Bez litości - Winters Willow - ebook + książka
BESTSELLER

Bez litości ebook

Winters Willow

3,8

Opis

Powinienem był przewidzieć, że mnie zniszczy.
Kobiety takie jak ona są stworzone, by doprowadzać do upadku mężczyzn takich jak ja.
Ale nie mogłem się oprzeć.
Została mi dana, by rozpętać wojnę, a ja nazbyt chętnie ją przyjąłem.

Nie wiedziałem jednak, co ze mną zrobi. Że zmieni wszystko.
Potrafi przejrzeć mnie na wylot jak nikt inny.
Jej niewinność i bezbronność sprawiają, że czuję do niej słabość. Nienawidzę tego uczucia.
Wiem, że nie powinienem walczyć z pokusą.

Bezwzględny mężczyzna nie dopuszcza do siebie żadnych osób.
Bezlitosny mężczyzna nie podejmuje ryzyka dla nikogo.
Potężny mężczyzna z piękną kobietą zdaną na jego łaskę... nie zakochuje się w niej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (232 oceny)
94
62
37
25
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Saint_ICz

Całkiem niezła

Hm.. mega dziwna historia. Zwykle lubię lekturę w takim stylu - dark, hate to love etc. Ale w tym przypadku po prostu nie rozumiem po cholerę główny bohater tak się zachowuje… książka tego nie wyjaśnia i nie da się go polubić lub chociaż zrozumieć.. chyba pierwszy raz główny bohater mnie wręcz obrzydza 😖
10
GosiaGosiaKasia

Dobrze spędzony czas

fajna. szybko się czyta
00
Magda161617

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 🙂
00
Magda-25

Z braku laku…

No cóż. Caly czas starałam sie zrozumiec dlaczego ona tak mu ulega i... no nie rozumiem.... W dziwny sposob jest poprowadzona narracja, choc po czasie sie przyzwyczaiłam. Niezbyt to logiczne. Nawet syndrom sztokholski tego nie tłumaczy. To po prosu dziwne i niewytłumaczone. Czemu do tego go zabija? Krzywda, gniew ale ludzie ktorzy nie zabijaja, ktorzy sa dobrzy nie zabija z tych powodow. Tylko strach o własne zycie potrafi sklonic ich do takiej desperacji. Aria nie podlegała tym emocjom... Wniosek- dziwne i nielogiczne...
00
Anulka822

Dobrze spędzony czas

🙂
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Prolog - Carter

Rozdział 1 - Carter

Rozdział 2 - Aria

Rozdział 3 - Carter

Rozdział 4 - Aria

Rozdział 5 - Carter

Rozdział 6 - Aria

Rozdział 7 - Carter

Rozdział 8 - Aria

Rozdział 9 - Carter

Rozdział 10 - Aria

Rozdział 11 - Carter

Rozdział 12 - Aria

Rozdział 13 - Carter

Rozdział 14 - Aria

Rozdział 15 - Carter

Rozdział 16 - Aria

Rozdział 17 - Carter

Rozdział 18 - Aria

Rozdział 19 - Carter

Rozdział 20 - Aria

Rozdział 21 - Carter

Rozdział 22 - Aria

Rozdział 23 - Carter

Rozdział 24 - Aria

Rozdział 25 - Carter

Rozdział 26 - Aria

Rozdział 27 - Carter

Rozdział 28 - Aria

Rozdział 29 - Carter

Podziękowania

BEZ LITOŚCI

TYTUŁ ORYGINAŁU
Merciless
Copyright © 2018. Merciless by Willow Winters Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2019Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2019Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Patrycja Siedlecka Korekta: Anna Czyżewska Fotografia na okładce: © Viorel Sima/Adobe Stock Opracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronicki Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2019ISBN 978-83-66429-63-5Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
Willow WintersBEZ LITOŚCIPRZEŁOŻYŁA Iga Wiśniewska
SERIA BEZ LITOŚCI
tom 1 - BEZ LITOŚCI
tom 2 - BEZ SERCA
tom 3 - BEZ TCHU
tom 4 - BEZ KOŃCA

BEZ LITOŚCI

PROLOG - Carter

– Powinienem był zerżnąć cię dużo wcześniej.

Pamiętam, jak krzyczała i płakała pierwszego dnia. Chciała, żebym ją puścił, kiedy jeszcze oboje darzyliśmy się nienawiścią.

Choć ściskam ją mocno za gardło, a mój dotyk pobudza jej ciało, zmusza się do potrząśnięcia głową, nie odrywając ode mnie wzroku.

– Nie – szepcze, a kutas twardnieje mi jeszcze bardziej, błagając, bym ukarał ją za to, że odważyła mi się sprzeciwić. Ale ona wtedy dodaje: – Tak miało być.

Oddycha ciężko, przymykając powieki, jej ciało wygina się na moich kolanach. Jest całkowicie zdana na moją łaskę, a wydatne usta czekają, bym nimi zawładnął.

Bym zawładnął nią całą. Jest moja i dobrze o tym wie.

Moja.

Rozdział 1 - Carter

Nadchodzi wojna.

Jestem tego świadom od dwóch lat.

Tik-tak. Tik-tak.

Mięsień w szczęce drga mi do rytmu wskazówek zegara, a skóra na knykciach bieleje, gdy zaciskam mocniej pięści. Napięcie w zesztywniałych ramionach rośnie i muszę sobie przypomnieć, by głęboko oddychać i pozwolić, żeby odeszło.

Tik-tak.

To jedyny dźwięk odbijający się echem od ścian mojego biura, a z każdym ruchem wahadła ogarnia mnie coraz większa wściekłość.

Mam tak za każdym razem, kiedy idę na spotkanie. To konkretne wyjątkowo burzy mi krew – z każdą mijającą minutą krąży w niej coraz więcej adrenaliny.

Przenoszę wzrok z zegara dziadka na półki obok niego, a potem na skrzynię wykonaną z mahoniu i stali. Ma zaledwie trzydzieści centymetrów głębokości, niecały metr wysokości i około dwóch metrów długości. Wtapia się w ścianę biura, otoczona starymi książkami.

Zapłaciłem więcej, niż powinienem, by móc wystawić je na pokaz. Te przedmioty są zaledwie fasadą. Ludzie wierzą w to, co widzą. Stworzyłem więc obraz, który chcieliby zobaczyć, żebym mógł wykorzystywać ich wedle uznania. Drogie książki, dzieła sztuki, wypolerowane meble z najlepszego gatunku drewna… Wszystko to bzdura.

Oprócz skrzyni. Wiążące się z nią wspomnienia są jednymi z niewielu, które uważam za ważne. Jest ze mną zawsze.

Słowa mężczyzny, który mi ją dał, nadal są tak samo żywe, jak obraz jego zamglonych, jasnozielonych oczu, gdy opowiadał swoją historię. Powiedział, że uratowała mu życie, kiedy był dzieckiem. Matka wepchnęła go do skrzyni, by go ochronić.

Przełykam z trudem, czując ścisk w gardle, a mięśnie szyi spinają się na to wspomnienie. Świetnie opisał tę scenę.

Opowiedział, jak przywarł do matki na widok jej paniki. Spełnił jednak polecenie. Siedział cicho w bezpiecznym schronieniu i mógł jedynie słuchać, jak mordują jego rodzicielkę.

Zaoferował mi skrzynię w zamian za swoje życie. A opowieść przypomniała mi pożegnanie z własną matką.

Owszem, historia była poruszająca, lecz mimo wszystko przyłożyłem mu broń do skroni i pociągnąłem za spust.

Próbował mnie okraść, a potem wykupić się skrzynią, jakby kasa, którą sprzeniewierzył, stanowiła dług lub pożyczkę. William potrafił kraść i opowiadać historie, ale był głupim chujem.

Nie znalazłbym się tu, gdzie jestem teraz, gdybym był mi- ły i słaby. Tamtego dnia zabrałem ze sobą skrzynię, która go ocaliła, jako przypomnienie o tym, kim sam byłem. Kim musiałem być.

Zadbałem o to, by znajdowała się w zasięgu mojego wzroku podczas każdego spotkania w biurze. Patrzę na nią, gdy zawieram umowy z kolejnymi przestępcami, zdobywając pieniądze i władzę w tym zapomnianym przez Boga pomieszczeniu.

Wydałem fortunę, by urządzić to biuro dokładnie według swojego pomysłu, ale gdyby spłonęło, z łatwością mógłbym wszystko wymienić. Wszystko oprócz tej skrzyni.

– Naprawdę myślisz, że sobie poradzą? – Słyszę głos mojego brata Daniela, jeszcze zanim go dostrzegam. Natychmiast wracam do rzeczywistości.

Chwilę mi zajmuje rozluźnienie szczęki i odsunięcie na bok gniewu. Dopiero wtedy unoszę wzrok na brata.

– Z wojną i układem. Myślisz, że uda mu się i porwie ją dzisiaj? – uściśla.

Wzdycham lekko, a na moich ustach gości krzywy uśmiech, kiedy odpowiadam:

– Za wszelką cenę pragnie doprowadzić do wojny. Powiedział, że zajmie się dziewczyną, i już zaczął działać. Za kilka godzin będzie po sprawie.

Daniel wchodzi do biura, domyka ciężkie drzwi nogą, po czym staje przede mną.

– Jesteś pewien, że chcesz się w to mieszać?

Oblizuję dolną wargę, a potem podnoszę się, przeciągam i patrzę przez okno. Słyszę, jak brat obchodzi biurko, gdy opieram się o nie, krzyżując ramiona.

– Nic się nie stanie – odpowiadam spokojnym głosem. – Będzie ich dwóch, a nasze terytorium jest zamknięte i możemy trzymać się z tyłu.

– Pierdolisz! Chce, żebyś z nim walczył. Rozpocznie dziś tę wojnę i dobrze o tym wiesz.

Kiwam wolno głową, a wspomnienie zapachu cygar Romano wypełnia mi płuca.

– Nadal mamy czas, żeby to odwołać – naciska Daniel, przez co unoszę brew, a następnie marszczę czoło. Niemożliwe, żeby był aż tak naiwny.

Przyglądam mu się tak naprawdę po raz pierwszy, odkąd wrócił. Spędził lata daleko stąd. A ja każdego jebanego dnia walczyłem o to, co mamy.

Zmiękł. A może to Addison zmieniła go w człowieka, który teraz przede mną stoi.

– Wojna musi wybuchnąć.

Moje słowa są ostateczne, ton sugeruje koniec tematu. Może i rozkręciłem ten interes na strachu i gniewie, a każdemu krokowi towarzyszył dźwięk upadającego ciała, ale nie tak się to zaczęło. Gdy budujesz imperium, plamiąc sobie ręce krwią, musisz liczyć się z tym, że będzie za tobą podążała śmierć.

Daniel mruży ciemne oczy, podchodząc do okna. Jego wzrok przeskakuje między mną a zadbanym ogrodem kilka pięter niżej.

– Na pewno chcesz to zrobić? – pyta tak cicho, że ledwie go słyszę. Nie patrzy na mnie, a kiedy dostrzegam jego poważny wyraz twarzy, po karku i ramionach przebiega mi dreszcz.

To mi przypomina o sytuacji sprzed lat, gdy mieliśmy wybór i wybraliśmy złą drogę. Gdy to, czego pragnęliśmy, miało jeszcze jakieś znaczenie.

– Mamy ludzi po lewej – mówię, skracając dzielący nas dystans. – Mamy ludzi po prawej. Musimy opowiedzieć się po którejś ze stron.

Kiwa głową i przesuwa kciukiem po zaroście na brodzie.

– A dziewczyna? – Jego przeszywający wzrok przypomina mi, że obaj walczyliśmy, obaj przetrwaliśmy i obaj dzielimy tragiczną przeszłość, która doprowadziła nas do tej chwili.

– Aria? – Mam czelność wypowiedzieć jej imię. Gładkie słowo zdaje się zawisnąć między nami. Nie czekam, aż brat zwróci mi uwagę. – Nie ma wyboru. – W głosie pojawia się napięcie, kiedy to mówię. Chrząkam, przyciskając dłonie do szyby. Czuję pod palcami zimną taflę, gdy pochylam się, by spojrzeć na Addison siedzącą w ogrodzie. – Jak myślisz, co zrobiliby Addison, jeżeli udałoby im się ją porwać?

Brat zaciska szczękę, ale po chwili mówi:

– Nie wiem, kto miałby tak wielkie jaja, żeby spróbować mi ją odebrać.

Wzruszam ramionami, jakby chodziło o semantykę i nie miało to żadnego znaczenia.

– Kobiety powinny być nietykalne, a mimo to oni poszliby najpierw po Addison.

– To nas w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia – stwierdza Daniel z oburzeniem.

– Lepiej, żeby ona przyszła po nas? – Przechylam głowę, a brat tym razem zastanawia się nad odpowiedzią.

– Ona nie jest jedną z nas. W przeciwieństwie do Addison, a wiesz, jakiego zachowania w stosunku do niej spodziewa się po tobie Romano.

– Tak, córka wroga… – Serce wali mi mocno w piersi. – Wiem doskonale, jak chce, żebym ją traktował.

Rozdział 2 - Aria

Jest kilka ważnych rzeczy, które zdecydowanie powinniście o mnie wiedzieć. Co rano zaraz po przebudzeniu lubię pić gorącą kawę. Najlepiej z dużą ilością śmietanki i cukru, by zabiły gorzki smak mojego kofeinowego uzależnienia.

Nocą uwielbiam delektować się czerwonym winem. Nie mogę pić białego, bo boli mnie po nim głowa i na drugi dzień mam okropnego kaca. Cóż, tak naprawdę to nie są ważne fakty. To szczegóły, którymi dzielisz się z ludźmi, kiedy nie chcesz powiedzieć im prawdy.

Co w rzeczywistości powinniście wiedzieć?

Nazywam się Aria Talvery i urodziłam się w najbrutalniejszej rodzinie przestępczej w Fallbrook.

Piję wino nocami, bo desperacko go potrzebuję, by złapać choć kilka godzin snu.

Gdy miałam zaledwie osiem lat, byłam świadkiem morderstwa matki i potem już nigdy nie doszłam do siebie, choć nieźle idzie mi udawanie, że jest inaczej.

Mój ojciec to oszust, ale zapewnia mi bezpieczeństwo i toleruje mnie, chociaż każdego dnia mówi, jak ciężko mu patrzeć na moją twarz, bo bardzo przypominam mu mamę.

To przez moje oczy. Wiem.

Są brązowo-zielone, zupełnie jak jej. Przypominają dywan leśnych liści późnym latem lub wczesną jesienią. Tak przynajmniej opisywała je moja matka. Lubiła poezję. I całkiem możliwe, że to po niej odziedziczyłam.

Fakt numer… ileś tam: uwielbiam rysować. Nienawidzę swojego życia, więc kryję się za szkicami oraz rozmazanym tuszem. Z dala od szaleństwa i zagrożenia wpisanego w moją egzystencję.

A miłość do sztuki – jedyna rzecz, jaka nadal łączy mnie z matką – jest powodem, dla którego skończyłam w tym barze, śledząc dupka, który ukradł mój szkicownik. Kutas myśli, że to zabawne i ma mnie za jakąś idiotkę, którą może się bawić, bo jestem kobietą żyjącą w niebezpiecznym męskim świecie.

Na jego nieszczęście temperament odziedziczyłam po ojcu. Właśnie dlatego trafiłam do Browaru Żelazne Serce przy ulicy Kościelnej. Tak, bar znajdował się przy ulicy, która miała w nazwie słowo „kościół”. A jeszcze bardziej ironiczne było to, jak wiele grzechów oglądały te ściany. Weszłam więc do niego z własnej woli, by odzyskać cenny szkicownik, który mi ukradziono, i wpakowałam się prosto w ręce wroga.

Wpadłam w pułapkę, ale matka nazwałaby to przeznaczeniem. Powinniście wiedzieć, że w tym momencie się uśmiecham. Sarkastyczny uśmiech, współgrający z fałszywym śmiechem, zdobi moją twarz. Może cała ta sytuacja jest winą mojej mamy. W końcu nie rozstawałam się ze szkicownikiem, bo za jego okładką schowałam jedyne jej zdjęcie, jakie posiadałam.

Ostatnią rzeczą, o której powinniście wiedzieć, i zarazem najważniejszą, jest to, że się nie złamię. Nie poddam się i nie wycofam. Nie zrobię tego dla nikogo, a już na pewno nie dla Cartera Crossa – drania stojącego za moim porwaniem. Zamknął mnie w celi i krótko wyjaśnił, że teraz należę do niego.

Nie złamie mnie jego ostry ton. Ani szerokie, muskularne ramiona, w których zostałam uwięziona. Nie zrobi tego czarujący uśmiech ani sprośne słowa, które sprawiają, że uginam się pod presją. Ani iskra w oczach, ogień płonący jaśniej i goręcej za każdym razem, gdy na mnie patrzy. Nie, nie poddam się. Nawet jeśli ten sam żar bucha w mojej piersi i wędruje niżej.

Ale z łamaniem się jest tak, że im bardziej się opierasz i próbujesz stawiać, tym łatwiej pękniesz, kiedy wreszcie do tego dojdzie.

Wiem o tym aż za dobrze.

***

Dzień, w którym moje życie zmieniło się na zawsze…

W uszach ciągle mi dzwoni. Zaciskam pięści tak mocno, że knykcie mi bieleją. Tak się dzieje za każdym razem, gdy muszę stawić czoła tym dupkom, z którymi pracuje mój ojciec.

Jakbym była na krawędzi.

Serce mi dudni, dudni, dudni, kiedy mijam okna Browaru Żelazne Serce i idę dalej, jakbym nie chciała wejść do środka. Cała witryna jest szklana, więc dobrze widać, kto wchodzi, a kto wychodzi. Jest też kuloodporna ze względu na klientelę. Mówi się, że odpowiada za to mój ojciec, lecz to by był zbyt wspaniałomyślny gest jak na kogoś takiego.

Zimnego. Samolubnego. Chciwego. Tak opisałabym ojca i nienawidzę się za to.

Powinnam czuć wdzięczność. Powinnam go kochać. Ale przynajmniej jestem lojalna, a tylko to ma znaczenie. Jeśli dorastasz w takim świecie, jak ja, szybko to do ciebie dociera.

Opieram się o mur z czerwonej cegły i zerkam na parking po drugiej stronie ulicy. Jeszcze ich nie ma.

Wzdycham z frustracją. Z ust wydobywa mi się obłoczek pary, gdy krzyżuję ramiona.

Tutaj przychodzą ludzie ojca, kiedy mają wolne, i wiem, że znajdę tu Mikę.

Nie podoba mi się, że jestem sama, lecz nie mogę czekać, aż ktoś pospieszy mi na ratunek. Mam nadzieję, że Nikolai będzie z nimi. Przyjaźniliśmy się w dzieciństwie, a teraz został żołnierzem mojego ojca i moim jedynym sojusznikiem. Serio, ustawiał do pionu tego dupka Mikę więcej niż raz, gdy w pobliżu nie było starego, który mógłby mi pomóc.

Choć wiem, że jeśli pojawi się Nikolai, odzyskam szkicownik bez problemu, i tak nie chcę tu być. Przesuwam kciukiem po koniuszkach zimnych palców, wspominając, jak trzymałam szkicownik w dłoniach, nim Mika wszedł do pokoju. Fotografia spoczywała bezpiecznie za okładką. Czekała, aż się nią zainspiruję.

Szkicownik to tylko szkicownik, ale zdjęcie zrobiono mi z mamą w roku, w którym umarła.

Ojciec nie miał czasu na „pierdoły”, jak to określił, przez co imadło na moim sercu się zacisnęło.

Ramionami wstrząsają mi dreszcze, wypuszczam kolejny ciężki oddech. Czuję chłód na nosie i policzkach. Cienka kurtka w ogóle nie chroni przed zimnem. Nie sądziłam, że jesień nadejdzie tak szybko, by zemścić się na dogorywającym lecie.

Zerkam zza rzęs na szyld baru. Wszyscy klienci są miejscowi, wszyscy są żołnierzami. Pewnie nie zaszkodzi, jeśli w oczekiwaniu na Mikę wypiję drinka.

Spokojna muzyka wypełnia moje uszy, gdy wchodzę do lokalu. Serce zaczyna mi bić szybciej, kiedy przyglądam się kilku mężczyznom siedzącym na stołkach. Zabawne, że pusty bar niepokoi mnie o wiele bardziej niż przepełniony ludźmi. W tłum mogę się wtopić.

A teraz? Nie pasuję tu i każdy to widzi.

„Może dlatego Mika uznał, że ujdzie mu to płazem”, myślę z goryczą, starając się ignorować swoją wewnętrzną wystraszoną dziewczynkę. Uważa, że może kraść moje rzeczy, bo ojciec nic mu nie zrobi, a ja jestem zbyt bojaźliwa, by choć wyjść z pokoju niewołana.

Prostuję plecy, podchodzę do baru i kładę na nim torebkę. Mam plan i wdrażam go w życie: z uśmiechem przyklejonym do twarzy zamawiam drinka. – Poproszę wódkę ze sprite’em – rzucam, siadając na stołku i spoglądając barmanowi prosto w oczy. Kiwa głową i sięga po szklankę. Lód stuka o szkło, kiedy mężczyzna przygotowuje mi napój.

Zaczekam na chłopaków, mimo że się ich boję, bo wiem, do czego są zdolni. Spojrzę Mice w oczy i powiem, że jutro chcę widzieć swój szkicownik z powrotem. A potem wyjdę. Żadnych gróźb. Zwykłe stwierdzenie. Lubi ze mną pogrywać i się drażnić, ale nie dam mu na to czasu. Tylko dlatego zabrał mi moją własność.

Lubi też mnie prowokować.

Wiatr dmie za oknem po mojej prawej stronie, więc zerkam w tamtym kierunku. Żaden z mężczyzn w pomieszczeniu nie zwraca na to uwagi. Tak się skupiam na obserwowaniu szyldu uderzającego w szybę, że nie zauważam barmana. Odgłos szklanki uderzającej w blat sprawia, że podskakuję wystraszona.

Zapada cisza, wszyscy patrzą na mnie, przez co się spinam. Zmuszam się do uśmiechu, wlepiając wzrok w drinka, i dziękuję barmanowi. Najpierw czuję ogromne zakłopotanie, potem pojawia się obawa przed tym, że zdają sobie sprawę z mojej słabości. A zaraz po niej dręczące przeczucie, że stanie się coś złego. Bardzo, bardzo złego.

Mam wrażenie, że puszczę pawia, ale zamiast tego unoszę zimne szkło do ust. Łyk słodkiej mikstury w niczym mi nie pomaga. Po dwóch w ustach nadal mam sucho.

Kretynka ze mnie. Zlizuję wilgoć z dolnej wargi i odstawiam szklankę na bar, patrząc na etykietki licznych butelek stojących za nim. Nikt się za mną nie wstawi, a na samą myśl o konfrontacji robi mi się słabo. Próba przełknięcia śliny spełza na niczym, schodzę więc ze stołka, kładąc obie ręce na barze.

Dłonie mam spocone i niemal informuję barmana, że idę do łazienki, jakby cokolwiek go to obchodziło. Jakby kogokolwiek to obchodziło. Wrażenie, że zupełnie nic nie znaczę, nie opuszcza mnie, kiedy wchodzę w wąski korytarz na lewo od baru. Na pewno znajdę tam toaletę. Zaledwie po kilku krokach słyszę coś, co brzmi jak strzał. Spinam się, serce mi zamiera. Wiem, że gdybym ja była celem, niczego bym nie usłyszała. Żadnych krzyków. Dociera do mnie jedynie muzyka. Musiało mi się wydawać. Wyobraziłam to sobie.

Zamykam oczy, zmuszając się do oddychania. Potem gwałtownie unoszę powieki i znów słyszę znajomy dźwięk.

To nie wystrzał. To świst pistoletu z tłumikiem, a po nim łoskot ciała uderzającego o podłogę.

Bang, bang, bang! Tym razem odgłosy rozlegają się bliżej. Jeszcze jeden strzał. Przywieram do ściany, jakbym mogła się w nią wtopić. Zmuszam się do przejścia na tył, by znaleźć wyjście albo kryjówkę. Może i jestem wystraszoną dziewczynką, która ledwie sobie radzi w świecie ojca, ale nie jestem cholerną idiotką.

Przyspieszam, wybiegając za róg, napędzana instynktem przetrwania. Mimo to cała moja siła, nawet jeśli nie mam jej wiele, zdaje się na nic. Krzyk, który wydobywa się z mojego gardła, tłumi gruby worek zakrywający mi głowę.

Torebka wypada mi z rąk i uderza w udo, gdy kopię na oślep i nie trafiam celu. Każdemu kopnięciu towarzyszy szorstki śmiech kilku mężczyzn. Staram się walczyć. Bezskutecznie.

Jest ich kilku, wiem o tym. Mają silne dłonie i ciała jak z kamienia.

Nie przestaję się szarpać, ale nie udaje mi się niczego wskórać. Uderzam, krzyczę i kopię, kiedy ogarnia mnie przerażenie. Nic nie widzę, a ramiona bolą mnie okropnie, gdy mężczyźni wykręcają mi je za plecy.

Poznaję, że wyszliśmy na zewnątrz, tylko po tym, że wiatr wślizguje się pod moją cienką kurtkę. Że jestem w bagażniku, orientuję się po sygnalizatorze, który odzywa się na chwilę przed tym, jak mnie wrzucają do środka. Padam ciężko, a klapa zatrzaskuje się szybko.

Cisza.

Ciemność. Oddech mam urywany, w głowie mi się kręci.

Kiedy przestaję krzyczeć, gardło płonie ostrym bólem za każdym razem, gdy staram się przełknąć ślinę. Kiedy przestaję walić w bagażnik, nadgarstki mam poobcierane i pocięte przez kajdanki, a pieką tak, że zaczynam się trząść.

Pojawia się kolejne uczucie. Nie do końca panika. To coś innego.

Nie jest to też poczucie beznadziei.

Gdy jesteś sam i wiesz, że nic nie jest dobrze i nie będzie, pojawia się to wszechogarniające odczucie.

Serce nadal bije. Ale robi to zbyt szybko. Wszystko dzieje się za szybko i sprawia ból. A ja nie potrafię tego powstrzymać. Niczego nie potrafię powstrzymać.

Kiedy zrobiłeś, co mogłeś, i został ci wyłącznie strach zarówno przed nieznanym, jak i znanym, twoje odczucia da się opisać tylko w jeden sposób: prawdziwa zgroza.

Rozdział 3 - Carter

– Zatrzymasz ją? – bardziej stwierdza niż pyta mój brat, rozglądając się po celi. Jase jest środkowym z piątki braci i nigdy nie nauczył się owijania w bawełnę. Chyba nie mogę go za to winić. Przypomina mi Tylera – piątego brata, który zmarł lata temu. Jego wspomnienie sprawia, że odpływam myślami daleko, ale tylko na moment.

Jase opiera się o ścianę i krzyżuje ramiona na piersi, czekając na odpowiedź.

Jesteśmy tu zaledwie od godziny. Każde ciche tyknięcie roleksa na moim nadgarstku przypomina, jak niewiele brakuje, bym ją posiadł. Dzieli nas już wyłącznie czas.

Przenoszę wzrok z cienkiego materaca leżącego na podłodze na metalową toaletę znajdującą się po przeciwnej stronie celi i mówię:

– Chyba dorzucę krzesło.

Zagadkowa mina brata zmienia się nieco. Może nawet nie zdawać sobie z tego sprawy, ale dostrzegam to na jego twarzy. Rozczarowanie. Odrazę. Słyszę niewypowiedziane pytania, które ma na końcu języka, gdy wędruje wzrokiem ode mnie do metalowych drzwi za naszymi plecami. „Kiedy stałeś się taki zjebany?”. Nie mam pojęcia.

– Będę potrzebował jakiegoś miejsca do siedzenia – dodaję spokojnie, niemal żartobliwie, jakby to był dowcip. Ale to Jase, a on zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny. O wiele lepiej niż Daniel czy Declan. Razem z nimi trzema tworzymy kwartet braci Cross. Jednak to z Jase’em jestem najbliżej.

Choć dobrze ukrywam chęć położenia rąk na Arii, on to dostrzega. Poznaję to po tym, jak ostrożnie się do mnie odnosi, odkąd zdradziłem mu swój plan.

– Jak długo? – pyta.

– Jak długo co?

– Będziesz ją tu trzymał?

– Ile będzie trzeba.

„Po co?”

Widzę to pytanie w jego oczach, jednak nie zadaje go. Zresztą i tak bym nie odpowiedział. Chociaż mógłbym skłamać i stwierdzić, że ile będzie trzeba, by wojna dobiegła końca. Ile będzie trzeba, by przekonać się, czy przyda nam się w negocjacjach, jeśli Talvery’owie wygrają. Mógłbym skłamać, ale prawda jest prosta. Ile będzie trzeba, żebym zdecydował, czego od niej chcę.

– Nie ma prysznica – zauważa.

– Przy kiblu jest kran i kratka odpływowa. Rozgryzie to, gdy już tu będzie.

Czas mija, powietrze staje się coraz zimniejsze. Wiem, że jeszcze nigdy nie robiłem czegoś takiego i że przekraczam więcej niż jedną granicę. Lecz na wojnie nie ma dobra i zła.

– Będę dawał jej inne rzeczy. Stopniowo. – Mogłoby się wydawać, że udzielam bratu kolejnej odpowiedzi, ale w rzeczywistości myślę na głos.

– Kiedy ostatni raz tu byłem, zdobywałem bardzo przydatne informacje – komentuje Jase, przechodząc na drugi koniec pomieszczenia, by sprawdzić, czy na kratce odpływowej nie ma żadnych śladów krwi.

Przedtem cela służyła wyłącznie do jednego. Do czegoś, w czym mój brat jest najlepszy.

– Planujesz wydobyć z niej coś ciekawego? – pyta ze szczerym zainteresowaniem, jednak zanim mam szansę odpowiedzieć, dodaje szybko: – Talvery raczej nie słynie z opowiadania o swoich interesach.

Pochwaliłbym dociekliwość Jase’a, ale nie chcę, by ktokolwiek się tym interesował. Aria jest moja i tylko moja. I zrobię z nią, co będę chciał. Brat i reszta niech pilnują swojego nosa.

– Nie, nie sądzę, żeby cokolwiek wiedziała.

Jase przechadza się swobodnie po niewielkim pomieszczeniu. Trzy metry na trzy metry. To więcej przestrzeni niż trzeba. Trąca butem materac, a potem go kopie. Nie ma w nim żadnych sprężyn. Niczego, co mogłaby wykorzystać jako broń.

Zadbałem o to.

– Tylko materac i krzesło?

Brat nadal krąży wokół pytania, które chce zadać. Po latach mojego przywództwa i podejmowania decyzji nie jest skłonny we mnie wątpić, ale nie daje mu to spokoju. Żywcem zżera go fakt, że nie wie, co planuję z nią zrobić albo dlaczego pragnę ją mieć. Świadomość tego sprawia mi przyjemność.

– Na razie. Pewnie będzie próbowała walczyć, więc im mniej rzeczy, tym lepiej.

– Sądzisz, że to znak, że możemy ufać ludziom Romano? Daje ci dziewczynę, ryzykując wszystko, by ją porwać, a ty pójdziesz z nim na wojnę? Co, jeśli naprawdę ma tę laskę i ci ją odda? – drąży Jase.

– Nie możemy ufać nikomu. – Upewniam się, że patrzy mi w oczy, po czym dodaję: – Prawda nigdy się nie zmieni.

Mamy wyłącznie siebie. Tak przetrwaliśmy i tylko tak chcę dalej żyć.

Jase jest bystry. Czasami zbyt bystry. Pewnie zorientuje się, dlaczego robię to wszystko. Taką ma pracę, zbiera informacje. Za wszelką cenę. – W takim razie to test? – strzela. Na jego czole rysują się głębokie zmarszczki. Ma szczęście, że jest moim bratem, a ja ciągle czuję wyrzuty sumienia, że go w to wciągnąłem. Że wciągam ich wszystkich coraz głębiej i głębiej w piekło, które stworzyłem.

– Ludzie Romano chcą śmierci Talverych i vice versa. Chodzi o ponad dziesięcioletni spór o terytorium. Ci od Romano potrzebują sojuszników i przewagi. Było tylko kwestią czasu, żebym przyłączył się do wojny. Ona po prostu okazała się jej pierwszą ofiarą. Chciałem czegoś, a Romano był skłonny mi to dać, wsparliśmy więc jego, a nie Talverych.

– Ofiarą? – pyta Jase, by upewnić się, czy naprawdę zamierzam ją zabić.

– Obaj wiemy, że jeśli zostanie z ojcem, zginie u jego boku… albo gorzej – rzucam lekko, wychodząc z celi. Jase drepcze mi po piętach.

– Po co ją ratować? – Słowa brata wibrują w moim ciele. Nie trzeba było ryzykować i zgadzać się na jej przetrzymywanie.

– Podjąłem tę decyzję pod wpływem impulsu.

– Nigdy nie podejmujesz takich decyzji – naciska, a ja muszę uspokoić oddech, by nie warknąć, żeby się odpierdolił. Nie ma pojęcia, że w przeszłości Aria mnie ocaliła. Nikt o tym nie wie, nawet ona. Muszę jeszcze zdecydować, czy nienawidzę jej za to czy za coś innego.

– Gdy już będzie po wszystkim, co z nią zrobimy? – dopytuje brat.

Zamykam stalowe drzwi i przesuwam palcem po ledwie widocznej szczelinie w ramie obrazu. Drzwi zostały zaprojektowane tak, by nie rzucać się w oczy. Jeśli ktoś nie wie, jak używać mechanizmu w obrazie, by odblokować ukryty zamek, nigdy ich nie zauważy.

To dźwiękoszczelna cela, której nikt nie znajdzie. Nieprzenikniona i chroniona przed elektroniką tak, że wycisza każde urządzenie śledzące. To nowy dom Arii.

Pytanie Jase’a wciąż rezonuje we mnie, kiedy odwracam się plecami do celi.

„Gdy już będzie po wszystkim, co z nią zrobimy?”

– Nad tym się jeszcze nie zastanawiałem – odpowiadam tonem ucinającym dyskusję.

Rozdział 4 - Aria

Strach mnie wykończy, zanim zrobią to tamci faceci. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, gdy serce tłucze mi się w piersi. Jeszcze nigdy się tak nie bałam.

Okej, kłamię. Ale to było tak dawno temu, że niemal nic nie pamiętam.

Własny gorący oddech przyprawia mnie o zawroty głowy, kiedy staram się go wyrównać. Oczy mam otwarte, lecz przez torbę na głowie widzę tylko ciemność.

Muszę być mądra. Choć z chęcią bym walczyła, muszę być mądra, żeby przeżyć.

Trudno jednak zachować rozwagę, gdy jest się przerażonym.

Sucha gula w gardle drapie podczas przełykania. Przez materiał przesącza się słabe światło. Nic nie widzę, ale wszystko słyszę. W uszach dudnią mi gorączkowe uderzenia serca, docierają do mnie głosy kilku mężczyzn przebywających w pomieszczeniu i dźwięk krzesła szurającego o podłogę. Jeden z nich nazywa się Romano, a ja w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że ten człowiek nienawidzi mojego ojca. Znajduję się w rękach wroga. Siedzę na plastikowej płachcie. Czuję jej fakturę pod palcami. Przypomina w dotyku torbę, którą mam na głowie.

To przeraża mnie najbardziej. Nigdy nie widziałam, jak ojciec zabija, lecz wiem, że przed morderstwem zabezpieczają podłogę. Łatwiej wtedy posprzątać.

Po raz kolejny próbuję przełknąć ślinę, lekko unosząc głowę, bo mam wrażenie, że zaraz się uduszę.

– Suka jest przytomna.

Wciągam powietrze, gdy słyszę dobiegający z bliska opryskliwy głos.

Próbowałam ukryć fakt, że się obudziłam, ale nie wyszło. Ocucił mnie zapach cygar i choć wydawało mi się, że jestem w centrum pożaru, leżałam bez ruchu. Minęło kilka minut, w trakcie których nie dowiedziałam się niczego, co by mi pomogło, jeśli nie liczyć tego, że leżę na podłodze i nie ma dla mnie żadnej nadziei.

– W samą porę – odpowiada ktoś inny, po czym pomieszczenie wypełnia szorstki śmiech.

Moje obolałe ciało sztywnieje, ręce zaciskają się, przez co kajdanki wbijają się głębiej w otartą skórę. Jestem tak przerażona, że nie reaguję na ból w ramionach.

Każda mijająca sekunda to męczarnia. Napastnicy rozmawiają spokojnie po włosku. W języku, w którym znam zaledwie kilka wyrazów. Wiem jednak, co znaczy baldracca. To słowo oznaczające dziwkę, a kiedy pada, kulę ramiona w żałosnej i bezużytecznej próbie schowania się. Momentalnie zalewa mnie nowa fala strachu.

Nie mam wątpliwości, że jestem przetrzymywana przez jednego z licznych wrogów ojca, Romano. Oddałabym im wszystko, by móc uciec do domu i już nigdy z niego nie wychodzić.

– Proszę… – Nie jestem w stanie powstrzymać się przed błaganiem. – Ojciec zapłaci wam, ile będziecie chcieli. – Łzy pojawiają się niepostrzeżenie, a głos łamie mi się na każdym słowie. Ciepło mojego oddechu sprawia, że robi mi się jeszcze goręcej.

Nigdy nie miałam się za słabą osobę. Ale związana, ze świadomością, że skończę martwa lub jako dziwka, czuję głównie desperację.

– Nie ma dla ciebie ratunku, szmato Talverych – sarka ktoś, podchodząc do mnie. Jego ciężkie kroki są głośne i szybkie. Instynktownie staram się odsunąć, choć leżę na boku z kostkami i nadgarstkami związanymi za plecami. Nie ma sensu się szarpać. I tak mam za plecami ścianę. Zresztą gdzie miałabym uciec? Mogę się jedynie skulić, gdy ciężki but kopie mnie brutalnie w brzuch.

Powietrze ulatuje mi z płuc. Ból czuję w całym ciele, ale głównie w brzuchu. Wsiąka głęboko, przez co mam ochotę zwymiotować, by się go pozbyć. Unoszę się z jękiem i z całych sił staram się milczeć. Przeklęte łzy ciekną mi z oczu i nie mogą przestać. Nie jestem w stanie nic zrobić. To piekło, którego od dawna się obawiałam. Koszmar, stający się rzeczywistością. Bezradność nabiera nowego znaczenia.

Cała się trzęsę, strach jest wszechogarniający. Lecz potem przypominam sobie, że mam być cicho. Mam być mądra. Zawsze istnieje nadzieja. Zawsze. Jestem wystarczająco inteligentna, by znaleźć wyjście. Ta myśl uspokaja mnie na chwilę, dopóki but po raz kolejny nie odrywa się od podłogi, a moje instynktowne kulenie się wywołuje salwę śmiechu.

Modlę się, by to był sen, chociaż wiem, że szanse są niewielkie, bo w snach nic nie boli. Nie w taki sposób.

Pociesza mnie jednak taka myśl, dzięki czemu milczę, kiedy porywacze wyśmiewają się ze mnie i mojej bezradności.

„Ojciec po mnie przyjdzie”. Niemal szepczę to pod nosem. Usta poruszają się bezgłośnie, podczas gdy leżę w płodowej pozycji z zamkniętymi oczami.

On mnie uratuje.

Na szali leży jego duma. Jeśli nie powstrzymają go jakieś ważne powody, nie pozwoli sobie na okazanie słabości, jaką byłoby nieodbicie mnie. Mój oddech zwalnia na tę myśl, adrenalina zdaje się opadać. Musi przybyć mi na ratunek.

– Myślisz, że powinniśmy ją najpierw torturować? Wyciągnąć z niej jakieś informacje?

Te dwa pytania zadaje mężczyzna stojący nieco dalej, gdzieś po mojej lewej stronie. Robi to w sposób swobodny i beztroski. Pomieszczenie wypełniają komentarze po włosku, słyszę głośny śmiech.

Pot zwilża moją skórę. Robi mi się gorąco, a potem zimno, gdy owiewa mnie chłodne powietrze.

Śmiech urywa się, bo ktoś wchodzi do środka. Rozlegają się powitania. Odzywa się tylko trzech facetów, ale słyszę ich, dopiero kiedy drzwi znów się zamykają.

Coś się zmienia. Powietrze w pomieszczeniu staje się inne. Czuję to.

– To ona? – Słyszę głęboki, ostry głos. Aksamitny ton mężczyzny, który przerwał jowialny śmiech, sprawia, że zamieram. Ramiona pokrywa mi gęsia skórka.

Nie pada żadna odpowiedź, ale wyobrażam sobie, że ktoś kiwa głową.

Serce znów tłucze mi się w piersi. Chciałabym, żeby przestało. Muszę słuchać. Niestety jestem w stanie myśleć tylko o tym, że zaraz zostanę zarżnięta.

„Nie mogę umrzeć. Nie w ten sposób. Proszę, Boże, nie w ten sposób”.

Adrenalina szybuje w górę, przez co odwracam głowę, by móc się lepiej przysłuchiwać. Wszystko zamarło. Jest tak cicho, że słyszę, jak ktoś wydmuchuje dym z cygara. Tak wyraźnie, że wyobrażam sobie usta układające się do wydechu.

– Nie sądziłem, że naprawdę to zrobisz – stwierdza mężczyzna opanowanym, władczym głosem. Pozostali mają silny włoski akcent, ale on pochodzi stąd. To Amerykanin z krwi i kości, co nie zmienia to faktu, że budzi we mnie lęk. – Bardzo rzadko się mylę.

Strach i nadzieja walczą ze sobą. Strach rozumiem, lecz nadzieja zdaje się nie mieć sensu. A jednak ją mam. Jakaś część mnie pragnie błagać faceta z aksamitnym głosem o ratunek, jakby wiedziała, że jest moim wybawicielem.

– Aria Talvery – wypowiada moje imię i nazwisko z szacunkiem, ale choć jego kroki nie są tak ciężkie i przerażające, jak człowieka, który mnie kopnął, kulę się instynktownie, kiedy się zbliża.

Nie zauważam nawet, jak uspokoiło mi się serce, póki nie wypowiada słów, które rozpętują w mojej głowie chaos.

– Nie umawialiśmy się, że naprawdę macie ją porwać.

Potok włoskich słów wypełnia pomieszczenie. Kilka osób krzyczy, a ich gniew odbija się od ścian.

– Obiecałeś, że w zamian za nią opowiesz się po mojej stronie. Cofasz swoje słowo? – pyta ktoś donośnym, ochrypłym i głębokim głosem. Znów wstrząsa mną strach.

– W zasadzie nic takiego nie mówiłem. A warunki musimy jeszcze uzgodnić.

Facet z ochrypniętym głosem odpowiada szybko i nie kryje irytacji:

– Wiesz o tym od trzech dni. Trzech jebanych dni! – Ostatnie słowa wykrzykuje, przez co podskakuję na tyle, na ile pozwala mi moja pozycja.

– Jak mówiłem, nie sądziłem, że to zrobisz – odpowiada spokojnie gość, który zlecił moje porwanie.

– Bastardo – warczy ktoś trzeci, po czym rozlega się dźwięk uderzenia.

– Kurwa! – wrzeszczy inny mężczyzna, ale nie poznaję tego głosu. Pomieszczenie wypełnia trzask odbezpieczanej broni.

– Jase, spokój.

Leżę bezradnie z szeroko otwartymi oczyma. Szukam czegoś palcami, czegokolwiek, co by mi pomogło, lecz udaje mi się wymacać jedynie plastik. Słyszę trzy ciężkie kroki i bez żadnego ostrzeżenia torba zostaje zerwana z mojej głowy. Krzyczę, bo mężczyzna przy okazji wyrywa mi trochę włosów. Zostaję oślepiona jasnym światłem, gdy ktoś podnosi mnie za kark, a potem rzuca znów na ziemię.

Nie mogę zamortyzować upadku, bo ręce mam związane za plecami, więc padam na podłogę najpierw ramieniem, a potem twarzą. Usta wypełnia mi krew, w ręce wybucha ból.

„Kurwa, boli. Okropnie mnie boli”.

Z płaczem przekręcam się na plecy.

„Proszę, niech to się skończy”, błagam w myślach. Chciałabym stąd uciec. Chciałabym, żeby to był tylko sen. Ale gdy szoruję ramionami po plastikowej płachcie, próbując zmienić pozycję, nie mam wątpliwości, że wszystko dzieje się naprawdę. Łkam, poddając się bólowi. To nie koszmar, z którego się obudzę. To rzeczywistość.

– Powiedziałeś, że mnie wesprzesz, jeśli ci ją dam! – Powietrze przeszywa ostry krzyk. Wyginam szyję, by spojrzeć na mężczyznę siedzącego za nieoheblowanym stołem. Koszula faceta wygląda na wilgotną od potu, tak samo, jak twarz. Czarne oczy patrzą w moim kierunku, ale nie na mnie. Gniewu na jego obliczu nie da się pomylić z niczym innym, gdy krzyczy coś, przez co drżę ze strachu. – Nie ujdzie ci to na sucho!

Zaciskam powieki.

Od lat słyszałam pogłoski o wojnie. Już dawno przestałam się tego bać. Może to był mój pierwszy błąd. Zapomniałam, że powinnam być przerażona na myśl o nieustannie czającym się w pobliżu niebezpieczeństwie.

„Proszę, niech ktoś mnie zabierze daleko stąd”. Potrafię sobie wyobrazić, jak cała ta sytuacja błyskawicznie przyjmuje niekorzystny obrót. Mogę zostać zastrzelona i nigdy nie zyskać choćby szansy na ucieczkę. Serce wali mi dziko, ze zgrozy cała się trzęsę.

– A teraz ją zraniłeś – mówi władczy Amerykanin cicho, ale z niepohamowanym, ociekającym groźbą gniewem. W pomieszczeniu znów zapada cisza. Dopiero wtedy zbieram się na odwagę, by ponownie otworzyć oczy.

Wysoki mężczyzna kuca nade mną i patrzy na mnie ciemnymi oczyma. Nie są czarne jak tego drugiego. Bursztynowy odcień brązu przywodzi na myśl opalane drewno.

Nie ma w nich jednak ciepła. To oczy tak zimne, że ich spojrzenie mrozi krew w żyłach i zmienia oddech w lód. Dostrzegam w nich coś, czego nie umiem nazwać. Zastygam, nie oddycham, leżę nieruchomo jak ofiara uwięziona przez pięknego drapieżnika.

Czas mija powoli, gdy mężczyzna zdaje się zastanawiać. A ja modlę się z nadzieją, że mnie ocali. Jestem śmieszna, wiem, ale widzę coś w jego oczach. Nie mogę oderwać wzroku. Mam wrażenie, że otaczające go pole elektryczne zagina przestrzeń między nami, przez co czuję, jakbym była bliżej niego. Tak blisko, że mógłby mnie uratować.

Nie ma lepszych intencji niż pozostali. Ale on jest tylko jeden i ma sytuację pod kontrolą. Wolę to niż chaos, w którym obecnie się znajduję. Może mnie uratować. Jestem pewna.

Nawet jeśli miałby odebrać mi życie i zakończyć mój ból. A wiem, że mógłby to zrobić. Wyraźnie widzę, że to bezwzględny, nieczuły morderca. Muska palcami zarost i przechyla głowę, kiedy mi się przygląda. Jedyne źródło światła w pomieszczeniu – żarówka wisząca na środku sufitu – rozjaśnia jego twarz, przez co mocno zarysowana szczęka wydaje się jeszcze ostrzejsza.

Bijąca od niego władczość sprawia, że brak mi tchu. Gdy nade mną góruje, staję się nikim. Powieki opadają mi powoli, kiedy wyciąga dłoń, by delikatnie odgarnąć włosy z mojej twarzy. Rozpuszczam się cała pod jego gorącym dotykiem. Jest czuły, lecz wyrachowany. Łagodna pieszczota osłabia mnie, palce wędrują po brodzie na gardło.

Jest niezaprzeczalnie męski, a strach przed jego władzą jedynie podsyca zakazane pragnienie, które szaleje w moim ciele. Uczono mnie, by bać się takich jak on, ale czuję coś innego. Coś, do czego nigdy się nie przyznam.

Wtedy łapie mnie za gardło, zmuszając, bym uniosła wzrok i spojrzała w mroczne czeluści jego oczu.

Rozdział 5 - Carter

– Prosiłem o nią, owszem – odpowiadam w końcu Romano, choć ciągle patrzę na Arię. Na jej piękne, wydatne usta, rozchylone i opuchnięte po upadku. Wciąż ściskam ją za gardło, tym razem lekko wzmacniając chwyt. Ogarnia mnie gniew na widok świeżych ran. Skurwiel ją skrzywdził. Zadał ból. Zranili moją własność. Mięśnie szczęki znów mi drgają, gdy wściekłość rośnie.

Powinni być na tyle mądrzy, by nie dotykać czegoś, co należy do mnie. Tłumię wrzącą furię, bo nie jestem idiotą. W pomieszczeniu znajduje się sześciu mężczyzn, a tylko na jednego mogę liczyć. Nie mają wyłącznie przewagi liczebnej. Nie przygotowałem się na walkę. I nie mam zamiaru jej zaczynać.

Chcę zabrać swój prezent i zostawić tego kutasa na pastwę losu. Chcę, by to uczucie znów szumiało mi w żyłach – czysta władza związana z posiadaniem Arii, z jej urywanym oddechem i krwią krążącą szybciej z powodu mojego dotyku. Jest moja. Wreszcie.

– Ale nie pobitą i skrzywdzoną – cedzę przez zęby ciszej, niż zamierzałem. Ledwo nad sobą panuję, kiedy poluźniam chwyt, pozwalając dziewczynie odwrócić wzrok i wziąć głęboki oddech.

Jeśli po raz kolejny zapłacze przez tego zjeba, wiem, że zastrzelę Romano bez namysłu. A do tego nie mogę dopuścić. Jeszcze nie. Gdy Aria znajdzie się w moich rękach, jej ojciec rozpocznie pościg. Potrzebuję więc Romano tak samo, jak Romano potrzebuje mnie.

Nie odpowiada, a ja wyobrażam sobie, że nie robi tego, bo stoję plecami do niego, zaś przodem do dziewczyny. Ale będzie to musiał, kurwa, przełknąć. Dopóki Aria tu jest, ma patrzeć na mnie i na nikogo innego.

Przyglądam się jej uważnie i za każdym razem, kiedy widzę jakieś obrażenie, zaciskam zęby i spinam mięśnie. Rozcięcie na spuchniętej wardze. Zadrapania i otarcia na nadgarstkach. Na ramieniu ma siniaka, a mam pewność, że jest tego więcej, po prostu nie widzę teraz wszystkiego. – Mamy ją od dwóch godzin. Nic się jej nie stało. Lepiej nie leć sobie ze mną w chuja – mówi Romano szybko i z desperacją, gdy wstaję, zostawiając Arię.

Serce mi przyspiesza, ale niczym się nie zdradzam. Dla nich jest wyłącznie przypadkową dziewczyną, którą sobie wybrałem. Dziewczyną, którą trudno było porwać. Wyzwaniem i niczym więcej.

– To nie walka ani debata – odpowiadam, ciągle zwrócony plecami do Romano. Chcę, by dobrze zdał sobie sprawę z tego, że to ja pomagam im i robię to tylko dlatego, że tak chcę. W przeszłości wydymał więcej niż jednego sprzymierzeńca. Sprawię, że zastanowi się dwa razy, zanim przyjdzie mu do głowy, że może wykorzystać mnie jako pionka.

Nawet świadom, o jak wysoką stawkę toczy się w tym momencie gra, ledwie jestem w stanie myśleć.

Nie mogę oderwać wzroku od Arii. Jej klatka piersiowa unosi się i opada w równym tempie, gdy przekręca się na bok. Usta mają wspaniały odcień czerwieni. Potargane włosy opadają na nagie ramię. Ale lepsze jest to, że nieustannie patrzy na mnie z mieszanką strachu i nadziei w tych niesamowitych zielono-brązowych oczach. Nie wyobrażałem sobie, że będzie tak patrzeć. To uzależniające.

– Pro… – zaczyna mnie błagać, lecz Romano jej przerywa. Jego paskudny, zdesperowany głos zagłusza cichą prośbę. Zaciskam pięści, niemal rozrywając cienką skórę na knykciach, a garnitur momentalnie sprawia wrażenie zbyt ciasnego. Ignorancja doprowadzi kiedyś Romano do śmierci.

– Zawarliśmy umowę, na której obaj mieliśmy skorzystać, Cross. – Poluzowuję kołnierzyk, przemierzając obleśne pomieszczenie. Skurwiel mówi dalej:

– Nie musisz nic robić, Carter, daj mi tylko ten teren. – Unosi ręce w obronnym geście, gdy wbijam w niego mordercze spojrzenie. – Na jakiś czas, żebyśmy mogli uderzyć pierwsi. Jesteś bliżej Talvery’ego. Nie chcesz, żeby twoi ludzie to zrobili, więc czy mam inny wybór niż załatwić to sam? Omiatam wzrokiem skrzynie w rogu pomieszczenia. Trzy stoją na pustych paletach. Drewniany stół jest zniszczony i poplamiony. Mogę sobie jedynie wyobrażać, ile krwi, potu i prochów wsiąkło w to drewno. Nawet mimo zapachu cygar smród jest odstręczający.

Wszyscy mężczyźni w pomieszczeniu, poza mną i Jase’em, są ubrani podobnie. Ja zawsze noszę garnitur. Lepiej wyglądać zbyt dobrze niż źle. Romano szybko porzucił próby ubierania się w niedopasowany garniak. Wymiętą tanią kurtkę zawiesił na oparciu krzesła. Inni noszą bezkształtne bluzy, koszule i wyblakłe dżinsy. Każdy z bandziorów odwzajemnia moje spojrzenie, gdy im się przyglądam, ale choć dostrzegam ich pytający wzrok, żaden się nie odzywa.

Wracam spojrzeniem do niej. Do miękkiej krzywizny jej bioder, potarganej aureoli ciemnych włosów otaczających jasną skórę. Smukła szyja jest nazbyt wyeksponowana, kiedy Aria wije się bezgłośnie i bezradnie na podłodze. To piękne, zranione stworzenie w całości należy do mnie.

– Twoi ludzie zajmują pozycje między Czwartą a Weston, odstąp mi ten teren, żebym mógł sprzątnąć Talvery’ego. – Romano zaczyna przedstawiać warunki. – Wybijemy ich w tym samym czasie na całym jego terenie. Każdy, kto nam się po tym przeciwstawi, zginie. Proste. Wesprą nas albo dołączą do zabitych.

– Już to gdzieś słyszałem – mruczę. Twierdzi, że wybije ich wszystkich. Usunie wszelkie ślady istnienia rodziny Talverych. Wiąże się to z niedokończonymi porachunkami, które rozpoczęły się na dekadę przede mną. Konflikt miał swoje źródło w chciwości.

– Daj mi tylko dostęp do tego obszaru i dostawców broni. – Cuchnie desperacją, gdy dodaje: – Na to się zgodziłeś!

Wielu rzeczy się spodziewałem, kiedy tu szedłem. Ale nie tak ogromnej irytacji. Mijają sekundy, a ja wyobrażam sobie, jak ich zabijam. Ile by mi to zajęło? Ile razy musiałbym strzelić? Jase stoi za mną i wiem, że myśli o tym samym.

Muszę poskromić to pragnienie, jeśli chcę mieć Arię. Porzucam obraz jej pięknego ciała skulonego u moich stóp i skupiam się na interesach.

– Chcesz, żebym do ciebie dołączył i oczyścił drogę dla twoich ludzi?

– Talvery nie będzie się spodziewał, że uderzymy z obu stron. Przejmiemy granice twojego terytorium…

– Pomyśli, że to ja ich wybiłem – przerywam zjebowi, zanim skończy. – Gdy jego ludzie zaczną umierać na granicach moich ziem, bez wahania przypuści atak na mnie – dopowiadam grobowym głosem. – To nie ja zaczynam wojnę, tylko ty.

– Daję ci tę dziewczynę z jakiegoś powodu – stwierdza szybko z prawdziwym zaskoczeniem.

– Nie zgadzam się. – Chcę odejść, ale w pomieszczeniu rozlega się łkanie Arii. Choć nic nie mówi, słyszę błaganie, bym nie zostawiał jej na ich łasce. Działa to na mnie w sposób, w jaki nie powinno. Sama świadomość, że groźba mojej nieobecności wywołuje w niej reakcję, wiele dla mnie znaczy.

– Czekaj! – Romano wali dłońmi w drewniany stół. – A co, jeśli… – Wyraźnie widać, jak przełyka ślinę, odpychając się od stołu, po czym wypuszcza ciężko oddech. Po raz pierwszy, odkąd się tu znaleźliśmy, zerkam na Jase’a. W dopasowanym garniturze, z luźno zwieszonymi dłońmi mógłby uchodzić za jebanego gościa weselnego. Cóż, przynajmniej gdyby nie wyraz jego twarzy, który mówi, by z nim nie zadzierać.

– Co, jeśli… – urywa, chrząka i patrzy mi w oczy. – Kiedy już przejmę teren Talverych, moglibyśmy go podzielić. – Zaciekawia mnie tym, więc lekko kiwam głową, żeby kontynuował. – Chcę zacząć dystrybuować towar z góry, bliżej granic trzech stanów, żeby trzymać gliny z dala od naszych baz.

– I? – pytam. – To nie ma nic wspólnego z podziałem czegokolwiek.

– Potrzebuję jedynie terenów na Upper West Side. Nie mam nawet wystarczającej liczby ludzi, by zająć resztę – stwierdza lżejszym, niemal komicznym tonem, jakby to ostatecznie załatwiało sprawę.

– Nie chcę większego terytorium – odpowiadam, niszcząc jego nadzieje. – Ale chętnie przyjmę procent zysków na poczet pokrycia moich strat – proponuję. – Piętnaście procent z każdej dzielnicy, dopóki nie zostaną wyrównane.

– Dobra. – Romano zgadza się tak szybko, że jego towarzysze patrzą na niego zamiast na mnie. Nie może być aż taki głupi. Regularna wojna to nic dobrego. Będą potrzebowali ludzi, terytorium i wsparcia. Dam im minimum i będę się modlił, aby powybijali się nawzajem. Kiwam raz głową.

– No to mamy umowę – zgadzam się, wyginając wargi w namiastce uśmiechu, a następnie wyciągam dłoń do Romano.

Muszę powstrzymać szeroki uśmiech, gdy po raz kolejny odwracam się do dziewczyny, która z szeroko otwartymi oczami leży związana na podłodze.

– Jase – odzywam się do brata, nie odrywając od niej wzroku. – Zapakuj ją do bagażnika.

Rozdział 6 - Aria

Dziwne, o czym się rozmyśla, gdy tkwi się godzinami samotnie w pokoju, czując jedynie bezradność i gniew. Niektóre z myśli oczywiście mają sens.

Te o Mice i o tym, że powinien tam być. Powinien być w barze. Zastanawiam się, czy wiedział o wszystkim. Czy zabrał mój szkicownik, bo zdawał sobie sprawę, jak kocham sztukę i że przyjdę po niego. Trudno mi uwierzyć, że miałby się tego nie spodziewać. W przeciwnym razie, po co by to robił? Godzinami próbowałam rozgryźć, co kierowało tym psycholem.

Prawda jest taka, że nic innego nie skłoniłoby mnie do wejścia do tego baru. Siedziałabym bezpiecznie w domu… gdyby nie to zdjęcie. Myśli o Mice i o tym, w jak ponurych kolorach rysuje się moja rzeczywistość, wydają się rozsądne.

Inne jednak… Inne nie mają zbyt wiele sensu.

Jak wspomnienia o matce.