące się od­rzu­cić. Uznał jed­nak, że wy­star­czy, i wró­cił na swo­je po­sła­nie. Zdez­o­rien­to­wa­ny stra­żnik ta­kże wy­co­fał się cich­cem, a kom­pa­nia ze­bra­ła swo­je rze­czy i opu­ści­ła kor­de­gar­dę, nie za­kłó­ca­jąc już ni­czy­je­go spo­ko­ju tej nocy.

Te­raz Ro­gost je­chał spo­koj­nie, bu­ja­jąc się nie­mal sen­nie w kul­ba­ce, i wpa­try­wał się w ple­cy bro­da­cza.

– Ja go skądś znam – za­ga­ił do ja­dące­go obok Da­le­bo­ra. – To zna­czy nie tyle znam, co już gdzieś go wi­dzia­łem.

– W huf­cu? – pod­su­nął to­wa­rzysz.

– Nie, to nie to. – Ro­gost wol­no po­kręcił gło­wą.

– Może ci się tyl­ko wy­da­je? – Da­le­bor wy­ci­ągnął bu­kłak z ju­ków, od­ci­ągnął ku­rek, na­pił się. Gdy sko­ńczył, za­pro­po­no­wał dru­ho­wi.

– Może. – Ro­gost od­mó­wił ru­chem ręki. – A może nie.

– Dużo pod­ró­żu­je­my, to i tro­chę się na­ogląda­li­śmy roz­ma­itych twa­rzy. A ta­kich jak jego – Da­le­bor wska­zał gło­wą przed sie­bie – pe­łno po karcz­mach i trak­tach. Jed­na za­roś­ni­ęta gęba obok dru­giej.

– Pew­nie masz ra­cję. – Blon­dyn nie wy­glądał jed­nak na prze­ko­na­ne­go.

Do­lin­ny kra­jo­braz ofe­ro­wał sze­ro­kie spek­trum uro­kli­wych wi­do­ków, gdzie je­sien­ne drze­wa stro­iły się w wie­lo­barw­ne li­sto­wie. Co rusz ga­lo­pu­jące po nie­bie sło­ńce ba­wi­ło się z pod­ró­żny­mi w cho­wa­ne­go, to kry­jąc się za pa­smem chmur, to zno­wu ja­wi­ąc się w pe­łnej kra­sie. Prze­le­wa­jące się przez ple­ner cie­nie igra­ły ze wzro­kiem, wpra­wia­jąc las w fa­lu­jący ruch.

Wo­kół jak okiem si­ęgnąć roz­ci­ąga­ły się ła­ńcu­chy gór­skie, któ­rym re­gion za­wdzi­ęczał swo­ją na­zwę. Wy­so­kie, ma­je­sta­tycz­ne ścia­ny wznie­sień pi­ętrzy­ły się nie­bo­tycz­nie. Miesz­ka­ńcy Pie­rście­nia Lok­sy ni­g­dy nie byli uwa­ża­ni za gó­ra­li ani sami się za ta­kich nie mie­li. Ich te­re­ny prze­cho­dzi­ły nie­kie­dy w dość po­ka­źne wznie­sie­nia, któ­re ktoś od bie­dy mó­głby ob­da­rzyć mia­nem gór­skich, ale praw­dzi­wi gó­ra­le z Gór Ko­ron­nych za­nie­śli­by się je­dy­nie śmie­chem na taką no­men­kla­tu­rę. Je­dy­ny­mi by­wal­ca­mi wy­ższych par­tii Pie­rście­nia była tak zwa­na straż gór­ska, któ­ra zaj­mo­wa­ła się głów­nie pil­no­wa­niem gra­nic Hal­wo­ru od jego pó­łnoc­nej stro­ny.

Zimy były tu­taj ła­god­niej­sze, bo wy­gląda­ło to tak, jak­by ka­mien­ny okrąg chro­nił ma­low­ni­cze do­li­ny i ko­tli­ny od naj­sro­ższych za­mie­ci i za­wiei. Nie­dziw­nym też było, że dzi­ęki tu­tej­sze­mu mi­kro­kli­ma­to­wi, wy­kszta­łco­ne­mu na prze­strze­ni ty­si­ąc­le­ci, wszyst­ko ro­sło buj­niej, zie­mia hoj­nie ob­da­ro­wy­wa­ła swo­ich użyt­kow­ni­ków.

Zo­sta­wia­jąc za ple­ca­mi bu­dzący li­to­ść, smęt­ny wi­dok roz­pa­da­jące­go się kasz­te­lu, pro­ce­sja ra­źno wkro­czy­ła na miły dla oka i du­cha te­ren. Na­dal prze­wo­dził Unar Młod­szy, za któ­rym ci­ągnęło się sze­ściu do­mo­wych stra­żni­ków, pi­ęciu na­jem­ni­ków, cze­śnik La­zar (ja­dący na dwu­kó­łce, gdyż za­pew­ne oba­wia­no się o grzbiet ja­kie­go­kol­wiek wierz­chow­ca) oraz dwu­dziest­ka słu­żących ró­żnej ma­ści – od ku­cha­rek po ko­niu­sze­go. Po­chód za­my­ka­li Da­le­bor z Ro­go­stem, do któ­rych pod­je­chał Nie­szkun.

– Sły­sza­łem, że­ście nie przy­pa­dli so­bie do gu­stu z Oko­ro­wą ban­dą?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo, pa­nie Nie­szku­nie. Wy­mie­ni­li­śmy grzecz­no­ści, ot i tyle – od­pa­rł z ka­mien­ną twa­rzą Ro­gost. – Poza tym nie je­ste­śmy tu­taj, aby przy­pa­dać so­bie do gu­stu, ale dla ochro­ny pa­ni­cza.

Kasz­te­la­ński brat nie sko­men­to­wał, lecz wy­ci­ągnął zza ki­ry­su nie­wiel­ką bla­sza­ną pier­siów­kę. Uchy­lił nie­co, skrzy­wił się.

– Moc­na za­ra­za. Skosz­tu­je­cie? Tru­nek pędzo­ny przez na­sze­go cze­śni­ka.

– Dzi­ęku­je­my, ale trze­ba nam za­cho­wać ja­sno­ść umy­słu.

– A mądrze, mądrze. – Po­ki­wał gło­wą Nie­szkun. – Po­wie­cie, co tak za­wzi­ęcie ba­da­cie? – zmie­nił na­gle te­mat roz­mo­wy.

– Praw­dę – rzu­cił Ro­gost.

Mężczy­zna w ki­ry­sie za­gwiz­dał.

– Praw­dę, po­wia­da­cie? I jak wam to wy­cho­dzi?

– Ró­żno­ra­ko – skwi­to­wał Da­le­bor. – Raz le­piej, raz go­rzej. Trud­no do­jść do sed­na, gdy ma się wie­le jej od­cie­ni, wie­le, jak wspo­mnie­li­śmy wcze­śniej, wer­sji.

– To na cho­le­rę ci­ężką po­trzeb­na wam hi­sto­ria mo­jej pra­bab­ki?

– Szu­ka­my ko­goś, kto krzy­nę za­wi­nił mo­je­mu dru­ho­wi – mó­wi­ąc to, Da­le­bor spoj­rzał na Ro­go­sta.

Ten je­chał nie­wzru­szo­ny da­lej, po­pa­try­wał na ja­dące­go na prze­dzie szczur­ka zwa­ne­go Irgą. Mło­dzik re­cho­tał na całe gar­dło z cze­goś, co po­wie­dział jego kom­pan, kle­pi­ąc się przy tym po udzie.

– To bar­dzo wam mu­siał za­wi­nić, że się uga­nia­cie za nim po ca­łym świe­cie. A jak może po­móc wspo­mnia­na hi­sto­ria?

– Pew­ne ele­men­ty łączą się, po­kry­wa­ją. – Da­le­bor po­pra­wił się w sio­dle. – Opo­wie­cie ją, pa­nie Nie­szku­nie? Mu­si­my od­siać ziar­na od plew. Bo wi­dzi­cie, w oko­li­cach, że się tak wy­ra­żę, kró­lew­skie­go stol­ca, opo­wie­ść o wa­szej pra­bab­ce ma zgo­ła pro­sty, rze­kłbym, przy­ziem­ny cha­rak­ter. Nie miej­cie mi, pro­szę, za złe.

– Ależ skąd. – Nie­szkun wy­dął po­licz­ki. – Ist­nie­je uro­dzaj nie­skom­pli­ko­wa­nych hi­sto­rii o uwie­dze­niu, po­rzu­ce­niu i oczy­wi­stej ze­mście.

– Wła­śnie – kon­ty­nu­ował Da­le­bor. – Ale tu­taj, u was, mnie­ma­cie, że opo­wie­ść ta da­le­ka jest od… hmm… pro­stej – za­ko­ńczył.

– My nie mnie­ma­my, tyl­ko mó­wi­my praw­dę! – żach­nął się Nie­szkun.

– No wła­śnie. A jaka ona jest?

– Ano taka – roz­po­czął kasz­te­la­ński brat – że Elia, moja pra­bab­ka, ni­g­dy nie była na kró­lew­skim dwo­rze, w po­bli­żu sa­me­go kró­la, o jego ło­żni­cy nie wspom­nę. Ale, ale – Nie­szkun przyj­rzał się Da­le­bo­ro­wi – prze­cież je­ste­ście tu­taj, aby uzu­pe­łnić bra­ki w wa­szych in­for­ma­cjach, więc po­wiedz­cie, co wie­cie, a ja do­po­wiem, co trze­ba. Na co so­bie nie­po­trzeb­nie język strzępić?

– Nie­chaj będzie i tak. – Da­le­bor po­dra­pał się po no­sie. – Wie­my, że wasz kasz­tel na­wie­dził dość nie­co­dzien­ny gość, któ­ry za­gi­ął pa­rol na wa­szą pra­bab­kę. Isto­ta przez ga­wie­dź zwa­na la­taw­cem.

– A wspo­mi­na­ją, skąd się ten la­ta­wiec wzi­ął?

– Tego nie wspo­mi­na­ją. Al­bo­śmy nie do­sły­sze­li.

– To było tak – Nie­szkun oży­wił się z na­gła, po­pra­wił nie­co ki­rys i mie­czy­sko na ple­cach – że gdy Elia była młód­ką, za­mężną za­le­d­wie od kil­ku lat, gruch­nęła wie­ść, że do kasz­te­lu ma przy­być za­lot­nik, któ­ry wcze­śniej nie zdo­łał zdo­być jej ręki. Po­wta­rza­no z ust do ust, że ma do­jść do po­je­dyn­ku, że ma po­lać się krew. Pre­ten­dent cie­szył się złą sła­wą zbó­ja, gra­su­jące­go w Gó­rach Ko­ron­nych. Mój pra­dziad Unar – bo mus wam wie­dzieć, że ka­żdy naj­star­szy męski po­to­mek dzie­dzi­czy to imię z ojca na syna – nie prze­jął się gro­źbą.

– A jak­by naj­star­szy syn po­le­gł czy za­gi­nął? – do­py­ty­wał się Ro­gost.

– Wów­czas młod­szy od­rzu­ca swo­je do­tych­cza­so­we imię i przy­bie­ra wła­śnie to, po­cho­dzące od za­ło­ży­cie­la rodu.

– A jak nie ma syna, tyl­ko cór­kę? – nie da­wał za wy­gra­ną mężczy­zna.

– To zięć, że­ni­ący się z cór­ką, rów­nież pod­le­ga owej tra­dy­cji. – Nie­szkun mach­nął zby­wa­jąco ręką. – Mam opo­wia­dać da­lej czy nie?

Ro­gost zmie­szał się.

– Opo­wia­daj­cie, prze­pra­szam.

Kasz­te­la­ński brat po­ru­szył wąsem, od­chrząk­nął.

– Na czym to ja…? Ach, tak. Pre­ten­dent.

– Zgi­nął w po­je­dyn­ku z wa­szym pra­dzia­dem?

– Gdzie tam! – Nie­szkun za­śmiał się. – Nie do­szło do żad­ne­go po­je­dyn­ku. Bra­my otwa­rły się je­dy­nie na chwi­lę, aby wy­pu­ścić psy, któ­re ocho­czo po­go­ni­ły przy­błędę, aż miło. Mó­wią, że za­ła­ma­ny fak­tem, że obiekt jego wes­tchnień nie ra­czył na­wet wyj­rzeć i dwu­krot­nie już wy­sta­wił go na po­śmie­wi­sko, ob­wie­sił się na drze­wie ze zła­ma­nym ser­cem. Przy­naj­mniej ta­kie głu­po­ty opo­wia­da po­spól­stwo. Inni, bar­dziej ro­zum­ni lu­dzie, wie­dzą, że zbó­jec­ki herszt nie­szczęśli­wym przy­pad­kiem ru­nął w prze­pa­ść, pod­czas prze­pra­wy przez prze­łęcz, a po­go­da wów­czas mu­sia­ła być iście fa­tal­na. Ot, los. Nie­mniej jed­nak kil­ka ty­go­dni pó­źniej, gdy wszy­scy zdąży­li za­po­mnieć o za­lot­ni­ku, a Una­ra nie było w domu, bo wy­brał się na po­lo­wa­nie na gru­be­go zwie­rza, herszt po­wró­cił pod bra­mę, ale dziw­nie od­mie­nio­ny. Skó­rę miał bla­dą ni­czym trup, spoj­rze­nie pa­ła­jące. Prze­sko­czył pa­li­sa­dę jed­nym su­sem, bo po­noć jako la­ta­wiec był wspie­ra­ny przez wi­chry. Za­bił stra­żni­ków z taką ła­two­ścią, jak­by od­ga­niał mu­chę, i po­rwał Elię.

– Nie­któ­rzy wspo­mi­na­ją, że za­uro­czył ją albo że sama, do­bro­wol­nie, z nim od­je­cha­ła – do­ło­żył swo­je Da­le­bor.

– Wie­rut­na bzdu­ra. – Skrzy­wił się Nie­szkun. – Bądź co bądź, gdy pra­dziad wró­cił z po­lo­wa­nia, za­stał, co za­stał, ze­brał na­pręd­ce kom­pa­nię i ru­szył w po­ścig co koń wy­sko­czy. Szczęściem po­twór nie zdo­łał jesz­cze od­mie­nić Elii na swo­je po­do­bie­ństwo. Do­pa­dli ich przy bro­dzie, do któ­re­go zmie­rza­my i przy któ­rym mój bra­ta­nek ma zło­żyć swo­je ślu­by. Wy­wi­ąza­ła się za­żar­ta wal­ka, w któ­rej wie­lu do­brych lu­dzi stra­ci­ło ży­cie, a nie­mal zgi­nął na­wet sam Unar. Be­stia zo­sta­ła osta­tecz­nie po­ko­na­na, a pra­bab­ka wró­ci­ła do domu wraz z mężem. Choć z tego, co pa­mi­ętam, to wy­ście mie­li opo­wia­dać tę hi­sto­rię.

– Nie chcia­łem wam prze­ry­wać, mo­ści Nie­szku­nie. Za­iste, ma­cie do tego smy­ka­łkę – za­śmiał się Da­le­bor. – Opo­wia­da­cie tak, że wy­da­rze­nia sta­wa­ły przed ocza­mi jako żywo.

– Nie kpij­cie – od­po­wie­dział Nie­szkun, po czym sam rów­nież się uśmiech­nął. – No! Luki uzu­pe­łnio­ne?

– Mó­wi­cie, że Elia zo­sta­ła po­rwa­na, że nie ru­szy­ła z włas­nej, nie­przy­mu­szo­nej woli?

– Taka jest praw­da.

– Bo jest jesz­cze jed­na wer­sja.

– Jesz­cze jed­na? Bo­go­wie, ra­tuj­cie! – Nie­szkun wznió­sł ręce do góry w uda­wa­nym obu­rze­niu. – To ile jest jesz­cze tych wer­sji?

– Zna­my jesz­cze taką – wtrącił się Ro­gost, któ­re­go ton da­le­ki był od roz­ba­wie­nia – w któ­rej wa­sza pra­bab­ka zo­sta­ła prze­mie­nio­na, gdyż od­siecz na­de­szła zbyt pó­źno, i obo­je wraz z la­taw­cem zo­sta­li usie­cze­ni. Ist­nie­je jesz­cze jed­na, w któ­rej Elia gi­nie w wy­ni­ku od­nie­sio­nych ran, a po­twór ucie­ka, ale ni­g­dy wi­ęcej nie po­ja­wia się w ży­ciu Una­ra.

Za­pa­dło mil­cze­nie, w któ­rym roz­le­gał się je­dy­nie rów­ny, ryt­micz­ny ko­ński krok.

– Ko­lej­na buj­da – ode­zwał się wresz­cie Nie­szkun. – Ale nie mo­żna nie po­chy­lić się nad fak­tem, ileż to ludz­kiej ima­gi­na­cji po­trze­ba, aby wy­snu­wać ta­kie ba­ja­nia.

– Czy ma­cie może ja­kiś po­my­sł, dla­cze­go wasz ród tak za­wzi­ęcie cie­szy się by­ciem ce­lem ty­chże kon­fa­bu­la­cji i ba­jań?

– My­ślę, że mam na to od­po­wie­dź.

Kom­pa­ni po­pa­trzy­li na wy­so­kie­go mężczy­znę.

– Głód, pa­no­wie, pro­sty, przy­ziem­ny ludz­ki głód. Wiecz­ny brak po­żyw­ki, któ­ry na­kar­mi ich bied­ne, znu­żo­ne ży­wo­ty, po­zwo­li po­sma­ko­wać roz­ryw­ki, cze­goś od­mien­ne­go od po­wsze­dnie­go chle­ba, uwol­ni od ma­ra­zmu. – Rze­kłszy to, spi­ął lej­ce i od­je­chał na przód ko­lum­ny.

*****

Ciem­na toń je­zior­nej wody nie zmie­ni­ła się na­wet odro­bi­nę, gdy zło­ta kula na do­bre za­go­ści­ła na nie­bo­skło­nie, po­zo­sta­wia­jąc wszel­kie ta­jem­ni­ce, ja­kie mo­gła skry­wać głębia, w sfe­rze do­my­słów i do­mnie­my­wań. Mrocz­ny gra­nat od­bi­jał je­dy­nie ze­bra­ne na brze­gu syl­wet­ki, będąc wci­ąż nie­prze­nik­nio­nym dla ludz­kie­go oka. Sze­ro­kie je­zio­ro roz­le­wa­ło się po oko­li­cy, two­rząc cza­row­ny akwen w kszta­łcie pó­łk­si­ęży­ca.

Wy­so­ko w gó­rze ja­strząb szy­bo­wał na nie­bie, za­ta­czał kręgi, jak­by był cie­kaw roz­gry­wa­jących się wy­da­rzeń. Ma­low­ni­czy pej­zaż do­pe­łniał sto­jący na brze­gu las, przy­stro­jo­ny w wie­lo­ko­lo­ro­we, je­sien­ne bar­wy. Li­ście opa­da­ły z wol­na, two­rząc ru­cho­mą mo­zai­kę, za­ście­la­jąc podło­że boru, jak i brzeg je­zio­ra. Mo­gło się wy­da­wać, że cud­ny kraj­ob­raz przy­szy­ko­wał swe wa­lo­ry na oko­licz­no­ść za­ślu­bin, da­jąc mło­dym to, co ma naj­lep­sze­go.

Na nie­wiel­kim drew­nia­nym po­mo­ście, wy­cho­dzącym nie­co w głąb akwe­nu, sta­nęło pięć osób. Na­la­ny, odzia­ny w bar­wio­ny na ciem­no­żó­łto wams cze­śnik La­zar prze­wo­dził ce­re­mo­nii. De­ski po­mo­stu trzesz­cza­ły ostrze­gaw­czo, a sama po­stać nie­odzow­nie przy­wo­dzi­ła Ro­go­sto­wi na myśl do­brze utu­czo­ne pro­się, na któ­re na­ło­żo­no blond pe­ru­kę. Efekt był ko­micz­ny, ale mężczy­zna pró­bo­wał za wszel­ką cenę za­cho­wać po­wa­gę pod­le pod­nio­sło­ści chwi­li. Przed zwa­li­stym La­za­rem sta­nęli mło­dzi: ona i on, od­mien­ni od sie­bie jak dzień i noc.

Unar Młod­szy, syn kasz­te­la­na, czar­no­wło­sy i bla­dy, znacz­nie oży­wił się, gdy zo­ba­czył, ko­góż los da­ro­wał mu na przy­szłą żonę. Gdy za­je­cha­li na miej­sce, przy­wi­ta­ła ich kom­pa­nia po­wi­tal­na zło­żo­na z pan­ny mło­dej, jej sio­stry, dwóch bra­ci oraz trzech chłop­ców nie­li­czących so­bie wi­ęcej niż dwa­na­ście wio­sen. Ci, na wi­dok zbli­ża­jące­go się or­sza­ku, pod­nie­śli drew­nia­ne pisz­cza­łki do ust i za­gra­li na nich, wy­da­jąc wy­so­ki, ra­do­sny trel.

Ol­sza, ob­lu­bie­ni­ca Una­ra, cór­ka mły­na­rza, była słod­kim, nie­spe­łna pi­ęt­na­sto­let­nim dziew­częciem. Nie­co pu­co­ło­wa­ta na twa­rzy, kłu­ła wszyst­kich ocza­mi bar­wy cha­brów, a jej lico oka­la­ły dwa gru­be war­ko­cze ko­lo­ru sierp­nio­wej sło­my. Na gło­wie go­ścił kwiet­ny wia­nek, któ­ry po ce­re­mo­nii miał zo­stać za­stąpio­ny przez bie­luch­ny (nie­zwy­kle szpe­cący w mnie­ma­niu Ro­go­sta) cze­piec mężat­ki.

Przy­szli mło­dzi sta­li przed cze­śni­kiem, pa­trząc so­bie za­wzi­ęcie w oczy, wi­dać kon­ten­ci z tego, co za­pi­sa­li dla nich bo­go­wie. Za Una­rem przy­sta­nął po­wa­żny Nie­szkun, za Ol­szą jej star­sza sio­stra – Juta, po­dob­na do niej jak dwie kro­ple wody, choć krzyn­kę szczu­plej­sza.

Resz­ta ze­bra­nych sta­ła na brze­gu, cze­ka­jąc, aż do­pe­łni się ce­re­mo­niał. Wpierw swą przy­si­ęgę wy­gło­sił Unar. Mó­wił krót­ko, rze­czo­wo, brał bo­gów i zgro­ma­dzo­nych na świad­ków, że oto przyj­mu­je Ol­szę pod swą mężow­ską pie­czę, że będzie ją ko­chał i chro­nił. A po­tem ona ślu­bo­wa­ła mu mi­ło­ść i wier­no­ść oraz syna, dzie­dzi­ca. Krót­ko, rze­czo­wo. Ugo­da zo­sta­ła przy­pie­częto­wa­na, targ do­bi­ty, zwi­ązek ma­łże­ński za­war­ty.

– My, lu­dzie bo­gom po­wol­ni – La­zar chwy­cił mło­dych za ręce, za­fa­lo­wał po­li­ka­mi – usły­sze­li­śmy przy­si­ęgi, poj­mu­je­my ich zna­cze­nie. Na mocy nada­nej mi przez pana tych ziem ogła­szam was mężem i żoną.

Wraz z ostat­nim sło­wem w po­wie­trze po­now­nie wzbił się świ­dru­jący trel pisz­cza­łek, by po­szy­bo­wać wy­so­ko wraz z bra­wa­mi i ra­do­sny­mi okrzy­ka­mi zgro­ma­dzo­nych. Unar zwró­cił się ku nim, trzy­ma­jąc za rękę pa­nią mło­dą. Da­le­bor zło­wił w jego oczach za­do­wo­le­nie, a na twa­rzy nie­śmia­ły uśmiech.

– Dro­dzy go­ście! Pro­si­my, baw­cie się, pij­cie i ucztuj­cie – oznaj­mił pan mło­dy – bo jest ku temu oka­zja!

Tłu­mek ru­szył ocho­czo w stro­nę kil­ku kra­snych, usta­wio­nych wcze­śniej na­mio­tów i sto­łów, przy­stro­jo­nych ja­dłem i na­pit­kiem.

– Jak na me­za­lians nie wy­da­je mi się prze­sad­nie zgor­szo­ny. – Ro­gost po­pra­wił pas z mie­czem, prze­su­wa­jąc się mi­ędzy kro­czącą ci­żbą, tak aby iść obok dru­ha.

– Czy to wa­żne? – Da­le­bor za­pa­trzył się na szy­bu­jące­go wy­so­ko pta­ka. – Zrób­my, co mamy do zro­bie­nia, i rusz… – Zła­pał się na­gle za pie­rś, wci­ągnął rap­tow­nie po­wie­trze.

Ude­rzy­ło w nie­go jesz­cze moc­niej. Za­tra­cił się, jak­by na­gle, bez ostrze­że­nia zo­stał we­pchni­ęty w prze­rębel. Chciał za­czerp­nąć tchu, ale nie­wi­dzial­na dłoń trzy­ma­ła jego płu­ca, nie zwal­nia­jąc po­tężne­go chwy­tu. Spa­ni­ko­wa­ny wzrok, na­wie­dza­ny przez czer­wo­ne plam­ki, padł na nie­wiel­kie wzgó­rze pod la­sem. Za­kap­tu­rzo­na po­stać. Ko­bie­ta – tego był pe­wien. Ta wy­ci­ągnęła ku ze­bra­nym dłoń, ce­lu­jąc oska­rży­ciel­skim pal­cem w kro­czącą ha­ła­strę, jak­by lu­dzie byli win­ni: win­ni ra­do­snej chwi­li, win­ni wspa­nia­łej po­go­dy, win­ni cie­płych pro­mie­ni sło­ńca, któ­re pa­da­ły na jej mar­twą syl­wet­kę, dra­żni­ąc, za­kłó­ca­jąc spo­kój.

A po­tem wszyst­ko się sko­ńczy­ło, tak samo na­gle, jak się za­częło. Przy­sta­nął, opa­rłszy się o Ro­go­sta.

– Już do­brze? – ten za­py­tał z nie­po­ko­jem, roz­gląda­jąc się bacz­nie, czy aby nikt nie do­strze­gł dziw­ne­go za­cho­wa­nia jego kom­pa­na.

– Już… już… – Da­le­bor od­dy­chał głębo­ko, spra­gnio­ny po­wie­trza w swo­ich płu­cach. – Wi­dzia­łeś?

– Co ta­kie­go? – Mężczy­zna uśmiech­nął się do prze­cho­dzącej obok słu­żki. – To nic. – Mach­nął od nie­chce­nia ręką. – Wzru­sze­nie, za dużo emo­cji.

Ko­bie­ta od­wza­jem­ni­ła uśmiech i po­drep­ta­ła za resz­tą.

– Co mia­łem wi­dzieć? – za­py­tał, tym ra­zem ci­szej.

– Ko­bie­ta. – Da­le­bor wska­zał miej­sce, gdzie do­ko­na­ło się wi­dze­nie. – Po­ka­zy­wa­ła na ze­bra­nych. Miej­my oczy sze­ro­ko otwar­te, dru­hu – sta­nął już o wła­snych si­łach, po­pra­wił pi­ko­wa­ny ka­ftan – bo to miej­sce było świad­kiem cze­goś nie­do­bre­go i mam wra­że­nie, że hi­sto­ria Elii ode­gra jesz­cze pew­ną rolę w za­ślu­bi­nach jej pra­pra­wnu­ka.

*****

Sło­ńca uby­wa­ło na nie­bie, po­dob­nie jak trun­ku w an­ta­łkach i gąsior­kach. At­mos­fe­ra oży­wi­ła się, roz­brzmia­ły roz­mo­wy i śmie­chy. Zro­bi­ło się gwar­no, mimo że Ro­gost jesz­cze przed nie­spe­łna go­dzi­ną da­łby so­bie rękę uci­ąć, że wy­da­rze­nie będzie jed­nym z naj­nud­niej­szych, ja­kie wi­dział w ży­ciu. Stra­ci­łby ko­ńczy­nę nie­dłu­go po tym, jak za­pre­zen­to­wa­no wóz z po­ka­źną ilo­ścią be­czu­łek, na któ­re ze­bra­ni rzu­ci­li się ni­czym wy­głod­nia­łe wil­ki na bez­bron­ną ofia­rę. Gdzieś po­now­nie ode­zwał się trel pisz­cza­łek, ktoś za­śpie­wał do pod­rzu­co­nej me­lo­dii, ktoś inny wznió­sł pierw­szy to­ast za zdro­wie mło­dej pary.

Kom­pa­ni zgod­nie od­mó­wi­li pi­cia al­ko­ho­lu i roz­dzie­li­li się na tro­chę, by ob­ser­wo­wać go­ści i krążyć w po­bli­żu Una­ra. Zgie­łk po­wo­do­wa­ny przez po­nad dwu­dzie­sto­oso­bo­we zgro­ma­dze­nie nie był ni­czym nad­zwy­czaj­nym i nie za­no­si­ło się, by za­ba­wa mo­gła wy­mknąć się spod kon­tro­li.

– To wszyst­ko bez sen­su. – Ro­gost opa­rł się o bok wozu, nad­gry­zł grusz­kę.

– Co jest bez sen­su? – Da­le­bor wy­glądał na znu­dzo­ne­go, mimo dziw­ne­go wi­dzia­dła, któ­re ob­ja­wi­ło mu się ja­kiś czas temu.

– To! – Jego kom­pan po­wió­dł ręką po ze­bra­nych. – Ci go­ście we­sel­ni. Wi­dzisz tu­taj ko­go­kol­wiek ze szlach­ty, ko­goś mo­żne­go? Bo ja pa­trzę na obże­ra­jących się do woli wie­śnia­ków ze stro­ny pan­ny mło­dej oraz słu­żbę i kil­ku stra­żni­ków od pana mło­de­go. Śmie­tan­ka to­wa­rzy­ska, psia­mać, na ślu­bie je­dy­ne­go syna tu­tej­sze­go kasz­te­la­na. – Ro­gost par­sk­nął kpi­ąco i wy­rzu­cił ogry­zek.

– A kto niby miał się zja­wić z mo­żnych? – Da­le­bor ob­ser­wo­wał pod­wy­ższe­nie, na któ­rym za­sie­dli mło­dzi. Unar pa­trzył na Ol­szę, sku­bał mi­ęso z udźca, ale za­miast je zja­dać, od­kła­dał na drew­nia­ny ta­lerz. Na­chy­lił się i szep­nął coś do ucha swo­jej żo­nie. Ta za­chi­cho­ta­ła i ob­la­ła się ru­mie­ńcem. – Prze­cież wi­dzisz, że to jaw­ny me­za­lians. Nikt z no­bi­li­to­wa­nych nie po­fa­ty­gu­je się, bo nie wy­pa­da. Chy­ba żeby na­pluć.

– Po­ja­wi­ła się po­now­nie? – zmie­nił te­mat Ro­gost.

– Nie. Nie wi­dzia­łem ni­cze­go, co za­kra­wa­ło­by na dziw­ne lub po­dej­rza­ne.

Czy­jś na­gły, nie­kon­tro­lo­wa­ny wy­buch śmie­chu spra­wił, że mężczy­źni ob­ró­ci­li się jak na ko­men­dę. Trzech na­jem­ni­ków sta­ło obok dwóch stra­żni­ków. Ci pierw­si po­pi­ja­li z gąsior­ka, na­ma­wia­jąc tych dru­gich do skosz­to­wa­nia. Pierw­sze, nie­zbyt wia­ry­god­ne kręce­nie gło­wa­mi szyb­ko ustąpi­ło chęci zwi­lże­nia ust. Je­den z kasz­te­la­ńskich pod­wład­nych żywo ge­sty­ku­lo­wał, opo­wia­da­jąc coś resz­cie. Po chwi­li…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej