Błąd Abbé Moureta - Emil Zola - ebook

Błąd Abbé Moureta ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Błąd Abbé Moureta” to dzieło znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
„Teuse, wchodząc, postawiła miotłę i miotełkę z piór przy ołtarzu. Spóźniła się przygotowując pranie z półrocza. Przeszła przez kościół, aby zadzwonić na „Anioł Pański“, w pośpiechu swym bardziej kulejąc i potrącając ławki. Sznur obok konfesyonału spadał od sufitu nagi, wytarty, zakończony grubym węzłem, zatłuszczonym od rąk. Pociągnęła go, zawieszając się na nim całym ciężarem, co powtórzyła kilkakrotnie, w końcu puszczając się zupełnie, rozhuśtana, z latającemi spódnicami, z czepkiem na bakier, z twarzą krwią nabiegłą.”
Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

BŁĄD ABBÉ MOURETA

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-898-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Księga I

Rozdział I

Teuse, wchodząc, postawiła miotłę i miotełkę z piór przy ołtarzu. Spóźniła się przygotowując pranie z półrocza. Przeszła przez kościół, aby zadzwonić na „Anioł Pański“, w pośpiechu swym bardziej kulejąc i potrącając ławki. Sznur obok konfesyonału spadał od sufitu nagi, wytarty, zakończony grubym węzłem, zatłuszczonym od rąk. Pociągnęła go, zawieszając się na nim całym ciężarem, co powtórzyła kilkakrotnie, w końcu puszczając się zupełnie, rozhuśtana, z latającemi spódnicami, z czepkiem na bakier, z twarzą krwią nabiegłą.  Poprawiwszy czepka lekkiem uderzeniem dłoni, zadyszana, Teuse wzięła się do zamiatania przed ołtarzem. Codziennie kurz gromadził się tam uparcie, między źle spojonemi deskami podwyższenia. Miotła wytrząsała kąty z gniewnem szemraniem. Następnie Teuse zdjęła przykrycie z ołtarza i rozgniewała się, spostrzegłszy, iż na wielkim obrusie wierzchnim, już pocerowanym w dwudziestu miejscach, przetarła się nowa dziura na samym środku; pod nim był drugi obrus, złożony we dwoje, a taki już rzadki, taki przezroczysty, iż przezierał z pod spodu kamień poświęcony, znajdujący się w drewnianym, pomalowanym ołtarzu. Wytrzepała te obrusy, pożółkłe od używania, przeszorowała tęgo miotełką wzdłuż gradusów, o które oparła kartony liturgiczne. Wylazłszy na krzesło, zdjęła z krzyża i z dwóch tylko lichtarzów żółte perkalowe pokrowce. Miedź popstrzona była matowemi plamami.  — Ot co! — szepnęła Teuse półgłosem — trzeba się już do nich wziąć. Wyczyści się tryplą.  I kulejąc na jednej nodze, biegła w tak ciężkich podskokach, iż zdawało się, że porozbija tafle posadzki. Udała się do zakrystyi po mszał, który umieściła na pulpicie, obok epistoły, nie otwierając go, z brzegami obróconemi ku środkowi ołtarza. Zapaliła obie świece. Zabierając miotłę, rozejrzała się dokoła, by się upewnić, że dobrze już porządek zrobiła u Pana Boga. Kościół spal; sznur tylko przy konfesyonaie kołysał się jeszcze od sklepienia aż do posadzki, powolnym i miękim ruchem.  Ksiądz Mouret wszedł do zakrystyi, małego, zimnego pokoju, oddzielonego od jadalni tylko korytarzem.  — Dzień dobry księdzu proboszczowi — rzekła Teuse, odstawiając miotłę. — Polenił się ksiądz dzisiaj, a to już kwadrans na siódmą.  I nie dając czasu na odpowiedź młodemu kapłanowi, który się uśmiechał:  — Mam do księdza pretensyę — mówiła. — Obrus znowu dziurawy. Nie ma w tem sensu! Jest tylko jeden na zmianę i już trzy dni ślepnę nad cerowaniem go... Jeżeli tak dalej pójdzie, biedny Pan Jezus będzie nagi zupełnie.  Ksiądz Mouret ciągle się uśmiechał i rzekł wesoło:  — Pan Jezus niepotrzebuje tyle bielizny, moja poczciwa Teuse. Zawsze mu ciepło, zawsze po królewsku jest przyjęty, jeżeli go się tylko mocno kocha.  A idąc ku miednicy z wodą zapytał:  — Czy siostra moja wstała? Nie widziałem jej.  — Panna Dezyderya zeszła już oddawna — odpowiedziała służąca, klęcząc przed starym, kuchennym kredensem, w którym złożone były szaty kościelne. — Już ona przy kurach i królikach... Oczekiwała wczoraj piskląt, które się nie wykluły. Domyśla się ksiądz proboszcz, co to za oczekiwanie!  Przerwała sobie, mówiąc:  — Ornat złoty, nieprawdaż?  Kapłan, który umył ręce, w skupieniu, mrucząc niewyraźnie modlitwę, skinął twierdząco głową. Parafia ta posiadała tylko trzy ornaty, jeden fioletowy, jeden czarny i jeden ze złotej tkaniny. Ten ostatni służąc we dnie, kiedy biały, czerwony lub zielony były przepisane, nabierał ważności nadzwyczajnej. Teuse zdjęła ten ornat z nabożeństwem, z półki opatrzonej niebieskim papierem, gdzie układała go po każdej ceremonii; położyła go na kredensie, zdejmując ostrożnie cienkie chusty, ochraniające hafty. Baranek złoty spał tam na złotym krzyżu, otoczonym szerokiemi, złotemi promieniami. Z tkaniny, wytartej na zgięciach, wymykały się drobne strzępy; wypukłe ozdoby ścierały się, ginęły. Chodzono tu koło niego z nieustającym niepokojem, z rozczuleniem, przerażonem tem jego unikaniem, blaszka po blaszce. Proboszcz musiał wkładać prawie codziennie złoty ornat. I jak go tu zastąpić, zkąd kupić te trzy ornaty, których miejsce zastępował ten jeden, gdy się już zniszczy do ostatniej złotej nitki?  Teuse rozpostarła na ornacie stułę, manipularz, sznur, albę i humerał. Przytem gadała wciąż, układając na krzyż manipularz na stole i starając się tak ułożyć sznurek, aby formował uwielbiony inicyał Maryi.  — Niewiele wart ten sznur, pomrukiwała. Niech się już ksiądz proboszcz zdecyduje na nowy... Mała rzecz, skręciłabym księdzu sama taki, gdybym miała trochę przędziwa.  Ksiądz Mouret nie odpowiadał. Przygotowywał na małym stoliku kielich duży, stary, srebrny pozłacany, z podstawą bronzową, który wyjął z głębi szafy z białego drzewa, gdzie były zamknięte naczynia i bielizna kościelna, Oleje święte, mszały, lichtarze i krzyże. Położył na poprzek kielicha czysty puryfikator, na tem płótnie zaś patynę ze srebra pozłacanego, zawierającą hostyę i przykrył ją małą lnianą palką. Okrył kielich welonem ze złotej tkaniny, odpowiedniej do ornatu, gdy Teuse zawołała:  — Proszę poczekać, nie ma korporału w palce. Zabrałam wczoraj wieczorem wszystkie brudne puryfikatory, palki i korporały do prania, naturalnie nie do wspólnego, ale osobno... A nie mówiłam jeszcze księdzu proboszczowi: urządzam pranie, a co za ług zrobiłam porządny... lepszy niż tamtą razą.  I podczas kiedy ksiądz wsuwał korporał do palki i kładł na welonie palkę, przyozdobioną złotym krzyżem na złotem tle, ona mówiła żywo:  — Ale, zapomniałam! Ten latawiec, Wincenty, nie przyszedł. Możebym ja służyła do mszy, dobrze, księże proboszczu?  Młody ksiądz popatrzył na nią surowo.  — Ee, to nie grzech — mówiła dalej, uśmiechając się dobrodusznie. — Służyłam już raz do mszy za czasów księdza Caffina. Lepiej ja do mszy służę od tych łobuzów, co to byle im mucha przez kościół przeleciała, śmieją się, jak poganie... Chociaż ja noszę czepek i mam sześdziesiąt lat i gruba jestem, jak jaka wieża, to jednakże lepiej uszanuję Pana Boga od tych plugawych dzieciaków, których onegdaj złapałam, jak za ołtarzem wywracali koziołki.  Ksiądz patrzał na nią, przecząc głową.  — Dziura, nie wieś — narzekała. — Nie ma ich tu stu piędziesięciu. Są dnie, jak dziś, że nie znajdziesz żywej duszy w Artodach. Aż do dzieci w pieluchach, wszystko jest na winnicach! Żebym wie działa, co oni tam robią naprzykład? Takie winnice, co rosną pomiędzy kamykami, suche jak osty! Wilczy kraj! Mila od jakiejkolwiek drogi? Chyba żeby anioł jaki zstąpił księdzu proboszczowi do mszy służyć, a tak, to tylko ja jestem, słowo daję! Albo za przeproszeniem, który królik panny Dezyderyi.  Ale właśnie w tej chwili Wincenty, młodszy syn Bryszetów, pchnął lekko drzwi od zakrystyi. Czerwone, rozczochrane włosy i wązkie, szare, świecące się oczy, zirytowały Teuse.  — A, bisurman! — krzyknęła — założę się, że coś zmalował!... No, chodźże, łobuzie, kiedy ksiądz proboszcz boi się, żebym nie powalała Pana Boga!  Zobaczywszy dziecko, ksiądz Mouret wziął humerał. Pocałował krzyż wyszyty w środku, położył sobie przez chwilę na głowie; poczem wkładając na kołnierz sutanny, skrzyżował i związał sznurki, prawy na wierzch lewego. Włożył następnie albę, symbol czystości, poczynając od prawego rękawa. Wincenty, przykucnąwszy, krążył dokoła niego, obciągając albę uważnie, aby ze wszystkich stron opadała równo, o parę cali od ziemi. Podał sznurek księdzu, który się nim mocno opasał, aby przypomnieć w ten sposób więzy Zbawiciela w czasie jego Męki.  Teuse stała zazdrosna, obrażona, starając się milczeć; ale tak ją świerzbiał język, iż wkrótce znów zaczęła:  — Brat Archangiasz przychodził... Nie będzie dziś miał ani jednego dziecka w szkole. Popędził, jak wiatr do winnic, żeby uszu ponaciągać bachorom. Trzeba, żeby ksiądz się z nim zobaczył. Zdaje się, że ma coś do powiedzenia.  Ksiądz Mouret skinął ręką, aby dała pokój. Ust już nie otworzył. Odmawiał uświęcone modlitwy, biorąc manipularz, który pocałował, zanim go sobie nałożył na lewą rękę, poniżej łokcia, jako znak spełniania dobrych uczynków i stułę, symbol swej godności i potęgi, skrzyżował sobie na piersiach, pocałowawszy ją również. Teuse musiała Winceatemu pomódz do przywiązania ornatu, za pomocą wązkich sznureczków, w ten sposób, aby w tył nie spadał.  — Matko Przenajświętsza, zapomniałam o ampułkach! — jęknęła, rzucając się ku szafie. Dalej, chłopcze, prędko!  Wincenty napełnił ampułki, flaszeczki z prostego szkła, a ona dostała z szafy czysty ręczniczek. Ksiądz Mouret, trzymając kielich u podstawy lewą ręką, z prawą zaś opartą na palce, pokłonił się głęboko nie zdejmując biretu, przed krzyżem z czarnego drzewa, zawieszonym nad kredensem. Dziecko pochyliło się również; poczem idąc naprzód z ampułkami przykrytemi ręcznikiem w ręku, wyszło z zakrystyi, a za niem ksiądz z oczyma spuszczonemi, w głębokiem skupieniu.

Rozdział II

Kościół, pusty, cały był biały w ów poranek majowy. Sznur obok konfesyonału wisiał znowu nieruchomie. Lampa z kolorowego szkła, podobna do czerwonej plamy, paliła się pod ścianą, na prawo od cymboryum. Wincenty, postawiwszy ampułki na szafce przy ołtarzu, ukląkł z lewej strony na niższym stopniu, podczas kiedy kapłan, uczciwszy Przenajświętszy Sakrament przyklęknięciem na posadzce, wstąpił po stopniach do ołtarza, rozpostarł korporał i postawił na nim kielich. Otworzył mszał i zeszedł. Pochylił się znowu przyklękając, przeżegnał się głośno, złożył ręce przy piersiach, rozpoczął wielki dramat boski, z twarzą pobladłą od wiary i miłości.  — Introibo ad altare Dei.  — Ad Deum qui laetificat juventuiem meam, trzepał Wincenty, który, przysiadając na piętach, połknął odpowiedzi antyfony i psalmu, zajęty śledzeniem Teuse wałęsającej się po kościele.  Stara służąca bacznie się przypatrywała jednej świecy. Jej niepokój zdawał się wzrastać, gdy ksiądz głęboko pochylony z rękami znowu złożonemi, mówił Confiteor. Zatrzymała się, bijąc się również w piersi z głową pochyloną, a nie spuszczając z oka świecy. Poważny głos księdza i bąkania chłopca, zmieniały się kolejno jeszcze przez chwilę.  — Dominus vobiscum.  — Et cum spirito tuo.  I ksiądz. rozkładając, to znów składając ręce, rzekł ze skruchą rzewną:  — Oremus...  Teuse nie mogła dłużej wytrzymać. Przeszła za ołtarz, dostała do świecy i oczyściła ją końcem swoich nożyczek. Świeca ciekła. Już dwie duże łzy wosku były stracone. Gdy powróciła, posuwając na miejsce ławki, zaglądając czy kropielnice nie są próżne, kapłan przy ołtarzu, z rękami opartemi na brzegu obrusa, modlił się po cichu. Pocałował ołtarz.  Za nim, kościołek stał w bladem świetle wczesnego poranka. Słońce było dopiero na poziomie dachówek. Kilkakrotne kyrie elejson przebiegły jak dreszcz po tej budowli, pobielonej wapnem, z sufitem płaskim, belkowanym, również pobielonym. Z każdej strony, trzy wysokie okna o jasnych, popękanych, przeważnie nadtłuczonych szybach, wpuszczały światło ostre, kredowe. Biały dzień wchodził tu brutalnie, obnażając całą nędzę Boga tej zapadłej wioski. W głębi, ponad wielkiemi drzwiami, których nigdy nie otwierano i których próg trawy zarosły, ciągnął się od jednej ściany do drugiej, chór z desek, ze schodami drabiniastemi, trzeszczącemi pod sabotami w dni świąteczne. Przy schodach konfesyonał, cały rozchodzący się, pomalowany był na kolor cytrynowy. Naprzeciwko, obok małych drzwi, znajdowała się chrzcielnica przerobiona ze starej kropielnicy, umieszczona na murowanej podstawie. Na prawo i na lewo były przytwierdzone do ściany, pośrodku, dwa mizerne ołtarze, otoczone balustradami z drzewa. W ołtarzu lewym, poświęconym Najświętszej Pannie, była duża Matka Boska z gipsu złoconego, dźwigająca po królewsku złotą koronę na kasztanowatych włosach; trzymała ona na lewej ręce Jezusa, nagiego i uśmiechającego się, którego rączka podnosiła gwiaździstą kulę świata; stąpała wśród obłoków ze skrzydlatemi głowami aniołów pod nogami. W ołtarzu prawym, przy którym odprawiały się msze żałobne, był Chrystus z kartonu pomalowanego, odpowiedni do Matki Boskiej; Chrystus, wielkości dziesięcioletniego dziecka, konał w straszny sposób; głowę miał w tył przechyloną, boki wystające, brzuch zapadnięty, członki wykręcone, obryzgane krwią. Była jeszcze ambona, kwadratowe pudło, do którego wchodziło się po stołku o pięciu stopniach. Wznosiła się ona naprzeciw zegara z wagami, zamkniętego w orzechowej szafce. Głuche uderzenia tego zegara wstrząsały całym kościołem, podobne do bicia jakiegoś ogromnego serca, ukrytego pod posadzką. Wzdłuż nawy czternaście stacyj Drogi krzyżowej, czternaście obrazków jaskrawo kolorowanych, oprawnych w wązkie czarne ramki, plamiły surową białość ścian, żółtym, niebieskim i czerwonym kolorem obrazu męki.  — Deo Gratias, bąknął Wincenty przy końcu Epistoły.  Przygotowywała się tajemnica miłości, ofiara święta. Służący do mszy wziął mszał, który zaniósł na lewo, na stronę ewangelii, uważając starannie, aby się nie dotknąć kartek książki. Ile razy przechodził przed cymboryum, przyklękał bokiem, z niezgrabnem odchyleniem korpusu. A wróciwszy na prawą stronę, stał ze skrzyżowanemi rękami podczas czytania ewangelii. Kapłan, przeżegnawszy mszał, przeżegnał się potem sam, dotykając się swego czoła, na znak, iż nigdy się nie będzie rumienił za słowa boże; ust, aby wyrazić gotowość do wyznania zawsze swej wiary; serca, aby wskazać, że jego serce należy do Boga wyłącznie.  — Dominus vobiscum, rzekł obracając się ze spojrzeniem zamglonem, ku zimnym białościom kościoła.  — Et cum spirito tuo, odpowiedział Wincenty, już znowu klęczący.  Po odmówieniu Offertorium, kapłan odkrył kielich. Trzymał przez chwilę na wysokości patynę zawierającą hostyę, którą ofiarował Bogu, za siebie, za obecnych, za wszystkich wiernych, żywych czy umarłych. A wysunąwszy ją na brzeg korporału bez dotykania jej palcami, wziął kielich i wytarł go starannie puryfikatorem. Wincenty podszedł do szafki po ampułki, które podał jedną po drugiej, ampułkę z winem najprzód, następnie ampułkę z wodą. Wtedy kapłan, ofiarował za świat cały, kielich do połowy napełniony, który znów postawił pośrodku korporału i nakrył palką. Pomodliwszy się jeszcze, wrócił, aby mu nalano cienkim promieniem wody na końce palców, wielkiego i wskazującego każdej ręki, celem oczyszczenia się z najmniejszych plam grzechu. Kiedy otarł się ręcznikiem, Teuse, która czekała, wylała tacę z pod ampułek do cynkowego wiadra w kącie przy ołtarzu.  — Orate fratres — odezwał się znów głośno ksiądz, obrócony do pustych ławek, rozszerzając i znów składając ręce, z ruchem wezwania do ludzi dobrej woli. I odwracając się do ołtarza, ciągnął dalej, zniżając głos. Wincenty wymruczał długi frazes łaciński, w którym się zgubił.  Teraz właśnie żółte płomienie weszły przez okna. Słońce, na wezwanie księdza przychodziło na mszę. Oświeciło szerokiemi złotemi płatami lewą ścianę, konfesyonał, ołtarz Matki Boskiej, wielki zegar. Konfesyonał paczył się z trzaskiem, Matka Boża w gloryi, w blasku swej korony i złotego płaszcza, słodko się uśmiechała malowanemi wargami do Dzieciątka Jezus; zegar rozgrzany, żywiej wybił godzinę. Zdawało się że słońce zaludnia ławki pyłkami tańczącemi w jego promieniach. Mały kościołek stał się jakby pełnym ciepłego tłumu. Na dworze słychać było lekkie odgłosy wesołego budzenia się wsi, rozkoszny oddech traw, ciche szmery liści w upale, szelesty ptaków, które muskały swe pióra, podnosząc skrzydła do pierwszego lotu. Sama przyroda nawet wchodziła wraz ze słońcem: przy jednem z okien wspinała się duża jarzębina, zarzucając gałązki przez stłuczone szyby, wydłużając swe pączki, jakby chciała zajrzeć do środka; a przez szpary w dużych drzwiach widać było trawy ganku grożące owładnięciem nawy. Tylko wielki Chrystus, który pozostawał w cieniu, kładł wpośród tego bujnego życia śmierć, konanie swego ciała pomalowanego ochrą, obryzganego laką. Wróbel siadł na brzegu stłuczonej szyby; popatrzył i odleciał, ale zaraz prawie powrócił i powolnym lotem, wpadł między ławki przed ołtarzem Matki Boskiej. Drugi wróbel nadleciał za nim. Wkrótce ze wszystkich gałęzi jarzębiny, pozlatywały wróble, przechadzając się spokojnie drobnemi skokami po posadzce.  — Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus, Deus, Sabaoth — rzekł ksiądz półgłosem, lekko pochylony.  Wincenty zadzwonił trzy razy. Wróble przestraszone tym nagłym odgłosem, odleciały z takiem trzepotaniem skrzydeł, że Teuse, znajdująca się w tej chwili w zakrystyi, wróciła, łając:  — Łajdaki, wszystko powalają... Założę się, że panna Dezyderya znowu im tu nakruszyła chleba.  Wielka chwila zbliżała się. Ciało i krew Boga zstąpi zaraz na ołtarz. Kapłan całował obrus, składał ręce, pomnażał znaki krzyża nad hostyą i kielichem. Modlitwy kanonu wychodziły teraz z ust jego, w ekstazie pokory i wdzięczności. Jego postawa, jego ruchy, przemiany głosu, wypowiadały jego małość, wzruszenie którego doznawał będąc wybranym do tak wielkiego zadania. Wincenty ukląkł za nim; wziął ornat lewą ręką i podtrzymał go lekko, przygotowując dzwonek. A on, z łokciami opartemi na brzegu stołu, trzymając hostyę między wielkim palcem i wskazującym każdej ręki, wymówił nad nią słowa konsekracyi: Hoc esi enim corpus meum. A przyklęknąwszy, podniósł ją powoli, jak mógł najwyżej, prowadząc za nią oczyma, podczas gdy chłopak dzwonił po trzykroć, z czołem przy ziemi. Konsekrował następnie wino: Hic est enim calix znowu z łokciami na ołtarzu, pochylając się, podnosząc kielich i wiodąc znów za nim oczyma, ręką prawą ściskał węzeł kielicha, lewą podtrzymywał podstawę. Chłopiec poraz ostatni zadzwonił trzykrotnie. Wielka tajemnica Odkupienia ponowiła się. Krew Przenajświętsza popłynęła raz jeszcze.  — Poczekajcie, poczekajcie — łajała Teuse, starając się odstraszyć wróble wyciągniętą pięścią.  Ale wróble już się nie bały. Powróciły właśnie podczas dzwonienia, bezczelne, podlatując na ławkach. Powtarzające się dzwonienie sprawiało im nawet uciechę, Odpowiadały świegotem, który wplatał się w słowa łacińskie śmiechem perlistym swobodnych łobuzów. Słońce ogrzewało ich pióra, ubóstwo łagodne kościoła zachwycało je. Były tu u siebie, jak w stodole, w którejby zostawiono otwarte okienko w dachu. Podnosiły wrzawę, biły się, wydzierając sobie okruszyny chleba napotkane na ziemi. Jeden usiadł na złotym płaszczu Matki Boskiej, która uśmiechała się; drugi zajął się nierozważnie spódnicą Teuse, oburzonej tem zuchwalstwem do ostateczności. Przy ołtarzu, ksiądz, unicestwiony, z oczyma utkwionemi w świętą hostyę, trzymając palec wielki przy wskazującym, nie słyszał wcale tego opanowania nawy przez ciepły majowy poranek, tej rosnącej fali słońca, zieloności, ptactwa, wylewającej się aż pod stopy Kalwaryi, gdzie natura potępiona, konała.  — Per omnia saecula saeculorum, rzekł.  — Amen odpowiedział Wincenty.  Po skończeniu Pater, kapłan, trzymając hostyę nad kielichem, przełamał ją w środku. Oddzielił następnie od jednej z połówek cząsteczkę, którą wpuścił do krwi drogocennej, aby oznaczyć ścisłe połączenie się swoje z Bogiem mające się dokonać przez komunię. Powiedział głośno Agnus Dei, odmówił po cichu trzy przepisane modlitwy, uczynił akt skruchy i, łokciami oparty na ołtarzu, z patyną pod brodą, przyjął w komunii obie części hostyi odrazu. Złożył ręce przy twarzy w żarliwem rozmyślaniu, poczem zebrał na korporale za pomocą patyny, święte cząsteczki odkruszone od hostyi i włożył je do kielicha. Ponieważ jedna cząsteczka przylgnęła mu do wielkiego palca, odtarł ją ostrożnie. Żegnając się kielichem, trzymając znów patynę pod brodą, wypił wszystką Krew drogocenną, w trzech haustach, nie opuszczając wargami brzegu kielicha, spożywając aż do ostatniej kropli boską Ofiarę.  Wincenty wstał, aby wziąć znowu ampułki na szafce. Ale drzwi od kurytarza wiodącego na probostwo otworzyły się na oścież, odbijając się o ścianę i weszła piękna, dwudziestoletnia dziewczyna, wyglądająca dziecinnie, która chowała coś w swym fartuchu.  — Trzynaścioro! — zawołała. — Wszystkie jaja były dobre!  Otwierając nieco fartuch, pokazywała pisklęta z czarnemi oczkami, okryte młodziutkim puchem, poruszające się nieustannie.  — Patrzcie co za śliczności!... Ach, to białe malutkie, co wyłazi na grzbiety tamtych! A to nakrapiane, bije już skrzydełkami!... Doskonałe były jaja. Wszystkie z zalążkami!  Teuse, która uparcie pomagała do mszy, podając Wincentemu ampułki do ablucyi, odwróciwszy się rzekła głośno:  — Cicho, panno Dezyderyo, widzi panna przecież, żeśmy nie skończyli.  Ostra woń kurników wchodziła przez drzwi otwarte, roznosząc po kościele jakby ferment kłucia się w gorącem słońcu, które dostawało się już do ołtarza. Dezyderya stała przez chwilę, uradowana małemi istotkami, które niosła, patrzyła jak Wincenty nalewał wino służące do oczyszczenia, patrzyła jak brat wypił to wino, aby nic ze świętych postaci nie pozostało w ustach. I stała tam jeszcze, kiedy powrócił, trzymając kielich obu rękami, aby mu nalano na palec wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, które wypił również. Kura jednak, szukając swych piskląt, zbliżała się gdacząc i mogła wejść do kościoła. Więc Dezyderya odeszła, przemawiając pieszczotliwie do kurczątek, w chwili gdy ksiądz, przyłożywszy puryfikator do swych warg, przesunął go następnie po brzegach i wewnątrz kielicha.  Teraz był koniec — akty dziękczynne składane Bogu. Chłopiec raz ostatni jeszcze poszedł po mszał, przeniósł go na prawą stronę. Kapłan włożył znów na kielich puryfikator, patynę, palkę lnianą, welon i palkę wierzchnią, do której włożył korporał. Cała jego istota była jednem ognistem dziękczynieniem. Prosił niebo o odpuszczenie grzechów, o łaskę świętego życia, o zasłużenie na żywot wieczny. Był zatopiony w tej tajemnicy miłości, ofiary ciągłej, karmiącej go codziennie krwią i ciałem jego Zbawcy.  Po odczytaniu modlitw, odwrócił się mówiąc:  — Ite, missa est.  — Deo gratias — odpowiedział Wincenty.  A obróciwszy się aby pocałować ołtarz, znów wrócił, z lewą ręką poniżej piersi, z prawą wyciągniętą i błogosławił kościół pełen wesela słonecznego i świegotu wróbli.  — Benedicat vos omnipotem Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus.  — Amen — rzekł chłopiec, żegnając się.  Słońce podnosiła się, a wróble się ośmielały. Ksiądz czytał, na kartonie z lewej strony, ewangelię świętego Jana, oznajmiającą wieczność Słowa, a słońce zapalało ołtarz, bieliło jego ścianki udające marmur, zjadało światło dwóch świec woskowych, których krótkie knoty tworzyły już tylko dwie ciemne plamy. Tryumfujące słońce otaczało glorią krzyż, lichtarze, ornat, welon na kielichu, wszystko to złoto blednące w jego promieniach. A kiedy ksiądz, wziąwszy kielich, przykląkł i opuścił ołtarz, aby powrócić do zakrystyi, z beretem na głowie, poprzedzony przez chłopca odnoszącego ampułki i ręcznik, słońce pozostało samo panem kościoła. Weszło z kolei na obrus, zapalając blaski na drzwiczkach cymboryum, święcąc żyzną obfitość majową. Gorąco biło z posadzki. Pobielone ściany, wielka Matka Boska, sam Chrystus nawet, wszystko, wzbierało życiem, jak gdyby śmierć zwalczona została przez nieśmiertelną młodość ziemi.

Rozdział III

Teuse śpiesznie zgasiła świece. Ale zabawiła się długo w kościele, chcąc wypędzić wróble. To też gdy odniosła Mszał do zakrystyi nie zastała już księdza Mouret’a, który poskładał święte przybory po umyciu sobie rąk, a teraz był już w jadalni, i, stojąc, pił mleko z filiżanki.  — Żeby też ksiądz zabronił siostrze rzucać chleba w kościele — rzekła Teuse wchodząc. — Przeszłej zimy wymyśliła ona taki piękny zwyczaj. Mówiła że wróblom zimno i że Pan Bóg może przecież je nakarmić... Zobaczy ksiądz, że w końcu zechce, abyśmy spali z jej kurami i królikami.  — Byłoby nam cieplej — odrzekł wesoło młody ksiądz. — Teuse zawsze tylko zrzędzi. Niechaj nasza biedna Dezyderya kocha sobie spokojnie swoje zwierzęta. Niema ona innej przyjemności, kochane biedactwo.  Służąca stanęła pośrodku pokoju.  — O — zaczęła — ksiądz, toby pozwolił nawet, żeby sroki gnieździły się w kościele. Nic nie widzi, wszystko mu się podoba... To szczęście dla panny Dezydery i, że ksiądz, wychodząc z seminaryum, wziął ją do siebie. Ani ojca, ani matki. Chciałabym wiedzieć, gdzieby jej kto pozwolił babrać się w kurnikach, tak jak tutaj?  I, mięknąc, zmieniła ton:  — Zapewne, żalby było jej się sprzeciwiać. Niema ona w sobie cienia złośliwości. Jest jak dziesięcioletnie dziecko, chociaż należy do najtęższych dziewcząt w okolicy... Wie ksiądz, że układam ją do snu wieczorem i muszę jej jak dziecku opowiadać bajki, aby usnęła.  Ksiądz Mouret, stojąc, kończył filiżankę mleka, z palcami nieco zaczerwienionemi od zimna jadalni, pokoju dużego, kwadratowego, pomalowanego na szaro, bez żadnych mebli prócz stołu i krzeseł. Teuse zdjęła serwetę, która była nakryła do śniadania na jednym rogu stołu.  — Ksiądz nie wala nic bielizny — mruczała. — Zdawałoby się, że nie może przysiąść, że zawsze jest na wyjezdnem... Ot, żeby to ksiądz był znał nieboszczyka proboszcza Caffio, co po nim ksiądz nastąpił. To był delikacik! Onby nie strawił, żeby jadł stojąc... To był normandczyk, z Canteleu tak jak ja. O, wcale mu nie dziękuję, że mię sprowadził do tego kraju wilków. Ależ tęskniliśmy w pierwszych czasach, dobry Boże! Biedny proboszcz miał tam u nas historye bardzo nieprzyjemne... Cóżto? ksiądz nie brał cukru do mleka? Obydwa kawałki leżą...  Ksiądz stawiał filiżankę.  — Tak, zapomniałem, zdaje się.  Teuse spojrzała ma w oczy, ruszając ramionami. Włożyła w serwetę kromkę chleba razowego również nietkniętą. A gdy proboszcz chciał wyjść, pobiegła do niego, uklękła, wołając:  — Proszę poczekać, nawet sznurki od trzewików nie są zawiązane... Ja nie wiem, jak nogi księdza wytrzymują w tych chłopskich trzewikach! Ksiądz taki delikatny i widać, że musiał być pieszczony nie na żarty!... No, już biskup znał księdza widać, kiedy dał mu najuboższą parafię z całego departamentu.  — Ależ — rzekł ksiądz uśmiechając się znowu — to ja wybrałem Artody... Jaka Teuse niedobra jest dzisiaj. Czyż nie jesteśmy szczęśliwi tutaj? Niczego nam nie brakuje, żyjemy w rajskim spokoju.  Zapanowała nad sobą i zaśmiała się również, odpowiadając:  — Ksiądz proboszcz jest święty człowiek... Proszę no przyjść, zobaczyć jaki mój ług mocny. To lepiej niż żebyśmy się kłócili.  Musiał za nią iść, bo zagroziła, iż go nie puści, jeśli jej ługu nie pochwali. Wychodził z jadalni, gdy potknął się o jakiś gruz w kurytarzu.  — Co to jest? — zapytał.  — Nic — odpowiedziała Tease, patrząc groźnie. — To probostwo się wali. Ale ksiądz zadowolniony jest, księdzu niczego nie brakuje... O Boże, dziur tu dostatek. Proszę popatrzeć na ten sufit. Jaki popękany! Jeżeli nas w tych dniach nie pozabija, będzie się należała świeczka Aniołowi Stróżowi. Ale, kiedy księdzu z tem dobrze... To tak jak z kościołem. Już od dwóch lat trzebaby powstawiać szyby. W zimie u Pana Boga mróz. Zresztą, wtedyby nie wlatywały te wróble łajdaki. Skończy się na tem, że pozaklejam papierem sama, uprzedzam księdza.  — A cóż, to dobra myśl — mówił z cicha ksiądz — możnaby zakleić papierem... Co do murów to są one mocniejsze, niż się wydaje. W moim pokoju, podłoga ugięła się tylko przy oknie. Dom przetrwa nas wszystkich.  Przyszedłszy do podcienia przy kuchni, zachwycał się doskonałością ługu, chcąc zrobić przyjemność Teuse; musiał go nawet powąchać, włożyć do niego palce. Stara kobieta, uradowana, okazała się macierzyńską. Przestała krzyczeć i pobiegła po szczotkę, mówiąc:  — Nie wyjdzie chyba ksiądz proboszcz, z wczorajszem błotem na sutannie! Gdyby ją ksiądz był zostawił na poręczy, byłaby czysta... Jeszcze ta sutanna dobra. Tylko proszę ją podnosić przechodząc przez pole. Osty wszystko drą.  I obracała nim jak dzieckiem, gwałtownem czyszczeniem wstrząsając go od stóp do głów.  — No, no, już dosyć — rzekł wymykając się. — Niech Teuse uważa na Dezyderyę, dobrze? Powiem jej że wychodzę.  Lecz w tej chwili czysty głos zawołał:  — Sergiuszu, Sergiuszu!  Dezyderya biegła do niego, cała czerwona z radości, z gołą głową, z czarnemi włosami zwiniętemi w potężny splot na karku, z rękami okrytemi gnojem aż po łokcie. Czyściła swoje kurniki. Kiedy zobaczyła brata mającego się ku wyjściu, z brewiarzem pod pachą, zaśmiała się głośniej, całując go w usta, a zakładając ręce w tył, aby go nie dotknąć.  — Nie, nie — mówiła niewyraźnie — powalałabym cię... Ach jak ja się bawię! Zobaczysz zwierzęta jak wrócisz.  I uciekła. Ksiądz Mouret powiedział, że wróci koło jedenastej na śniadanie. Odchodził, a Teuse towarzysząca mu do progu, krzyczała za nim swe ostatnie polecenia.  — Niech ksiądz nie zapomni zobaczyć się z Bratem Archangiaszem... Proszę zajść także do Bryszetów; ona przychodziła wczoraj, zawsze o to małżeństwo... Księże proboszczu, proszęż słuchać! Spotkałam Rozalię. Ona wcale nie od tego, aby zaślubić dużego Fortunata. Proszę pomówić z ojcem Bambousse, może teraz księdza posłucha... A niech ksiądz nie wróci jak onegdaj, o dwunastej. O jedenastej, co? O jedenastej, dobrze?  Ale ksiądz już się nie odwracał. Weszła napowrót, mrucząc pod nosem:  — Myśli kto, że mnie słucha... Niema to dwudziestu sześciu lat, a nie słucha to nikogo. Pewnie, że co do świątobliwości toby mógł uczyć i sześdziesięcioletnich; ale nic nie żył, nic nie wie, łatwo mu być cnotliwym jak cherubin, temu pieszczoszkowi.

Rozdział IV

Ksiądz Mouret, nie czując już Teuse za sobą, zatrzymał się, szczęśliwy, iż jest nareszcie sam. Kościół zbudowany był na niewysokim pagórku z łagodnym spadkiem ku wsi; wydłużał się podobny do opuszczonej owczarni z szerokiemi oknami, z dachówkami czerwonemi. Ksiądz, odwrócił się, spoglądając na probostwo, szarą ruderę przyklejoną do boku nawy, i jakby się bał wpaść znowu w nieprzerwaną paplaninę brzęczącą mu w uszach od rana, wyszedł na prawo i poczuł się bezpiecznym dopiero przed głównemi drzwiami, gdzie go nie można było dostrzedz z probostwa. Na froncie kościoła, nagim, zniszczonym przez słońce i deszcze, wznosiła się ciasna klatka murowana, a w niej, ukazywał się czarny profil małego dzwonu; widać było koniec sznura wchodzącego w dachówki. Sześć połamanych schodów, z jednej strony na wpół w ziemi, prowadziło do wysokich, zaokrąglonych drzwi. Były one popękane, stoczone przez rdzę, kurz, pajęczyny, takie żałośne na swych oderwanych zawiasach, że zdawało się, iż wystarczy lada podmuchu, aby wiatr mógł tam wejść i hulać swobodnie. Ksiądz Mouret, mający słabość do tej ruiny, wszedł na ganek i oparł się plecami o drzwi kościoła. Ztąd obejmował okiem całą okolicę. Przysłoniwszy rękami oczy rozglądał się po widnokręgu.  W maju roślinność potężna rozdzierała ten grunt kamienisty. Olbrzymie lawendy, krzaki jałowca, gromady ostrych traw, wchodziły na ganek, zasadzały bukiety ciemnej zieloności wszędzie, nawet na dachówkach. Pierwsze parcie soków groziło wysadzeniem kościoła, w twardem zagajenia sękowatych roślin. O tej rannej porze, gdy praca wzrastania była w pełnym rozwoju, brzęczało w uszach od spiekoty, czuć było długi, milczący wysiłek, przejmujący skały jakiemś wezbraniem. Ale ksiądz nie czuł natężenia tego pracowitego połogu; zdawało mu się, iż schód się chwieje i oparł się o drugą połowę drzwi.  Okolica rozciągała się na dwie mile, zamknięta ścianą żółtych pagórków, pocentkowanych czarnemi plamami lasów świerkowych; kraina okropna wyschniętych stepów, ostrych skał rozdzierających ziemię. Kawałki uprawne roztaczały krwawe kałuże, pola czerwone, z szeregami nędznych drzew migdałowych, z szaremi głowami oliwek, ze smugami winnic, prążkujących pole swemi brunatnemi karpami. Rzekłby kto, że olbrzymi pożar przeszedł tędy, siejąc na wyniosłościach popioły lasów, paląc łąki, zostawiając swój blask i żar w zagłębieniach. Zaledwie gdzieniegdzie, z rzadka, bladozielony kwadrat zboża kładł ton łagodny. Widnokrąg pozostawał dziki, bez najmniejszego strumyka, umierający z pragnienia, ulatujący wielkiemi tumanami pyłu przy najlżejszych podmuchach. A na samym krańcu, przez rozpadlinę wśród pagórków, widać było daleką, wilgotną zieloność, kawał sąsiedniej doliny, użyźnianej przez Viornę, rzekę spływającą od wąwozów Seille.  Ksiądz spuścił olśnione oczy patrząc na wieś, której nieliczne domy rozkładały się bezładnie poniżej kościoła. Nędzne domy, zbudowane z kamyków i niezgrabnie ociosanych desek, rozrzucone wzdłuż wązkiej drogi, bez ulic wyraźnych. Było ich około dwudziestu, jedne zapadłe w błocie, czarne od nędzy, inne obszerniejsze, weselsze, z różowemi dachówkami. Kawałki ogrodu zdobyte na skale, roztaczały grzędy jarzyn, poprzecinane żywopłotami. O tej porze Artody były puste; ani jednej kobiety w oknach, ani jednego dziecka tarzającego się w prochu; tylko gromady kur chodziły tu i owdzie, przetrząsając słomę, przeszukując wszystko aż do progu domów, których drzwi stały otworem. Duży, czarny pies, siedzący przy wejściu do wsi, zdawał się jej pilnować.  Jakieś lenistwo odrętwiało powoli księdza Moureta. Podnoszące się słońce kąpało go w takiem cieple, iż oparł się zupełnie o drzwi kościoła; błogi spokój ogarnął go. Myślał o tych Artodach, wiosce wyrosłej wśród kamieni, niby jedna z sękowatych roślin doliny. Wszyscy mieszkańcy byli sobie krewnymi, wszyscy nosili to samo nazwisko, tak iż od kołyski otrzymywali przydomki, aby się rozróżnić między sobą. Ich przodek, jeden Artod, przybył tu i osiadł na tym nieużytku, jak parya; później rodzina jego rosła z dziką żywotnością traw ssących życie ze skał; rodzina jego stała się w końcu pokoleniem, gminą, w której pokrewieństwa gubiły się, setek lat sięgając. Żenili się między sobą, mieszając się bezwstydnie; nie znano ani jednego przykładu, by który Artod wziął żonę z innej wsi; tylko dziewczęta czasem wychodziły. Rodzili się, umierali, przywiązani do tego kawałka ziemi, mnożąc się na swoich śmieciach, zwolna, z prostotą drzew, odradzających się z własnego nasienia, nie mając jasnego wyobrażenia o szerokim świecie, po za temi żółtemi skałami, między któremi oni żyli. A jednak już pomiędzy nimi znajdowali się ubodzy i bogaci; kury ginęły i kurniki w nocy były zamykane na grube kłódki. Pewnego wieczora, za młynem, jeden Artod zabił drugiego Artoda. Był tu, w głębi smutnego koła pagórków, lud osobny, rasa wyrosła z ziemi, ludzkość z trzystu głów, rozpoczynająca na nowo czas.  Na niego seminaryum rzucało dotąd cień głęboki. Przez całe lata nie znał słońca. Nie znał go jeszcze i teraz, mając oczy zamknięte, utkwione w duszę, nie żywiąc nic, prócz pogardy dla natury potępionej. Przez długi czas, w godzinach skupienia, z czołem przy ziemi, pogrążony w rozmyślaniu, marzył o pustelni, o jakiejbądź norze w skale, gdzieby żadna istota, żadna roślina ani woda, nic z życia, nie przeszkadzało mu w kontemplacyi Boga. Był to poryw czystej miłości, wstręt do wrażeń fizycznych. Tam, umierając samemu sobie, odwrócony od światła, oczekiwałby chwili, kiedy przestanie istnieć, kiedy się rozpłynie w ostatecznej białości dusz. Niebo wyobrażał sobie całe białe, jakby zaśnieżone liliami, jakby jaśniejące wszystkjem, co jest niewinne, czyste, dziewicze. Ale spowiednik gromił go, gdy mu opowiadał swoją tęsknotę do samotności, swe pożądanie bożej prostoty. Wskazywał na walki Kościoła, na obowiązki kapłaństwa. Później, po swojem wyświęceniu, młody kapłan dostał się do Artodów na własną prośbę, w nadziei, że urzeczywistni swe marzenie o unicestwieniu w sobie człowieka. Wpośród tej nędzy, na tej ziemi jałowej, zatka sobie uszy na głosy świata, będzie żył w uśpieniu świętych. I od kilku miesięcy w istocie chodził ciągle uśmiechnięty; zaledwie zrzadka słabe odgłosy wsi mąciły jego spokój; zaledwie jakieś ostrzejsze dotknięcie, słońca czuł na karku, gdy błądził po różnych drogach, cały w niebie, nie widząc nieustannej twórczości, w pośród której się obracał.  Duży, czarny pies, pilnujący Artodów, właśnie się namyślił, aby przyjść do księdza Moureta. Usiadł sobie przy jego nogach. Lecz ksiądz tonął w słodyczy poranka. Wilią tego dnia rozpoczął Różaniec Maryi; wstępującą weń zwolna wielką radość, przypisywał wstawieniu się Dziewicy u swego boskiego Syna. Jakże marne wydawały mu się dobra ziemskie! Z jaką wdzięcznością czuł się ubogim! Przyjąwszy święcenia, utraciwszy matkę i ojca w jednym dniu, w następstwie dramatu, którego grozy nie znał jeszcze, zostawił starszemu bratu cały majątek.  Ze światem wiązała go już tylko jego siostra. Wziął ją do siebie, zdjęty jakiemś pobożnem uczuciem wobec jej niedołęztwa umysłowego. Kochane biedactwo takie było dziecinne, że widział w niej ową prostotę ubogich duchem, którym Ewangelia obiecuje królestwo niebieskie. Od pewnego czasu jednakże niepokoiła go; stawała się zbyt tęgą, zbyt zdrową. Zanadto pachniała życiem. Ale był to tylko lekki cień. Żył życiem wewnętrznem, które sobie stworzył, opuściwszy wszystko, aby mógł się oddać cały. Zamknął swe zmysły, starał się wyzwolić od potrzeb ciała, był już tylko duszą, zachwyconą w rozmyślaniu. W naturze widział jedynie sidła i brudy; szukał chluby w zadawaniu jej gwałtu, w pogardzaniu nią, w wyzwalaniu się z ludzkiego błota. Sprawiedliwy musi być szalonym podług świata. To też miał siebie za wygnańca na ziemi; cenił tylko dobra niebieskie, nie rozumiejąc, jak można kłaść na szalę wieczną szczęśliwość z kilku jakiemiś godzinami rozkoszy. Jego rozum oszukiwał go, jego pożądania kłamały. A jeżeli postępował w cnocie, to przedewszystkiem dzięki pokorze i posłuszeństwu. Chciał ostatnim być między wszystkimi, chciał wszystkim służyć, aby rosa boża spadła na jego serce, jak na piasek nieurodzajny; wyznawał nędzę swą i zawstydzenie, niegodność wybawienia z grzechu. Być pokornym, to znaczy wierzyć, kochać. Ślepy, głuchy, z ciałem umarłem, już nawet od siebie nie zależał. Był rzeczą Boga. I z tego poniżenia, w którem się pogrążał, unosił się w radosnem hozanna po nad szczęśliwych i potężnych, w blasku nieskończonego szczęścia.  W Artodach więc znalazł ksiądz Mouret zachwyty klasztorne, tak gorąco niegdyś upragnione, przy każdem czytaniu „Naśladowania“. Nie odbyła się w nim jeszcze żadna walka. Doskonałym był od pierwszego przyklęknięcia, bez walki, bez wstrząśnień, jakby porażony łaską, przy zapełnem pominięciu swego ciała. Ekstaza zbliżenia się do Boga, znana niektórym młodym kapłanom; epoka błogosławiona, kiedy wszystko milknie, a pożądania są tylko jedyną ogromną potrzebą czystości. Nie szukał oparcia u żadnej stworzonej istoty. Kiedy kto wierzy, że coś jest wszystkiem, nie może być zachwiany, a on wierzył, że Bóg jest wszystkiem, że jego pokora, jego posłuszeństwo, jego niepokalaność są wszystkiem. Przypominał sobie, że słyszał o pokusach, jako o męce okropnej, doświadczanej przez najświętszych. On uśmiechał się. Bóg nie opuszczał go nigdy. Chodził w swojej wierze, jakby w pancerzu, który go osłaniał od najlżejszych powiewów złego. Pamiętał, jak mając osiem lat, płakał po kątach z miłości; nie wiedział, kogo kochał; płakał, bo kochał kogoś, bardzo daleko. Zawsze pozostał czułym. Później chciał być księdzem, aby zaspokoić tę potrzebę nadludzkiego przywiązania, która była jedynem jego udręczeniem. Nie widział, gdzieby można kochać więcej. Tu zadawalał swoją istotę, swe usposobienia dziedziczne, sny swoje młodzieńcze, pierwsze swoje męzkie pragnienia. Jeśli pokusa musiała nadejść, czekał na nią z pogodą nieświadomego kleryka. Człowieka w nim zabito, czuł to i szczęśliwym był, widząc siebie osobnem stworzeniem wykastrowanem, wykolejonem, naznaczonem tonsurą, jako owieczka Pana.

Rozdział V

Tymczasem słońce rozgrzewało wielkie drzwi kościoła. Złociste muchy brzęczały wkoło dużego kwiatu, wyrastającego pomiędzy schodami ganku. Ksiądz Mouret, nieco odurzony, zabierał się do odejścia, gdy czarny pies rzucił się, szczekając gwałtownie, w stronę kraty małego cmentarza, znajdującego się na lewo od kościoła. Jednocześnie ostry głos zawołał:  — A, nicponiu! Do szkoły to nie przyszedłeś, a na cmentarzu cię pełno... Tylko nie zaprzeczaj! Już od kwadransa na ciebie patrzę.  Ksiądz podszedł ku nim. Poznał Wincentego, którego Braciszek szkół chrzęściańskich trzymał mocno za ucho. Dziecko było jakby zawieszone nad ciągnącą się wzdłuż cmentarza przepaścią, na której dnie płynął strumień Mascle, wiodący swe białe wody o parę mil ztamtąd do Viorny.  — Bracie Archangiaszu — rzekł łagodnie ksiądz, przywołując straszliwego człowieka do pobłażliwości.  Ale Brat nie puszczał ucha.  — A, to ksiądz, księże proboszczu — burknął. — Proszę sobie wyobrazić, że ten łotr wiecznie jest na cmentarzu. Nie wiem, coby on tu mógł zmalować... Powinienbym go puścić, aby sobie głowę rozbił tam na dnie. Dobrzeby mu tak było.  Dziecko nie odzywało się, trzymając się krzaków, z oczyma chytrze przymkniętemi.  — Ostrożnie, bracie Archangiaszu — rzekł ksiądz — może się pośliznąć.  I pomógł sam Wincentemu wyleźć.  — Słuchaj, mój mały, co ty tu robiłeś? Nie wolno na cmentarzach się bawić.  Chłopak otworzył oczy, odsunął się trwożliwie od brata, garnąc się do księdza Moureta.  — Ja zaraz powiem — mruczał, podnosząc ku temuż swoją przebiegłą głowę. — Jest pod tą skałą w cierniach gniazdo pokrzywek. Już od dziesięciu dni wiem o niem... A że małe się wykluły, więc dzisiaj po mszy, przyszedłem...  — Gniazdo pokrzywek? — rzekł brat Archangiasz. — Poczekajno, poczekaj!  Odszedł, wyszukał na jednym z grobów bryłkę ziemi i powróciwszy rzucił nią w ciernie. Ale nie trafił w gniazdo. Druga bryłka, zręczniej ciśnięta, potrąciła wątłą kolebkę, wyrzuciła małe do strumienia.  — Tym sposobem — mówił, uderzając dłonie o siebie, aby je otrzepać — przestaniesz może włóczyć się tu, jak poganin.. Umarli przyjdą do ciebie w nocy i pociągną za nogi, jeśli jeszcze kiedy będziesz po nich deptał.  Wincenty, który przed chwilą śmiał się, patrząc na gniazdo dające nurka, rozejrzał się dokoła wzruszając ramionami z miną niedowiarka.  — O, ja się nie boję — rzekł. — Umarli już się nie ruszają.  Istotnie, cmentarz ten nie miał w sobie nic strasznego. Był to nagi kawał gruntu, gdzie wązkie uliczki gubiły się wśród opanowujących wszystko traw. Jedyny pomnik stojący, był to zupełnie nowy pomnik księdza Caffina pośrodku. Zresztą nic, oprócz oberwanych od krzyżów ramion, zeschłych bukszpanów, starych płyt, popękanych, obrosłych mchem. Grzebano tu zaledwie parę razy do roku. Śmierć nie zdawała się mieszkać na tym gruncie nieokreślonym, gdzie Teuse przychodziła co wieczora, napełnić swój fartuch trawą dla królików Dezyderyi. Olbrzymi cyprys przy bramie, sam jeden wodził swój cień po opuszczonem polu. Ten cyprys, który widać było na trzy mile wkoło, znany był całej okolicy pod nazwą Samotnika.  — Pełno tu jaszczurek — dodał Wincenty, patrząc na popękane mury kościoła. — Toby dopiero była zabawa, gdyby...  Ale odskoczył raptownie, widząc, że brat wyciąga nogę. Pokazywał on proboszczowi zły stan furty. Zjadała ją rdza, zawiasy były na wpół oderwane, zamek złamany.  — Toby trzeba naprawić — rzekł.  Ksiądz Mouret uśmiechnął się w należeniu. Zwracając się zaś do Wincentego, bijącego się z psem, zapytał:  — Powiedz, mały, czy wiesz, gdzie ojciec Bambousse dzisiaj pracuje?  Dziecko rozejrzało się po widnokręgu.  — Pewnie jest na swojem polu Olivettes — odpowiedział z ręką wyciągniętą na lewo. — Zresztą Voriau zaprowadzi księdza proboszcza. On z pewnością wie, gdzie jego pan.  Klasnął w dłonie, krzycząc:  — Hej, Voriau, hej!  Duży pies czarny wahał się przez chwilę, ruszając ogonem, starając się czytać w oczach łobuza. Potem, szczekając radośnie, pobiegł na dół ku wsi. Ksiądz Mouret i brat Archangiasz poszli za nim, rozbawiając. O sto kroków dalej, Wincenty wrócił ukradkiem w stronę kościoła, uważając na nich, aby skryć się za pierwszym lepszym krzakiem, gdyby się odwrócili. Zwinny jak wąż, wśliznął się znów do cmentarza, tego raju, gdzie były gniazda, jaszczurki i kwiaty.  Tymczasem pies biegł naprzód na pełnej kurzu drodze, a brat Archangiasz mówił do księdza ze złością w głosie:  — Ależ proszę dać pokój, księże proboszczu! Przeklęte nasienie, te ropuchy! Kościby im chyba połamać, aby się stali miłymi Bogu. W bezbożności rosną, jak ich ojcowie. Jestem tu od piętnastu lat, a nie mogłem dotąd wyrobić jednego chrześcianina. Ledwie wyjdą z moich rąk, dobry wieczór? Im w głowie tylko ziemia, winnice, oliwki. Żeby jeden przyszedł do kościoła. Biją się bydlęta jakieś, z tą swoją ziemią pełną kamyków... Kija na nich trzeba, księże proboszczu, kija!  Odsapnąwszy, dodał z groźnym gestem:  — Widzi ksiądz, Artodowie, to jakby te ciernie, co tu podjadają skały. Wystarczyło jednej karpiny, aby całą okolicę zanieczyścić. Czepia się to, mnoży, żyje mimo wszystko. Trzeba będzie niebieskiego ognia, jak na Gomorę, aby to wymieść.  — Nie powinno się nigdy wątpić o grzesznikach — rzekł ksiądz Mouret, który szedł wolnym krokiem, w wewnętrznem skupieniu.  — Nie, ci należą już do dyabła — mówił gwałtowniej brat. — Ja sam byłem chłopcem takim, jak i oni. Do osiemnastu lat robiłem koło roli. A później w zakładzie zamiatałem, obierałem jarzyny, wykonywałem najgrubsze roboty. Nie ich ciężką pracę ja im wymawiam. Przeciwnie, Pan Bóg wybiera tych, co żyją w poniżeniu... Ale Artodowie, widzi ksiądz, żyją jak zwierzęta! Oni są jak psy, co mszy nie słuchają i nic sobie nie robią z przykazań boskich ani kościelnych. Oniby wszeteczyli ze swemi gruntami, tak je kochają!  Voriau, z ogonem podniesionym do góry, przystawał, a upewniwszy się, że dwaj ludzie ciągle idą za nim, biegł znowu dalej.  — Wistocie, opłakane są nadużycia — rzekł ksiądz Mouret. — Mój poprzednik, ksiądz Caffin...  — Marny człowiek — przerwał braciszek. — Dostał się nam z Normandyi, wskutek brzydkiej historyi. Tutaj myślał tylko, jakby żyć wygodnie, a wszystko puszczał samopas.  — Nie, ksiądz Caffin robił z pewnością co mógł; tylko trzeba wyznać, że jego usiłowania pozostały bez skutku. Moje również najczęściej są daremne.  Brat Archangiasz ruszył ramionami. Przez chwilę szedł w milczeniu, silnym ruchem bioder wstrząsając swe ciało duże, chude, jakby siekierą wyciosane. Słońce padało na jego czerwony kark, rzucając cień na twardą, chłopską twarz.  — Niech mnie ksiądz proboszcz posłucha — zaczął znowu, ja jestem zbyt maluczki, aby księdzu robić uwagi; ale mam prawie dwa razy tyle lat, znam te strony i to mię upoważnia do twierdzenia, że do niczego tu ksiądz nie dojdzie słodyczą... Słyszy ksiądz, katechizm wystarczy. Pan Bóg nie ma litości dla bezbożników. Ogniem ich karze. I tego trzymać się należy.  A gdy ksiądz Mouret z głową pochyloną, ust nie otwierał, ciągnął dalej:  — Religia ginie po wsiach, bo robi się z niej zbyt poczciwą niewiastę, Była szanowana, dopóki przemawiała bezwzględnie, jak pani... Nie wiem, czego was uczą w seminaryach. Proboszcze teraz płaczą jak dzieci ze swoimi parafianami. Pan Bóg wydaje się, jakby odmieniony... Przysiągłbym, że ksiądz proboszcz nawet katechizmu na pamięć już nie umie?  Ksiądz, dotknięty tą wolą, narzucającą się tak ostro, podniósł głowę i powiedział dość sucho:  — To dobrze, gorliwość ta jest chwalebna. Ale czy brat nie ma mi czego do powiedzenia. Brat przychodził, zdaje się, dziś rano na probostwo?  Brat Archangiasz odrzekł grubiańsko:  — Miałem do powiedzenia to, co powiedziałem. Artodowie żyją, jak świnie. Ot, wczoraj dowiedziałem się, że Rozalia, najstarsza córka ojca Bambousse, jest w ciąży. Żadna z nich do ślubu nie pójdzie, póki się tego nie doczeka. Od piętnastu lat nie znałem ani jednej, któraby nie chodziła pierwej w zboża, a dopiero potem do kościoła. I jeszcze się śmieją, że to taki zwyczaj miejscowy!  — Tak — mruczał ksiądz Mouret — wielkie to zgorszenie... Szukam właśnie ojca Bambousse, aby z nim pomówić o tej sprawie. Byłoby teraz pożądanem, aby małżeństwo nastąpiło jaknajprędzej... Ojcem dziecka jest podobno Fortunat, dorosły syn Bryszetów. Na nieszczęście Bryszeci są ubodzy.  — Ta Rozalia — wybuchał dalej braciszek — ma równo osiemnaście lat. Rozpuszcza to się już na szkolnej ławce. Nie ma czterech lat, jak jeszcze miałem ją w szkole. Już wtedy była zepsuta... Teraz mam jej siostrę, Katarzynę, jedenastoletni smarkacz, a zanosi się na bezwstydniejszą od siostry. Po wszystkich dziurach można ją spotkać z tym małym gałganem, Wincentym. Choć im się uszy do krwi naciąga, to wszystko daremnie, zawsze kobieta z nich wylezie. One potępienie roznoszą w swoich spódnicach. Dobre do wyrzucenia na gnojowisko, razem ze swojemi gorszącemi brudami! Dusić wszystkie dziewczyny zaraz po urodzeniu, to jedyny na nie sposób!  Z nienawiści i obrzydzenia do kobiet klął, jak parobek. Ksiądz Mouret, wysłuchawszy go ze spokojną twarzą, uśmiechnął się w końcu z jego gwałtowności. Zawołał psa Voriau, który zboczył na poblizkie pole.  — Ot, proszę patrzeć! — krzyknął brat Archangiasz, pokazując gromadkę dzieci, bawiącą się w głębi parowu. — Moi hultaje, co opuścili szkołę pod pozorem pomagania rodzicom na winnicach! Może ksiądz być pewny, że ta łajdaczka Katarzyna jest między niemi. Bawi się zjeżdżaniem na dół. Zobaczy ksiądz, że spódnice będą na głowie... A co, nie mówiłem!... Do widzenia wieczorem, księże proboszczu... Czekajcie, czekajcie, łotry!  I pobiegł, z brudnym rabatem lecącym mu na ramię, wyrywając osty po drodze dużą, zatłuszczoną sutanną. Ksiądz Mouret zobaczył go, wpadającego pomiędzy dzieci, które rozpierzchły się, jak gromadka spłoszonych wróbli. Udało mu się jednak pochwycić za uszy Katarzynę i drugiego smarkacza. Prowadził ich w stronę wsi, trzymając mocno swojemi grubemi, włochatemi palcami, miotając obelgi.  Ksiądz poszedł dalej. Brat Archangiasz nasuwał mu czasem dziwne skrupuły; wydawał mu się z całą swą gburowatością, prawdziwym sługą bożym, bez ziemskich przywiązań, zdany na wolę nieba, szorstki, ze sprośnością w ustach przeciwko grzechowi. I martwił się, że nie może się bardziej ogołocić ze swego ciała, że nie jest brzydki, zaplugawiony, że nie czuć go robactwem świętych. A jeśli na jakie słowa zbyt ostre, na jakie grubiaństwo zbyt gwałtowne brata, podnosił się w nim bunt, to wyrzucał sobie potem swą delikatność, swą dumę wrodzoną, jakby istotne grzechy. Czyż nie powinien umrzeć dla wszystkich słabości tego świata? Ot i teraz uśmiechnął się smutnie na myśl, że o mało się nie rozgniewał za popędliwą naukę brata. Była to, myślał sobie, duma, która mogła zgubić go, budząc w nim pogardę dla prostaczków. Jednakże pomimowoli czuł ulgę w samotności i że może już iść sobie czytając brewiarz, uwolniony od tego cierpkiego głosu, co zakłócał mu jego wymarzony świat doskonałej miłości.

Rozdział VI

Droga wiła się pomiędzy zwałami skał, pośród których chłopi zdobyli miejscami po pięć, sześć metrów ziemi kredowej zasadzonej staremi drzewami oliwnemi. Grube warstwy pyłu na drodze, wydawały pod stopami księdza lekkie skrzypienie śniegu. Chwilami muśnięty po twarzy gorętszym powiewem podnosił oczy od książki, oglądając się zkądby pochodziło to głaskanie; ale spojrzenie jego, zawsze jednakowo zamglone, błądziło, nie patrząc, po rozpalonym horyzoncie, po liniach pokręconych tej ziemi namiętności, wyschłej, omdlałej na słońcu, w gwałtownem oddaniu się kobiety ognistej a niepłodnej. Nasuwał sobie kapelusz na oczy aby uniknąć ciepłych tchnień; powracał do swego czytania, spokojnie; za nim jego sutanna podnosiła mały obłoczek, toczący się na powierzchni drogi.  — Dzień dobry księdzu proboszczowi — powiedział jakiś chłop, przechodząc.  Znów odgłosy rydlów, wzdłuż zagonów, przerywały jego skupienie. Obracał głowę i spostrzegał na winnicach, dużych starców sękatych, którzy mu się kłaniali. Artodowie w pełnym blasku słońca, wszeteczyli z ziemią, jak się wyraził brat Archangiasz. Były tam, pojawiające się z za krzaków czoła uznojone, piersi zdyszane wyprostowujące się zwolna, gorący wysiłek zapładniania, pośród którego on, przechodził spokojnym krokiem w swej nieświadomości. Z tej wielkiej pracy miłości przepełniającej wspaniały poranek, żadne poruszenie nie dochodziło aż do niego, nie zakłócało spokoju jego ciała.  — Hej, Voriau, czyż to się zjada ludzi! — krzyknął wesoło silny głos, uciszając psa, który szczekał zajadle.  Ksiądz Mouret podniósł głowę.  — Ty wy Fortunacie — rzekł — podchodząc do brzegu pola, na którem pracował młody chłop. Właśnie chciałem z wami pomówić.  Fortunat był w tym wieku co ksiądz. Chłopak duży, ze śmiałą miną i twardą już skórą. Oczyszczał kawałek kamienistego stępa.  — A wedle, proszę księdza? — zapytał.  — Wedle tego co zaszło między wami a Rozalią — odpowiedział ksiądz.  Fortunat począł się śmiać. Zapewne, wydało mu się zabawnem, że proboszcz zajmuje się podobną rzeczą.  — A cóż — mruknął — przecież sama pozwoliła, ja jej nie przymuszałem... Tem gorzej, jeżeli ojciec Bambousse nie zechce mi jej dać! Widział ksiądz proboszcz sam przed chwilą, że jego pies chciał mnie ugryźć. Szczuje na mnie.  Ksiądz Mouret chciał mówić dalej, ale stary Artod zwany Bryszetem, którego zrazu nie dostrzegł, powstał z cienia jakiegoś krzaka, za którym jadł ze swą żoną. Był mały, zwiędły ze starości, uniżony.  — Pewnie nakłamali przed księdzem proboszczem — zawołał. — Dziecko gotowe zaraz poślubić Rozalię... Ci młodzi przystali do siebie, niczyjej winy w tem niema. Przecież i inni robili to samo i nie działo im się gorzej dla tego... Ta sprawa od nas nie zależy. Trzeba pomówić z Bamboussem. To on pomiata ludźmi z powodu swoich pieniędzy.  — Tak, my jesteśmy za biedni — poczęła lamentować matka Bryszet, duża, płaksiwa kobieta, podnosząc się również. — Mamy tylko ten kawałeczek pola, i to, dyabeł tu gradem kamyków nasyła. Nie jemy z niego chleba... Żeby nie ksiądz proboszcz, wyżyćby nie można.  Matka Bryszet była jedyną dewotką we wsi. Po przyjęciu komunii, włóczyła się koło probostwa, wiedząc dobrze, że Teuse zostawiała dla niej zawsze parę chlebów z ostatniego pieczywa. Czasem nawet wynosiła królika albo kurę, dary Dezyderyi.  — Jest to zgorszenie — mówił znowu ksiądz. — Trzeba, aby to małżeństwo odbyło się jaknajprędzej.  — Ależ natychmiast, skoro tylko tamci zechcą, rzekła stara kobieta, bardzo zaniepokojona o prezenty, które dostawała. Nieprawdaż, Bryszecie? Nie my okażemy się tak złymi chrześcianami, aby się księdzu proboszczowi sprzeciwiać.  Fortunat śmiał się drwiąco.  — Ja jestem gotów, oświadczył i Rozalia również... Widziałem się z nią wczoraj za młynem. Wcaleśmy nie pogniewani ze sobą, przeciwnie. Czas nam schodził na śmiechu...  Ksiądz Mouret przerwał mu:  — Dobrze już. Pomówię z Bamboussem. On zdaje się jest tu, na polu Olivettes.  Matka Bryszet spytała odchodzącego księdza o Wincentego, który od samego rana poszedł, aby do mszy służyć. Ten łobuz potrzebował bardzo nauk księdza proboszcza. Odprowadzała go przez jakie sto kroków, wyrzekając na swą nędzę, na brak ziemniaków, na mrozy, od których ucierpiały oliwki, na upały grożące wypaleniem mizernych zbiorów. Żegnając go, oznajmiła, że jej syn Fortunat odmawia pacierz rano i wieczorem.  Voriau wyprzedził teraz księdza Moureta. Nagle na zakręcie drogi wbiegł na pola. Ksiądz wszedł na ścieżkę pnącą się na wzgórze. Znajdował się na polu Olivette, ziemi najurodzajniejszej w całej okolicy, na której wójt gminy, Artod zwany Bambousse, posiadał kilka pól zboża, oliwki i winnice. Tymczasem pies przypadł do spódnicy dużej, ciemnowłosej dziewczyny, która zaśmiała się na widok księdza.  — Czy ojciec tu jest, Rozalio? — zapytał ją tenże.  — Tu zaraz — odrzekła, wskazując ręką, nie przestając się uśmiechać.  I porzucając pole, które pełła, szła przed nim. Jej ciąża, niezbyt posunięta, zaznaczała się tylko lekkiem zaokrągleniem bioder. Miała kołyszący się, potężny chód silnej robotnicy, z gołą głową na słońcu, z karkiem opalonym, z czarnemi włosami, sztywnemi jak szczecina. Ręce jej zazielenione, pachły zielskiem, które wyrywała.  — Ojcze — zawołała — ksiądz proboszcz was prosi.  I nie odeszła, bezczelna, śmiejąc się ciągle skrytym śmiechem bezwstydnego bydlęcia. Bambousse, tłusty, spocony, z okrągłą twarzą, porzucił swoją robotę, podchodząc wesoło na spotkanie księdza.  — Przysiągłbym, że idzie o naprawę kościoła — rzekł — otrzepując sobie ręce z ziemi. Ależ to niemożliwe księże proboszczu. Gmina grosza niema... Jeżeli Pan Bóg dostarczy cegły i wapna, my dostarczymy murarzów.  Ten koncept chłopa niedowiarka, tak mu się podobał, iż wybuchnął ogromnym śmiechem. Bił siebie po udach, kaszlał, ledwie się nie udusił.  — Nie przyszedłem o kościół — odpowiedział ksiądz Mouret. — Chciałem i wami pomówić o waszej córce, Rozalii...  — Rozalii? A ona co księdza zrobiła? — zapytał Bambousse, mrużąc oczy.  Chłopka przypatrywała się młodemu księdzu zuchwale, przechodząc od jego rąk białych do dziewczęcej szyi, starała się z uciechą wywołać jego rumieniec. Ale on, bez obsłonek, z twarzą spokojną, jakby mówił o rzeczy, którejby nie czuł:  — Wiecie o czem mówię, ojcze Bambousse. Ona jest w ciąży. Trzeba ją wydać za mąż.  — A, o to chodzi — mruknął stary drwiąco. — Dzięki za pośrednictwo. Bo to Bryszeci księdza proboszcza przysłali, nieprawdaż? Bryszetowa bywa na mszy, a ksiądz proboszcz chce jej pomódz w postanowieniu syna, to naturalne... Ale ja w to nie wchodzę. Nie chcę tego interesu i basta.  Ksiądz, zdziwiony, tłomaczył mu, że należy położyć tamę zgorszeniu, że powinien przebaczyć Fortunatowi, kiedy tenże gotów jest wynagrodzić swoją winę, wreszcie, że dla honoru jego córki, niezwłoczny ślub jest konieczny.  — Ta, ta, ta — zaczął Bambousse, kiwając głową. — Co tu słów! Ja mam moją córkę dla siebie, słyszy ksiądz proboszcz? To wszystko do mnie nie należy... Ten Fortunat to nędzarz. Ani grosza przy duszy. Toby wygodnie było, gdyby tak wystarczyło zadać się z dziewczyną, aby się z nią ożenić. Proszę, między młodzieżą, tożbyśmy widzieli wesela od rana do wieczora... Nie potrzebuję się troszczyć o Rozalię, chwała Bogu! Wiadomo co jej się zdarzyło; jeszcze przez to nie stała się kulawą ani garbatą, i wybierze sobie na męża kogo zechce w okolicy.  — A jej dziecko? — przerwał ksiądz.  — Jeszcze go niema, prawda? Może go wcale nie będzie... Jeżeli urodzi małe, to zobaczymy...  Rozalia, widząc jaki obrót biorą usiłowania proboszcza, uważała za swój obowiązek wpakować sobie kułaki w oczy z lamentem. Po chwili nawet upadła na ziemię, odkrywając niebieskie pończochy sięgające wyżej kolan.  — Będziesz ty milczała, suko! — krzyknął ojciec rozwścieczony.  I potraktował ją haniebnie ostatniemi słowami, z których śmiała się ukradkiem, zasłaniając się pięściami.  — Jak cię znajdę z twoim samcem, zwiążę was razem i tak poprowadzę między ludzi... Będziesz ty cicho? Poczekaj, gałganie!  Podniósł bryłę ziemi i z odległości czterech kroków, rzucił w nią gwałtownie. Bryła rozbiła się na jej włosach, rozsypując się po szyi, okrywając ją prochem. Ogłuszona, zerwała się, uciekła, ochraniając głowę rękami. Ale Bambousse zdołał jej dosięgnąć jeszcze dwoma bryłami: jedna z nich potrąciła lekko o lewe ramię; druga uderzyła ją prosto w plecy tak silnie, iż upadła na kolana.  — Bambousse! — zawołał ksiądz, wyrywając mu garść kamyków, które właśnie wziął był do ręki.  — Niechże ksiądz proboszcz da pokój! — rzekł chłop. Tamto była mięka ziemia. Trzeba było temi kamykami rzucić... Widać, że ksiądz proboszcz nie zna dziewcząt. Twarde one. Ot ta, choćbym ją pławił w naszej studni, chociażbym jej kości połamał grubym kijem, onaby jednak zawsze lazła do swoich brudów! Ale śledzę ja ją i niechno złapię!.. Zresztą, wszystkie one takie.  Pocieszał się. Napił się wina z dużej, płaskiej, oplatanej butelki, grzejącej się na słońcu. I śmiejąc się znów prostacko:  — Gdybym miał szklankę, chętniebym księdza proboszcza poczęstował.  — Więc — zapytał znowu ksiądz — to małżeństwo?...  — Nic z tego nie będzie, śmieliby się ze mnie... Rozalia to dziewka tęga Widzi ksiądz proboszcz, ona tyle warta co parobek. Jak odejdzie, będę musiał nająć chłopca. Pomówi się o tem po winobraniu. Zresztą nie chcę być oszachrowany.  Ksiądz zabawił jeszcze dobre półgodziny. Przekonywał Bambousse’a, mówił mu o Bogu, podawał mu wszelkie racye nasuwane przez położenie. Stary wziął się napowrót do roboty; ruszał ramionami, żartował, zacinając się mocniej w swoim uporze. W końcu krzyknął:  — Ostatecznie, gdyby ksiądz proboszcz żądał odemnie worka zboża, toby mi dał pieniędzy... Dla czegóż ksiądz proboszcz chce, żebym moją córkę oddał za darmo?  Ksiądz Mouret, zniechęcony, odszedł. Schodząc ścieżką, spostrzegł Rozalię pod drzewem oliwnem, przewracającą się z psem Voriau, który lizał jej twarz, pobudzając ją tem do śmiechu. Spódnice jej latały, coraz to się opierała rękami o ziemię i mówiła do psa:  — Łaskoczesz mnie, szelmo, no dosyć!  Jak zobaczyła księdza udała zawstydzenie, obciągnęła ubranie i znów pięściami zakryła oczy. On starał się ją pocieszyć, obiecując, że będzie jeszcze próbował wstawić się do ojca. Dodał, że tymczasem powinna być posłuszna, zaprzestać wszelkich stosunków z Fortunatem, nie powiększać swojego grzechu.  — O — mruknęła, uśmiechając się z bezczelną miną — teraz przecie nic nie szkodzi, kiedy się już stało.  Nie zrozumiał, odmalował jej piekło, gdzie goreją niegodne kobiety. I odszedł, spełniwszy swój obowiązek, powracając do tej pogody, dzięki której mógł przechodzić nieporuszony wpośród cielesnych sprośności.