Bezwstydna cnota - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Bezwstydna cnota ebook i audiobook

Nora Roberts

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Grace McCabe, znana autorka kryminałów, jest wstrząśnięta śmiercią siostry, zgwałconej i zamordowanej. I odkryciem, że Kathleen, rozwiedziona nauczycielka, prowadziła podwójne życie. Żeby zdobyć pieniądze na adwokata i odzyskać prawo do opieki nad synem, pracowała w sekstelefonie. Grace nie zamierza czekać bezczynnie na wynik śledztwa, wbrew ostrzeżeniom przystojnego detektywa z wydziału zabójstw. Postanawia zwabić mordercę w pułapkę, w której ona sama będzie przynętą.

Nora Roberts – znana i ceniona autorka bestsellerów "New York Timesa", której książki zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków i sprzedały się w nakładzie ponad czterystu milionów egzemplarzy. W Polsce ukazały się m.in. Czarne Wzgórza, W samo południe, Poszukiwania, Trzy boginie, Błękitny dym, Lasy w płomieniach, Świadek, Ukryte skarby, Gorący lód, Życie na sprzedaż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 45 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,4 (123 oceny)
73
26
21
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hexerossa

Nie oderwiesz się od lektury

Nora w najlepszym wydaniu. Idealna na jesienny wieczór 🌹
00
akoczela

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo porządny romans sensacyjny
00
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, super polecam wszystkim
00

Popularność




Prolog

– A więc na co ma pan dziś ochotę? – spy­tała kobieta, która nazy­wała sie­bie Désirée.

Miała głos aksa­mitny jak płatki róży. Deli­katny i słodki. Była świetna, naprawdę świetna w tym, co robiła, i klienci pro­sili o roz­mowę z nią raz po raz. Wła­śnie w tej chwili roz­ma­wiała z jed­nym ze swo­ich sta­łych klien­tów. Dosko­nale znała jego upodo­ba­nia.

– Z praw­dziwą roz­ko­szą – szep­nęła. – Niech pan tylko zamknie oczy. Zamknie oczy i odpręży się. Chcę, żeby pan zapo­mniał o swoim biu­rze, swo­jej żonie i wspól­niku. Będziemy tylko my dwoje. Pan i ja.

Kiedy do niej mówił, odpo­wia­dała cichym śmie­chem.

– Ależ tak, prze­cież pan wie, że tak. Czy nie robię tego zawsze? Pro­szę tylko zamknąć oczy i posłu­chać… Pokój jest cichy i oświe­tlony świe­cami. Tuzi­nami bia­łych, pach­ną­cych świec. Czy czuje pan ich zapach? – Znowu usły­szał jej dźwięczny, zachę­ca­jący śmiech. – Tak, bia­łych. Łóżko też jest białe, wiel­kie, okrą­głe i białe. Leży pan na nim nagi i gotowy. Czy jest pan gotowy, panie Drake?

Prze­wró­ciła oczami. Krę­po­wało ją, że facet życzył sobie, by zwra­cać się do niego per pan. Musiała się jed­nak do tego dosto­so­wać.

– Wła­śnie wyszłam spod prysz­nica. Włosy mi ocie­kają, a na całym ciele mam kro­pelki wody. Jedna z nich przy­lgnęła mi do sutka. Klę­kam na łóżku, a ona spływa pro­sto na pana. Czuje pan? Tak, o tak, jest chłodna, pan jest taki gorący.

Z tru­dem powstrzy­mała ziew­nię­cie. Pan Drake dyszał już jak paro­wóz. Dzięki Bogu, że tak łatwo było go zado­wo­lić.

– Och, pra­gnę cię. Chcę być bli­sko cie­bie. Chcę cię doty­kać, poczuć twój smak. Tak, o tak. To mnie dopro­wa­dza do sza­leń­stwa. Och, panie Drake, jest pan naj­lep­szy. Naj­lep­szy ze wszyst­kich.

Przez kilka następ­nych minut słu­chała jego zachwy­tów. Słu­cha­nie było naj­waż­niej­szą czę­ścią jej pracy. Był już na kra­wę­dzi, a ona zer­kała z wdzięcz­no­ścią na zega­rek. Jego czas pra­wie się koń­czył, a poza tym był to jej ostatni klient tego wie­czoru. Zni­ża­jąc głos do szeptu, pomo­gła mu osią­gnąć szczyt.

– Tak, panie Drake, to było cudowne. Pan jest cudowny. Nie, nie pra­cuję jutro. Pią­tek? Tak, będę cze­kać z nie­cier­pli­wo­ścią. Dobra­noc, panie Drake.

Usły­szała sygnał i odwie­siła słu­chawkę. Désirée zmie­niała się w Kath­leen. Dzie­siąta pięć­dzie­siąt pięć, pomy­ślała i wes­tchnęła. Musiała jesz­cze spraw­dzić prace i przy­go­to­wać na następny dzień kart­kówkę dla swo­ich uczniów. Pod­nio­sła się i zer­k­nęła na tele­fon. Zaro­biła dziś wie­czo­rem dwie­ście dola­rów, dzięki AT&T i Fan­tasy Inc. Ze śmie­chem unio­sła filiżankę kawy. To było lep­sze niż sprze­da­wa­nie gazet.

Kilka kilo­me­trów od niej ktoś inny kur­czowo trzy­mał słu­chawkę. Jego ręka była wil­gotna. Pokój pach­niał sek­sem, ale męż­czy­zna był sam. W jego wyobraźni Désirée była tuż obok. Désirée ze swoim bia­łym, mokrym cia­łem i spo­koj­nym, koją­cym gło­sem.

Désirée.

Z mocno biją­cym ser­cem wycią­gnął się na łóżku.

Désirée.

Musiał się z nią spo­tkać. I to szybko.

Rozdział 1

Samo­lot zaczął pod­cho­dzić do lądo­wa­nia, gdy prze­la­ty­wali nad pomni­kiem Lin­colna. Grace trzy­mała na kola­nach otwartą teczkę. Zostało jesz­cze z tuzin rze­czy, które nale­żało dopa­ko­wać, ale ona wyglą­dała przez okno, nie mogąc się nacie­szyć wido­kiem pędzą­cej w jej kie­runku ziemi. Zawsze twier­dziła, że nie ma nic, co można by porów­nać z lata­niem.

Samo­lot miał spóź­nie­nie. Wie­działa o tym, ponie­waż czło­wiek sie­dzący po dru­giej stro­nie na miej­scu 3B nie prze­sta­wał narze­kać. Już miała ochotę wycią­gnąć rękę, żeby go pogła­skać i zapew­nić, że w tej sytu­acji dzie­sięć minut naprawdę nie ma więk­szego zna­cze­nia. Jed­nak męż­czy­zna nie wyglą­dał na kogoś, kto byłby w sta­nie doce­nić taki gest.

Kath­leen też by narze­kała, pomy­ślała Grace. Ale nie na głos, nic z tych rze­czy, dumała z uśmie­chem, sado­wiąc się wygod­nie przed lądo­wa­niem. Kath­leen byłaby rów­nie ziry­to­wana jak facet na 3B, ale nie byłaby tak nie­grzeczna, by gło­śno wyra­żać swóje nie­za­do­wo­le­nie.

Grace dobrze znała swóją sio­strę. Wie­działa, że Kath­leen z pew­no­ścią wyszła z domu ponad godzinę wcze­śniej, bio­rąc poprawkę na ewen­tu­alne nie­spo­dzianki waszyng­toń­skiego ruchu dro­go­wego. Gdy roz­ma­wiały przez tele­fon, Grace wyczuła w gło­sie sio­stry nutę nie­za­do­wo­le­nia, że samo­lot miał przy­le­cieć o osiem­na­stej pięt­na­ście, czyli w godzi­nie naj­więk­szego szczytu. Mając dwa­dzie­ścia minut wol­nego czasu, Kath­leen z pew­no­ścią zosta­wiła samo­chód na płat­nym par­kingu, poza­my­kała wszyst­kie okna i drzwi i poszła do wej­ścia, nie zwra­ca­jąc nawet uwagi na sklepy. Kath­leen ni­gdy by się nie zgu­biła ani nie pomy­liła nume­rów.

Kath­leen zawsze była przed cza­sem. Grace zawsze się spóź­niała. Nie było w tym nic nowego.

Mimo to Grace miała nadzieję, głę­boką nadzieję, że może teraz uda się im zna­leźć jakąś płasz­czy­znę poro­zu­mie­nia. Były wpraw­dzie sio­strami, ale rzadko kiedy się rozu­miały.

Samo­lot dotknął ziemi i Grace zaczęła wrzu­cać do swo­jej teczki wszystko, co miała pod ręką. Szminka obok zapa­łek, dłu­go­pisy i pęseta. To była jesz­cze jedna rzecz, któ­rej kobieta tak zor­ga­ni­zo­wana jak Kath­leen ni­gdy nie mogła zro­zu­mieć. U niej wszystko miało swóje miej­sce. W zasa­dzie Grace przy­zna­wała sio­strze rację, ale i tak zawar­tość jej teczki za każ­dym razem się róż­niła.

Grace nie­raz zasta­na­wiała się, jak to moż­liwe, że były sio­strami. Grace była nie­dbała, roz­trze­pana, ale odno­siła suk­cesy. Kath­leen – zor­ga­ni­zo­wana, prak­tyczna, stale bory­kała się z jaki­miś trud­no­ściami. A jed­nak miały tych samych rodzi­ców, wycho­wały się w tym samym muro­wa­nym domku na przed­mie­ściach Waszyng­tonu, cho­dziły do tych samych szkół.

Sio­strom ze szkoły Świę­tego Michała ni­gdy nie udało się nauczyć Grace, jak należy pro­wa­dzić notatki, ale już w szó­stej kla­sie nie mogły się nadzi­wić jej zdol­no­ściom wymy­śla­nia róż­nych opo­wie­ści.

Kiedy samo­lot zatrzy­mał się przy wyj­ściu dla pasa­że­rów, Grace cze­kała spo­koj­nie, pod­czas gdy ci, któ­rzy chcieli wysiąść pierwsi, cał­ko­wi­cie zablo­ko­wali przej­ście. Wie­działa, że Kath­leen będzie cho­dzić tam i z powro­tem pewna, że jej roz­trze­pana sio­strzyczka znowu spóź­niła się na samo­lot, ale chciała jesz­cze chwilę poroz­my­ślać. Chciała przy­po­mnieć sobie spę­dzone z nią dobre chwile, nie myśleć o kłót­niach.

Tak jak Grace prze­wi­dy­wała, Kath­leen cze­kała przy wyj­ściu. Patrząc z boku na prze­cho­dzą­cych pasa­że­rów, Kath­leen poczuła przy­pływ znie­cier­pli­wie­nia. Grace zawsze podró­żo­wała pierw­szą klasą, ale nie było jej wśród pierw­szej grupy pasa­że­rów, któ­rzy opu­ścili samo­lot. Nie było jej nawet w pierw­szej pięć­dzie­siątce. Pew­nie roz­ma­wia jesz­cze z załogą, pomy­ślała Kath­leen, pró­bu­jąc zigno­ro­wać lek­kie ukłu­cie zawi­ści.

Grace ni­gdy nie miała pro­ble­mów z zawie­ra­niem zna­jo­mo­ści. Ludzie do niej po pro­stu lgnęli. Już dwa lata po dyplo­mie Grace, która w szkole prze­śli­zgi­wała się z klasy do klasy dzięki swemu uro­kowi, robiła karierę i sta­wała się sławna. A Kath­leen, wzo­rowa stu­dentka, znowu po tylu latach prze­by­wała w tej samej szkole, którą obie koń­czyły, z tą róż­nicą, że teraz sie­działa po dru­giej stro­nie kate­dry, ale poza tym nie­wiele się zmie­niło.

Nie usta­wały mono­tonne zapo­wie­dzi o przy­la­tu­ją­cych i odla­tu­ją­cych samo­lo­tach. Poda­wano zmiany sta­no­wisk i czas opóź­nie­nia, a Grace na­dal nie było. Kath­leen już miała spraw­dzić przy­lot Grace w infor­ma­cji, gdy wła­śnie w tej chwili zoba­czyła swóją sio­strę przy wyj­ściu dla pasa­że­rów. Zazdrość i iry­ta­cja znik­nęły. Było nie­moż­li­wo­ścią zło­ścić się na Grace, kiedy już miało się ją przed oczami.

Dla­czego ona zawsze wyglą­dała, jakby przed chwilą zeszła z karu­zeli? Jej włosy, w tym samym ciem­nym, pra­wie czar­nym kolo­rze co włosy Kath­leen, były przy­cięte na wyso­ko­ści szyi i bez prze­rwy roz­wie­wały się wokół jej twa­rzy. Była szczu­pła i wiotka, podob­nie jak Kath­leen. Kath­leen jed­nak zawsze czuła się silna, Grace nato­miast gotowa była ugiąć się jak trzcina pod naj­lżej­szym podmu­chem wia­tru. Teraz była roz­czo­chrana, ubrana w się­ga­jący do bio­der swe­ter i leg­ginsy, na nosie miała oku­lary prze­ciw­sło­neczne, a w rękach nio­sła pełno tore­bek i teczek. Na nogi wło­żyła żół­to­ka­nar­kowe, pod kolor swe­terka, spor­towe buty za kostkę. Kath­leen była ubrana w tę samą spód­nicę i żakiet, któ­rych nie zmie­niła po zaję­ciach z histo­rii.

– Kath! – Grace zauwa­żyła sio­strę i rzu­ciła wszyst­kie pakunki na zie­mię, nie zwra­ca­jąc uwagi, że blo­kuje przej­ście wszyst­kim idą­cym za nią. Z entu­zja­zmem padła sio­strze w obję­cia, wszystko robiła entu­zja­stycz­nie.

– Tak się cie­szę, że cię widzę! Wyglą­dasz wspa­niale. O, nowe per­fumy. – Mocno wcią­gnęła powie­trze. – Bar­dzo ładne.

– Prze­cho­dzi pani czy nie?

Nie wypusz­cza­jąc Kath­leen z objęć, Grace uśmiech­nęła się do zanie­po­ko­jo­nego biz­nes­mena sto­ją­cego za nią.

– Niech pan zrobi duży krok i przej­dzie nad moim baga­żem.

Męż­czy­zna prze­szedł, mru­cząc z nie­za­do­wo­le­niem.

– Miłego lotu. – Zapo­mniała o nim rów­nie szybko, jak o innych wszyst­kich prze­szko­dach. – No i jak wyglą­dam? – dopy­ty­wała się. – Podoba ci się moja fry­zura? Mam nadzieję, że tak, wyda­łam for­tunę na zdję­cia rekla­mowe.

– Ucze­sa­łaś się przed­tem?

– Raczej tak. – Grace pod­nio­sła rękę do wło­sów.

– Pasuje ci – zde­cy­do­wała Kath­leen. – Chodź już, zaraz będzie tu nie­zły har­mi­der, jeśli nie zabie­rzemy tego z przej­ścia. Co to jest? – Pod­nio­sła jedną teczkę.

– Maxwell. – Grace zaczęła zbie­rać torby. – Prze­no­śny kom­pu­ter. Świet­nie nam się razem pra­cuje.

– Myśla­łam, że przy­je­cha­łaś na waka­cje.

Kath­leen sta­rała się nie być zło­śliwa. Kom­pu­ter był kolej­nym nama­cal­nym dowo­dem suk­cesu Grace. I jej wła­snej porażki.

– Tak jest. Ale prze­cież będę musiała coś ze sobą robić w cza­sie, gdy ty będziesz w szkole. Gdyby samo­lot spóź­nił się jesz­cze dzie­sięć minut, skoń­czy­ła­bym roz­dział. – Zer­k­nęła na zega­rek stwier­dza­jąc, że znowu sta­nął, ale natych­miast o tym zapo­mniała. – Naprawdę, Kath, to jest naj­wspa­nial­sze mor­der­stwo…

– Masz bagaże? – prze­rwała Kath­leen, wie­dząc, że Grace zaan­ga­żuje się w opo­wia­da­nie bez żad­nego zachę­ca­nia.

– Mój kufer powinni dostar­czyć do two­jego domu naj­póź­niej do jutra.

Kufer był kolejną rze­czą, którą Kath­leen uwa­żała za nad­mierną eks­tra­wa­gan­cję.

– Grace, kiedy zaczniesz uży­wać wali­zek jak nor­malni ludzie?

Mijały wła­śnie miej­sce odbioru bagażu, gdzie tło­czyli się roz­go­rącz­ko­wani pasa­że­ro­wie gotowi się stra­to­wać nawza­jem na widok zna­jo­mej walizki.

Wtedy, gdy pie­kło pokryje się lodem, pomy­ślała Grace w odpo­wie­dzi, ale uśmiech­nęła się tylko.

– Wyglą­dasz naprawdę świet­nie. A jak się czu­jesz?

– Nie­źle. – I ponie­waż była to jej sio­stra, Kath­leen się roz­luź­niła. – Naprawdę lepiej.

– Lepiej ci się powo­dzi bez tego sukin­syna – powie­działa Grace, gdy prze­cho­dziły przez auto­ma­tyczne drzwi. – Przy­kro mi to mówić, ponie­waż wiem, że go kocha­łaś, ale to prawda.

Wiał silny pół­nocny wiatr, więc łatwo można było zapo­mnieć, że jest wio­sna. Nad nimi nie usta­wał ryk przy­la­tu­ją­cych i odla­tu­ją­cych samo­lo­tów. Grace zeszła z kra­węż­nika, nie oglą­da­jąc się na lewo ani prawo, i ruszyła w stronę par­kingu.

– Jedyna radość, jaką wniósł do two­jego życia, to Kevin. A wła­śnie, gdzie jest mój sio­strze­niec? Mia­łam nadzieję, że przy­wie­ziesz go ze sobą.

Gdzieś w środku poja­wił się bole­sny cierń, ale tylko na chwilę. Serce Kath­leen zawsze było w zgo­dzie z rozu­mem.

– Kevin jest z ojcem. Uzna­li­śmy, że naj­le­piej będzie, jeśli w ciągu roku szkol­nego zosta­nie z Jona­tha­nem.

– Co takiego? – Grace zatrzy­mała się na środku ulicy. Roz­legł się klak­son, ale ona nie zwró­ciła na niego uwagi. – Kath­leen, chyba nie mówisz tego poważ­nie. Kevin ma dopiero sześć lat. Jemu potrzebna jest matka. Z Jona­tha­nem ogląda na pewno pro­gramy publi­cy­styczne zamiast Ulicy Sezam­ko­wej.

– Decy­zja została pod­jęta. Uzna­li­śmy, że tak będzie naj­le­piej dla wszyst­kich.

Grace znała to wyra­że­nie. Ozna­czało ono, że Kath­leen zamknęła się w sobie i nie powie już na ten temat ani słowa, dopóki się cał­ko­wi­cie nie uspo­koi.

– W porządku.

Po dru­giej stro­nie ulicy Grace zrów­nała się z sio­strą i auto­ma­tycz­nie dosto­so­wała do jej kroku. Kath­leen zawsze się śpie­szyła. Grace lubiła cho­dzić spa­cer­kiem.

– Wiesz, że zawsze możesz ze mną poroz­ma­wiać.

– Wiem. – Kath­leen zatrzy­mała się przy uży­wa­nej toy­ocie. Rok temu jeź­dziła mer­ce­de­sem. Ale samo­chód był naj­mniej ważną rze­czą, jaką stra­ciła. – Nie chcia­łam być dla cie­bie nie­miła, Grace. Po pro­stu muszę to odło­żyć na jakiś czas. Już pra­wie dopro­wa­dzi­łam swóje życie do porządku.

Grace bez słowa poło­żyła swóje pakunki na tyl­nym sie­dze­niu. Zda­wała sobie sprawę, że ten uży­wany samo­chód w żaden spo­sób nie odpo­wiada stan­dar­dom, do któ­rych Kath­leen przy­wy­kła przez lata mał­żeń­stwa, lecz znacz­nie bar­dziej niż zmiana sytu­acji finansowej mar­twiło ją roz­draż­nie­nie w gło­sie sio­stry. Pra­gnęła ją jakoś pod­nieść na duchu, ale wie­działa, że dla Kath­leen współ­czu­cie będzie nie­mal rów­no­rzędne z lito­ścią.

– Roz­ma­wia­łaś z rodzi­cami?

– W zeszłym tygo­dniu. Mają się dobrze. – Kath­leen wsia­dła do samo­chodu i zapięła pasy. – Można by pomy­śleć, że Pho­enix jest praw­dzi­wym rajem.

– Jeśli tylko są tam szczę­śliwi.

Grace wypro­sto­wała się w fotelu i po raz pierw­szy od chwili przy­jazdu rozej­rzała się dookoła. Natio­nal Air­port. Stąd leciała w swóją pierw­szą podróż samo­lo­tem. Osiem, nie, dobry Boże, pra­wie dzie­sięć lat temu. Była wtedy prze­ra­żona aż po koniuszki pal­ców. To było takie świeże, nie­winne uczu­cie. Pra­wie zapra­gnęła, by doświad­czyć tego jesz­cze raz.

Jestem coraz bar­dziej znisz­czona życiem, pomy­ślała Grace. Zbyt dużo lotów. Zbyt wiele miast. Zbyt wielu ludzi. Teraz wró­ciła, była tylko kilka kilo­me­trów od domu, w któ­rym wyro­sła, i sie­działa obok swo­jej sio­stry. A jed­nak nie miała uczu­cia, jakby wra­cała do domu.

– Dla­czego wró­ci­łaś do Waszyng­tonu, Kath?

– Chcia­łam wydo­stać się z Kali­for­nii. A to było zna­jome miej­sce.

– A nie chcia­łaś zostać bli­żej syna? Mogłaś wyje­chać? – Nie czas było o tym roz­ma­wiać, Grace z tru­dem powstrzy­my­wała się od zada­wa­nia pytań. – Praca w szkole Matki Boskiej Dobrej Nadziei. Też zna­jome miej­sce, ale to musi być dziwne.

– Lubię tę pracę. Myślę, że atmos­fera dys­cy­pliny na zaję­ciach dobrze mi robi.

Wyje­chała z par­kingu z wyuczoną pre­cy­zją. W prze­gródce osłony prze­ciw­sło­necz­nej tkwiło kilka odcin­ków na postoje krót­ko­ter­mi­nowe i trzy jed­no­ra­zówki. Grace zdała sobie sprawę, że Kath­leen liczy się z każ­dym gro­szem.

– A twój dom, podoba ci się?

– Czynsz jest sen­sowny i to tylko pięt­na­ście minut jazdy od szkoły.

Grace stłu­miła wes­tchnie­nie. Kath­leen zawsze myślała takimi kate­go­riami.

– Spo­ty­kasz się z kimś?

– Nie. – Kath­leen uśmiech­nęła się lekko i włą­czyła się do ruchu. – Seks mnie nie inte­re­suje.

Grace unio­sła brwi.

– Seks inte­re­suje każ­dego. Dla­czego twoim zda­niem to, co pisze Jac­kie Col­lins, zawsze się podoba? W każ­dym razie ja pisa­łam raczej o przy­jaźni.

– Nie ma nikogo, z kim chcia­ła­bym być w tej chwili – odpo­wie­działa i poło­żyła dłoń na ręce Grace. Było to szczy­tem czu­ło­ści, jaką potrafiła oka­zać komu­kol­wiek, oprócz swego męża i syna. – Z wyjąt­kiem cie­bie. Naprawdę się cie­szę, że jesteś.

Grace zawsze odwza­jem­niała oka­zane jej cie­pło.

– Przy­je­cha­ła­bym wcze­śniej, gdy­byś mi pozwo­liła.

– Byłaś w samym środku trasy spo­tkań autor­skich.

– Trasę zawsze można odwo­łać. – Jej ramiona poru­szyły się nie­spo­koj­nie. Ni­gdy nie ule­gała tego typu kapry­som, ale zro­bi­łaby to bez waha­nia, gdyby tylko miało to pomóc jej sio­strze. – Tak czy ina­czej trasa się skoń­czyła i jestem tutaj. Waszyng­ton wio­sną.

Odkrę­ciła okno, cho­ciaż kwiet­niowy wiatr był jesz­cze dość silny.

– Jak tam kwiaty wiśni?

– Ucier­piały przez późne mrozy.

– Nic się nie zmie­nia.

Czy na­dal miały sobie tak mało do powie­dze­nia? Grace pozwo­liła, by radio wypeł­niło mil­cze­nie. Jak to moż­liwe, że wycho­wały się razem, miesz­kały, kłó­ciły się ze sobą, będąc dziećmi, i pozo­stały sobie tak obce? Przy każ­dym spo­tka­niu miała nadzieję, że będzie ina­czej. Za każ­dym razem było jed­nak tak samo.

Gdy prze­jeż­dżały przez Four­te­enth Street Bridge, Grace przy­po­mniała sobie pokój, który ona i Kath­leen dzie­liły w dzie­ciń­stwie – po jed­nej stro­nie czy­sty i schludny, nie­chlujny i zaba­ła­ga­niony po dru­giej. Ale to była tylko jedna z przy­czyn nie­zgody. Były też zabawy wymy­ślane przez Grace, które bar­dziej fru­stro­wały Kath­leen, niż bawiły. No, bo jakie były ich reguły? Zasady zawsze miały dla Kath­leen bez­względne pierw­szeń­stwo. Gdy nie było zasad lub gdy były zbyt ela­styczne, po pro­stu nie była w sta­nie zro­zu­mieć gry samej w sobie.

Zawsze zasady, Kath, myślała Grace, sie­dząc w mil­cze­niu obok sio­stry. Szkoła, kościół, życie. Nic dziw­nego, że Kath czuła się zagu­biona zawsze wtedy, gdy zmie­niały się zasady. A to wła­śnie nastą­piło teraz w jej życiu.

Czy zre­zy­gno­wa­łaś z mał­żeń­stwa, Kath, w ten sam spo­sób, w jaki rezy­gno­wa­łaś z zabawy, gdy nie odpo­wia­dały ci jej zasady? Czy wró­ci­łaś tutaj, gdzie zaczy­na­ły­śmy, żeby wyma­zać z pamięci to, co było wcze­śniej, i zacząć od nowa, według wła­snych zasad? To było w stylu Kath­leen, pomy­ślała Grace z nadzieją, że w przy­padku jej sio­stry takie wła­śnie posu­nię­cie ma szanse powo­dze­nia.

Zasko­czyła ją tylko jedna rzecz; ulica, na któ­rej Kath­leen zde­cy­do­wała się zamiesz­kać. Funk­cjo­nalny apar­ta­ment z nowo­cze­snymi urzą­dze­niami i cało­do­bową ochroną byłby bar­dziej w jej stylu niż ta wysłu­żona, bli­ska ruiny dziel­nica sta­rych domów i dużych drzew.

Dom Kath­leen nale­żał do naj­mniej­szych w oko­licy. Grace była pewna, że jej sio­stra nie zadbała o mały skra­wek trawy, a mimo to nie­które bulwy zaczy­nały wyra­stać ponad zie­mię wzdłuż ścieżki, która była sta­ran­nie zamie­ciona.

Sto­jąc przy samo­cho­dzie Grace błą­dziła wzro­kiem po jed­nej i dru­giej stro­nie ulicy. Stały tam rowery, sta­rze­jące się samo­chody i nie­wiele puszek świe­żej farby. Pod­nisz­czone budynki i ich oto­cze­nie spra­wiały wra­że­nie, że znaj­dują się w przeded­niu odro­dze­nia albo też u schyłku swego ist­nie­nia. Podo­bało jej się to wra­że­nie.

Było to dokład­nie takie miej­sce, jakie sama by wybrała, gdyby zde­cy­do­wała się na powrót do Waszyng­tonu. A gdyby miała wybie­rać sobie dom… byłby to ten tuż obok, pomy­ślała natych­miast. Wyraź­nie potrze­bo­wał pomocy. Jedno z okien było zabite deskami, bra­ko­wało kilku dachó­wek, ale ktoś posa­dził aza­lie. Jesz­cze świeże śmieci leżały na ziemi zebrane w małe, nie wyż­sze niż na stopę kupki. Ale małe pąki kwia­tów były już pra­wie gotowe, aby się roz­wi­nąć. Patrząc na nie, Grace miała nadzieję, że zosta­nie tu wystar­cza­jąco długo, by zoba­czyć, jak zakwitną.

– Kath, co za cudowne miej­sce.

– Daleko stąd do Palm Springs – powie­działa Kath­leen bez gory­czy i zaczęła wypa­ko­wy­wać rze­czy Grace.

– Nie, kocha­nie, ja mówię poważ­nie. To jest praw­dziwy dom – mówiła zupeł­nie poważ­nie. Z okiem i wyobraź­nią pisarki zauwa­żyła to od razu.

– Chcia­łam dać coś Kevi­nowi, gdy… gdy przy­je­dzie.

– Będzie zachwy­cony. – Grace mówiła z pew­no­ścią, którą ujaw­niała z nie­za­chwia­nym prze­ko­na­niem. – Ten chod­nik to zna­ko­mite miej­sce dla wro­tek. I te drzewa. – Jedno z nich zagra­dzało ulicę, jakby powa­lił je pio­run, ale nikt ni­gdy nie zadał sobie trudu, by zabrać je z drogi, Grace prze­szła jed­nak nad nim, nie zwal­nia­jąc kroku.

– Kath, kiedy patrzę na to wszystko, zasta­na­wiam się, co ja do dia­bła robię na Gór­nym Man­hat­ta­nie.

– Zdo­by­wasz pie­nią­dze i sławę. – Kath­leen znów odpo­wie­działa bez gory­czy, poda­jąc Grace kilka toreb.

Po raz drugi spoj­rze­nie Grace pobie­gło w kie­runku sąsied­niego domu.

– Mia­ła­bym ochotę tu też posa­dzić parę aza­lii. – Wzięła Kath­leen pod rękę. – No cóż, pokaż mi resztę.

Wnę­trze domu nie wywo­ły­wało więk­szego zasko­cze­nia. Kath­leen lubiła rze­czy schludne i upo­rząd­ko­wane. Meble były solidne, czy­ściut­kie i prak­tyczne. Zupeł­nie jak Kath­leen, pomy­ślała Grace nie bez żalu. Mimo to spodo­bała jej się ta mie­sza­nina małych poko­ików.

Jeden z nich Kath­leen zamie­niła na swój gabi­net. Biurko wciąż jesz­cze lśniło nowo­ścią. Nic nie zabrała ze sobą, pomy­ślała Grace. Zosta­wiła nawet syna. Wydało jej się dziwne, że Kath­leen zachciało się dwóch apa­ra­tów tele­fo­nicz­nych: jeden stał na biurku, a drugi kilka stóp dalej obok fotela, ale się nie ode­zwała. Zna­jąc Kath­leen, miało to na pewno swóje uza­sad­nie­nie.

– Sos do spa­ghetti.

Zapach zapro­wa­dził Grace pro­sto do kuchni. Gdyby kto­kol­wiek zapy­tał o jej ulu­bione spo­soby spę­dza­nia wol­nego czasu, jedze­nie byłoby na pierw­szym miej­scu.

Kuch­nia była rów­nie nie­ska­zi­telna, jak reszta domu. Grace mogłaby dać głowę, że w toste­rze nie ma ani jed­nej okru­szynki. Pozo­sta­ło­ści jedze­nia w lodówce są z pew­no­ścią dokład­nie opa­ko­wane w folię i opa­trzone ety­kiet­kami, a szkło usta­wione w kre­den­sie według wiel­ko­ści. Takie były zasady Kath­leen, a Kath­leen nie zmie­niła się ani tro­chę przez trzy­dzie­ści lat.

Grace weszła na sta­rze­jące się lino­leum, mając nadzieję, że nie zapo­mniała wytrzeć butów przy wej­ściu. Pode­szła do kuchenki, pod­nio­sła pokrywkę i mocno pocią­gnęła nosem.

– Widzę, że nie zapo­mnia­łaś, jak się to robi.

– To do mnie wró­ciło. – Nawet po latach z kucha­rzami i służbą. – Jesteś głodna? – Po raz pierw­szy uśmiech Kath­leen był auten­tyczny i swo­bodny. – Wła­ści­wie dla­czego pytam?

– Zacze­kaj, mam coś.

W cza­sie gdy jej sio­stra rzu­ciła się pędem do holu, Kath­leen odwró­ciła się do okna. Czemu tak nagle dotarło do niej, jak pusty był ten dom, zanim poja­wiła się Grace? Co za siłę miała w sobie jej sio­stra, że wypeł­niła sobą pokój, cały dom i oko­licę? I co w imię Boga zrobi, gdy znowu zosta­nie sama?

– Val­po­li­cella – oznaj­miła Grace, wró­ciw­szy do kuchni. – Jak widzisz, mia­łam nadzieję na coś wło­skiego.

Gdy Kath­leen odwró­ciła się od okna, w jej oczach krę­ciły się łzy.

– Kocha­nie… – Z butelką w ręku Grace ruszyła do przodu.

– Grace, ja tak za nim tęsk­nię. Cza­sami myślę, że mogła­bym umrzeć.

– Wiem, kocha­nie, naprawdę wiem. Tak mi przy­kro. – Pogła­skała włosy, które Kath­leen zacze­sy­wała gładko do tyłu. – Pozwól sobie pomóc, Kath­leen. Powiedz, co mogę zro­bić.

– Nic. – Zatrzy­ma­nie łez kosz­to­wało ją wię­cej wysiłku, niż by się przy­znała. – Lepiej przy­go­tuję sałatkę.

– Zacze­kaj. – Grace poło­żyła rękę na ramie­niu sio­stry i zapro­wa­dziła ją do małego sto­lika kuchen­nego. – Usiądź, ja to zro­bię. Poważ­nie, Kath.

Cho­ciaż Grace była o rok młod­sza, Kath­leen zwy­kle ule­gała sile jej auto­ry­tetu. Była to kolejna rzecz, która stała się jej nawy­kiem.

– Naprawdę nie chcę o tym roz­ma­wiać, Grace.

– Uwa­żam, że to bar­dzo źle. Gdzie masz kor­ko­ciąg?

– Górna lewa szuflada przy zle­wie.

– A kie­liszki?

– Druga półka w szafce obok lodówki.

Grace otwo­rzyła butelkę. Zaczy­nało się ściem­niać, ale nie zadała sobie trudu, żeby zapa­lić świa­tło. Posta­wiła przed Kath­leen kie­li­szek i napeł­niła go po sam brzeg.

– Pij! Jest pierw­szo­rzędne.

Zna­la­zła pusty słoik po majo­ne­zie Kraft dokład­nie tam, gdzie trzy­ma­łaby go ich matka, i odkrę­ciła pokrywkę, by użyć jej jako popiel­niczkę. Wie­działa, jak bar­dzo Kath­leen była prze­ciwna papie­ro­som, i obie­cała sobie wcze­śniej, że postara się ogra­ni­czyć pale­nie. Jak więk­szość jej posta­no­wień i to zostało łatwo zła­mane. Zapa­liła papie­rosa, nalała sobie wina i usia­dła.

– Poroz­ma­wiaj ze mną, Kathy. Nie dam ci spo­koju, dopóki mi nie powiesz.

Wie­działa, że tak będzie. Kath­leen wie­działa o tym, zanim jesz­cze zgo­dziła się na jej przy­jazd. Może wła­śnie dla­tego się zgo­dziła.

– Ja… nie chcia­łam sepa­ra­cji. I nie musisz mi mówić, że jestem głu­pia, że tak kur­czowo trzy­ma­łam się faceta, który mnie nie chciał, bo wiem o tym.

– Wcale nie myślę, że jesteś głu­pia. – Grace wypu­ściła dym z poczu­ciem winy, bo nie­raz tak wła­śnie myślała. – Kochasz Jona­thana i Kevina. Oni byli dla cie­bie naj­bliż­szą rodziną, nic dziw­nego, że chcia­łaś ich zatrzy­mać.

– Myślę, że to wła­śnie o to cho­dzi. – Kath­leen prze­łknęła drugi, więk­szy łyk wina. Grace miała rację. Było naprawdę zna­ko­mite. Trudno, cho­ler­nie trudno było się jej przy­znać, że potrze­bo­wała z kimś poga­dać. Chciała, żeby tym kimś była Grace, gdyż bez względu na wszystko, co je dzie­liło, nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Grace będzie po jej stro­nie.

– Kiedy przy­szło co do czego, musia­łam zgo­dzić się na sepa­ra­cję. – Na­dal nie mogła wymó­wić słowa roz­wód. – Jona­than… znie­wo­lił mnie.

– Co przez to rozu­miesz? – Niski, nieco ochry­pły głos Grace brzmiał ostro i zde­cy­do­wa­nie.

– Czy on cię bił? – Pra­wie unio­sła się z krze­sła gotowa łapać następny samo­lot na wschod­nie wybrzeże.

– Są inne formy znie­wo­le­nia – powie­działa Kath­leen znu­żo­nym gło­sem. – On mnie upo­ka­rzał. Miał inne kobiety. Wiele kobiet. Ach, on potrafił być bar­dzo dys­kretny. Wąt­pię, żeby kto­kol­wiek o tym wie­dział, ale nie omiesz­kał dopil­no­wać, żebym ja wie­działa. Po to, by mnie upo­ko­rzyć.

– Przy­kro mi, Kath­leen.

Grace usia­dła na krze­śle. Wie­działa, że gdyby Kath­leen mogła, naj­chęt­niej dałaby mu po pro­stu w zęby za te wszyst­kie zdrady. Gdy o tym myślała, doszła do wnio­sku, że ona i jej sio­stra w tym jed­nym przy­naj­mniej się zga­dzały.

– Ni­gdy go nie lubi­łaś.

– Nie, i nie jest mi wcale przy­kro z tego powodu. – Grace strzep­nęła popiół do pokrywki.

– Myślę, że to już nie ma zna­cze­nia. Tak czy ina­czej, kiedy przy­sta­łam na sepa­ra­cję, było jasne, że odbę­dzie się ona na warun­kach Jona­thana. On zawi­nił, ale jemu płacą odszko­do­wa­nie. Zupeł­nie jakby to była drobna stłuczka. Osiem lat mojego życia stra­cone, a wina niczyja.

– Kath, prze­cież nie musia­łaś się na to godzić. Skoro był nie­wierny, ty powin­naś mieć ostat­nie słowo.

– Jak mia­łam to udo­wod­nić? – Tym razem w gło­sie Kath­leen były gorycz i żal. Długo cze­kała, by móc to z sie­bie wyrzu­cić. – Musisz zro­zu­mieć, jakie tam panują układy, Grace. Jona­than Bre­eze­wood Trzeci jest czło­wie­kiem poza wszel­kimi zarzu­tami. Jest praw­ni­kiem, na litość boską, współ­wła­ści­cie­lem rodzin­nej firmy, która mogłaby repre­zen­to­wać dia­bła w roz­pra­wie prze­ciwko Maje­sta­towi Wszech­moc­nego i też wyszłaby z tego zwy­cię­sko. Nawet gdyby ktoś wie­dział lub podej­rze­wał Jona­thana i tak by mi nie pomógł. Oni wszy­scy byli przy­ja­ciółmi żony Jona­thana, pani Jona­thanowej Bre­eze­wood Trze­ciej. Tym wła­śnie byłam przez ostat­nich osiem lat.

I nie licząc Kevina, tego naj­trud­niej było jej się wyrzec.

– Nikogo z nich nie obcho­dziła Kath­leen McCabe – cią­gnęła. – I to był wła­śnie mój błąd. Wcie­li­łam się cał­ko­wi­cie w rolę pani Bre­eze­wood. Musia­łam być ide­alną żoną, ide­alną damą do towa­rzy­stwa, ide­alną matką i straż­niczką domo­wego ogni­ska. I w końcu sta­łam się nudna. W końcu znu­dzi­łam go na tyle, że posta­no­wił się mnie pozbyć.

– Do dia­bła, Kath­leen, czy musisz być zawsze tak bar­dzo samo­kry­tyczna? – Grace zga­siła papie­rosa i się­gnęła po kie­li­szek. – To jego wina, na miłość boską, nie twoja. Dałaś mu dokład­nie to, czego żądał. Zre­zy­gno­wa­łaś z kariery, zosta­wi­łaś swóją rodzinę, dom. Poświę­ci­łaś mu wszystko. A teraz chcesz zre­zy­gno­wać jesz­cze raz i dorzu­cić mu Kevina.

– Nie zre­zy­gnuję z Kevina.

– Prze­cież powie­dzia­łaś…

– Nie kłó­ci­łam się z Jona­tha­nem, nie mogłam. Bałam się, że może zro­bić coś złego.

Grace z namy­słem odsta­wiła swój kie­li­szek.

– Bałaś się, że może coś złego zro­bić tobie czy Kevi­nowi?

– Nie, nie Kevi­nowi – odpo­wie­działa szybko. – Jest pewne, że Jona­than ni­gdy nie skrzyw­dzi Kevina. On go uwiel­bia. I mimo że był złym mężem, jest wspa­nia­łym ojcem.

– No dobrze. – Grace zde­cy­do­wała, że nie będzie wda­wać się w dys­ku­sję na ten temat. – A więc boisz się, co mógłby zro­bić tobie… fizycznie?

– Jona­than rzadko traci nad sobą pano­wa­nie. Zwy­kle ści­śle się kon­tro­luje, ale potrafi wpaść w praw­dziwy szał. Gdy Kevin był jesz­cze dużo mniej­szy, dostał ode mnie małego kotka. – Kath­leen ostroż­nie dobie­rała słowa, wie­dząc, że Grace zawsze potrafiła zbie­rać okru­chy słów i czy­nić z nich pewną całość. – Kie­dyś przy zaba­wie kot podra­pał Kevina. Jona­than był tak wście­kły, gdy zoba­czył ślady na buzi Kevina, że wyrzu­cił kociaka przez bal­kon z dru­giego pię­tra.

– Zawsze mówi­łam, że zacho­wuje się jak książę – mruk­nęła Grace i upiła kolejny łyk.

– Póź­niej była histo­ria z pomoc­ni­kiem ogrod­nika. Facet przez pomyłkę wyko­pał krzew róży. To było zwy­kłe nie­po­ro­zu­mie­nie, on nie­zbyt dobrze znał angiel­ski. Jona­than kazał mu się wyno­sić i zaczęła się kłót­nia. Wtedy Jona­than pobił faceta tak bar­dzo, że tam­ten wylą­do­wał w szpi­talu.

– Dobry Boże.

– Oczy­wi­ście Jona­than pokrył koszty.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się Grace, ale jej sar­kazm był zupeł­nie bez­u­ży­teczny.

– Zapła­cił mu, żeby sprawa nie trafiła do gazet. To był tylko krzew róży. Nie wiem, co by zro­bił, gdy­bym pró­bo­wała zabrać mu Kevina.

– Kath, kocha­nie, jesteś jego matką. Masz swóje prawa. Jestem pewna, że w Waszyng­to­nie jest kilku świet­nych praw­ni­ków. Pój­dziemy do nich, zorien­tu­jemy się, co można zro­bić.

– Już jed­nego zatrud­ni­łam. – Usta Kath­leen były suche, więc wypiła łyk wina. – Wyna­ję­łam też detek­tywa. To nie będzie łatwe i powie­dziano mi, że to może pochło­nąć mnó­stwo czasu i pie­nię­dzy, ale jest szansa.

– Jestem z cie­bie dumna. – Grace wzięła sio­strę za ręce. Słońce już pra­wie zaszło i pokój pogrą­żył się w pół­mroku. Oczy Grace, szare jak odcień świa­tła, bły­snęły. – Kochana, Jona­than Bre­eze­wood Trzeci będzie miał się z pyszna, gdy sta­nie oko w oko z McCabe’ami. Mam kilka dojść na wybrzeżu.

– Nie, Grace. Muszę utrzy­mać to w tajem­nicy. Nikt nie może się dowie­dzieć, nawet mama i tata. Po pro­stu nie chcę ryzy­ko­wać.

Grace przez chwilę myślała o Bre­eze­wo­odach. Stare rodziny, stare, bogate rodziny mają dłu­gie macki.

– Dobrze, tak chyba będzie naj­le­piej. Ale i tak mogę pomóc. Praw­nicy i detek­tywi dużo kosz­tują. Mam wię­cej pie­nię­dzy niż mi potrzeba.

Oczy Kath­leen znowu zwil­got­niały. I tym razem zdo­łała powstrzy­mać łzy. Wie­działa, że Grace ma pie­nią­dze, i nie chciała ukry­wać faktu, że ona też je miała. Miała pie­nią­dze. Dobry Boże, miała.

– Muszę to zro­bić sama.

– Nie czas teraz na dumę. Nie wygrasz tej bitwy na pen­syjce nauczy­cielki. To, że jak idiotka pozwo­li­łaś Jona­tha­nowi zosta­wić się bez jed­nego centa, nie zna­czy, że masz nie przy­jąć pie­nię­dzy ode mnie.

– Nie chcia­łam nic od Jona­thana. Wynio­słam z tego mał­żeń­stwa tyle, ile do niego wnio­słam. Trzy tysiące dola­rów.

– My, kobiety, ni­gdy nie doj­dziemy swo­ich praw, jeśli będziesz szczy­cić się tym, że nic nie zyska­łaś przez osiem lat mał­żeń­stwa. Grace sta­wała się femi­nistką, gdy tak było jej wygod­nie.

– Jestem twoją sio­strą i chcę ci pomóc.

– Ale nie pie­niędzmi. Może to jest duma, ale muszę to zała­twić sama. Dora­biam sobie.

– Jak dora­biasz? Sprze­da­jesz wyroby Tup­pera? Udzie­lasz dzie­cia­kom pry­wat­nych lek­cji na temat bitwy o Nowy Orlean? Pusz­czasz się?

Kath­leen po raz pierw­szy od tygo­dni roze­śmiała się gło­śno i dolała wina do obu kie­lisz­ków.

– Zga­dza się.

– Więc sprze­da­jesz wyroby Tup­pera? – Grace zasta­na­wiała się przez chwilę. – Czy na­dal mają te małe miseczki z pokryw­kami do płat­ków śnia­da­nio­wych?

– Nie mam poję­cia. Nie han­dluję wyro­bami Tup­pera. – Wzięła duży łyk. – Pra­cuję jako pro­sty­tutka.

Kath­leen wstała, by zapa­lić górne świa­tło, a Grace pod­nio­sła do ust swój kie­li­szek. Kath­leen rzadko pozwa­lała sobie na żarty, więc Grace nie wie­działa, czy się roze­śmiać. Posta­no­wiła zacho­wać powagę.

– Myśla­łam, że seks cię nie inte­re­suje.

– Sam w sobie nie, przy­naj­mniej nie w tej chwili. Zara­biam dolara za minutę sied­mio­mi­nu­to­wej roz­mowy tele­fo­nicz­nej i dzie­sięć dola­rów, jeśli to jest stały klient. A więk­szość to stali klienci. Zała­twiam prze­cięt­nie dwa­dzie­ścia tele­fo­nów w ciągu nocy. Trzy razy w tygo­dniu. Plus jakieś dwa­dzie­ścia pięć–trzy­dzie­ści w week­endy. To daje około dzie­wię­ciu­set dola­rów tygo­dniowo.

– Jezu.

Pierw­szą myślą Grace było, że jej sio­stra ma o niebo wię­cej ener­gii, niżby podej­rze­wała. Drugą myślą, że to jeden wielki żart, by dać jej do zro­zu­mie­nia, iż to nie jej sprawa.

W ostrym, fluoryzującym świe­tle Grace przy­glą­dała się swo­jej sio­strze. W spoj­rze­niu Kath­leen nie było nic, co mogłoby wska­zy­wać na to, że żar­to­wała. Grace roz­po­znała to pełne satys­fak­cji spoj­rze­nie. Było ono dokład­nie takie jak wtedy, gdy miała dwa­na­ście lat i Kath­leen sprze­dała na kier­ma­szu har­cer­skim o pięć cia­ste­czek wię­cej niż ona.

– Jezu – powtó­rzyła Grace i zapa­liła następ­nego papie­rosa.

– Nie będzie żad­nego wykładu o moral­no­ści, Grace?

– Nie, prze­mil­czę to. – Następny łyk wina z tru­dem prze­szedł jej przez gar­dło. Nie bar­dzo wie­działa, jak usto­sun­ko­wać się do tego z punktu widze­nia moral­nego. – Mówisz poważ­nie?

– Abso­lut­nie.

Ależ oczy­wi­ście. Kath­leen zawsze mówiła poważ­nie. Dwa­dzie­ścia razy w ciągu nocy, pomy­ślała Grace, pró­bu­jąc uwol­nić się od tej wizji.

– Nie będzie wykładu o moral­no­ści, ale musisz wysłu­chać cze­goś na temat zdro­wego roz­sądku. Dobry Boże, Kath­leen, czy wiesz, na jakie mendy i mania­ków możesz się natknąć? Nawet ja to wiem, cho­ciaż od pół roku nie spo­tka­łam się z nikim w spra­wach poza­służ­bo­wych. I nie cho­dzi tylko o to, że możesz zajść w ciążę. Możesz zła­pać coś, czego nie będziesz mogła się pozbyć przez wiele mie­sięcy. To jest głu­pie, Kath­leen. Głu­pie i nie­bez­pieczne. Jeśli natych­miast z tym nie skoń­czysz, to…

– Powiesz mamie? – pod­su­nęła Kath­leen.

– To nie są żarty. – Grace poru­szyła się nie­spo­koj­nie, bo to dokład­nie miała na końcu języka. – Jeśli nie myślisz o sobie, pomyśl o Kevi­nie. Prze­cież gdyby Jona­than coś zwę­szył, to możesz poże­gnać się z myślą, że odzy­skasz synka.

– Myślę o Kevi­nie. Tylko on mnie naprawdę inte­re­suje. Pij swóje wino, Grace, i posłu­chaj. Zawsze byłaś skora do dopo­wia­da­nia sobie dal­szego ciągu histo­rii, nie zna­jąc wszyst­kich szcze­gó­łów.

– Wystar­czy mi fakt, że moja sio­stra dora­bia sobie jako pro­sty­tutka na tele­fon.

– Otóż wła­śnie. Na tele­fon. Sprze­daję swój głos, Grace, a nie ciało.

– Parę kie­lisz­ków wina i dostaję zaćmie­nia umy­słu. Oświeć mnie, Kath­leen.

– Pra­cuję dla firmy Fan­tasy Inc. spe­cja­li­zu­ją­cej się w usłu­gach tele­fo­nicz­nych.

– Usłu­gach tele­fo­nicz­nych? – powtó­rzyła, wypusz­cza­jąc dym. – Tele­fo­nicz­nych? – Grace unio­sła obie brwi. – Czy mówisz o sek­sie przez tele­fon?

– Mówie­nie o sek­sie to wszystko, na czym poprze­staję od roku.

– Od roku? – Grace musiała to naj­pierw prze­łknąć. – Zło­ży­ła­bym ci wyrazy współ­czu­cia, ale w tej chwili jestem pod zbyt sil­nym wra­że­niem. Chcesz powie­dzieć, że robisz to, co rekla­mują na ostat­nich stro­nach męskich cza­so­pism?

– Od kiedy zaczę­łaś czy­tać męskie cza­so­pi­sma?

– Pro­wa­dzę poszu­ki­wa­nia. I chcesz powie­dzieć, że zara­biasz pra­wie tysiąc dola­rów tygo­dniowo, roz­ma­wia­jąc z face­tami przez tele­fon.

– Zawsze mia­łam dobry głos.

– Tak. – Grace zasko­czona, sta­rała się ogar­nąć to umy­słem.

Nie mogła sobie przy­po­mnieć, by Kath­leen zro­biła jedną nie­kon­wen­cjo­nalną rzecz w całym swoim życiu. Cze­kała nawet aż do ślubu, by pójść z Jona­tha­nem do łóżka. Grace wie­działa o tym, ponie­waż o to pytała. Potem zdała sobie sprawę, jak bar­dzo to nie paso­wało do jej sio­stry, ale także jakie było zabawne.

– Sio­stra Mary Fran­cis mówiła, że masz naj­lep­szy głos w całej ósmej kla­sie. Cie­kawa jestem, co by bie­daczka powie­działa teraz, gdyby wie­działa, że jej naj­lep­sza uczen­nica jest dziwką na tele­fon.

– Nie podoba mi się to okre­śle­nie, Grace.

– Ach, daj spo­kój, prze­cież to tak ład­nie brzmi. – Zachi­cho­tała. – No dobrze, prze­pra­szam. Powiedz mi, jak to wygląda?

Powinna była wie­dzieć, że Grace zoba­czy tę jaśniej­szą stronę medalu. Z Grace rzadko kiedy miało się wyrzuty sumie­nia.

– Faceci dzwo­nią do biura Fan­tasy i jeśli są sta­łymi klien­tami, mogą popro­sić o okre­śloną dziew­czynę. Jeśli nie, wtedy prosi się ich o wska­za­nie swo­ich pre­fe­ren­cji, żeby można było im przy­dzie­lić kogoś odpo­wied­niego.

– Jakich pre­fe­ren­cji?

Kath­leen wie­działa, że Grace ma skłon­no­ści do robie­nia wywia­dów. Trzy kie­liszki wina spra­wiły, że tym razem to jej nie prze­szka­dzało.

– Nie­któ­rzy faceci wolą sami nawi­jać o tym, co by z tobą robili, co sami robią. Inni wolą, kiedy to kobieta do nich mówi, trzeba ich jak gdyby popro­wa­dzić. Chcą, żeby powie­działa, jak wygląda pokój, co ma na sobie i w ogóle. Nie­któ­rych inte­re­suje sado­ma­so­chizm, ale ja nie przyj­muję takich tele­fo­nów.

Grace usi­ło­wała podejść do tego poważ­nie.

– Ty mówisz tylko o nor­mal­nym sek­sie.

Po raz pierw­szy od mie­sięcy Kath­leen czuła się przy­jem­nie odprę­żona.

– Zga­dza się. I jestem w tym dobra. Jestem bar­dzo popu­larna.

– Moje gra­tu­la­cje.

– A więc facet dzwoni, zosta­wia swój numer tele­fonu i numer karty kre­dy­to­wej. Biuro spraw­dza, czy karta jest w porządku, a potem kon­tak­tuje się z któ­rąś z nas. Jeśli zgo­dzę się przy­jąć dane zamó­wie­nie, dzwo­nię do faceta z apa­ratu, który Fan­tasy tu zain­sta­lo­wała, ale odbywa się to na rachu­nek biura.

– Jasne. A co potem?

– Potem roz­ma­wiamy.

– Potem roz­ma­wia­cie – mruk­nęła Grace. – To dla­tego masz dodat­kowy tele­fon w swoim gabi­ne­cie.

– Zawsze spo­strze­gasz takie szcze­góły.

Kath­leen z nie­małą przy­jem­no­ścią uświa­do­miła sobie, że jest na naj­lep­szej dro­dze, żeby się upić. Przy­jem­nie było mieć szum w gło­wie, lek­kie ramiona i sio­strę po dru­giej stro­nie stołu.

– Kath, a co będzie, jeśli któ­ryś z tych face­tów dowie się jak się nazy­wasz i zdo­bę­dzie adres? Któ­ryś z nich może dojść do wnio­sku, że nie wystar­cza mu tylko roz­mowa.

Kath­leen pokrę­ciła prze­cząco głową i deli­kat­nie wytarła ze stołu mokry ślad kie­liszka. – Akta pra­cow­ni­ków Fan­tasy są ści­śle poufne. Ni­gdy, pod żad­nym pozo­rem, nie podaje się naszych nume­rów klien­tom. Więk­szość z nas posłu­guje się nawet fikcyjnymi imio­nami. Ja jestem Désirée.

– Désirée – powtó­rzyła Grace z respek­tem.

– Mam metr pięć­dzie­siąt sie­dem cen­ty­me­trów wzro­stu i jestem blon­dynką.

– Nie zale­wasz? – Grace zwy­kle zno­siła alko­hol lepiej, ale tego dnia nie jadła nic prócz bato­nika Milky Way w dro­dze na lot­ni­sko. Pomysł, że Kath­leen ma jakieś alter­na­tywne ego, wydał się jej nie tylko wia­ry­godny, ale nawet logiczny. – No to jesz­cze raz gra­tu­luję. – Ale Kath, powiedzmy, że ktoś z pra­cow­ni­ków Fan­tasy zde­cy­duje, że chce cze­goś wię­cej niż tylko układu pra­cow­nica–pra­co­dawca?

– Znowu piszesz książkę – powie­działa Kath­leen z nie­chę­cią.

– Moż­liwe, ale…

– Grace, to jest abso­lut­nie bez­pieczne. To jest zwy­kła umowa. Mam tylko nawi­jać do słu­chawki, faceci dostają to, czego chcą, za swóje pie­nią­dze, mnie dobrze płacą, firma dostaje swóją część. Wszy­scy są zado­wo­leni.

– To brzmi logicz­nie. – Grace obra­cała w pal­cach kie­li­szek, pró­bu­jąc pozbyć się wszyst­kich wąt­pli­wo­ści. – I jest na cza­sie. Nowa odmiana seksu u progu lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Nie można zara­zić się AIDS przez tele­fon.

– Jest i aspekt medyczny. Z czego się śmie­jesz?

– Wyobra­żam sobie. – Grace wytarła usta wierz­chem dłoni. – Nie chcesz się anga­żo­wać? Zmę­czyła cię rutyna? Zadzwoń do Fan­tasy Inc., poroz­ma­wiaj z Désirée, Deli­lah albo DeeDee. Orga­zmy gwa­ran­to­wane albo zwra­camy pie­nią­dze. Przyj­mu­jemy karty kre­dy­towe. Chry­ste, powin­nam pisać tek­sty reklam.

– Ni­gdy nie patrzę na to z przy­mru­że­niem oka.

– W ogóle za mało rze­czy trak­tu­jesz z przy­mru­że­niem oka – powie­działa Grace uprzej­mie. – Słu­chaj, czy następ­nym razem mogę być przy tym, jak będziesz pra­co­wać?

– Nie.

Grace zlek­ce­wa­żyła odmowę.

– Cóż, poga­damy o tym póź­niej. Kiedy będziemy jeść? Wśli­zgu­jąc się wie­czo­rem do łóżka w pokoju gościn­nym, obje­dzona maka­ro­nem i opita winem, Grace po raz pierw­szy od cza­sów dzie­ciń­stwa czuła wyraźną ulgę, myśląc o sio­strze. Nie pamię­tała, kiedy ostatni raz ona i Kath­leen sie­działy do późna wie­czór, piły wino i roz­ma­wiały jak przy­ja­ciółki. Trudno było się przy­znać, że ni­gdy wcze­śniej tak nie było.

Naresz­cie Kath­leen robiła coś nie­zwy­kłego, naresz­cie wal­czyła o to, co jej się należy. Dopóki nie spro­wa­dzi to na Kath żad­nych kło­po­tów, Grace była zafa­scy­no­wana. Kath­leen pod­jęła wła­śnie naj­więk­sze wyzwa­nie swó­jego życia. I wszystko będzie tak jak trzeba.

*

Tego wie­czoru nasłu­chi­wał przez trzy godziny, cze­ka­jąc na nią. Ale Désirée nie nade­szła. Były oczy­wi­ście inne kobiety o egzo­tycz­nych imio­nach, sek­sow­nych gło­sach, ale żadna z nich nie była Désirée. Zwi­nięty w kłę­bek leżał na łóżku i sta­rał się upo­rać z samym sobą, wyobra­ża­jąc sobie jej głos. Ale to nie wystar­czało. Leżał więc sfru­stro­wany i spo­cony, zasta­na­wia­jąc się, kiedy zdo­bę­dzie się na to, żeby się z nią spo­tkać.

Już wkrótce, pomy­ślał. Będzie taka szczę­śliwa, gdy go zoba­czy. Weź­mie go, roz­bie­rze tak, jak opi­sy­wała. I pozwoli mu się doty­kać. Wszę­dzie, gdzie tylko zechce. To musi być już wkrótce.

W bla­sku księ­życa pod­niósł się i pod­szedł do swó­jego kom­pu­tera. Chciał ujrzeć to jesz­cze raz, zanim zaśnie. Maszyna zaczęła pra­co­wać z cichym szu­mem. Cien­kimi, wpraw­nymi pal­cami wystu­kał serię cyfr. Po paru sekun­dach na ekra­nie poja­wił się adres. Adres Désirée.

Już wkrótce…

Rozdział 2

Grace usły­szała niski, jed­no­stajny szum i uznała, że to sku­tek wina, które wypiła poprzed­niego dnia. Nie zwy­kła narze­kać z powodu kaca; nauczono ją, że każdy grzech, powsze­dni czy śmier­telny, wyma­gał pokuty. Był to jeden z prze­ja­wów jej suro­wego kato­lic­kiego wycho­wa­nia, które zabrała ze sobą z dzie­ciń­stwa do życia doro­słego.

Słońce było już nad zie­mią i bez trudu prze­ni­kało przez cien­kie zasłony. Jakby w oba­wie przed nim ukryła twarz w poduszce. Udało jej się uciec od świa­tła, ale nie od mono­ton­nego szumu. Nie mogła już spać, więc z nie­chę­cią otwo­rzyła oczy.

Myśląc o aspi­ry­nie i kawie, usia­dła na łóżku. I wtedy zdała sobie sprawę, że szum nie pocho­dzi z wnę­trza jej głowy, tylko z zewnątrz domu. Poszpe­rała w jed­nej z toreb i wyjęła miękki, aksa­mitny szla­fro­czek. W domu, w szafie miała drugi, jedwabny, pre­zent od jej byłego kochanka, ale mimo że kocha­nek pozo­sta­wił po sobie miłe wspo­mnie­nia, Grace sta­now­czo wolała ten aksa­mitny. Na chwiej­nych nogach powlo­kła się w stronę okna i odcią­gnęła zasłonę.

Był piękny, chłodny dzień pach­nący nie­śmiało wio­sną i świeżo sko­paną zie­mią. Wiszące ogro­dze­nie z łań­cu­chów oddzie­lało pose­sję jej sio­stry od sąsied­niej. Naprze­ciwko zoba­czyła krzew for­sy­cji, splą­tany i nędzny, ale zaczy­nał już kwit­nąć. Pomy­ślała sobie, że jego drobne żółte kwiaty są ładne i odważne. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bar­dzo była znu­dzona wszyst­kimi cie­plar­nia­nymi kwia­tami i ich ide­al­nymi, rów­niu­sień­kimi płat­kami. Ziew­nęła potęż­nie i spoj­rzała tro­chę dalej.

I wtedy go zoba­czyła, na tyłach sąsied­niego domu. Dłu­gie, wąskie deski leżały na koźle gotowe do cię­cia. Z łatwo­ścią i zna­jo­mo­ścią rze­czy odmie­rzał, ozna­czał je i prze­ci­nał. Grace zacie­ka­wiona otwo­rzyła sze­rzej okno, by móc się lepiej przyj­rzeć. Poranne powie­trze było lodo­wate, ale zanu­rzyła się w nim zado­wo­lona, że ochło­dzi jej głowę. Podob­nie jak for­sy­cja, męż­czy­zna był obiek­tem god­nym uwagi.

Zupeł­nie jak Paul Bunyan, pomy­ślała i uśmiech­nęła się sze­roko. Męż­czy­zna musiał mieć co naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu. Nawet z odle­gło­ści mogła podzi­wiać siłę jego mię­śni, które raz po raz napi­nały się pod kurtką. Miał grzywę rudych wło­sów i olbrzy­mią brodę – praw­dziwą, nie żaden przy­strzy­żony zarost, naprawdę impo­nu­jącą. Led­wie mogła dostrzec wśród niej jego usta, poru­sza­jące się w ryt­mie muzyki coun­try, które wydo­by­wały się z prze­no­śnego radia.

– Cześć – zawo­łała Grace, gdy szum ucichł.

Stała oparta łok­ciami o para­pet i uśmie­chała się. Kiedy odwró­cił się i spoj­rzał w górę, uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej. Zauwa­żyła, że kiedy się odwra­cał, jego ciało napi­nało się, nie tyle w zasko­cze­niu, jak pomy­ślała, co w goto­wo­ści.

– Podoba mi się pana dom.

Ed odprę­żył się, widząc sto­jącą w oknie kobietę. Pra­co­wał w tym tygo­dniu ponad sześć­dzie­siąt godzin i zabił czło­wieka. Widok ład­nej kobiety, która uśmie­chała się do niego z sąsied­niego okna, podzia­łał kojąco na jego zszar­pane nerwy.

– Dzięki.

– Remon­tuje go pan?

– Po tro­sze. – Zasło­nił oczy przed słoń­cem i przyj­rzał się jej uważ­nie. Nie była jego sąsiadką. Cho­ciaż Kath­leen Bre­eze­wood i on nie zamie­nili wię­cej niż kilka słów, Ed znał ją z widze­nia. Ale coś było zna­jo­mego w tej uśmiech­nię­tej od ucha do ucha buzi i potar­ga­nych wło­sach. – Pani z wizytą?

– Tak, Kathy jest moją sio­strą. Myślę, że wyszła wcze­śniej. Jest nauczy­cielką.

– Aha. – W ciągu dwóch sekund dowie­dział się wię­cej o swo­jej sąsiadce niż w ciągu ostat­nich dwóch mie­sięcy: nazy­wano ją Kathy, miała sio­strę i była nauczy­cielką. Dźwi­gnął następną deskę i uło­żył do cię­cia. – Na długo?

– Jesz­cze nie wiem. – Wychy­liła się bar­dziej, aż wiatr zwi­chrzył jej włosy. To tempo życia i wygody w Nowym Jorku spra­wiły, że zapo­mniała, jak bar­dzo mogą cie­szyć zwy­kłe, przy­ziemne sprawy. – Czy to pan posa­dził te aza­lie przed domem?

– Tak. W zeszłym tygo­dniu.

– Są kapi­talne. Ja chyba też posa­dzę kilka dla Kathy. – Uśmiech­nęła się znowu. – No, to do zoba­cze­nia. – Scho­wała głowę do środka i znik­nęła.

Jesz­cze przez minutę Ed wpa­try­wał się w puste okno. Odno­to­wał, że zosta­wiła je otwarte, cho­ciaż nie było nawet pięt­na­stu stopni. Wyjął swój sto­lar­ski ołó­wek i zazna­czył drewno. Znał tę twarz. To była sprawa zarówno jego zawodu, jak i oso­bo­wo­ści, ale ni­gdy nie zapo­mi­nał twa­rzy. Zaczął się zasta­na­wiać skąd.

Wewnątrz domu Grace nacią­gnęła baweł­nianą bluzkę. Włosy miała na­dal mokre po prysz­nicu, ale nie była w nastroju, żeby wal­czyć z suszarką i szczotką do mode­lo­wa­nia. Trzeba było wypić kawę, prze­czy­tać gazetę i roz­wią­zać zagadkę mor­der­stwa.

Z jej obli­czeń wyni­kało, że jeżeli zaraz weź­mie się do pracy, to do powrotu Kath­leen ze szkoły uda się jej wysma­żyć cał­kiem pokaźny kawa­łek.

Na dole nasta­wiła kawę i przej­rzała zawar­tość lodówki. Oka­zało się, że naj­lep­sze jest spa­ghetti pozo­stałe z poprzed­niego dnia. Odsu­nęła na bok jajka i wyjęła schludne, pla­sti­kowe pudełko. Dopiero po chwili zorien­to­wała się, że kuch­nia Kath­leen nie była aż tak nowo­cze­śnie urzą­dzona, by posia­dać kuchenkę mikro­fa­lową. Posta­no­wiła pora­dzić sobie bez niej i zjeść maka­ron na zimno. Zdjęła wieczko, wrzu­ciła je do zlewu i zanu­rzyła wide­lec w pudełku. Prze­żu­wa­jąc powoli maka­ron, zoba­czyła kartkę na stole kuchen­nym. Kath­leen zawsze zosta­wiała kartki.

„Czuj się jak we wła­snej kuchni”, Grace uśmiech­nęła się, wkła­da­jąc do ust wide­lec z zim­nym spa­ghetti. „Nie przej­muj się obia­dem, jak wrócę, to zro­bię stek”. Ach tak, pomy­ślała Grace, Kath­leen w uprzejmy spo­sób daje jej do zro­zu­mie­nia, żeby nie robiła w kuchni bała­ganu. „Mam zebra­nie rodzi­ców po połu­dniu. Będę w domu o pią­tej trzy­dzie­ści. Nie uży­waj tele­fonu w moim gabi­ne­cie”.

Grace zmarsz­czyła nos i wepchnęła kartkę do kie­szeni. To będzie wyma­gało czasu i wielu zabie­gów, ale była zde­cy­do­wana dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o tele­fo­nicz­nych przy­go­dach sio­stry. I nale­żało jesz­cze dowie­dzieć się, jak nazywa się praw­nik Kath­leen. Nie zwa­ża­jąc na jej sprze­ciwy i obiek­cje, Grace chciała poroz­ma­wiać z nim oso­bi­ście. Jeśli zrobi to odpo­wied­nio deli­kat­nie, ego jej sio­stry nie zosta­nie zbyt­nio nara­żone na szwank. Tak czy ina­czej, cza­sem trzeba zlek­ce­wa­żyć kilka sinia­ków, żeby móc potem strze­lić gola.

Dopóki Kath­leen nie odzy­ska Kevina, ni­gdy nie będzie w sta­nie dopro­wa­dzić swó­jego życia do porządku. Ten łaj­dak Bre­eze­wood nie ma prawa uży­wać Kevina jako broni prze­ciwko Kath­leen. Zawsze był mani­pu­la­to­rem, pomy­ślała Grace. Jona­than Bre­eze­wood Trzeci był zim­nym, wyra­cho­wa­nym dra­niem, który uży­wał wpły­wów rodziny i swo­ich pie­nię­dzy, by posta­wić na swoim. Ale nie tym razem. To będzie pew­nie wyma­gać wielu wysił­ków, mimo to Grace znaj­dzie spo­sób, żeby wszystko było jak należy.

Wła­śnie wyłą­czyła gaz pod dzban­kiem do kawy, gdy ktoś zapu­kał do drzwi.

Przy­wieźli bagaże, powie­działa sobie, chwy­ciła pudełko ze spa­ghetti i pobie­gła do holu. Dodat­ko­wych dzie­sięć dolców powinno prze­ko­nać dorę­czy­ciela, żeby zacią­gnął je na górę; z uśmie­chem mają­cym świad­czyć o słusz­no­ści decy­zji otwo­rzyła drzwi.

– G.B. McCabe, prawda? – Ed stał na weran­dzie z egzem­pla­rzem Mor­der­stwa w wiel­kim stylu w ręce. Omal nie obciął sobie palca, gdy wresz­cie sko­ja­rzył nazwi­sko z jej twa­rzą.

– Zga­dza się. – Zer­k­nęła na zdję­cie na tyl­nej okładce. Włosy miała ufry­zo­wane, a foto­graf użył tylko bieli i czerni, by wyglą­dała bar­dziej tajem­ni­czo. – Ma pan dobre oko. Sama led­wie się roz­po­znaję na tym zdję­ciu.

Teraz, gdy już tu był, nie miał naj­mniej­szego poję­cia, co ze sobą począć. Takie rze­czy zawsze mu się przytrafiały, gdy dzia­łał pod wpły­wem impulsu. Zwłasz­cza jeśli cho­dziło o kobietę.

– Podoba mi się to, co pani pisze. Prze­czy­ta­łem więk­szość pani ksią­żek.

– Tylko więk­szość? – Grace wbiła wide­lec w spa­ghetti i uśmiech­nęła się do niego. – Nie wie pan, że wszy­scy pisa­rze są bar­dzo wraż­liwi na punk­cie wła­snego talentu? Powi­nien pan powie­dzieć, że prze­czy­tał pan każde słowo, które napi­sa­łam, i nie może pan wyjść z podziwu.

Odprę­żył się tro­chę, widząc jej zachę­ca­jący uśmiech.

– A czy nie wystar­czy: pisze pani dia­bel­nie dobre książki?

– Wystar­czy.

– Gdy zda­łem sobie sprawę, kim pani jest, chcia­łem po pro­stu przyjść i upew­nić się, czy mia­łem rację.

– No cóż, wygrał pan, pro­szę wejść.

– Dzię­kuję. – Prze­ło­żył książkę do dru­giej ręki, czu­jąc się jak idiota. – Ale nie chciał­bym prze­szka­dzać.

Grace obda­rzyła go prze­cią­głym, poważ­nym spoj­rze­niem. Z bli­ska wyglą­dał jesz­cze bar­dziej impo­nu­jąco niż wtedy, gdy widziała go z okna. Miał nie­bie­skie oczy, w ciem­nym, inte­re­su­ją­cym odcie­niu.

– To zna­czy nie chce pan, żebym się tu pod­pi­sała.

– No, tak, ale…

– No to niech pan wej­dzie. – Wzięła go za ramię i popchnęła do środka. – Kawa jest jesz­cze gorąca.

– Nie piję kawy.

– Nie pije pan kawy? To co pana utrzy­muje przy życiu? – Uśmiech­nęła się i mach­nęła ręką, w któ­rej trzy­mała wide­lec. – Tak czy ina­czej zapra­szam, praw­do­po­dob­nie znaj­dzie się coś, co może pan wypić. A więc lubi pan tajem­nice?

Podo­bał mu się spo­sób, w jaki cho­dziła: wolno, ostroż­nie, jak gdyby mogła w każ­dej chwili zmie­nić zda­nie co do kie­runku.

– Myślę, że można powie­dzieć, iż tajem­nice skła­dają się na moje życie.

– Moje też. – W kuchni po raz drugi otwo­rzyła lodówkę. – Nie ma piwa – mruk­nęła i zde­cy­do­wała się to napra­wić przy pierw­szej spo­sob­no­ści. – Nie ma żad­nej wody sodo­wej, Boże, Kathy. Jest sok. Chyba poma­rań­czowy.

– Dobrze.

– Mam tu tro­chę spa­ghetti. Chce pan spró­bo­wać?

– Nie, dzięki. Czy to pani śnia­da­nie?

– Mm. – Nalała soku i nie­dbale wska­zu­jąc mu krze­sło, pode­szła do kuchenki, żeby nalać sobie kawy. – Długo pan tu mieszka?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki