Belgarath (2). Czas niedoli - David Eddings; Leigh Eddings - ebook

Belgarath (2). Czas niedoli ebook

David Eddings, Leigh Eddings

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Belgarath, zrozpaczony po śmierci żony, ruszył w dalszą wędrówkę, żeby szukać ukojenia. Zło jednak nie usnęło. Prorocy głosili zapowiedzi nadchodzących wydarzeń. Czarodziej powrócił do Doliny i zajął się córkami, które wyrosły na piękne kobiety. Obydwie miały odegrać znaczącą rolę w kształtowaniu dziejów świata. Nieoczekiwanie Polagra okazała się cennym sprzymierzeńcem w walce z Torakiem. Razem z ojcem ruszyła ratować dziedzica Rivanskiego Tronu.

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Sopocie
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




David i Leigh Eddings

CZAS NIEDOLI

W serii ukazały się:

Orson Scott Card

Terry Pratchett

Stephen King Robert Silverberg

Ursula K. Le Guin

Douglas Adams

Gene Wolfe John Varley

John Morressy

Lois McMaster Bujold David Eddings Ian McDonald Mike Resnick

Nancy Kress

Connie Willis

Daniel Keyes

Rand i Robyn Miller, David Wingrove Robin Hobb

Ray Bradbury Nowe legendy

- Gra Endera, Mówca Umarłych, Ksenocyd, Siódmy syn, Czerwony prorok, Uczeń Alvin, Glizdawce, Lovelock, Mistrz Pieśni, Badacze czasu

- Kolor magii, Blask fantastyczny, Równoumagicznienie, Mort, Eryk, Dobry Omen, Czarodzicielstwo

- Dance Macabre

- Zamek lorda Valentine’a, Kroniki Majipooru, Prądy czasu

- Lewa ręka ciemności,

Wszystkie strony świata, Czarnoksiężnik z Archipelagu, Grobowce Atuanu, Najdalszy brzeg, Tehanu, Wracać wciąż do domu, Cztery drogi ku przebaczeniu

- Holistyczna Agencja

Detektywistyczna Dirka Gently, Długi mroczny podwieczorek dusz

- Śmierć doktora Wyspy

- Gorąca linia z Wężownika, Złoty wiek

- Głos dla Księżniczki,

Wyprawa Kedrigerna,

Kedrigern w krainie koszmarów

- Strzępy honoru, Barrayar

- Kopuły ognia

- Serca, dłonie, głosy

- Wróżbiarka, Wyrok na Wyrocznię, Prorokini

- Hiszpańscy żebracy, Żebracy nie mają wyboru

- Księga Sądu Ostatecznego, Zaćmienie

- Kwiaty dla Algernona

- Myst

- Uczeń skrytobójcy, Królewski skrytobójca

- Kroniki Marsjańskie

David i Leigh Eddings

DRUGA CZĘŚĆ OPOWIEŚCI O LOSACH CZARODZIEJA BELGARATHA

przełożyła

Maria Duch

WARSZAWA 1997

CZAS NIEDOLI

Tytuł oryginału:

Belgarath The Sorcerer

Copyright © 1992 by David Eddings

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation

Fotografia na okładce:

Dorota Malinowska

Opracowanie merytoryczne:

Jacek Ring

Opracowanie techniczne:

Anna Troszczyńska

Skład komputerowy: Elżbieta Rosińska

Korekta:

Teresa Pajdzińska

ISBN 83-7180-628-0

Fantastyka

Wydawca:

PRÓSZYŃSKI i S-KA SA, 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa: Opolskie Zakłady Graficzne 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8/12

Owenowi

Byliśmy przy tym razem od kwietnia 1982. Twoja przyjaźń, porady i wiara bardzo nas podnosiły na duchu. Jeszcze ten jeden raz!

Leigh i David

TOM TRZECI

CZAS NIEDOLI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przebiegu następnych kilku miesięcy nie potrafię dokładnie odtworzyć, ponieważ naprawdę ich nie pamiętam. Zdarzały mi się co prawda przebłyski świadomości, ale były pozbawione jakiegokolwiek związku z tym, co się wydarzyło przedtem lub potem. Starałem się usunąć z pamięci te wspomnienia. Rozpamiętywanie szaleństwa nie jest najprzyjemniejszym zajęciem.

Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby Aldur nas nie opuścił. Konieczność jednak kazała mu odejść w najgorszym momencie. Czułem się osamotniony, pozostawiony sam na sam z rozpaczą. Nie ma co roztrząsać przyczyn tego stanu rzeczy. Wiem, że to, co się wydarzyło, było konieczne. Poprzestańmy więc na tym.

Mgliście pamiętam długi okres, w którym pozostawałem przykuty do łóżka łańcuchami i jak Beldin na zmianę z bliźniakami pilnowali mnie i bezlitośnie kruszyli wszelkie próby zebrania mej Woli. Nie zamierzali pozwolić, bym poszedł w ślady Belsambara i Belmakora. Potem, gdy moje samobójcze zapędy nieco osłabły, rozkuli mnie - co nie miało szczególnego znaczenia. Pamiętam, jak całe dnie siedziałem i wpatrywałem się w podłogę, zupełnie nieświadomy upływającego czasu.

Ponieważ obecność Beldaran zdawała się mnie uspokajać, moi bracia często przynosili ją do wieży, a nawet pozwalali potrzymać. Myślę, że ostatecznie to chyba Beldaran sprowadziła mnie z krawędzi całkowitego szaleństwa. Jakże ja kochałem tę dziecinę!

Jednakże ani Beldin, ani bliźniacy nie przynosili mi Polga-ry. Lodowate spojrzenie jej szarych oczu głęboko raniło moją duszę; na samo wspomnienie mego imienia z ciemnoniebieskich robiły się stalowoszare. W naturze Pol nie było miejsca na przebaczenie.

Beldin uważnie śledził, jak powoli wynurzam się z otchłani szaleństwa. W końcu, późnym latem, a może była to wczesna jesień, poruszył pewien delikatny temat.

- Czy chciałbyś zobaczyć grób? - zapytał. - Słyszałem, że ludzie czasami to robią.

Rozumiałem oczywiście, o co chodziło - odwiedzenie grobu i przystrojenie go kwiatami. To miało pomóc pogrążonemu w smutku nabrać pewnego dystansu do śmierci. Być może u innych ludzi przynosiło to pożądany skutek, ale nie u mnie. Na sam dźwięk tego słowa ponownie ogarnęło mnie poczucie ogromnej straty, kompletnie druzgocząc.

Wiedziałem, że spisywanie tego wszystkiego będzie błędem.

Zbliżał się koniec zimy, gdy mój stan poprawił się na tyle, aby bliźniacy, po dokładnym wybadaniu, rozkuli mnie i pozwolili chodzić wolno. Beldin już nigdy nie wspomniał o grobie.

Zacząłem z zapałem wędrować po Dolinie pokrytej na pół stajałym śniegiem. Chodziłem szybko, aby z nastaniem nocy czuć się wyczerpany. Musiałem mieć pewność, że będę zbyt zmęczony, by śnić. Problem jedynie w tym, że wszystko w Dolinie przywoływało wspomnienia Poledry. Macie pojęcie, ile jest na świecie sów śnieżnych?

Chyba właśnie wówczas, w ciągu tego rozmokłego końca zimy, podjąłem decyzję. Nie uświadamiałem sobie jej jeszcze w pełni, ale nosiłem ją w sobie cały czas.

Zacząłem porządkować swe sprawy. Pewnego słotnego, burzowego wieczoru wybrałem się do wieży Beldina w odwiedziny do swych córek. Miały wówczas około roczku, więc już chodziły - jeśli można to tak nazwać. Beldin przezornie zagrodził schody, aby nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Beldaran znajdowała wielką przyjemność w bieganiu, choć często się przewracała. Bawiło ją to jednak bardzo i za każdym razem, gdy upadła, wybuchała rozkosznym śmiechem.

Polgara natomiast nigdy się nie śmiała. Nadal nie czyni tego zbyt często. Czasami wydaje mi się, że bierze życie zbyt poważnie.

Beldaran podbiegła do mnie z wyciągniętymi rączkami. Pochwyciłem ją w ramiona i ucałowałem.

Polgara nawet na mnie nie spojrzała. Całą uwagę skupiała na swej zabawce, osobliwie powyginanym kijku - a może był to korzeń jakiegoś drzewa lub krzewu. Moja starsza córka ze zmarszczonym czołem obracała go w swych małych rączkach.

- Przepraszam za to - usprawiedliwił się Beldin, gdy spostrzegł, że spoglądam na tę dziwną zabawkę. - Pol ma wyjątkowo donośny głos i nie marnuje go na płacz. Zamiast tego wrzeszczy, gdy czuje się nieszczęśliwa. Musiałem czymś zająć jej umysł.

- Ale kij? - zapytałem.

- Pracuje nad nim już od sześciu miesięcy. Zawsze gdy zaczyna wrzeszczeć, daję go jej i natychmiast milknie.

-Kij?

Beldin spojrzał na Polgarę, a potem pochylił się do mnie i szepnął:

- Ma tylko jeden koniec. Nadal na to nie wpadła. Usiłuje znaleźć drugi. Bliźniacy uważają, że jestem okrutny, ale przynajmniej mogę się trochę przespać.

Ponownie pocałowałem Beldaran, posadziłem ją, a potem podszedłem do Polgary i wziąłem ją na ręce. Natychmiast zesztywniała, a po chwili zaczęła się wiercić, próbując się uwolnić.

- Przestań - poleciłem. - Możesz o to nie dbać, Pol, ale jestem twoim ojcem i jesteś na mnie skazana. - Potem całkiem rozmyślnie pocałowałem ją. Stalowe oczy złagodniały na chwilę i zrobiły się niesamowicie błękitne. Potem ponownie poszarzały, a ona zdzieliła mnie po głowie patykiem.

- Ma charakterek, co? - zauważył Beldin.

Postawiłem ją na ziemi, odwróciłem i dałem lekkiego klapsa.

- Zachowuj się, panienko - nakazałem.

Polgara odwróciła się i spojrzała na mnie.

- Bądź zdrowa, Polgaro - powiedziałem . - A teraz idź się bawić.

Pocałowałem ją wówczas po raz pierwszy i wiele czasu upłynęło, nim zrobiłem to ponownie.

Wiosna tego roku nadeszła z ociąganiem. Co i rusz zsyłała na nas przelotne deszcze i śnieżne zamiecie. W końcu jednak przestało padać, a drzewa i krzewy zaczęły nieśmiało wypuszczać pączki.

Pewnego pochmurnego, wietrznego dnia wspiąłem się na wzgórze na zachodnim skraju Doliny. Powietrze było chłodne, a nad głową pędziły chmury. Ten dzień bardzo przypominał tamten, w którym postanowiłem opuścić wioskę Gara. Chmurny, wietrzny, wiosenny dzień zawsze budził we mnie ochotę do wędrówki. Długo siedziałem i w końcu decyzja, którą nieświadomie podjąłem pod koniec zimy, na dobre zakorzeniła się w mej świadomości. Bardzo kochałem Dolinę, ale zbyt wiele bolesnych wspomnień się z nią wiązało. Wiedziałem, że Beldin i bliźniacy zaopiekują się moimi córkami. Poledra odeszła, mój Mistrz także, więc nic mnie tu nie trzymało.

Spojrzałem na Dolinę. Ze wzgórza nasze wieże wyglądały jak rozrzucone niedbale zabawki, a stada pasących się jeleni przypominały mrówki. Nawet prastare drzewo rosnące na środku Doliny z tej odległości wyglądało na małe. Wiedziałem, że będę tęsknić za tym drzewem, ale ono zawsze tam było, więc pewnie będzie również, gdy wrócę - jeśli to kiedykolwiek nastąpi.

Potem wstałem, westchnąłem i odwróciłem się plecami do jedynego miejsca, jakie w życiu nazwałem domem.

Poszedłem wschodnim skrajem Ulgołandu. Nie korzystałem ze swego daru od owego straszliwego dnia i nie byłem pewny, czy nadal to potrafię robić. Grul zapewne zdążył już wyzdrowieć, ale z całą pewnością chował do mnie urazę i nie pozwoli mi ponownie zbliżyć się na wyciągnięcie ręki. Mógłbym znaleźć się w bardzo niezręcznej sytuacji, gdybym próbował zebrać Wolę i stwierdził, że już tego nie potrafię. W tych górach żyły także hrulgini, algrothy, a czasami zdarzały się i trolle, więc rozwaga nakazywała szukać innej drogi.

Oczywiście bracia usiłowali się ze mną skontaktować. Niekiedy słyszałem ich stłumione nawoływania, ale nie trudziłem się odpowiadaniem. To byłaby jedynie strata czasu. Nie miałem zamiaru wracać, bez względu na to, co chcieli mi powiedzieć.

Przeszedłem przez zachodnią Algarię, nikogo nie napotkawszy. Po obejściu północnego krańca Ulgołandu, skręciłem na zachód, przeszedłem przez góry i zszedłem na równiny wokół Muros.

Tam gdzie teraz wznosi się Muros, znajdowała się wioska Arendów - Wacite. Zatrzymałem się w niej po prowiant na drogę. Ponieważ nie miałem pieniędzy, wróciłem do wstydliwych praktyk z młodości i kradłem to, czego potrzebowałem.

Potem ruszyłem w dół rzeki, ostatecznie lądując w Gama-ar. Camaar, podobnie jak wszystkie porty, miało w sobie coś kosmopolitycznego. Samo miasto nominalnie podlegało księciu Vo Wacune, ale w nabrzeżnych knajpach Alornowie, Tolnedra-nie, a nawet Nyissanie byli równie częstymi gośćmi, co wacuń-scy Arendowie. Miejscowi byli w większości marynarzami, a marynarze po długich wyprawach są zwykle dobroduszni i hojni, więc bez trudu znajdowałem chętnych do postawienia mi kilku kufli ale.

Goście w tawernach uwielbiali słuchać opowieści, a ja potrafiłem wymyślać doskonałe historie. W taki sposób radziłem sobie w Camaar przez całe lata. Czyż to nie wygodny sposób zarabiania na życie? W dodatku można to robić na siedząco, co było dodatkowym plusem, gdyż przez większość czasu nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Mówiąc bez ogródek, zrobiłem się zwyczajnym pijaczyną. Często bywałem niepożądanym gościem. Pamiętam, że wyrzucano mnie z wielu tawern, miejsc zwykle tolerancyjnych wobec drobnych uchybień w dobrym zachowaniu.

Nie potrafię powiedzieć, jak długo przebywałem w Camaar - przynajmniej dwa lata, a może i dłużej. Każdej nocy upijałem się do nieprzytomności i nigdy nie wiedziałem, gdzie obudzę się następnego ranka. Zwykle był to rynsztok lub jakiś śmierdzący zaułek. Rano ludzie nie mają szczególnej ochoty na wysłuchiwanie opowieści, więc dorabiałem sobie żebraniną. Zaczęło mi to nawet przynosić niezłe dochody, dzięki czemu do południa każdego dnia byłem już kompletnie pijany.

Zacząłem widzieć rzeczy, których nie było, i słyszeć głosy, których nikt poza mną nie słyszał. Ręce trzęsły mi się okropnie i często dręczyły mnie koszmary.

Ale nie miałem snów i nie pamiętałem, co wydarzyło się przed kilkoma dniami. Nie byłem szczęśliwy, ale przynajmniej nie cierpiałem.

Pewnej nocy jednak, gdy smacznie spałem w ulubionym rynsztoku, miałem sen. Mistrz musiał pewnie krzyczeć, by przebić się przez moje pijackie upojenie, ale w końcu mu się udało.

Po przebudzeniu nie miałem wątpliwości, nocą odwiedził mnie Mistrz. Od lat nie miałem prawdziwych snów. Co więcej, byłem absolutnie trzeźwy i nawet nie drżały mi ręce. Naprawdę przekonało mnie jednak to, że niebiańskie zapachy unoszące się z tawerny, z której mnie pewnie wyrzucono poprzedniej nocy, przyprawiły mnie z miejsca o mdłości. Dobre pół godziny wymiotowałem, klęcząc nad rynsztokiem, ku zgorszeniu wszystkich przechodniów. Wkrótce odkryłem, że to nie tyle smród z tej tawerny przewracał mi żołądek do góry nogami, ile stę-chły, kwaśny odór wydzielany przez łachmany, które na sobie miałem, i moją skórę. Potem, nadal targany mdłościami, wstałem, poszedłem, zataczając się, na nabrzeże i stoczyłem się do zatoki wraz z leżącymi na brzegu śmieciami.

Nie, nie próbowałem się utopić. Usiłowałem zmyć z siebie tę potworną woń. Gdy wyszedłem z wody, cuchnąłem zdechłymi rybami i innymi paskudztwami, które ludzie wyrzucają w porcie - zwykle gdy nikt nie patrzy - ale i tak było znacznie lepiej.

Stałem na brzegu, drżąc gwałtownie i ociekając wodą. Postanowiłem jeszcze tego samego dnia opuścić Camaar. Mój Mistrz najwyraźniej nie pochwalał mego zachowania. Gdybym znowu się zapomniał, gotów jeszcze sprawić, bym wyrzygał nawet podeszwy swych butów. Strach nie jest najlepszą motywacją do zachowania trzeźwości, ale przynajmniej każę się pilnować. W Camaar roiło się od tawern, a do tego znałem większość ich właścicieli, więc postanowiłem ruszyć do Arendii, aby ustrzec się przed pokusą.

Chwiejnym krokiem przeszedłem ulicami lepszych dzielnic, zapewne gorsząc mieszkańców, i około południa dotarłem nad brzeg rzeki. Nie miałem pieniędzy, by zapłacić przewoźnikowi, więc przeprawiłem się wpław na arendzką stronę. Zajęło mi to kilka godzin, ale nie było pośpiechu. Rzeka po brzegi pełna była świeżej, bieżącej wody, która zmyła ze mnie wiele grzechów.

Wróciłem na przystań promową, aby zasięgnąć języka. Stała tam byle jak sklecona chata. Jej właściciel siedział na pniu nad wodą z wędką w dłoni.

- Chciałbyś, przyjacielu, na drugą stronę, do Camaar? - zapytał z akcentem, który natychmiast pozwolił rozpoznać w nim wacuńskiego wieśniaka.

- Nie, dzięki - odparłem. - Właśnie stamtąd przybyłem.

- Trochę jesteś mokry. Chyba nie przeprawiłeś się wpław?

- Nie - skłamałem. - Miałem małą łódkę. Przewróciła się, gdy próbowałem przybić do brzegu. W której części Arendii wylądowałem? Straciłem orientację podczas przeprawy.

- Szczęściarz z ciebie, że wylądowałeś tutaj, a nie kilka mil dalej w dół rzeki. Jesteś na ziemiach Jego Miłości, księcia Vo Wacune. Na zachód od ziem księcia Vo Astur. Nie powinienem tego mówić - wszak są naszymi sojusznikami i w ogóle - ale Asturowie to butni i zdradzieccy ludzie.

- Sojusznicy?

- W naszej walce z mimbrańskimi mordercami, jak wiesz.

- To ona nadal trwa?

- Jasne. Książę Vo Mimbre ogłosił się królem całej Arendii, ale nasz książę i książę Asturów nie mają zamiaru oddać mu hołdu. - Spojrzał na mnie spod oka. - Wybacz, że ci to mówię... ale dość kiepsko wyglądasz.

- Długo chorowałem.

Spojrzał na mnie ponownie.

- Ale nic zaraźliwego, co?

- Nie. Miałem paskudną ranę i nie goiła się dobrze.

- To ulga. Dość mamy kłopotów po tej stronie rzeki i bez zarazy przywleczonej przez jakiegoś włóczęgę.

- Którędy mam pójść, by trafić na drogę do Vo Wacune?

- Trzeba cofnąć się kilka mil wzdłuż rzeki. Jest tam druga przystań promowa, od niej zaczyna się droga. Nie przegapisz jej. - Ponownie spojrzał na mnie spod oka. - Nie chciałbyś łyknąć czegoś na pokrzepienie przed dalszą wędrówką? To kawał na piechotę, a ja mam bardzo przystępne ceny, przekonasz się.

- Nie, dziękuję, przyjacielu. Mam trochę wrażliwy żołądek. To z powodu tej choroby, rozumiesz.

- Szkoda. Wyglądasz na wesołka, a ja nie pogardziłbym towarzystwem.

Wesołek? Ja? Ten facet rzeczywiście bardzo chciał sprzedać mi piwo.

- No cóż - rzekłem - stanie tu nie zbliża mnie do Vo Wacu-

ne. Dzięki za informacje, przyjacielu, udanych połowów - dodałem, po czym odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w górę rzeki.

Nim dotarłem do Vo Wacune, zdołałem otrząsnąć się ze skutków lat spędzonych w Camaar i zacząłem ponownie logicznie myśleć. Najpilniejszą sprawą było znalezienie stosownego odzienia zamiast łachmanów, które nosiłem, i pieniędzy na dalszą drogę. Mogłem ukraść potrzebne rzeczy, ale mojemu Mistrzowi mogłoby to nie przypaść do gustu, więc postanowiłem zachowywać się przyzwoicie. Rozwiązanie mego małego problemu leżało nie dalej niż najbliższa świątynia Chaldana, Boga-Byka Arendów. W końcu w owych czasach byłem pewną osobistością.

Doprawdy nie winię kapłanów Chaldana, że nie uwierzyli mi, gdy wyznałem im swe imię. W ich oczach byłem pewnie po prostu obszarpanym żebrakiem. Jednakże zdenerwował mnie ich wyniosły, pogardliwy stosunek do mnie i bez zastanowienia dałem im mały pokaz tego, do czego byłem zdolny, na dowód, że w istocie byłem tym, za kogo się podawałem. Prawdę powiedziawszy, efektem byłem równie zaskoczony jak oni, najwyraźniej ani szaleństwo, ani lata hulanek w Camaar nie nadwerężyły moich zdolności.

Kapłani płaszczyli się w przeprosinach i aby wynagrodzić mi swą niewiarę, obdarowali mnie nowymi szatami i dobrze wypchaną sakiewką. Wielkodusznie przyjąłem prezenty, choć zdawałem sobie sprawę, że tak naprawdę ich nie potrzebuję. Wiedziałem, że „talent” mnie nie opuścił. Mogłem wyciągnąć ubranie wprost z powietrza i zamienić kamyczki w monety, gdybym chciał. Wykąpałem się, przyciąłem zmierzwioną brodę i przywdziałem nowe szaty. Prawdę powiedziawszy, poczułem się znacznie lepiej.

Bardziej niż ubrania, pieniędzy czy kąpieli potrzebowałem informacji. Podczas pobytu w Camaar zupełnie nie śledziłem bieżących wydarzeń, więc żądny byłem wiadomości. Ku swemu

2. Czas niedoli

zaskoczeniu stwierdziłem, że nasza mała przygoda w Mallorei była w Arendii powszechnie znana. Kapłani Boga-Byka zapewnili mnie, że ta opowieść była również dobrze znana w Tolne-drze, a nawet dotarła do Nyissy i Maragoru. Teraz gdy myślę o tym z perspektywy czasu, zdaje się, że nie powinienem być zaskoczony. Mój Mistrz spotkał się ze swymi braćmi w Grocie Bogów, a ich decyzja odejścia w znacznej mierze opierała się na fakcie odzyskania przez nas Klejnotu Aldura zwanego niekiedy Globem. Ponieważ bez wątpienia było to najbardziej spektakularne wydarzenie od czasu rozłupania świata, inni Bogowie, przed swym odejściem, z pewnością przekazali relację o nim swym kapłanom.

Oczywiście całą historię znacznie upiększono. Zawsze gdy w grę wchodził cud, można było zaufać pomysłowości kapłanów. Skoro ich ubarwione opowieści wynosiły mnie niemal na wyżyny boskości, postanowiłem ich nie poprawiać. Czasami przydaje się tego typu reputacja. Biała szata, którą podarowali mi kapłani, przydawała mojemu wyglądowi dramatyzmu. Aby dopełnić charakteryzacji, wyciąłem długą laskę. Nie planowałem pozostania w Vo Wacune, ale jeśli chciałem korzystać ze współpracy kapłanów z miast, przez które będę przechodził, musiałem wyglądać na potężnego czarodzieja. Oczywiście była to zwykła szarlataneria, lecz unikałem w ten sposób dyskusji i długich wyjaśnień.

W świątyni Chaldana, w Vo Wacune, spędziłem około miesiąca, a potem powędrowałem do Vo Astur zobaczyć, co zamierzają Asturowie - nic dobrego, jak się okazało, ale w końcu to była Arendia. Asturowie zapewniali równowagę władzy w czasie długich, ponurych lat wojny domowej w Arendii i byli niczym chorągiewka na wietrze.

Szczerze mówiąc, wojna domowa Arendów nudziła mnie. Nie interesowały mnie fałszywe krzywdy, jakie wciąż wymyślali Arendowie na usprawiedliwienie okrucieństw, których się dopuszczali. Udałem się do Asturii, ponieważ ma ona wybrzeże morskie, a Wacune nie. Ostatnią rzeczą, jakiej dokonałem przed opuszczeniem Chereka i jego synów, było rozbicie Królestwa Alorii na części i byłem ciekaw, jak dalej potoczyły się sprawy.

Vo Astur było usytuowane na południowym brzegu rzeki Astur i okręty alornskie często odwiedzały tutejsze porty. Zatrzymałem się w świątyni, a kapłani wskazali mi kilka nabrzeż-nych tawern, w których mogłem znaleźć alornskich żeglarzy. Nie miałem wielkiej ochoty wystawiać swej woli na próbę, ale nie było innego sposobu. Jeśli chcesz rozmawiać z Alornami, musisz udać się tam, gdzie jest piwo.

Miałem szczęście. Już w drugiej knajpie spotkałem krzepkiego alornskiego kapitana. Nazywał się Haknar i żeglował do Arendii z Val Alorn. Przedstawiłem się, a biała szata i laska przekonały go, że mówię prawdę. Zaproponował mi kufel arendzkiego ale, lecz uprzejmie odmówiłem. Miałem dość pijaństwa.

- Jak spisują się łodzie? - zapytałem.

- Okręty - poprawił. Żeglarzom zawsze sprawiało to różnicę. - Są szybkie - przyznał - ale trzeba uważać na wiatr. Król Cherek powiedział, że ty je zaprojektowałeś.

- Trochę pomogłem - odparłem skromnie. - Aldur dał mi ogólny zarys. Jak ma się Cherek?

- Jest trochę ponury. Myślę, że tęskni za synami.

- Nic na to nie poradzę. Musimy chronić Klejnot. A jak chłopcy sobie radzą w swych królestwach?

- Chyba jakoś sobie radzą. Zdaje się, że trochę pospieszyłeś się z nimi, Belgaracie. Byli jeszcze młodzi, gdy wysłałeś ich na te dzikie pustkowia. Dras nazwał swe królestwo Drasnią i zaczął budować miasto w miejscu zwanym Boktor. Myślę, że tęskni za Val Alorn. Algar nazwał swe królestwo Algarią i nie buduje miast. Jego lud hoduje konie i bydło.

Kiwnąłem głową. Algara pewnie nie interesowały miasta.

- A co robi Riva? - zapytałem.

- On z całą pewnością buduje miasto. Choć pewnie bardziej pasowałoby tu słowo „twierdza”. Byłeś kiedy na Wyspie Wiatrów?

- Raz - powiedziałem.

- Więc wiesz, gdzie jest plaża. Ta dolina, która opada terasami, jest zejściem na plażę. Riva kazał swym ludziom zbudować kamienne mury na skraju każdego terasu. A teraz każę budować domy przy murach. Gdyby ktoś ich zaatakował, musiał-by przedrzeć się przez kilkanaście murów. A to mogłoby go wiele kosztować. Zahaczyłem o Wyspę, udając się tutaj. Poczynili znaczne postępy

- Czy Riva rozpoczął już wznoszenie swojej Cytadeli?

- Zaprojektował ją, ale chce, aby najpierw zbudowano domy. Wiesz, jaki on jest. Choć młody, bardzo dba o swych ludzi.

- A zatem dobry z niego król.

- Pewnie tak. Jednakże jego poddani trochę się martwią. Chcieliby, aby się ożenił, ale on ciągle ich zbywa. Zdaje się, że myśli o kimś szczególnym.

- Tak. Przyśniła mu się kiedyś.

- Nie można poślubić snu, Belgaracie. Rivański tron powinien mieć następcę, a do tego potrzebna także kobieta.

- On jest jeszcze młody, Haknarze. Wcześniej czy później jakaś dziewczyna wpadnie mu w oko. Jeśli to zacznie wyglądać na problem, wybiorę się na Wyspę i porozmawiam z nim. Czy Cherek nadal nazywa Alorią to, co pozostało z jego królestwa?

- Nie. Alorii już nie ma. Cherek wziął sobie to bardzo do serca. Nie zebrał się nawet na tyle, aby nadać nazwę półwyspowi, który mu zostawiłeś. My nazywamy go po prostu „Cherek” i niech tak będzie, to znaczy wówczas, gdy pozwala nam wrócić do domu. Wiele czasu spędzamy na morzu, patrolując Morze Wiatrów. Cherek hojną ręką rozdaje tytuły szlacheckie, ale kry-je się w tym pewien haczyk. Byłem dobrze podpity, gdy zrobił mnie baronem Haknar. A nim na dobre wytrzeźwiałem, zdałem sobie sprawę, że zgodziłem się na ochotnika do końca swego życia spędzać trzy miesiące każdego roku na żeglowaniu po Morzu Wiatrów. Tam jest naprawdę bardzo nieprzyjemnie, Belga-racie - szczególnie zimą. Każdej nocy na żaglach zbiera się pól stopy lodu. Moi majtkowie mówią o „Haknar jig” wtedy, gdy poranna bryza otrzepuje lód z żagli i zrzuca go na pokład. Marynarze muszą tańczyć, inaczej lód roztrzaskałby im głowy. Na pewno nie chcesz, bym postawił ci coś do picia?

- Nie, bardzo dziękuję, Haknarze, chyba lepiej już pójdę. Vo Astur działa na mnie przygnębiająco. Z Asturami nie daje się rozmawiać o niczym innym poza polityką.

- Polityką? - Haknar roześmiał się. - Asturowie jedynie rozmawiają o tym, z kim będą wieść wojnę w następnym tygodniu.

- To właśnie nazywają polityką - odparłem, wstając. - Pozdrów Chereka, gdy go znowu zobaczysz. Powiedz mu, że nadal nad wszystkim czuwam.

- Z pewnością będzie po tym lepiej sypiał. Przybędziesz do Val Alorn na ślub?

- Jaki ślub?

- Chereka. Jego żona umarła, gdy był w Mallorei. A ponieważ ukradłeś mu synów, będzie potrzebował nowego dziedzica. Jego narzeczona to prawdziwa piękność - ma około piętnastu lat. Jest śliczna, ale niezbyt bystra. Jeśli powiedzieć jej „dzień dobry”, przez dziesięć minut musi myśleć nad odpowiedzią.

Poczułem nagły skurcz. Nie tylko ja straciłem żonę.

- Przekaż mu moje przeprosiny - powiedziałem krótko Haknarowi. - Nie sądzę, aby udało mi się tam dotrzeć. Lepiej już pójdę. Dzięki za informacje.

- Cieszę, że mogłem ci pomóc, Belgaracie - powiedział, po czym odwrócił się i krzyknął - Karczmarzu! Więcej alei

Wyszedłem na ulicę i powoli ruszyłem ku świątyni Chalda-na. Przezornie nie myślałem o stracie Chereka. Miałem własny powód do żałoby i wypełniał mój umysł bez reszty. Nie chcia-łem tego rozpamiętywać. W pobliżu nie było nikogo, kto przykułby mnie łańcuchami do łóżka.

Kilkakrotnie zapraszano mnie, bym odwiedził księcia w jego pałacu, ale za każdym razem znajdowałem jakąś wymówkę. Nie odwiedziłem księcia Vo Wacune i zdecydowanie nie chcia-łem faworyzować któregokolwiek z nich. Uznałem, że lepiej nie mieć nic wspólnego z tymi trzema wojującymi książętami. Nie chciałem być zamieszany w wojnę domową w Arendii - choćby nawet przez skojarzenie.

Być może było to błędem. Pewnie mógłbym zaoszczędzić Arendii kilku eonów cierpień, gdybym po prostu zebrał tych trzech kretynów razem i wepchnął im do gardeł traktat pokojowy. Biorąc jednak pod uwagę charakter Arendów, więcej niż pewne, że złamaliby go, nim atrament by wysechł.

W każdym razie w Vo Astur dowiedziałem się już, czego chciałem, ponieważ jednak zaproszenia z książęcego pałacu były coraz bardziej stanowcze, podziękowałem kapłanom za ich gościnność i przed świtem następnego dnia opuściłem miasto. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz wymykałem się z miasta przed świtem.

Byłem niemal pewny, że książę Vo Astur potraktuje moje odejście jako osobistą zniewagę, więc gdy oddaliłem się jakąś milę na południe od miasta, wróciłem na leśne ścieżki i przybrałem postać wilka.

Tak, to było bolesne. Nie wiedziałem, czy potrafię zmusić się do tego, ale czas było sprawdzić. Ostatnio robiłem wiele rzeczy, które wystawiały mój ból na poważną próbę. Nie miałem jednak zamiaru żyć jak emocjonalny kaleka. Poledra by tego nie chciała; a jeśli nawet oszaleję, to co z tego? Jeden więcej szalony wilk w arendzkich lasach nie zrobi większej różnicy.

Okazało się, że całkiem trafnie oceniłem księcia Vo Astur. Gdy godzinę później przemykałem się skrajem lasu na południe, krętą leśną drogą nadjechała grupa uzbrojonych jeźdźców. Książę Asturii rzeczywiście chciał, bym złożył mu wizytę. Wycofałem się między drzewa, przypadłem do ziemi i obserwowałem przejeżdżających obok ludzi. W tamtych czasach Aren-dzi byli o wiele niżsi niż dzisiaj, toteż nie wyglądali aż tak głupio na tych karłowatych koniach.

Wędrowałem dalej lasem i w końcu dotarłem na równiny Mimbre. W odróżnieniu od Wacitów i Asturian, Mimbraci niemal doszczętnie wycięli lasy na swych ziemiach. Konie Mim-bratów były większe od koni ich północnych kuzynów. Szlachta tego południowego księstwa zaczynała właśnie wykuwać zbroje, które dziś są dla nich tak charakterystyczne. Rycerz na koniu potrzebuje do działania otwartego terenu, zatem drzewa musiały zniknąć. Rozległe obszary uprawne, które w ten sposób powstały, nie interesowały jednak zbytnio Mimbratów.

Gdy myślimy o arendzkiej wojnie domowej, zwykle mamy na myśli trzy wojujące księstwa, ale to nie wszystko. Drobna szlachta również miała swoje rozrywki i nie było w Mimbre okręgu, w którym nie toczyłaby się jakaś wojna klanów. Powróciłem do swojej postaci, choć muszę przyznać, że poważnie zastanawiałem się nad spędzeniem reszty życia jako wilk, i podążyłem na południe, ku Vo Mimbre. Po drodze jednak natknąłem się na jedną z tych klanowych wojenek.

Na nieszczęście tępi Arendowie uwielbiali machiny oblęż-nicze. Arendowie mają mało elastyczne umysły i perspektywa całych dziesięcioleci oblężenia wyraźnie do nich przemawiała. Rozbijali obóz wokół fortecy i przez lata bezmyślnie miotali głazy, podczas gdy obrońcy przez te wszystkie lata radośnie piętrzyli kamienie po wewnętrznej stronie murów. Na dłuższą metę taka walka staje się nudna, więc co jakiś czas któraś ze stron dopuszcza się okrucieństw, aby rozeźlić przeciwnika.

W tym wypadku baron prowadzący oblężenie postanowił spędzić wszystkich miejscowych chłopów i pozbawić ich głów na oczach rodaków.

Wówczas jednak ja wkroczyłem do akcji. Stałem na szczycie wzgórza z dramatycznie wyciągniętą przed siebie laską.

- Stop! - ryknąłem, wzmacniając swój głos tak, że pewnie słyszeli go w Nyissie. Baron i jego rycerze stanęli jak wryci; rycerz, który przymierzał się właśnie do ścięcia chłopu głowy, opuścił miecz, po czym uniósł go ponownie.

Jednakże w następnej chwili znowu go opuścił. Trochę trudno utrzymać miecz, gdy jego rękojeść rozgrzewa się do białości. Oprawca podskakiwał, wyjąć i dmuchając na poparzone dłonie.

Zszedłem ze wzgórza i stanąłem przed baronem o morderczych zapędach.

- Nie dopuścisz się tej okropności! - powiedziałem mu.

- Nikomu nic do tego, co robię, starcze - odparł, ale nie miał zbyt pewnego głosu.

- Mnie jak najbardziej tak! Jeśli spróbujesz skrzywdzić tych ludzi, wyrwę ci serce!

- Zabij tego starego głupca - polecił baron jednemu ze swych rycerzy.

Ów bojaźliwie sięgnął po miecz, ale zebrałem swą Wolę, pochyliłem laskę i rzekłem:

- Świnia.

Rycerz natychmiast zamienił się w świnię.

- Czary! - krzyknął zaskoczony baron.

- Jak najbardziej. A teraz zbierz swoich ludzi i wracaj do domu - i puść wolno tych chłopów.

- Czyniłem to w imię sprawiedliwości - zapewniał.

- Ale twe metody nie są sprawiedliwe. A teraz zejdź mi z oczu albo wyrośnie ci ryj i kręcony ogon.

- Czary są zakazane na ziemiach księcia Vo Mimbre -oznajmił, jakby to czyniło jakąś różnicę.

- Doprawdy? A jak masz zamiar mi przeszkodzić? - Skierowałem swą laskę na pobliski pień drzewa i rozsadziłem go na drzazgi. - Kusisz los, baronie. Równie dobrze mogłeś to być ty. Powiedziałem, abyś zniknął mi z oczu. Zrób to, zanim stracę cierpliwość.

- Pożałujesz tego, czarodzieju.

- Nie tak jak ty, jeśli natychmiast się stąd nie ruszysz. -Uczyniłem gest w kierunku rycerza, którego dopiero co zmieniłem w wędrowny bekon, i przywróciłem mu pierwotną postać. Przez moment stał z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, potem spojrzał na mnie i uciekł, głośno krzycząc.

Uparty baron chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Polecił ludziom dosiąść koni i z ponurą miną powiódł ich na południe.

- Możecie iść do swych domów - powiedziałem chłopom. Potem wróciłem na wzgórze, aby upewnić się, że baron nie nadciągnie okrężną drogą.

Pewnie mogłem rozegrać to inaczej. Nie musiałem uciekać się do bezpośredniej konfrontacji. Mogłem odtransportować stąd barona z jego ludźmi, nawet nie ujawniając swej obecności, ale straciłem panowanie nad sobą. Często wpadam przez to w kłopoty.

Dwa dni później na przydrożnych drzewach pojawiły się listy gończe z opisem „głupiego czarodzieja”. Mój wygląd oddano całkiem udanie, ale oferowana nagroda była obraźliwie niska.

W tej sytuacji postanowiłem ruszyć prosto do Tolnedry. Z pewnością poradziłbym sobie z ewentualnymi prześladowcami, ale po co było zawracać sobie nimi głowę? Arendia i tak zaczynała mnie nudzić. Byłem poszukiwany w wielu miejscach i jedno więcej nie czyniło różnicy.

^OTEty

ROZDZIAŁ DRUGI

Pewnego ranka, późną wiosną, przeprawiłem się przez rzekę Arend, tradycyjną granicę pomiędzy Arendią i Tolnedrą. Oczywiście północny brzeg rzeki patrolowali rycerze Mimbra-te, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. W końcu miałem pewną przewagę.

Zatrzymałem się na jakiś czas w Puszczy Vordue, aby zastanowić się nad sytuacją. Mój Mistrz, wyrywając mnie z pijackiego amoku w Camaar, nie dał mi żadnych instrukcji, więc w zasadzie byłem zdany na siebie. Nie musiałem spieszyć się w żadne miejsce, nic mnie nie goniło. Nadal jednak ciążyło mi brzemię odpowiedzialności. Można by mnie nazwać emerytowanym uczniem, wędrownym czarodziejem, włóczykijem wtykającym nos w nie swoje sprawy. Gdybym natknął się na coś ważnego, mógłbym powiadomić o tym braci z Doliny. Poza tym wędrowałem tam, gdzie mi się podobało. Moja rozpacz wcale nie zmalała, ale nauczyłem się z tym żyć i trzymać ją pod ścisłą kontrolą. Lata spędzone w Camaar udowodniły, że nie mogę przed nią uciec.

Pełen tłumionej melancholii ruszyłem więc w kierunku Tol Honeth. Pomyślałem sobie, że skoro już tu byłem, mogłem zobaczyć, co działo się w Imperium.

W drodze na południe przekonałem się, że w Wielkim Księstwie Vordue dokonano pewnych politycznych posunięć. Honethowie ponownie byli u władzy, a ród Vordue zawsze uważał to za osobistą obrazę. Liczne znaki świadczyły o zmierzchu drugiej dynastii Honethitów. Dynastie we wszystkich królestwach cechuje jedna osobliwość. Założyciel jest zwykle energiczny i utalentowany, ale w miarę upływu stuleci kolejni władcy coraz mniej go przypominają. Być może dlatego, że małżeństwa zawierane są niemal wyłącznie między kuzynami. Taki sztuczny dobór może sprawdzać się u koni, psów czy bydła, ale u ludzi nie jest dobrym pomysłem. Złe cechy dziedziczone są na równi z dobrymi, ale głupota zawsze wypływa na wierzch szybciej niż odwaga czy inteligencja.

W każdym razie imperatorzy z rodu Honethów staczali się w ciągu ostatniego stulecia coraz niżej, a Vorduvianie cieszyli się, czując, że zbliża się ich kolejka do tronu.

Było wczesne lato, gdy dotarłem do Tol Honeth. Ponieważ było to rodzinne miasto imperatorów, większość swego czasu i gros kosztowności ze skarbca poświęcali na ulepszanie stolicy. Zawsze gdy w Tolnedrze u władzy znajdowali się Honethowie, inwestycje w kamieniołomach marmurów przynosiły przyzwoite zyski.

Przeszedłem północnym mostem i zatrzymałem się przy bramie do miasta, aby odpowiedzieć na pobieżne pytania legionistów trzymających tam straż. Ich zbroja robiła wrażenie w przeciwieństwie do nich samych. Zanotowałem w pamięci, że kondycja legionów wyraźnie podupadła. Trzeba będzie coś z tym zrobić.

Ulice były zatłoczone. W Tol Honeth zawsze jest tłoczno. Każdy, kto w Tolnedrze uważa się za kogoś znaczącego, ciągnie do stolicy. Dla pewnych ludzi bliskość władzy ma bardzo duże znaczenie.

Byłem religijny, w bardzo ogólnym znaczeniu tego słowa, toteż, podobnie jak w Arendii, udałem się na poszukiwanie świątyni. Główną świątynię Nedry przeniesiono od czasu mojego ostatniego pobytu, musiałem więc poprosić o wskazanie drogi. Wiedziałem, że nie warto zaczepiać żadnego z bogato odzianych kupców. Mijali mnie z chusteczkami przy nosach i wyrazem obrzydzenia na twarzach. Zwróciłem się więc do człowieka naprawiającego bruk.

- Powiedz mi, przyjacielu, którędy dojść do świątyni Nedry?

- Świątynia znajduje się na południe od pałacu imperatora - odparł. - Idź tą ulicą do końca, a potem skręć w lewo. -Spojrzał na mnie spod oka. - Będziesz potrzebował pieniędzy na wejście do środka.

- Co takiego?

- To nowy zwyczaj. Musisz zapłacić kapłanowi przy drzwiach, aby wejść do środka - i zapłacić innemu, aby dostać się w pobliże ołtarza.

- Osobliwy zwyczaj.

- To jest Tol Honeth, przyjacielu. Nic nie ma za darmo, a kapłani są tak samo chciwi jak wszyscy.

- Chyba będę miał dla nich coś lepszego niż pieniądze.

- Nie zakładałbym się, ale powodzenia.

- Zdaje się, że coś ci upadlo, przyjacielu. - Wskazałem na dużego miedzianego tolnedrańskiego pensa, którego właśnie wyczarowałem i upuściłem przy jego lewym kolanie. W końcu zasłużył sobie, był mi pomocny.

Mężczyzna szybko pochwycił pensa - pewnie równowartość dziennego zarobku - i rozejrzał się wokół ukradkiem.

- Miłej pracy - powiedziałem i ruszyłem dalej ulicą.

Świątynia Nedry przypominała pałac. Była imponującą marmurową budowlą, od której biło ciepło mauzoleum. Zwykli ludzie modlili się przed niewielkimi niszami w murach. Wnętrze zarezerwowane było dla tych, których stać było na uiszczenie stosownej opłaty.

- Muszę porozmawiać z arcykapłanem - rzekłem do duchownego strzegącego wielkich wrót.

Kapłan zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem.

- Absolutnie wykluczone. Powinieneś to wiedzieć, i bez proszenia.

- Ja nie proszę. Ja ci każę. Idź go poszukać albo zejdź mi z drogi, to sam to zrobię.

- Wynoś się stąd.

- To nie wróży dobrego początku, przyjacielu. Spróbujmy jeszcze raz. Nazywam się Belgarath i przybyłem zobaczyć się z najwyższym kapłanem.

- Belgarath? - Roześmiał się ironicznie. - Nie ma kogoś takiego. Wynoś się.

Przemieściłem go kilkaset jardów w głąb ulicy i wmaszero-wałem do środka. Zdecydowanie musiałem rozmówić się z arcykapłanem na temat praktyk pobierania opłat za wejście do miejsca kultu; nawet Nedra by tego nie pochwalił. Świątynia roiła się od kapłanów, a każdy zdawał się wyciągać rękę. Uniknąłem dalszych problemów dzięki zsuniętej zawadiacko na ucho aureoli. Nie jestem pewny, czy w tolnedrańskiej religii jest miejsce dla świętych, ale udało mi się przyciągnąć uwagę duchownych i nakłonić ich do szczerej współpracy. I nawet nie musiałem za to płacić.

Arcykapłan nazywał się Arthon. Był grubasem o wydatnym brzuchu i nosił kosztowne szaty. Spojrzał na moją aureolę i powitał mnie z bojaźliwym entuzjazmem. Przedstawiłem się, co zdenerwowało go jeszcze bardziej. Nie moją sprawą było, że gwałcił zasady, ale nie widziałem powodu, by mu o tym mówić.

- Słyszeliśmy o twoich przygodach w Mallorei, święty Bel-garacie - odezwał się do mnie wylewnie. - Czy naprawdę zabiłeś Toraka?

- Ktoś ci nagadał bzdur, Arthonie - odparłem. - Nie mnie czynić takie rzeczy. Udaliśmy się tam jedynie po to, aby odzyskać to, co zostało skradzione.

- Ach, tak. - Arthon wyglądał na rozczarowanego. - Czemu zawdzięczamy Twą wizytę, Prastary?

- Uprzejmości - odrzekłem ze wzruszeniem ramion. -Przechodziłem tędy i pomyślałem, że powinienem do ciebie zajrzeć. Czy miałeś jakieś wieści od Nedry?

- Nasz Bóg odszedł, Belgaracie - przypomniał mi.

- Wszyscy Bogowie odeszli, Arthonie. Mają jednak swoje sposoby kontaktowania się z nami. Belar przemówił do Rivy we śnie, a ledwie kilka miesięcy temu Aldur w ten sam sposób mnie odwiedził. Zwracaj uwagę na swe sny. One mogą mieć znaczenie.

- Ze sześć miesięcy temu miałem osobliwy sen - przypomniał sobie. - Zdawało mi się, że Nedra do mnie przemówił.

- Co powiedział?

- Już zapomniałem. Chodziło chyba o pieniądze.

- Jak zawsze. - Zastanowiłem się chwilę. - Chodziło pewnie o ten wasz nowy zwyczaj. Nie sądzę, aby Nedra pochwalał praktykę pobierania opłat za wejście do świątyni. Jest Bogiem wszystkich Tolnedran, nie tylko tych, których stać na kupienie sobie wstępu do świątyni.

Na twarzy Arthona pojawił się wyraz konsternacji.

- Ale... - zaczął protestować.

- Widziałem niektóre z bestii zamieszkujących piekło, Ar-thonie - poinformowałem go z przekonaniem. - Nie chciałbyś ich towarzystwa. Ale to już zależy od ciebie. Co słychać w Tolnedrze?

- Niewiele, Belgaracie - powiedział wymijająco, ale na odległość czuć było, że próbuje coś ukryć.

- Nie bądź taki nieśmiały, Arthonie - zachęciłem znużony. - Kościół nie powinien mieszać się do polityki. A ty brałeś łapówki, prawda?

- Skąd o tym wiesz? - zapytał z lekkim drżeniem w głosie.

- Potrafię czytać w tobie jak w otwartej księdze, Arthonie. Zwróć pieniądze i trzymaj się z dala od polityki.

- Musisz złożyć wizytę imperatorowi - oznajmił, zręcznie zmieniając temat.

- Spotykałem się już poprzednio z członkami rodu Hone-thów. Jeden niewiele różni się od drugiego.

- Jego Wysokość poczuje się urażony, jeśli nie złożysz mu wizyty.

- Oszczędź mu zatem bólu. Nie mów mu, że tu byłem.

Oczywiście nie chciał nawet o tym słyszeć. Zdecydowanie nie chciał, abym zaczął dociekać, od kogo dostał łapówkę lub

ile przypada mu w udziale z opłat za wejście do świątyni. Odprowadził mnie więc do pałacu, który aż roił się od członków rodu Honethów. Protekcja jest esencją tolnedrańskiej polityki. Nawet poborcy myta na większości mostów zwodzonych w Imperium zmieniają się wraz z dojściem do władzy nowej dynastii.

Obecnym imperatorem był Ran Honeth Dwudziesty-ileś-tam, który zarzucił imbecylizm na korzyść niezgłębionego terytorium idiotyzmu. Jak zwykle w takich sytuacjach, nadgorliwy członek rodziny zaopiekował się ułomnym krewniakiem, skrupulatnie opatrując własne dekrety sentencją: „Imperator postanowił...” lub inną równie bzdurną formułką, pozwalając tym samym kretynowi na tronie zachować godność. Krewny, w tym wypadku bratanek, przez dwa dni kazał nam czekać w przedpokoju, gdy tymczasem przed oblicze imperatora wprowadzano różnych wysoko postawionych Tolnedran.

W końcu miałem tego dość.

- Chodźmy, Arthonie - powiedziałem do kapłana Nedry. -Mamy co innego do roboty.

- Nie możemy! - rzucił zdławionym głosem Arthon. - Zostałoby to poczytane za śmiertelną zniewagę!

- I co z tego? W swym życiu obrażałem bogów, Arthonie. Nie przejmę się urażeniem uczuć półgłupka.

- Pozwól mi jeszcze raz porozmawiać z marszałkiem dworu.

Arthon poderwał się na nogi i ruszył pospiesznie na drugi koniec komnaty, by porozmawiać z bratankiem imperatora.

Bratanek był typowym Honethem. Jego pierwszą reakcją było spojrzenie na mnie z góry.

- Będziecie czekać, dopóki Jego Wysokość Imperator nie zechce was widzieć - rzekł do mnie wyniosłym tonem.

Skoro czuł się tak wyniośle, postawiłem go pod sufitem, aby mógł dosłownie patrzeć na ludzi z góry. Zaręczam wam, że to było paskudne, ale on nie był lepszy.

- Nie sądzisz, że Jego Imperatorska Wysokość zechciałaby nas już widzieć, stary? - zapytałem go uprzejmym tonem. Zostawiłem go tam jeszcze chwilę, aby upewnić się, że zrozumiał, o co mi chodzi, po czym ponownie postawiłem na ziemi.

Natychmiast dostaliśmy się przed oblicze imperatora.

Ten Ran Honeth siedział na tronie ssąc kciuk. Degeneracja linii posunęła się dalej, niż przypuszczałem. Zajrzałem w jego myśli i niczego tam nie znalazłem. Niepewnie wyrecytował kilka grzecznościowych formułek - dreszcz mnie przeszedł na myśl, ile czasu musiało mu zająć ich zapamiętanie - a potem pozwolił nam odejść. Jego wystąpienie nieco urozmaicał fakt, że czterdzieści kilka lat ssania kciuka znacznie zdeformowało jego zgryz. Przypominał królika i okropnie seplenił.

Wycofując się w ukłonach z sali tronowej, oszacowałem nastrój imperatorskiego bratanka i uznałem, że najwyższy czas, bym opuścił Tol Honeth. Gdy tylko gość odzyska zimną krew, drzewa w okolicy zostaną upstrzone kolejnymi listami gończymi. To zaczynało stawać się zwyczajem.

Myślałem o tym po drodze do Tol Borune. Odkąd porzuciłem pijacki tryb życia, w niewłaściwy sposób wykorzystywałem swój dar. Wola i Słowo to poważne sprawy, a moje żarty były w złym guście. Pomimo rozpaczy nadal byłem uczniem Mistrza, nie jakimś wędrownym kuglarzem. Mógłbym pewnie zasłonić się stanem swego ducha, ale tego nie zrobię. Oczekiwano, że mam więcej rozumu.

Minąłem Tol Borune, głównie dlatego, aby uniknąć kolejnych sposobności do zamiany zaczepnych ludzi w świnie lub zawieszania ich dla zabawy w powietrzu. To chyba był dobry pomysł; jestem pewny, że Boruni, by mnie zdenerwowali. Mam dużo szacunku dla rodu Borunów, ale oni potrafią czasami być okropnie głupi.

Przepraszam, Ce’Nedro. Nie miałem zamiaru być uszczypliwy.

W każdym razie przebyłem ziemie rodu Anadile i w końcu dotarłem na północny kraniec Lasu Driad. W ciągu minionych wieków okolica nieco się zmieniła, ale wydaje mi się, że poszedłem niemal tą sama drogą, którą przebyłem z przyjaciółmi trzy tysiące lat później, gdy wędrowaliśmy na południe w poszukiwaniu Klejnotu Aldura. Wielokrotnie rozmawialiśmy z Ga-rionem na temat „powtórzeń”. Być może to jeszcze jedna oznaka zakłócenia celu wszechświata. Z drugiej jednak strony to, iż poszedłem tą samą drogą, mogło być spowodowane tym, że wiodła na południe oraz że ją znałem. Zwykle za wszelką cenę staramy się dopasować fakty do teorii.

Nawet w tamtych czasach Las Driad był prastarą dębową puszczą, w której panował osobliwy nastrój pogodnej świętości. Ludzie mają skłonność do oddzielania religii od swego życia. Życie Driad było religią, więc nie musiały myśleć - czy mówić - o niej. To było krzepiące.

Minął tydzień, nim zobaczyłem Driadę. To nieśmiałe, drobne stworzenia, którym nie zależy szczególnie na kontakcie z przybyszami - z wyjątkiem pewnego okresu w roku. Wszystkie Driady są rodzaju żeńskiego, więc muszą co jakiś czas nawiązywać kontakty z samcami - różnych gatunków - w celach prokreacyjnych.

Pewny jestem, że wiecie już, o co chodzi.

Naprawdę nie szukałem żadnej Driady. Formalnie są „potworami”, choć z pewnością nie tak niebezpiecznymi jak eldra-ki czy algrothy, ale pomimo to nie chciałem żadnych nieporozumień.

Najwyraźniej jednak była to „ta pora roku” dla pierwszej z napotkanych Driad, ponieważ porzuciła zwykłą wstydliwość i usiłowała mnie dopaść. Stała na środku ścieżki, którą szedłem. Miała płomiennie rude włosy i filigranową budowę ciała. Trzymała jednak napięty łuk, a strzała była wymierzona prosto w moje serce.

3. CZ/\S NIEDOLI

- Lepiej się zatrzymaj - poradziła mi.

Uczyniłem to natychmiast.

Gdy już upewniła się, że nie będę próbował uciec, stała się bardzo przyjacielska. Powiedziała, że nazywa się Xanta i ma względem mnie pewne plany. Przeprosiła nawet za łuk. Wyjaśniła, że wędrowcy są w Lesie rzadkością i Driady, jeśli chcą wcielić w życie swe zamiary, muszą uważać, aby nie uciekli.

Próbowałem wytłumaczyć, że jej propozycja była bardzo nie na miejscu, ale chyba to do niej nie dotarło. Była bardzo zdecydowaną osóbką.

Myślę, że na tym poprzestanę. To, co wydarzyło się potem, nie ma istotnego znaczenia dla mojej opowieści.

Driady zwykle dzielą się wszystkim ze swymi siostrami, więc Xanta poznała mnie z innymi Driadami. Wszystkie mnie rozpieszczały, ale to nie zmieniało faktu, że byłem więźniem -niewolnikiem, mówiąc bez ogródek - i moje położenie było bardziej niż poniżające. Jednakże nie dawałem tego po sobie poznać. Dużo uśmiechałem się, robiłem to, czego ode mnie oczekiwano i wypatrywałem okazji. Gdy tylko znalazłem się na chwilę sam, przybrałem postać wilka i umknąłem w las. Oczywiście rzuciły się za mną w pogoń, ale nie wiedziały, czego szukać, więc bez problemu udało mi się uniknąć pościgu.

Dotarłem na północny brzeg Leśnej Rzeki, przepłynąłem ją i otrząsnąłem wodę z futra. Zapamiętajcie sobie: jeśli przy-bierzecie postać zwierzęcia porośniętego sierścią i zdarzy się wam zamoczyć, to przed zmianą postaci zawsze najpierw otrzą-śnijcie się z wody. W przeciwnym razie po powrocie do własnej postaci, wasze ubranie będzie ociekać wodą.

Byłem teraz w Nyissie, więc nie musiałem już martwić się Driadami. Zamiast tego zacząłem wypatrywać węży. Normalni ludzie starają się kontrolować ich populację, ale wąż jest częścią religii Nyissan, więc oni tego nie czynią. Ich dżungle dosłownie roją się od pełzających gadów - a wszystkie są jadowite. Podczas pierwszego dnia pobytu na tych cuchnących mokradłach trzykrotnie zostałem ukąszony i to uczyniło mnie nad wyraz ostrożnym. Na szczęście bez trudu zneutralizowałem jad, ale ukąszenia węży nigdy nie są przyjemne.

Wojna z Maragami poważnie zmieniła społeczeństwo Ny-issan. Przed najazdem Maragów Nyissanie wycięli znaczne połacie dżungli i wybudowali miasta oraz łączące je drogi. Jednak trakty ułatwiały napaści, a miasta świadczyły o zamożności ich mieszkańców. Równie dobrze można było wystosować zaproszenie do najazdu. Salmissara uświadomiła to sobie i poleciła swym poddanym rozproszyć się i pozwolić dżungli odzyskać miasta i drogi. Tym sposobem pozostała tylko stolica w Sthiss Tor, a skoro sam wyznaczyłem sobie zadanie zbadania sytuacji w królestwach Zachodu, postanowiłem złożyć wizytę Królowej Wężowego Ludu.

Najazd Maragów przydarzył się około stu lat temu, ale do tej pory przetrwały po nim ślady. Porzucone miasta, zarośnięte pnączami i zaroślami, nadal nosiły ślady ognia i zniszczeń spowodowanych przez machiny oblężnicze. Nyissanie skrupulatnie unikali tych niegościnnych ruin. Nyissa jest państwem teo-kratycznym. Salmissara jest nie tylko królową, ale również najwyższą kapłanką Boga-Węża. Toteż gdy wyda rozkaz, lud ślepo jej słucha, a ona rozkazała mu żyć w gąszczu z wężami.

Trochę bolały mnie nogi i byłem bardzo głodny, gdy dotarłem do Sthiss Tor. W Nyissie trzeba uważać, co się je. Wiele roślin, ptaków i zwierząt jest trujących lub ma działanie narkotyczne.

Znalazłem przystań promową i przeprawiłem się przez Rzekę Węża do barwnego miasta Sthiss Tor. Nyissanie to natchnieni ludzie. Wszędzie indziej uważa się, że natchnienie jest darem Bogów, ale Nyissanie znaleźli łatwiejszy sposób osiągania szczególnej ekstazy. Dżungla pełna jest różnorodnych roślin o dziwnych właściwościach, a Wężowy Lud nie bał się eksperymentów. Znałem kiedyś Nyissana, który był uzależniony od dziewięciu różnych narkotyków. Nie spotkałem szczęśliwszego człowieka. Nie chciałbym jednak mieszkać w domu zaprojektowanym przez architekta o chemicznie rozbudowanej wyobraźni. Zakładając, że nie zawaliłby się na robotników w czasie budowy, bardzo prawdopodobne, że nabyłby pewnych osobliwych elementów - schodów biegnących donikąd, pokoi, do których nie można by wejść, drzwi otwierających się w pustkę i całą masę innych niedogodności. Jest również wielce prawdopodobne, że byłby pomalowany na kolor, który nie ma nazwy i nigdy nie pojawiał się w żadnej tęczy.

Wiedziałem, gdzie znajdował się pałac Salmissary. Byliśmy z Beldinem w Sthiss Tor podczas najazdu Maragów, więc nie musiałem pytać o drogę ludzi, którzy sami nie wiedzieli, gdzie się znajdują.

W pałacu pracowali tylko ogoleni na łyso eunuchowie. Było to uzasadnione z logicznego punktu widzenia. Od wczesnego dzieciństwa kandydatki na Salmissarę poddawano działaniu różnych substancji spowalniających normalny proces starzenia. Było bardzo ważne, aby Salmissara zawsze wyglądała tak samo jak pierwsza służebnica Issy. Niestety, jednym z efektów ubocznych działania owych substancji, był znaczący wzrost apetytu królowej - i nie mam tu na myśli jedzenia. Salmissara miała władać królestwem, a jeśli jej służba składałaby się z pełnowartościowych mężczyzn, to pewnie nie mogłaby tego robić.

Wybaczcie, staram się wyrażać możliwie najoględniej.

Oczywiście królowa wiedziała, że przybywam. Jednym z wymagań stawianych kandydatkom do tronu Nyissy jest zdolność widzenia tego, czego inni nie dostrzegali. Nie jest to dokładnie taki sam dar jak nasz, ale spełnia swoje zadanie. Eunuchowie przywitali mnie pełnymi uniżoności ukłonami i niezwłocznie zaprowadzili do sali tronowej. Obecna Salmissara wyglądała naturalnie tak samo jak jej poprzedniczki. Spoczywała półleżąc na otomanopodobnym tronie i podziwiała swe odbicie w lustrze, głaszcząc pstry łeb węża. Jej suknia była tak przezroczysta, że niewiele pozostawiała wyobraźni. Ogromny posąg Issy, Boga-Węża, majaczył za podwyższeniem, na którym leżała jego obecna służka.

- Bądź pozdrowiona, Wieczna Salmissaro - zaintonował eunuch, który mi towarzyszył, rozpłaszczając się na wypolerowanej posadzce.

- Naczelny Eunuch zbliża się do tronu - zaintonował chór kilkunastu odzianych na czerwono dworzan.

- O co chodzi, Sthessie? - odparła Salmissara obojętnym tonem.

- Prastary Belgarath błaga o posłuchanie u Ukochanej Issy.

Salmissara powoli odwróciła głowę i utkwiła we mnie spojrzenie swych bezbarwnych oczu.

- Służebnica Issy pozdrawia ucznia Aldura - oznajmiła.

- Szczęśliwy uczeń Aldura, gdy przyjmuje go królowa Wężowego Ludu - zaintonował chór.

- Dobrze wyglądasz Salmissaro - odparłem, oszczędzając pół godziny nudnych formalności.

- Naprawdę tak myślisz, Belgaracie? - spytała z dziewczęcą naiwnością, co pozwalało sądzić, że była jeszcze całkiem młoda - prawdopodobnie nie więcej niż dwa, trzy lata na tronie.

- Zawsze dobrze wyglądasz, moja droga - odparłem. Te czułe słówka były pewnie pogwałceniem różnego rodzaju zasad, ale uznałem, że biorąc pod uwagę jej wiek, mogłem sobie na to pozwolić.

- Czcigodny gość pozdrawia Wieczną Salmissarę - oznajmił chór.

- Nie sądzisz, że moglibyśmy to sobie darować? - zapytałem, wskazując na klęczących eunuchów. - Musimy porozmawiać, a całe to śpiewanie rozprasza moją uwagę.

- Prywatna audiencja, Belgaracie? - zapytała figlarnie.

Mrugnąłem do niej łobuzersko.

- Wolą naszą jest, by Prastary mógł wyjawić nam swe myśli na osobności - oznajmiła swym poddanym. - Macie nasze pozwolenie na odejście.

- Coś takiego! - usłyszałem, jak któryś mruknął z oburzeniem.

- Zostań, jeśli chcesz, Kassie - powiedziała Salmissara obojętnym tonem. - Wiedz jednak, że nikt żywy nie usłyszy o tym, co zaszło między mną a uczniem Aldura. Odejdź i żyj lub zostań i umrzyj. - Miała styl, muszę przyznać. Po tej propozycji natychmiast opróżniła się sala tronowa.

- A zatem - powiedziała, rzucając mi czarujące spojrzenie - teraz gdy jesteśmy już sami... - Zawiesiła znacząco głos.

- Och, przestań mnie kusić, kochanie - rzekłem, uśmiechając się. Beldin poradził sobie w ten sposób, więc i ja mogłem spróbować.

Salmissara faktycznie się roześmiała. Wówczas jedyny raz słyszałem, by któraś z ponad setki Salmissar śmiała się głośno.

- Przystąpmy do rzeczy, Salmissaro - zaproponowałem dziarsko. - Przeprowadzam inspekcję królestw Zachodu i myślę, że możemy korzystnie wymienić informacje.

- Z niecierpliwością oczekuję twych słów, Prastary - powiedziała, a jej twarz przybrała nieobecny wyraz. Miała bardzo bystry umysł i rozwinięte poczucie humoru. Pospiesznie zmieniłem swe podejście. Inteligentna Salmissara była niebezpieczną nowością.

- Wiesz oczywiście, co wydarzyło się w Mallorei - zacząłem.

- Tak - odparła po prostu. - Moje gratulacje.

- Dziękuję

- Może zechciałbyś usiąść tutaj? - zaprosiła. Uniosła się przy tym nieco i poklepała miejsce na sofie obok siebie.

- Dzięki, ale lepiej mi się myśli na stojąco. Aloria jest teraz podzielona na cztery oddzielne królestwa.

- Tak, wiem. Jak udało ci się nakłonić do tego Chereka?

- To nie ja. To Belar.

- Czy Cherek rzeczywiście jest tak religijny?

- Nie był zachwycony, ale zrozumiał konieczność tego posunięcia. Riva ma teraz Klejnot Aldura i przebywa na Wyspie Wiatrów. Możesz ostrzec swych kapitanów, aby trzymali się z dala od Wyspy. Cherek ma flotyllę okrętów wojennych. Zatopią każdy statek, który zbliży się na pięćdziesiąt lig do wyspy Rivy.

Jej bezbarwne oczy przybrały przebiegły wyraz.

- Przyszła mi właśnie do głowy bardzo interesująca myśl, Belgaracie.

- Jaka?

- Czy Riva jest już żonaty?

- Nie. Nadal jest kawalerem.

- Możesz mu powiedzieć, że ja także jeszcze nie jestem zamężna. Czyż to nie przywodzi ci na myśl czegoś interesującego? Bo mnie tak.

Omal mnie nie zatkało.

- Nie mówisz chyba poważnie?

- Nie sądzisz, że warto się nad tym zastanowić? Nyissa to mały naród, a moi ludzie nie są zbyt dobrymi żołnierzami. Najazd Maragów uzmysłowił nam to. Mój ślub z Rivą doprowadziłby do bardzo interesującego przymierza.

- Czyż prawo nie mówi, że nie wolno ci wychodzić za mąż?

- Prawa są nudne, Belgaracie. Ludzie, tacy jak my, mogą je zlekceważyć, gdy im to odpowiada. Bądźmy szczerzy. Jestem jedynie malowaną władczynią słabego narodu i nie bardzo mi się to podoba. Wołałabym mieć prawdziwą władzę. A sojusz z Alornami mógłby mi to umożliwić.

- Występujesz przeciwko tradycji, chyba zdajesz sobie z tego sprawę.

- Z tradycjami jest tak samo jak z prawami, Belgaracie. Stworzono je po to, by ignorować. Issa długo już drzemie. Świat się zmienił, a jeśli Nyissa również się nie zmieni, to zostaniemy z tyłu. Będziemy małą, prymitywną oazą. Myślę, że ja mogłabym zacząć coś nowego.

- To się nie uda, Salmissaro - stwierdziłem.

- Masz na myśli moją bezpłodność? Mogę o to zadbać. Muszę jedynie przestać brać narkotyki i będę równie płodna jak każda młoda kobieta. Będę w stanie dać Rivie syna, by władał jego królestwem, a on da mi córkę, by władała tutaj. Moglibyśmy zmienić strukturę władzy w tej części świata.

Roześmiałem się.