BŁękit - Bilyeau Nancy - ebook + książka

BŁękit ebook

Bilyeau Nancy

3,5

Opis

Miłość, pasja i intrygi w czasach porcelanowej gorączki.

Anglia, rok 1758. Trwa szaleństwo na punkcie porcelany. Ludzi ogarnęła gorączka "białego złota” - jedni zbijają majątek, inni tracą go bezpowrotnie. Wytwórnie prześcigają się w pomysłach, byle tylko zaistnieć, zachwycić i wyróżnić się na tle pozostałych. Cel uświęca środki. Genevieve Planché, młoda Angielka z hugenockiej rodziny, dostaje posadę zdobnika porcelany w jednej z fabryk. Nie jest to dla niej szczyt marzeń - nade wszystko pragnie zostać prawdziwą artystką, malować obrazy. Marzy o wyjeździe do Wenecji, gdzie mogłaby doskonalić swój talent i pasję, niestety nie ma środków na podróż, a poza tym nikt nie bierze na poważnie jej wielkich ambicji, mając je za dziewczyńskie fanaberie. W tamtych czasach w świecie sztuki prym wiodą mężczyźni.
Los jednak stawia na drodze dziewczyny sir Gabriela Courtenaya, tajemniczego dżentelmena, który obiecuje pomoc w zamian za przysługę: Genevieve ma wytropić pewnego alchemika i wykraść mu przepis na kolor inny niż wszystkie…
Czy kobieta podoła temu zadaniu?
Kim naprawdę jest sir Gabriel i co go łączy z madame de Pompadour, metresą Ludwika XV i patronką najważniejszej fabryki porcelany w Europie? Wkrótce się okaże, że szpiegowska misja Genevieve to dopiero początek wielkiej przygody.

Fascynująca powieść. Akcja pędzi naprzód, a Genevieve jest zachwycającą, pełnokrwistą bohaterką.
Ian Rankin, autor bestsellerowych książek

Zdecydowanie zwyciężczyni.
Kate Quinn, autorka "Sieci Alice"

Miłośnicy powieści historycznych będą zachwyceni.
"Publishers Weekly"

Nancy Bilyeau to amerykańska pisarka i dziennikarka, autorka powieści historycznych, w tym popularnej serii "The Crown". Mieszka z rodziną w Nowym Jorku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (35 ocen)
4
14
14
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Z braku laku…

Spodziewałam się bardziej logicznie pociagnietej intrygi w tej powieści. niczego bym nie straciła nie czytając ten książki.
00
13Joginek

Dobrze spędzony czas

Nieźle się czyta, ciekawe są nawiązania do faktów historycznych.
00
Monaqo90

Całkiem niezła

3.5
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE BLUE

 

Copyright © 2018 by Nancy Bilyeau

All rights reserved

 

Adaptacja projektu okładki oryginalnej

Ewa Wójcik

 

Redaktor inicjującą

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

 

Korekta

Maciej Korbasiński

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-628-2

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla mojego ojca,

Wallace’a Bilyeau,

który ukochał sztukę

nade wszystko.

 

Rozdział 1

Cechą najmilej widzianą dziś u kobiety jest życzliwe usposobienie. Może dlatego jestem niezamężną dwudziestoczterolatką bez pracy i przyjaciół, a za jedynego kompana mam dziadka. Nieważne. Zżera mnie ambicja nie do opisania, to przez nią w ten grudniowy wieczór wybieram się dorożką na Leicester Fields, z zaproszeniem zaadresowanym do kogoś innego.

Mieszkam z dziadkiem przy Fournier Street, jednej z najbardziej nobliwych ulic Spitalfields, gdzie bez względu na tęsknotę, chciwość czy lęki dręczące dusze wielu zacnych sąsiadów, po kolacji wszyscy zmawiają pacierz i gaszą świece. Na drodze do Leicester Fields sytuacja przedstawia się nieco inaczej. Z rozkołysanej dorożki widzę światła pląsające w licznych oknach, słyszę śmiech i nawoływania. Londyn żyje, tak samo jak ja.

Po upływie ponad godziny pojazd znowu ostro się zatrzymuje, tym razem nie po to jednak, by przepuścić inną dorożkę. Łup, łup, łup. Woźnica stuka batem. Jestem na miejscu.

Drzwiczki otwierają się przed numerem trzydziestym na Leicester Fields, domem najwybitniejszego żyjącego angielskiego malarza, Williama Hogartha.

Wysiadając, omiatam wzrokiem ładne domy po obu stronach placu, skąpane w blasku latarń gazowych, które prężą się jak niestrudzeni żołnierze. Największy to Leicester House, poprzedzony rozległym dziedzińcem i zamieszkany przez księcia Walii, który właśnie ograbia kraj swoim knowaniem. Znam z gazet nazwiska kilku pozostałych mieszkańców – zamożnych medyków, ambitnych kupców i poślednich arystokratów, lecz nie pora się gapić.

Sama nie wiem, czego spodziewałam się po londyńskim domu Hogartha. Masywny budynek szeregowy, trzeci na lewo w południowo-wschodnim narożniku, nie odzwierciedla geniuszu artystycznego właściciela, a jednak wiem, że dotarłam pod właściwy adres: ze środka płynie gwar i światło leje się z okien. Gospodarz urządza przyjęcie bożonarodzeniowe.

Czuję przez skórę, że odźwierny będzie robił trudności. Zadzieram podbródek, udając stałą bywalczynię okolic Lei­cester Fields. Niestety owiewa mnie zimny wiatr i kolczyki – jedyne, jakie mam – muskają odsłoniętą szyję. Dygoczę w sukience. Nie wzięłam zimowego płaszcza, rzecz jasna: nazbyt zgrzebny, godzien skromnej, bogobojnej hugenotki ze Spitalfields, a nie z West Endu. Skromność nade wszystko – oto nasze motto.

Bez słowa wciskam zaproszenie w obleczoną rękawiczką dłoń sługi w srebrnej peruce. Nie patrzy na bilecik.

– Pani bez osoby towarzyszącej?

– Nie jest wymagana.

Spogląda na zaproszenie i marszczy brwi.

– Zostało wysłane do Pierre’a Billiou.

– Nazywam się Geneviève Planché i jestem jego krewną. To mój dziadek.

Moja matka umarła na czarną ospę, gdy miałam osiem lat, a że trzy lata wcześniej tyfus zabrał ojca, został mi tylko Pierre.

– Dziadek jest chory – uzupełniam możliwie swobodnym tonem. – Prosił jednak, abym przekazała panu Williamowi Hogarthowi świąteczne życzenia.

Odźwierny sznuruje usta.

Podsuwam się o krok.

– Jestem pewna, że pan Hogarth nie byłby zachwycony, gdyby członek rodziny Billiou poczuł się tu niemile widziany.

Służący marszczy się w uśmiechu i kpiącym gestem zaprasza mnie do środka. Wchodzę wyprostowana, udaję, że to dla mnie chleb powszedni, podczas gdy dotąd uczestniczyłam zaledwie w dwu spotkaniach zorganizowanych przez dziadka, na których trzech albo czterech starych znajomych sączyło koniak, utyskując na psi los artysty. W życiu nie byłam na przyjęciu z udziałem londyńskiej socjety.

Gdy przechodzę z holu do rzęsiście oświetlonego przestronnego pomieszczenia z wysokim stropem, mimowolnie łapię oddech i mrugam oczami. Na ścianach migoczą kinkiety, wszędzie rozstawiono lichtarze i kandelabry. Zgiełk jest ogłuszający, jakby wszyscy zebrani mówili jednocześ­nie. Po chwili zauważam, że otaczają mnie sami mężczyźni, młodzi i starzy, chudzi oraz grubi. Noszą peruki i surduty, każdy z nich trzyma kielich. Staruszkowie o pomarszczonych twarzach pykają gliniane fajki z długimi ustnikami. Kwartet młokosów zaśmiewa się w kącie.

W wysokim kominku trzaska ogień, a w powietrzu unoszą się wilgotne opary potu zmieszane z olejem piżmowym, którym wielu na próżno maskuje nieświeżą woń ciała. Czuć też zapach tytoniu i gałązek ostrokrzewu spiętrzonych dokoła różowej wazy ponczu w jedynym hołdzie świętom, które przypadają za dwa tygodnie.

Nikt nie zaszczyca mnie ani słowem. Czuję na sobie spojrzenia zebranych, lecz żaden nawet palcem nie kiwnie, aby włączyć mnie do rozmowy. Jegomość stojący najbliżej odwraca się tyłem, demonstrując rozległą połać pleców.

Dwaj mężczyźni, na oko liczący nie więcej niż lat dwadzieścia pięć, raczą się zawartością szkarłatnej tabakiery. Jeden szczypie się w nos, żeby nie kichnąć, a drugi potrząsa głową. Zerkają na mnie z ukosa i nachyliwszy ku sobie głowy, zaśmiewają się ze złośliwego żarciku.

Nie daję zbić się z tropu, to raczej oni powinni mieć powody do wstydu. Nikt nie powiedziałby, patrząc na zebranych, że Anglia toczy wojnę z Francją, a młodzi giną straszliwą śmiercią w Quebecu i Saksonii. Te fircyki nie dbają o to, że grozi nam klęska; że brytyjskie banki trzeszczą w szwach, a podatki rosną wraz z cenami żywności.

W tej chwili pochłania mnie jednak co innego. Otóż nie widzę nikogo, kto odpowiadałby opisowi gospodarza przyjęcia, ale jak wnoszę z dobiegającego skądś śmiechu, goście bawią również w innych pokojach. Jak odnaleźć się w domu pełnym rozochoconych mężczyzn?

Nagle ją zauważam: jedną z rycin wiszącą na ścianie.

Pozostali goście przestają istnieć, kiedy ruszam w jej stronę. Dziadek ma książkę z reprodukcjami dzieł Hogartha, widziałam też jego obrazy w przytułku dla sierot, hojnie przezeń wspieranym. Lecz oto z nabożnym dreszczem spoglądam na jedną z najsłynniejszych rycin, przedstawiającą młodziutką szwaczkę z prowincji, która stoi przed podniszczonym londyńskim budynkiem pod czujnym okiem staruchy. Dwaj mężczyźni w tle spoglądają na nią pożądliwym wzrokiem.

– Piękna Kariera nierządnicy, czyż nie? – odzywa się ktoś ochrypłym głosem.

Odwracam się i widzę mężczyznę niższego ode mnie, garbusa. Ma z siedemdziesiąt lat, jeśli nie więcej. Przekrwione oczy błyszczą z rozbawieniem spod peruki nasadzonej na wąską czaszkę. Chce wprawić mnie w zakłopotanie, bez dwóch zdań.

– Owszem, taki tytuł nosi ta seria rycin – odpowiadam ze spokojem. – Dziewczyna przybywa ze wsi do Londynu w poszukiwaniu uczciwej pracy i wpada w ręce stręczycieli, którzy zamierzają sprowadzić ją na złą drogę. Co im się udaje, rzecz jasna. Za kilka lat umrze na ospę.

Mężczyzna wydaje na poły rechot, na poły rwący kaszel.

– Cóż to za panienka opowiada o nierządnicy i nawet się nie zarumieni? – rzuca. – Muszę wiedzieć, jak się nazywasz. – W ukłonie chyli się jeszcze niżej. – Jestem Joshua Holcroft.

– A ja Geneviève Planché – mówię. – Przyszłam w imieniu dziadka, Pierre’a Billiou, który został zaproszony, lecz niestety nie mógł zjawić się osobiście.

Pan Holcroft chwilę się zastanawia.

– Znam Pierre’a Billiou, tak jest, znakomity malarz, ale nie widziałem go co najmniej pięć lat.

– Mogę pana zapewnić, że był zaproszony.

– Och, ależ nie wątpię. Jak sama widzisz, sieć Hogartha jest nader rozległa. Ale Billiou jest hugenotem i jeśli mnie pamięć nie myli, mieszka wśród swoich, tkaczy jedwabiu w Spitalfields. Nie chce mi się wierzyć, że francuski protestant przysłałby wnuczkę samą, w dodatku w tak skandalicznym odzieniu.

Zdumiona patrzę po sobie, na moją najlepszą suknię z ciemnozielonej wełny, obszytą białą koronką.

– Skandalicznym?

– Moja droga, nie wypada iść do ludzi w takiej sukni.

– A więc to dlatego traktują mnie jak powietrze – mówię z goryczą. Bardzo mi zależy, aby wywrzeć na Hogarcie jak najlepsze wrażenie, niech nic nie odwróci uwagi od tego, o co chcę go prosić.

– Dziadek niczego cię nie nauczył? Nawet gdybyś włożyła dopuszczalną suknię, to niemożliwe jest, aby mężczyzna podszedł na takim przyjęciu do stojącej samotnie kobiety. Brak u twego boku towarzystwa stanowi przeszkodę nie do pokonania.

– Pan ją pokonał.

– Jestem stary, brzydki, a do tego… – wznosi kielich – …bardziej niż trochę pijany. Gdyby znajdowała się tu inna kobieta, może wzięłaby cię pod swoje skrzydła i załagodziła sytuację.

– Żadnej nie ma, jak mniemam?

– Ależ są, małżonki zamożnych mecenasów sztuki – siedzą na górze z panią Hogarth albo plotkują. I to wszystko. W świecie sztuki nie ma miejsca dla dziewczątka, z wyjątkiem takiego tutaj. – Złośliwie omiata wzrokiem Karierę nierządnicy na ścianie.

Czuję, jak policzki płoną mi oburzeniem. Mam z takim zdaniem do czynienia, odkąd dostałam burę od nauczyciela, ponieważ zapełniałam zeszyt rysunkami przedstawiającymi ludzi zamiast naukami z Biblii. „Kobiety nie mogą być artystami”, wykrzyknął. Już ja mu pokażę, tu i dziś wieczorem. Muszę rozmówić się z Williamem Hogarthem we własnej osobie. Człowiek, który potrafi tak bezbłędnie uchwycić życie ludzi, ich cierpienie i ucisk, na pewno mnie zrozumie.

– Gdzie jest teraz pan Hogarth? – pytam bez ogródek.

– Przechadza się z pokoju do pokoju. Był tu godzinę temu i powinien wrócić. Kroczy powoli, oblężony przez wiernych wyznawców Sztuki albo tych, którzy pragną stwarzać takie pozory. Dwóch waruje dziś jak strażnicy u bramy, choć, rzecz jasna, nie są zainteresowani wyłącznie nim samym, lecz również jego gościem honorowym, Joshuą Reynoldsem, wschodzącym słońcem na tle więdnących mocy Hogartha.

– Więdnących? – powtarzam z niedowierzaniem, gdy naraz wszyscy kierują wzrok w stronę, skąd dobiega wzmożony gwar.

Oto i on. William Hogarth, niższy i starszy, niż sobie wyobrażałam, ale okrągłą twarz i pękaty nos doskonale znam z gazet. Obok idzie znacznie młodszy smagły mężczyzna o pewnych ruchach – to na pewno Joshua Reynolds. Zgodnie z zapowiedzią Holcrofta towarzyszy im dwóch elegancików w perukach, którzy zazdrośnie bronią do nich dostępu. Jeden ma jakieś dwadzieścia lat, upudrowaną twarz, a surdut i portki w jasnożółtym odcieniu; nad jego górną wargą pyszni się domalowany pieprzyk. Drugi arystokrata jest nieco wyższy i starszy, ma twarz bez śladu pudru i poważne ciemne oczy.

Kiedy podchodzą bliżej, dostrzegam jeszcze jedno oblicze i czuję ucisk w żołądku.

Członkiem świty jest także Robert Drummond, serdeczny przyjaciel dziadka i jego kolega po fachu.

Gdy podkradałam zaproszenie, powinnam była wziąć pod uwagę, że wśród gości znajdą się również jego znajomi. Dziadek przestał bywać na takich spotkaniach przed kilku laty, kiedy podupadł na zdrowiu. Nie puściłby mnie na Leicester Fields; odkąd mu wspomniałam o zamiarze szukania patrona wśród najlepszych malarzy, usiłował mnie odwieść od tego pomysłu. Myśli, że siedzę w swoim pokoiku w Spitalfields, ale Robert Drummond wkrótce wyprowadzi go z błędu.

Ależ ze mnie idiotka! Za późno jednak na dylematy, nie pozostaje mi nic innego, jak brnąć naprzód.

Holcroft się odsuwa – woli nie stać zbyt blisko, kiedy padnie na mnie wzrok pana domu. Nagle wpadam na pewien pomysł i wbijam palce w jego ramię.

– Proszę mnie przedstawić jako swoją towarzyszkę, jeśli zajdzie taka potrzeba – syczę mu do ucha.

– Wykluczone… To niedorzeczne.

– Zatem przy najbliższej okazji nie omieszkam wspomnieć gospodarzowi, że pańskim zdaniem „więdnie”. Wybór należy do pana.

Holcroftowi z wrażenia opada szczęka, a ramię w moim uścisku wiotczeje. Łatwiej jest więc pociągnąć go w stronę artystów.

Pierwszy zauważa mnie Joshua Reynolds.

– Kogóż to przemyciłeś na nasze przyjęcie, Holcroft? – pyta ze śmiechem. – Biedna dziewczyna zapewne nudzi się śmiertelnie, słuchając rozmów artystów.

– Przeciwnie – oświadczam. – Sztuka to moje życie, czuję się tu jak ryba w wodzie.

Nadchodzi ta chwila. Widzi mnie, William Hogarth spogląda prosto na mnie, jak na obiekt, który uwieczni na sztalugach.

Ku wielkiej uldze pana Holcrofta puszczam jego rękaw i czym prędzej staję przed gospodarzem. Inne kobiety rozpływają się nad aktorem Davidem Garrickiem, a dla mnie istnieje tylko ten człowiek.

– Panie Hogarth, nade wszystko pragnę brać z pana przykład i zostać pańską uczennicą – mówię drżącym z emocji głosem. – Spaceruję po mieście z kajetem, jak pan niegdyś, próbując uchwycić je takim, jakie jest.

Ktoś za mną chichocze. Ktoś inny rzuca: „Och, bądźże cicho, głuptasie”.

– Mój dziadek, Pierre Billiou, nauczył mnie wszystkiego, co wie… – ciągnę niezrażona.

– Co ty wyprawiasz, Geneviève? – przerywa mi przyjaciel dziadka. Robert Drummond, wzburzony, sunie w moją stronę.

– Robercie, czy znasz tę młodą damę? – Hogarth odzywa się po raz pierwszy łagodnym tonem.

– Nazywa się Geneviève Planché – oznajmia Drummond. – To wnuczka Pierre’a Billiou, hugenockiego artysty, którego wielu z tu obecnych dobrze zna.

Hogarth kiwa głową, podobnie jak kilku pozostałych.

– I tak, posiada pewne umiejętności – ciągnie, jakby mnie tu nie było. – Terminowała u Anny Marii Garth­wai­te, projektowała kwiaty na jedwabne suknie w Spitalfields. Obecnie rodzina zabiega o umieszczenie jej w roli dekoratorki w manufakturze porcelany w Derby.

Porcelana. Czy całe Królestwo oszalało na jej punkcie? Wszyscy uśmiechają się na sam dźwięk tego słowa, zewsząd padają „ochy” i „achy”, podczas gdy ja mam ochotę rwać włosy z głowy. Tylko tego brakuje, żeby Hogarth dowiedział się o posadzie, którą chce narzucić mi dziadek.

Joshua Reynolds z klaśnięciem splata ręce.

– Och, porcelana, cóż za wspaniały wynalazek. Zwą ją „białym złotem”, nieprawdaż? Ludzie tracą dla niej głowę.

– Czasami więcej – wtrąca ktoś z boku. – Bywa, że nieszczęśnicy lądują w więzieniu dla dłużników.

Reynolds macha ręką, jakby wizja bankructwa z powodu porcelany nie była godna uwagi.

– Przecudne figurki, ba, zwykłe naczynia są niczym dzieła sztuki. – Wzdycha. – Moim zdaniem to wielki przywilej móc je zdobić. Zdawałoby się, że to aż nadto…

Nie spuszczam wzroku z Hogartha, serce tłucze mi się w piersi. Sam odebrał nietypowe, ograniczone wykształcenie, a mimo to z uporem parł do doskonałości. I nie poświęcił talentu na opiewanie bogaczy, lecz maluje służących, żołnierzy i zwykłych londyńczyków.

– Czy pan również tak sądzi, panie Hogarth? – pytam. – Dla pana także byłoby aż nadto przesiadywać dzień w dzień w tym samym pomieszczeniu, malować kwiaty na jedwabne sukienki lub zdobić półmiski, zamiast opowiadać pędzlem o świecie?

Milczy.

– A jakie ty możesz mieć ambicje? – Joshua Reynolds wtrąca się po raz kolejny. – Wpierw musiałabyś zostać uczennicą malarza, a żadnej kobiecie to nie przystoi. Uczymy się malować ludzi na podstawie modeli. Dama z dobrego domu nie może pobierać nauk tego rodzaju, gdyż modele bywają na ogół skąpo odziani.

Znów słyszę chichoty. Robert Drummond, przyjaciel dziadka, ma zmartwiałą minę, sama nie wiem, czy w imieniu moim, czy własnym.

– Zresztą tak jest nie tylko w Anglii – dorzuca ktoś inny. – We Francji kobiety nie mają wstępu na Akademię Królewską.

– C’est dommage1 – woła inny mężczyzna. – Les femmes françaises sont belles2.

Chichoty przechodzą w gromki śmiech.

Nikłe zainteresowanie w oczach Hogartha przechodzi w obojętność.

– Bardzo mi przykro, nic nie mogę dla panienki zrobić – mamrocze i przechodzi obok.

Nie do wiary. Oczami wyobraźni od dawna widziałam siebie u boku Hogartha, marzyłam o tym, że uczę się od niego, zdobywam jego zaufanie, a gdy nadeszło zaproszenie na świąteczne przyjęcie, fantazja zdawała się na wyciągnięcie ręki. On tymczasem, gdy już mnie zobaczył i wysłuchał, dał do zrozumienia, że nic to dla niego nie znaczy.

Otwieram usta, lecz nie dochodzi z nich żaden dźwięk. Mężczyźni z orszaku Hogartha łypią na mnie z litością lub pogardą, po czym też przechodzą dalej, zmieniając temat. Niebawem znów wszyscy będą się zaśmiewać z kolejnego żartu.

– Geneviève, czuję się w obowiązku… – zaczyna Robert Drummond.

– Proszę mnie zostawić – ucinam. Kręci mi się w głowie.

– Jak sobie życzysz – odpowiada i odchodzi.

– Czy mogę pani pomóc? – słyszę czyjś głos.

Otwieram oczy.

To jeden z mężczyzn, którzy trzymali wartę u boku Williama Hogartha, ten o ciemnych oczach. Kręcę głową, lecz ujmuje mój łokieć.

– Pani pozwoli – rzecze i nie czekając na odpowiedź, prowadzi mnie do holu, w stronę schodów. Prawie wszyscy, których mijamy, kiwają mu głową albo mamroczą pozdrowienia, lustrując z zaciekawieniem osóbkę w niemodnej sukience.

Prowadzi mnie do niewielkiego pomieszczenia; ogień w kominku bucha w najlepsze, oświetlając ściany. Nie jesteśmy sami: na szezlongu panoszą się dwie podstarzałe, obwieszone biżuterią damy o twarzach pokrytych grubą warstwą pudru. Rozpoznaję ich suknie z hugenockiego jedwabiu, uszyte podług najnowszej mody. Nie bez goryczy stwierdzam, że wiem, przez które warsztaty Spitalfields się przewinęły. Co do rzędów różowych piwonii splecionych z żółtymi różami – to dzieło mojej dawnej przełożonej, Anny Marii Garthwaite. Możliwe nawet, że wyszły spod mojego pędzelka, gdy harowałam na drugim piętrze jej pracowni przy Princes Street, wytężając oczy w mizernym świetle. Cóż za powalająca ironia losu.

– Znajoma źle się poczuła, mam nadzieję, że nie przeszkadzamy – mówi mężczyzna, kierując mnie w stronę fotela przy kominku. Damy uśmiechają się zdawkowo, po czym wracają do swojej sherry i świątecznego ciasta z polewą.

Stary mops, który wygrzewa się przy ogniu, podchodzi do mężczyzny i kładzie szpetny pysk na jego kolanie. On uśmiecha się do psa i gładzi go po grzbiecie, po czym przenosi na mnie uśmiechnięte spojrzenie.

– Nie znam pańskiego nazwiska – oponuję wciąż słabym głosem.

– Jestem sir Gabriel Courtney. Zdążyłem już poznać pani imię.

Nadal się uśmiecha, ale bez kpiny. Sir Gabriel ma regularne rysy i około trzydziestu lat. Ten błędny rycerz niewątpliwie byłby w smak innym kobietom, lecz ja wolałabym zostać sam na sam z upokorzeniem.

– Pragnę niezwłocznie opuścić to miejsce – oświadczam nieco bardziej stanowczym tonem.

– Kiedy ostatnio piła pani coś albo jadła? – odpowiada pytaniem.

Wzruszam ramionami.

– Najpierw proszę skosztować ponczu, nalegam. Dopilnuję, by odwieziono panią do domu.

– Nie lubię alkoholu – mówię jak na hugenotkę ze Spitalfields przystało, mimo że dotąd zachowywałam się tu w sposób dalece odbiegający od zasad, które mi wpajano. – Doceniam pańskie starania, łaskawy panie, ale zapewniam, że są całkowicie zbędne. Moja dorożka czeka nieopodal.

Unosi palec. Służący wyrasta jak spod ziemi i po chwili trzymam w ręku czarę ponczu. Upojna słodycz drażni mój przełyk. Może jednak dobrze jest ochłonąć chwilę przed wyjściem.

– Ciekaw jestem, jakim cudem zdobyła pani posadę w manufakturze Derby, skoro nie jest nią pani nawet zainteresowana? – pyta. Napływa do mnie woń jego pachnidła, zgoła niepodobna do piżmowych olejków, jakimi zlewają się inni mężczyźni. Jest subtelna i wytrawna, egzotyczna, a przy tym znajoma.

– Słyszał pan o fabryce w Derby? – pytam nie bez zdziwienia.

– Porcelana cieszy się szaloną popularnością, wszyscy pokładają wielkie nadzieje w brytyjskich manufakturach, które powstały w ciągu ostatnich dziesięciu lat – oznajmia i wyczekująco splata ręce na piersi. Intryguje go, jak doszło do tego, że zaproponowano mi pracę w jednej z nich.

– Dzięki koneksjom – mówię z pewnym ociąganiem. – Kuzyn mojego ojca był jednym z założycieli, tworzył pierwsze projekty.

– No tak. Nieprzeciętne zdolności hugenotów cieszą się u nas wielką estymą. – Milknie na chwilę. – Spotkanie śmietanki towarzyskiej to niezbyt fortunny moment na wybór mentora.

– Śmietanki towarzyskiej? – powtarzam bezbarwnym tonem. Cóż, nie należę do światka wymuskanych londyńskich hedonistów, aczkolwiek samemu Hogarthowi też do nich daleko. Niegdyś w swoich dziełach ich wyśmiewał – nie, bezlitośnie maglował. Sądziłam, że tyle o nim wiem. Jak to możliwe, że ten, który obnażył bezduszność arystokracji w Karierze rozpustnika, dzisiaj jej nadskakuje?

– Na pewno jest pani uzdolnioną artystką – dorzuca sir Gabriel.

Jego uprzejmość kłuje mnie do żywego.

– Nie artystką, tylko dekoratorką. – Ostatnie słowo zostawia niemiły posmak. – Zdaje się, że upiększanie życia lepszym ode mnie to jedyne, na co mnie stać. Łudziłam się – teraz widzę, jak bezpodstawnie – że mistrz Hogarth mnie zrozumie; że będzie wiedział, dlaczego ja nie… – O zgrozo, głos mi się załamuje i łzy cisną się do oczu.

– Musi pani coś zjeść – stwierdza. – Zaraz to załatwię. – Lekkim krokiem opuszcza pokój.

W życiu nie czułam się tak żałosna jak teraz, kiedy w poczuciu klęski siedzę na piętrze w domu artysty i wypłakuję oczy przed obcym człowiekiem. Obnażyłam duszę przed znudzonym dżentelmenem, który chciał zrobić dobry uczynek. Zapewne obmyśla teraz plan ucieczki. Oszczędzę mu fatygi.

Wymykam się z pokoju, zbiegam po schodach i przeciskam się przez tłum gości. Grudniowy chłód wymierza mi siarczysty policzek, ale mnie to nie wzrusza. Światła ulicznych latarń płoną czerwienią na wprost okazałych domów, jakbym utknęła w zamarzniętym wytwornym piekle.

Znajduję mojego dorożkarza, od którego zalatuje dżinem, i rozkołysany powóz unosi mnie niebawem z powrotem do Spitalfields. Gdy konie człapią z zachodu na wschód, uświadamiam sobie dwie rzeczy: po pierwsze – zgubiłam kolczyk; pewnie spadł gdzieś w domu, gdy spieszyłam do wyjścia. Po drugie – wiem już, czym pachnie sir Gabriel, mężczyzna, który z sobie tylko znanych powodów usiłował mi pomóc.

Trzy miesiące temu, kiedy minął atak podagry, dziadek zaproponował wyprawę do oranżerii, gdzie w cieplarnianych warunkach podjęto próbę wyhodowania roślinności z dalekich stron. Oglądaliśmy wówczas cytryny i pomarańcze, a także przeróżne gatunki kwiatów. Jeden szczególnie przypadł mi do gustu i nachyliłam się, by powąchać delikatne płatki. Zapach był słodki, subtelny i wytrawny.

Zanim ruszyliśmy dalej, przeczytałam nazwę umieszczoną na tabliczce pod spodem: „Jaśmin”.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Jaka szkoda (fr.).

2 Francuzki są piękne (fr.).