Antychryst - Marcin Majchrzak - ebook
NOWOŚĆ

Antychryst ebook

Marcin Majchrzak

4,1

Opis

"Antychryst" – nawiązując do klasyków dystopii – zabiera nas do futurystycznego świata, w którym bardzo nie chcielibyśmy się znaleźć, ale niewykluczone, że już wkrótce nie będziemy mieli żadnego wyboru. Do świata, w którym jedna niewłaściwa myśl może sprowadzić na człowieka społeczną anatemę, a przekroczenie indywidualnego limitu węglowego skutkuje odcięciem dostępu do bankowości, transportu i mieszkalnictwa. Główny bohater tej powieści to everyman, który – niczym Józef K. – osaczony zostaje przez wszechwładną biurokrację, a następnie doprowadzony do ostateczności.

Prawdopodobna wizja niedalekiej przyszłości, a może jedynie zapis paranoi autora? Niezależnie od tego, jak zechcemy odpowiedzieć na to pytanie, dzisiaj, gdy społeczeństwa znajdują się w przededniu zmiany społecznych i ekonomicznych paradygmatów, "Antychryst" porusza kwestie, nad którymi warto się pochylić, choćby przez chwilę.

"Od początku Zmiany funkcjonowaliśmy już wyłącznie jako bydło na użytek maszyn, które wyświetlały nam reklamy. W pewnym sensie, gdy już zakazano produkcji mięsa, rolę trzody chlewnej przejęli ludzie. Widzicie, korporacje od dawna nie są już firmami. Są organizmami, które używają rynku do komunikacji – tak, jak pszczoły robią to za pomocą feromonów, a grzyby dzięki sieciom mikoryzowym. Jednak korporacje są organizmami znacznie bardziej skomplikowanymi, są drapieżnikami, i jako tacy potrzebują mięsa. Na nasze nieszczęście na planecie od dawna nie ma mięsa łatwiej dostępnego niż ludzkie".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
7
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mirwal

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawe i nietypowe pytania dotyczące tego świata
00
Monikaik

Całkiem niezła

W tekście bardzo dużo błędów i literówek
00

Popularność




Marcin Majchrzak

ANTYCHRYST

Okładka: Marcin Majchrzak

Copyright fot the text © Marcin Majchrzak, 2024

Copyright fot this edition © Marcin Majchrzak, 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana bez zgody właściciela praw.

ISBN: 9798224224555

Wydanie I

Łódź, luty 2024

Spis treści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Antychryst

Rozdział I

Rozdział II

Interludium I

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Interludium II

Rozdział VIII

Interludium III

Rozdział IX

Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich

Ef 6,12

Rozdział I

DŁUG

Pamiętasz jeszcze smak lodów, kanapki z masłem, ulubionego matczynego obiadu? Pamiętasz jeszcze czym były sny?

Czasem te pytania przemykały gdzieś po obrzeżach mojej świadomości. Niechciane, niepokojące, niczym najeżona kolcami antycypacja własnego przerażenia. Próbowałem wtedy możliwie jak najszybciej wyrzucić je poza obręb umysłu, by nie zdążyły spowodować szkód; by nie odbiły się ciągiem liczbowym na ekranie czujnika ewaluacji somatycznej. W przeciwnym razie osoba śledząca moje prywatne zapisy – jeśli ktoś taki w ogóle istniał – mogłaby zacząć zadawać pytania. Pytania z rodzaju tych, na które nie sposób udzielić dobrej odpowiedzi, ponieważ sam fakt ich zadania stanowi wyrok.

Pamiętasz czym były sny? Ja pamiętam, choć gdybym mógł wybierać, wolałbym nie pamiętać – urodzić się już po Zmianie, jako jej finalne dziecko, nieskażone świadomością istnienia innej rzeczywistości. My, ludzie pokolenia przejściowego, zostaliśmy wysłani na śmietnik historii jeszcze za życia. Świat, który znaliśmy, nigdy nie wróci. Świat, którego doświadczamy, nie jest naszym światem.

Budzę się, jest ciemno, jest zimno. Wstajemy zawsze przed wschodem słońca, wszyscy w budynku jednocześnie. Uliczne latarnie od dawna już nie świecą. Musimy oszczędzać. Oszczędzać to, co nam zostało, a nie zostało przecież zbyt wiele.

««Czy wiesz, że przeciętna osoba produkuje około trzech ton dwutlenku węgla rocznie?»»

Właściwie to nie budzę się, lecz jestem budzony z emulacji rzeczywistego doświadczenia – nagle wypadam z ciepłej zielonej łąki prosto w objęcia mojej zimnej pościeli z tworzywa sztucznego, która ślimaczy się nocnym potem, cielistym brudem. Nie zdarza nam się już śnić, nie w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Dlaczego? Być może dlatego, że ktoś uznał to za zbędne ryzyko. Człowiek, który marzy, to człowiek, który potrafi wyobrazić sobie inny świat.

««To w ciągu całego życia daje ponad dwieście czterdzieści ton»»

Pobudka przypomina doznanie postkoitalne. Ciało pragnie powrotu do iluzji sprzed paru chwil, do miękkiej trawy, do czerwcowego słońca, śpiewu ptaków, głośnego brzęczenia owadzich skrzydeł; pragnie ciepła. W mojej kwaterze panuje chłód. Ogrzewanie to luksus, na który nie mogę sobie pozwolić.

Neuralink przechodzi z trybu snu w tryb personalnego asystenta, załącza się HUB atakujący moją uwagę serią powiadomień. Pojawia się informacja o aktualnym personalnym mnożniku CO2, o statusie dostępności kabiny prysznicowej. Wyskakujący pop-upkomunikuje konieczność zamówienia pakietów żywnościowych. Ignoruję go, mam zamiar ignorować to cholerstwo tak długo, dopóki będzie to możliwe; dopóki nie zacznie migać czerwonym boldem.

Regularne wystawienie na nawet niewielki chłód jest najgorszą z tortur, dlatego wychodzę z łóżka natychmiast, byle prędzej dostać się pod prysznic, pod gorącą, parzącą wręcz wodę. Tylne drzwi mojego lokalu prowadzą bezpośrednio do właściwego dla piętra segmentu komunalnych łazienek. Tam chowam się w przydzielonej kabinie, zamykam oczy, próbuję przywołać ulatujące już, przyjemne – pomimo bycia sztucznym – wspomnienie obrazów nocy. Obok mnie dziesiątki, może setki innych ciał na swój własny sposób przeżywają krótką ekstazę. To najpiękniejsza minuta mojego dnia. Minuta. Na tyle zaprogramowano ekometr automatycznych natrysków. Tyle i ani sekundy dłużej.

Wychodzę z kabiny, witam się z sąsiadami samym skinieniem głowy. Jestem nagi, wszyscy jesteśmy, nie patrzę na nich; oni nie patrzą na mnie. Nie chodzi o wstyd, a przynajmniej nie o ten fizyczny: o niechęć do ukazania swojej nagości. To raczej strach przed całkowitym nadpisaniem wspomnień z oszukanego snu. Po zobaczeniu swoich twarzy moglibyśmy do reszty zapomnieć o sennej sielance. Tego elementu systemu nikt nie musiał kontrolować, nikt poza nami samymi, co zresztą czyni go najskuteczniejszym.

««Na północnej półkuli oraz częściej zaczynamy obserwować cyklony tropikalne spowodowane zmianami ciśnienia powietrza. Skorupy lodowe topnieją, nisko położone miasta wkrótce zaczną znikać pod wodą»»

Nienawidzę głosu spikera, ale niczego nie mogę z tym zrobić. Komunikatów nie da się w żaden sposób wyłączyć, nie da się ich nawet ściszyć. Są jak mantra, powtarzane w nieskończoność zdają się wnikać w strukturę organizmu, osiadać na szkielecie, odkładać w wątrobie jak metale ciężkie.

Po powrocie z łaźni wyjmuję z lodówki pakiet NjuMeat™ i wrzucam go do kuchenki mikrofalowej na nieco ponad minutę. Szarańcza w sosie pomidorowym z dodatkiem sojowego twarogu – produkcja skutkuje niemalże zerową emisją dwutlenku węgla. Od czasu wprowadzenia Rachunku Emisji Węglowych szarańcze i świerszcze stały się jedynym ogólnodostępnym źródłem białka zwierzęcego. Nie potrafię nawet opisać jak to smakuje. Gdyby mi zależało, powiedziałbym, że smakuje jak coś. Przywołuje jakieś wspomnienia o czymś. Czy tak naprawdę smakował sos pomidorowy robiony z prawdziwych pomidorów, takich, które dorastały na słońcu, a nie w fabrykach? Być może, ale nie dałbym za to głowy. Nie pamiętam tego i wątpię, by ktokolwiek pamiętał. Przecież nawet najważniejsze rzeczy dość szybko wypadają nam z głowy, jeśli najpierw wypadną z harmonogramu – co z oczu to z serca, czy jakoś tak – a co dopiero takie bzdury.

Połykam brązową breję, a w tym czasie neuralink włącza Treści. Mój HUD zmienia się w tablicę informacyjną, prezentującą najlepsze nagłówki i topowe tematy z socjali, które zdążyły urodzić się na przełomie dnia i nocy. Pakuję do ust zawartość biodegradowalnej tacki, nawet nie patrzę na jedzenie. Odruchowo przyporządkowuję odpowiednie emo-reakcje do nagłówków i wydarzeń.

Terrorysta zatrzymany podczas próby wysadzenia świetlicy, w której odbywały się warsztaty rozwoju seksualnego dla dzieci. Trzydzieści tysięcy angry-reactions. Dorzucam swoją, HUB błyszczy zieloną poświatą aprobaty.

Kim jesteś w typologii znanej piosenkarki: biorobot/hybryda/reptilianin? Dominują haha-reakcje, dodaję kolejną. Pasek postępu aktywności wirtualnej sugeruje, że powinienem ocenić jeszcze minimum trzy nagłówki, aby uzyskać czasowy dostęp do usługi bezreklamowej. Zamykam go zupełnym przypadkiem, więc po prawej stronie mojego HUD-a pojawia się dwudziestosekundowy film, promujący kapsuły SARCOFF. Ostatnio wszędzie jest o nich głośno. Potem włącza się kolejna dwudziestosekundowa reklama – tym razem zeroemisyjnej NjuCoffee™ produkowanej przez firmę, mającą w zarządzie wyłącznie kobiety z mniejszości etnicznych.

Po śniadaniu szybko zarzucam na plecy marynarkę i wychodzę z mieszkania, ale zanim jeszcze zamkną się za mną drzwi, dostrzegam wyświetlony na ścianie kwatery komunikat AR o zbliżającej się płatności i widniejące poniżej wskazanie zegara: 33:21:37.

To czas na odnowienie subskrypcji mieszkaniowej. Mój pełen cykl trwa czterdzieści osiem godzin. Niedopełnienie zobowiązania płatniczego, wedle informacji poniżej, skutkować ma „natychmiastowym wstrzymaniem dostępu do usługi". Nie wiem, co to właściwie oznacza. Nigdy się nie spóźniłem.

Na dole już czeka transport. Przed wejściem do autobusu skaner rozpoznaje moją personalną sygnaturę. Zielone światło i krótki dzwonek informują mnie o możliwości zajęcia odpowiedniego miejsca. Nie wiem, co stałoby się w wypadku zapalenia czerwonej lampki. Nigdy nie widziałem, żeby się zapaliła.

Nie pamiętam, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, ale wydaje mi się, że już wtedy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Obła, niebiesko-czarna kapsuła SARCOFF, ulokowana na uboczu centrum przesiadkowego, prezentowała się niczym wyścigowy samochód. Z boku subtelnie podświetlona białymi fotowoltaicznymi diodami, w górnej części zabudowana półprzezroczystą szybą. Na wysokości ramienia czytnik i klawiatura umożliwiająca otwarcie kapsuły. Poniżej niskopoborowy ekran wyświetlający obecną statystykę zaoszczędzonego długu węglowego: przeszło piętnaście tysięcy ton. Próbowałem szybko policzyć, ile osób musiało wejść do środka, żeby maszyna mogła uzbierać aż tyle, ale niemal natychmiast się poddałem. Nie umiem liczyć w pamięci, mało kto w tych czasach potrafi. Podobno niepiśmienni starożytni byli w stanie powtórzyć z pamięci wiersze składające się z dziesiątek linijek – my oddaliśmy tę umiejętność pismu. Z liczeniem zresztą identycznie – je oddaliśmy w całości maszynom.

Z głośników umiejscowionych nad kapsułą sączyła się zapętlona reklama:

««Zmniejsz swój ślad węglowy, przekaż komuś jednostki REW i zostań bohaterem – zrób przysługę Ziemi!»»

To absurdalne, ale moja pierwsza myśl po zobaczeniu kapsuły SARCOFF brzmiała: „kuszące”. Bo niby jak taka rzecz mogłaby kusić? A jednak było coś w jej kształcie, coś upodabniającego całość do aerodynamicznego bolidu, żywcem wyjętego z toru rajdowego, oddanego w najdrobniejszych detalach. Jakie to uczucie znaleźć się wewnątrz? Jakie to uczucie zostać bohaterem?

Jeśli pamiętacie koty – wielu ludzi wciąż pamiętało czasy sprzed masowych eutanazji, gdy posiadanie zwierząt domowych było jeszcze dozwolone – być może wiecie również, jak ciekawskie potrafiły być te zwierzęta. Kot pozostawiony przed małym, ciasnym otworem, niemal na pewno spróbowałby się przez niego przecisnąć. Utknąłby, co prawdopodobne, a nawet gdyby zdołał pokonać przeszkodę, po drugiej stronie wciąż mogłoby przecież czaić się zagrożenie, odcinające zwierzęciu drogę ucieczki. Kot doskonale zdawałby sobie z tego sprawę, ale nie powstrzymałoby go to przed podjęciem działania, ponieważ kocia ciekawość jest bezpośrednim odzwierciedleniem ich instynktów łowieckich, za którymi podąża potrzeba nieustannego aktualizowania mentalnej mapy świata wokół. Niemożność zaspokojenia potrzeby poznania skutkować będzie dla kota stanem permanentnego zestresowania.

Po drugiej stronie dziury może znajdować się coś niebezpiecznego, ale także i nagroda; kto wie? Potrzeba znalezienia odpowiedzi na to pytanie to najwyraźniejsza z cech wspólnych Felis catus i Homo sapiens.

W szkolnych czasach podróżowałem do szkoły przepełnionym autobusem. Wszyscy pasażerowie cisnęli się, dotykali całą powierzchnią ciała, przypadkowo splatali spoconymi przedramionami i dłońmi, dmuchali sobie wzajem w twarze kwaśnymi oddechami, wyziewami niemytych jam. Najgorzej było zimą, gdy każdy miał na plecach grubą puchową kurtkę, co jeszcze bardziej ograniczało dostępność przestrzeni. Nie będzie żadną przesadą jeśli powiem, że wówczas bardziej przypominaliśmy jedną wielką pulsującą i śmierdzącą biomasę, niż zbiór indywiduów.

Tu jest inaczej. Nie lepiej, nie gorzej, po prostu inaczej. W autobusach nie ustawiono miejsc siedzących; każdy pasażer dysponuje indywidualną przestrzenią jednego metra kwadratowego, wyraźnie wyznaczoną na podłodze pojazdu za pomocą grubych żółtych linii AR; ich przekraczanie od momentu zajęcia miejsca jest nielegalne. Co stałoby się, gdybym wkroczył w czyjąś przestrzeń? Nie wiem, nigdy tego nie zrobiłem.

Na moment wyłączam HUB-a, spoglądam za okno, próbuję dostrzec coś w pierwszych, przybrudzonych jakby promieniach słońca, które kładą się długimi pomarańczowymi pasmami na ciemnej, surowej strukturze świata wokół. Powstały w ten sposób kontrast budzi nieuchronne skojarzenie z lawą, występującą na powierzchnię z trzewi świata, zatapiającą pod sobą wszystko co żywe i martwe.

Droga zdaje się nie mieć końca. Może to dlatego, że krajobraz za oknem nie ulega większym zmianom. Wszystkie budynki są jednakowe, są jak funkcja wywołująca samą siebie; wysokie, mroczne, sięgające chmur. Inny świat nie istnieje. A nawet jeśli istnieje, znajduje się przecież poza moim zasięgiem, zasięgiem wzroku i możliwości, co przecież sprowadza rzecz do tego samego znaczenia.

Na niektórych budynkach nieśmiało płoną kolorowe szyldy. Ich blask odsłania liczne ludzkie sylwetki, skulone na chodnikach pod sklepowymi witrynami. Bezdomni siedzą otoczeni górami śmieci, gniotą w dłoniach plastikowe butelki, chowają się pod kocami, foliami i kartonami. Ich ciała sztywnieją w porannym chłodzie, kończyny pokrywają się brudem i strupami. Niektórzy mają na twarzach hełmy VR+. Tych chyba można uznać za największych szczęśliwców. Aż do końca nie poznają prawdy, nie odkryją na nowo własnego istnienia, a jeśli nawet, to zaledwie na krótki moment, niewystarczający, by w pełni pojąć grozę swojej pozycji.

Niegdyś raczono się opowieściami o przedwiecznych bogach-potworach, zdolnych w ciągu zaledwie chwili pozbawić rozumu każdego człowieka; zdolnych do wywołania natychmiastowego szaleństwa. Obecnie ta wizja raczej bawi niż przeraża – natychmiastowe szaleństwo byłoby przecież łaską, jeśli porównać je do szaleństwa stopniowanego, podawanego w odpowiednich dawkach, odpowiednich interwałach, tak by każdą jego nutę dało się odczuć z osobna, zanim jeszcze człowiekowi przyjdzie posmakować całości. Dopiero odpowiednio podane szaleństwo nabiera cech doświadczenia kompletnego, staje się we własnym charakterze i wymowie perfekcyjne niczym orkiestra symfoniczna, w której wszystkie instrumenty odnalazły swoje miejsce, swoją przyrodzoną niszę.

Los każdego z zalegających na chodnikach ludzi już od dawna był przesądzony, ale czyż nie można tego powiedzieć o losie wszystkich? Jedyna różnica polega być może na tym, że ulicznikom pozostało trochę mniej czasu. Może to zresztą czyni ich szczęściarzami?

Autobusowe radio wypluwa z siebie głośny skrzek, muzak zostaje zastąpiony pasmem reklamowym, a potem krótkim podcastem. Przyjemny, łagodny głos gospodarza programu informuje, że tematem dzisiejszej audycji będzie wdrożenie masowej produkcji kapsuł SARCOFF.

««– Witamy wszystkich słuchających! Z tej strony Dawid Weiss...

– ...i Natalia Niczke!

– Od kilku miesięcy na ulicach naszych miast możemy obserwować autonomiczne kapsuły SARCOFF. Mamy do czynienia z pilotażem systemu, który już wkrótce wprowadzony zostanie powszechnie, prawda?

– Tak, jesteśmy obecnie w ostatniej fazie społecznych testów, która dobiega końca. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a nie ma powodów, by w to wątpić, kapsuły SARCOFF staną się ogólnodostępne.

– Przejdźmy zatem do meritum. Natalio, powiedz nam wszystkim jedną rzecz: jak to działa?

– Nic prostszego. Przed wejściem użytkownik wprowadza indywidualny kod powiązany z aplikacją i kontem bankowym. W komorze znajduje się wygodny fotel zaprojektowany w całości z materiałów pochodzących z recyklingu. Ekran dotykowy wewnątrz kapsuły pozwala użytkownikowi zamknąć obudowę i zalać wnętrze delikatnym euforykiem. Efektem jest uczucie bycia lekko podchmielonym.

– Jak po dwóch piwach?

– Można tak chyba powiedzieć... [Kobieta wybucha śmiechem].

– A potem, no cóż, bezbolesny koniec?

– Tak, to bardzo spokojna śmierć, Dawidzie. Na holoszybie wewnątrz można wyświetlić dowolne miejsce na świecie, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby odchodzić z widokiem na szwajcarskie Alpy, lasy deszczowe, lub egipskie piramidy! Użytkownik ma także możliwość nagrania publicznie dostępnej wiadomości pożegnalnej i przeznaczenia swoich pozostałych jednostek REW dowolnie wybranej osobie lub instytucji.

Zaraz potem kapsuła emituje drugą dawkę, czyli aerozol z barbituranami, wprowadzający użytkownika w głęboki sen, zupełnie jak podczas narkozy przed operacją. Czujniki w fotelu służą do określenia przytomności użytkownika. Jeśli jest całkiem nieprzytomny, podawana jest ostatnia porcja gazu. Następnie nasi pracownicy przewożą ciała do ekologicznych spalarni, zasilanych energią słoneczną lub wodorem, a kapsuła jest dezynfekowana.

– Tylko tyle? Ile trwa cała procedura?

– Tylko tyle lub aż tyle, Dawidzie. Całość trwa około piętnastu minut, nie licząc oczywiście spalenia. Możliwe jest także zebranie szczątek po kremacji i sprasowanie ich za dodatkową opłatą. Można trafić do breloczka lub na półkę; czyż to nie wyjątkowy prezent dla kogoś bliskiego?

– No cóż, muszę przyznać, że nigdy takiego nie dostałem! [Teraz śmieje się prowadzący].

– Wiesz, nie sugeruję, że to rozwiązanie dla wszystkich, ale dotychczasowe statystyki wskazują, że zainteresowanie jest spore. Dzień, w którym umierasz, to najważniejszy dzień w twoim życiu, czyż nie? Powinien być wymowny, piękny, wyjątkowy.

– Zgadzam się! No dobrze, ale co z kontrowersjami? Czy każdy może tam po prostu wejść?

– Z kapsuły może skorzystać każda pełnoletnia osoba dysponująca profilem zaufanym i aplikacją, a także ewentualnymi środkami na usługi dodatkowe.

– A co z osobami, które cierpią na zaburzenia psychiczne? Czy firma nie obawiała się, że z kapsuł korzystać będą ludzie, którzy widzą w nich szansę na ucieczkę od życia?

– To bardzo dobre pytanie, Dawidzie. Pierwotnie kapsuły SARCOFF zawierały test oparty na sztucznej inteligencji, który oceniał stan psychiczny użytkownika przed skorzystaniem z urządzenia. Później jednak sprawa trafiła przed komisję złożoną z przedstawicieli Ministerstwa Sprawiedliwości Społecznej, którzy zdecydowali, że ocenianie ludzi na podstawie społecznych konstruktów zdrowia psychicznego byłoby dyskryminacją. A przecież każdy powinien móc zostać bohaterem tej planety, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, predyspozycji intelektualnych czy też koloru skóry, prawda?

– Pełna zgoda, Natalio, pełna zgoda. Być może w nadchodzących dziesięcioleciach schorzenia takie jak rak i choroby serca, staną się przeszłością, a dominującą przyczyną śmierci będzie osobisty wybór? Jest w tym pewien rozmach, nie sądzisz?

– Och, zdecydowanie... To połączenie przyjemnego z pożytecznym. Nie ulega bowiem wątpliwości, że musimy ograniczyć emisję dwutlenku węgla, a wszystko sprowadza się do tego, że na Ziemi jest zbyt wielu ludzi. Czy wiesz, że aż jedna trzecia światowej populacji już teraz ma problemy z poważnym niedoborem wody?

– To okropne...

– Nie inaczej, Dawidzie. Staramy się jednak patrzeć na jasną stronę tej sytuacji. Żyjemy w czasach bohaterów. Dzisiaj każdy z nas może uratować świat...»»

Na końcowy przystanek docieramy punktualnie, jak zawsze.

Jest coś niezwykle męczącego w perfekcyjnej, wiecznej punktualności. Pozbawia ona życia elementu przypadkowości, tego czegoś, co czyni je znośnym, co na moment chociaż maskuje wrażenie wszechobecnego fatalizmu; daje nam iluzję, że nie podlegamy permanentnej kontroli, że mamy na cokolwiek wpływ, nawet jeśli będzie to jedynie spóźnieniem. Racjonalność zawierająca się w punktualności – i wielu innych rzeczach – istnieć może przecież tylko wówczas, gdy wystawić ją na atak czynników nieracjonalnych. Szaleństwo od rozsądku rozróżnić można tylko dlatego, że szaleństwo w ogóle istnieje, jest obecne w naszych życiach w namacalny sposób. Temu nieobecność elementu absurdu odbiera nam jakąkolwiek podmiotowość – stajemy wówczas oko w oko ze swoim panem, dyspozytorem woli, władcą, właścicielem sznurków, którymi ciasno obwiązano nasze kostki i nadgarstki. Przez to wszystko – od lat już – obezwładnia mnie uczucie, że moje życie nie jest moje, że znajduje się poza sobą samym, jako czyjś plan albo wręcz fanaberia, zabawka; pacynka sadystycznego lalkarza bez twarzy.

Autobus staje się przed potężnym biurowcem, tak wysokim, że jego szczyt ginie w mgłach lub może chmurach; tak szerokim, że boki jego cielska zlewają się w jedność z materią niedoświetlonego świata. Nie jestem w stanie dostrzec miejsca, w którym urywała się bryła budynku – punktu granicznego, którego istnienie mogłoby chociażby sugerować, że moje miejsce pracy posiada jakąkolwiek odrębność; że nie jest jedynie kolejną komórką organizmu wszechrzeczy. A jeśli tym stało się miasto – ciałem wielkiego potwora z krzemu, szkła i stali – czym w takim razie jesteśmy my, żyjący w nim? Pchłami, tańczącymi frenetycznie wśród uzewnętrznionych organów monstrum, pasożytami na tkance megastruktury. A przecież to tylko jedna z możliwości. Być może nie jesteśmy już nawet pasożytami, lecz po prostu częściami składowymi większej anatomii, maleńkimi ziarenkami prymitywnej, oszukańczej świadomości, które zespoliły się z czymś potężniejszym od siebie samych; które stały się zaledwie elementem większej geografii materii i myśli.

Wysiadamy z autobusu prosto na pas transportowy, szeroki, gotów pomieścić trójkę stojących obok siebie osób. Po chwili pas rusza, zabierając nas w podróż do wnętrza biurowca. W miejscu pracy neuralink aktywuje się automatycznie, otrzymuję powiadomienie dotyczące porannej zmiany. Shanice, moja superwizorka, wysłała mi spis zadań na dziś.

Pracuję w dziale księgowości firmy zajmującej się ekstrakcją emocjonalną. Zbieramy dane o zachowaniu użytkowników w wirtualu, ich preferencjach ideologicznych, ulubionych kolorach, kształtach, ustawieniach behawioralnych. Na tej podstawie następnie projektuje się indywidualne szablony rozszerzonej rzeczywistości o żenujących, zwierzęcych nazwach: wilk, tygrys, foka, skowronek; pula możliwości jest właściwie nieskończona. Dla przykładu skowronek to osoba lubiąca żywe kolory i wczesne pobudki. Dbamy o to, by jej personalne dżingle zawsze były wesołe, przywoływały skojarzenie z ruchem trawy smaganej wiatrem/kwiatami/szumem strumyka. Tygrysy to indywidualiści o minimalistycznych preferencjach estetycznych, ich HUD-y musiały być przejrzyste, kanciaste, wysokokontrastowe: nagie szczyty/oświetlone punktowo ulice/monumentalne bryły drapaczy chmur/proste kąty minimalistycznych mebli. Moja robota nie jest niczym wielkim, zwykłym niszowym outsourcingiem dla gigantów, którzy potem robią prawdziwy użytek z tej technologii, projektując całe ekosystemy behawioralne, wielkie banki – a może bańki? – osobowości.

Gdy tylko docieram do boksu z komputerem neuralink natychmiast przechodzi w tryb pozornego uśpienia, interfejs znika. Nie pracujemy przez złączę. Byłoby to możliwe, oczywiście, ale liczne testy targetowe udowodniły, że praca w rozszerzonej rzeczywistości odbija się na drastycznym spadku wydajności pracowniczej. Ludzka uwaga natychmiast ulega rozproszeniu, nawet wyciszenie wszystkich komunikatów i aplikacji niewiele pomaga w tej materii, bo przebywając w środowisku AR podświadomie oczekujemy interakcji właściwej dla środowiska AR. Testy ruchów gałek ocznych wykazały między innymi, że nawet z wyłączonymi aplikacjami socjalnymi człowiek poświęca każdej godziny aż trzynaście minut na wpatrywanie się w nieaktywne elementy interfejsu, które w sytuacjach pozazawodowych służyłyby do interakcji społecznościowych. Wychodzi więc na to, że wyłącznie podczas aktywności zawodowych mogliśmy – przynajmniej pozornie – uwolnić się od samych siebie.

Dzień rozpoczyna się od obowiązkowej sesji Evaluation-Motivation. System informuje mnie o nadchodzącym połączeniu od Amy, która prowadzi zajęcia. Na ekranie komputera pojawia się pasek ładowania, a po chwili także twarze Amy i moich współpracowników, a przynajmniej tych współpracowników, których SI postanowiło umieścić wraz ze mną w tej samej grupie ewaluacyjnej. Amy pyta nas o samopoczucie i wszyscy jednocześnie odpowiadamy, że czujemy się świetnie, gotowi do pracy, do sprostania targetom i do wykorzystania w pełni możliwości rozwoju, jakie postawił przed nami wydział D&E. Amy wydaje się zadowolona z naszych odpowiedzi, choć wszyscy doskonale wiemy, że ich udzielanie jest zupełnie zbędne – Amy jako głowa D&E posiada stały dostęp do naszych sygnatur emocjonalnych i gdyby cokolwiek było z nami nie tak, gdyby działające w jednej chmurze z neuralinkami urządzenia odpowiedzialne za raportowanie naszych wyrazów twarzy, mierzenie naszego tętna, aktywności fal mózgowych i zawartości hormonów w pocie wykryły jakąkolwiek anomalię, Amy dowiedziałaby się o tym pierwsza. Lepiej było jednak o tym nie myśleć, nie prowokować sytuacji, w której moglibyśmy stać się ofiarami autosugestii. To zresztą jeden z innych powodów, dla którego nie mogliśmy pracować w AR – byli i tacy, którzy uważali, że to w istocie główny powód. Sytuacja tego rodzaju mogłaby bowiem spowodować niebezpieczne sprzężenia zwrotne emocjonalnej rekurencji, w której nasze odczyty stawałyby się funkcją obserwacji naszych odczytów, skutecznie uniemożliwiając pomiary i samą pracę.

Tak czy siak czuję się świetnie, to właśnie mówię Amy, to właśnie mówimy jej wszyscy w ramach naszego rytuału powitania, by zaraz przejść do etapu krótkich wypowiedzi na temat ostatnich doświadczeń zawodowych.

Zaczyna pracownica numer jeden, nie znam jej imienia, jedynie numer identyfikacyjny. Pracownica numer jeden informuje nas, że to wspaniałe móc pracować w firmie, która poświęca tyle zasobów na działania inkluzywne i wszyscy zgodnie potakujemy, uśmiechając się do obiektywu kamery. Na moment w mojej głowie pojawiła się myśl, że obiektyw jest w istocie okiem jadowitego węża, który zawiesił na mnie swoje spojrzenie tuż przed momentem ataku. Nie mam pojęcia, skąd wzięła się ta absurdalna idea, ale w jednej chwili sparaliżowała mnie ona lękiem, natychmiastową awersją do miejsca, w którym się znajduję.

– Wszystko w porządku, Marten? – pyta z nagła Amy.

Musiała zauważyć jakieś zmiany na ekranach ewaluacji somatycznej. Próbuję się wyciszyć, myśleć o trawie smaganej wiatrem/kwiatach/szumie strumyka. Złe wrażenie powoli mija, uspokajam się, i dopiero wtedy odpowiadam:

– Wszystko w porządku, oczywiście.

– Dobrze. Amber, możesz kontynuować.

A więc numer jeden nazywa się Amber. Spoglądam na jej twarz, na ten ociekający potem, okrągły księżycowy fizys. Amber postanawia opowiedzieć nam o tym, jak niedawno zdarzyło jej się jechać pracowniczą windą wraz z trójką mężczyzn, których imion nie wymieni przez grzeczność. Ponieważ winda nie była dość wygodna, Amber nie mogła komfortowo nią podróżować – jadący wraz z nią mężczyźni ocierali się o nią kolanami i ramionami. Wywód kobiety kończy się wskazaniem na opresyjność fatfobiczno-patriarchalnych rozwiązań przestrzennych w środowisku pracy. Amy jest zadowolona z relacji, obiecała poruszyć ten temat na kolejnym spotkaniu zarządu. Potem przychodzi moja kolej.

Szczerze mówiąc, to nie przygotowałem żadnej przemowy i nie mam pojęcia, jaki temat warto poruszyć, dlatego też zaczynam improwizować:

– Dziś rano przypadkiem udało mi się włączyć reklamę kapsuł SARCOFF...

Sięgam pamięcią do autobusowej transmisji, próbując jednocześnie zachować całkowity spokój. Nie mogę jej powiedzieć zbyt mało – to zdałoby się podejrzane, a kolejnym razem Amy z pewnością poświęciłaby mi dużo więcej uwagi, być może nawet przyjrzała się dokładniej wskazaniom liczników moich danych. Jednocześnie nie mogę też mówić zbyt lekko i płynnie, to natychmiast zdradziłoby bowiem, że odtwarzane we wspomnieniu treści nie są wytworem mojego umysłu, lecz zaledwie relacją. Gdyby tak się stało, mogłoby paść podejrzenie, że pragnę coś ukryć. Co mogłoby to być? Awersja, skrywana bigoteria? Istniało wiele możliwości, a każda z nich mogłaby napytać mi poważnych problemów ze zwolnieniem włącznie.

Całość przypomina więc balet, cyrkowy taniec na cienkiej linie. Amy musi usłyszeć to, co chce, by dział D&E mógł wyciągnąć odpowiednie wnioski. Nie mniej, nie więcej. Czasem zastanawiam się, na ile pozycja Amy jest samodzielna. Czy ona również ma nad sobą przełożonego, sprawdzającego jej sygnatury? Głupia myśl; oczywiście, że ma.

Nieważne, nie mogę o tym myśleć, dlatego też skupiam się na swojej opowieści. Mówię o tym, jak przełomowym wynalazkiem okazały się kapsuły SARCOFF, cytuję spikerkę, mówiącą, że ocenianie ludzi na podstawie społecznych konstruktów zdrowia psychicznego byłoby dyskryminacją.

– Najważniejsze jest to – ciągnę – że choć standardy czynią świat niesprawiedliwym miejscem dla osób identyfikujących się jako kobiety, to SARCOFF nie zezwala na żadną dyskryminację, każdy może skorzystać z kapsuły. Być może kiedyś, jeśli uda mi się awansować, uczynię nasze miejsce pracy równie inkluzywne, co kapsuły SARCOFF.

Gdy kończę, Amy bije brawo, jest zachwycona, a przynajmniej taką udaję, bo z pewnością musiała zauważyć mój niewinny z pozoru przytyk. Jeśli uda mi się awansować, to gdzie wówczas będziesz ty, Amy? A skoro ona prawdopodobnie także jest obserwowana, jest czytana na żywo, ktoś musiał odnotować jej reakcję. To stanowi moją małą zemstę za to, że muszę tu być, że muszę brać w tym udział. Jedyną zemstę, na jaką mogę sobie pozwolić.

Wkrótce potem spotkanie ewaluacyjne dobiegło końca, ja zaś wracam do ciągu niekończących się liczb, emanujących iluzją tymczasowego bezpieczeństwa.

Po skończonej zmianie zjeżdżamy na obszerny dziedziniec, w centrum którego wisi gigantycznych rozmiarów telebim. Najczęściej wyświetla on reklamy lub firmowe sprawozdania i targety na kolejny dzień, dziś jednak materiał ma charakter wideo. Wszyscy podnosimy głowy, zaciekawieni niecodzienną formułą.

Nagranie pochodzi z policyjnego śmigłowca. Na ekranie widać grupę policyjnych funkcjonariuszy w odblaskowych kamizelkach, którzy szturmują niepozorny dom z szarego kamienia.

Jeden z policjantów wali w drzwi domu taranem, kilku obchodzi budynek dookoła; za pomocą pałek wybijają parterowe okna. Helikopter zniża lot, przez co okoliczne drzewa, smagane pędem powietrza, chylą się już niemal do samej ziemi; wyglądają tak, jakby kładły się do snu. Materiał pozbawiono dźwięku, ale z łatwością można wyobrazić sobie przejmujący łoskot śmigieł, dźwięk tłuczonego szkła, pośpieszające krzyki funkcjonariuszy.

Wreszcie drzwi domostwa puszczają, do środka wpada kilku uzbrojonych policjantów. Przez moment panuje dziwna stagnacja i nawet mundurowi zabezpieczający tyły wyglądają na skonfundowanych. Dopiero po kilkudziesięciu pełnych napięcia sekundach policjanci wyprowadzają z domu zakutą w kajdany staruszkę. Kobieta ma na sobie wyłącznie koszulę nocną i zarzucony na plecy koc. Idzie chwiejnie, zgarbiona, targana podmuchami powietrza.

Na dole ekranu wyskakuje pasek informacyjny:

„Znana autorka sagi o młodym czarodzieju po wieloletnim procesie aresztowana za szerzenie mowy nienawiści i przekroczenie REW-u”.

Dlaczego nam to pokazują? Dlaczego tak bardzo im zależy, byśmy to zobaczyli? Czy to zwykła relacja, czy może jednak test? A może ani jedno, ani drugie? Być może to po prostu prezentacja siły? Spójrzcie, oto do niedawna jedna z najsławniejszych, najbogatszych osób na świecie! Ale teraz? Zaledwie wychudzona, przerażona staruszka okryta starym pledem, ciągnięta po bruku do radiowozu. Na nic zdały jej się pieniądze, nie potrafiły jej ochronić, ale jak niby miałyby, skoro pieniądze to nie wszystko, skoro jest jeszcze węgiel? Która z jej win wynika z której? W tym skomplikowanym systemie zależności trudno to odróżnić, nigdy nie wiadomo skąd i dokąd płyną znaczenia. Czy to przekroczenie długu umożliwiło jej aresztowanie za mowę nienawiści, czy też mowa nienawiści wpłynęła na modyfikator limitu węglowego? To nieistotne; co ma wisieć nie utonie. Dajcie człowieka, a paragraf się znajdzie, prędzej czy później.

– Pamiętasz ją, prawda? Ja ją pamiętam... To były jedne z moich pierwszych przeczytanych książek...

Nie mam pojęcia, kiedy ostatnio dane było mi usłyszeć ludzki głos. Skierowany do mnie prawdziwy głos prawdziwego człowieka, a nie maszynowy komunikat, nie systemowe polecenie, nie dźwięk z głośników. Odwracam głowę.

Kobieta obok – bo wygląda na kobietę, choć lepiej nie czynić takich obserwacji na głos – zdaje się być autentycznie przejęta. Obiema dłońmi trzyma się za brodę, gryzie dolną wargę i praktycznie w ogóle nie mruga, zbyt pochłonięta wyświetlanym na telebimie materiałem. Jest nieco młodsza ode mnie, ale rzeczywiście – ma pełne prawo pamiętać, kim jest, kim była aresztowana. Bo już zaraz, nie mam żadnych wątpliwości, będzie można o niej mówić już tylko w czasie przeszłym, o ile w ogóle.

– Ja też – mówię. – Ja też ją pamiętam.

Nie powinienem podejmować tej rozmowy, ale jakoś nie potrafię się powstrzymać. Nikt nie odezwał się do mnie od kilku dni, a zatem potrzeba przeprowadzenia choćby krótkiej wymiany zdań stała się wręcz obezwładniająca. Upajam się tymi prostymi słowami, upajam się możliwością ich werbalizacji.

– Co z nią teraz będzie? – pyta moja przypadkowa rozmówczyni.

– Nie wiem. – Istotnie nie wiem. – Pewnie będzie miała przejebane – dodaję, po czym ulatniam się z dziedzińca, w kierunku przystanku autobusowego, byle dalej od formującej się powoli grupy. Pragnę znaleźć się już we własnym mieszkaniu, we własnym, bezpiecznym światku informacji upchanych po serwerach, wśród zastępów niepowiązanych ze sobą, emulowanych doznań i programowanych aktywności. Pozostanie na miejscu jest niebezpieczne. Takie rozmowy wzbudzały uwagę, uwaga zaś może zamienić się w pytania. Nie chcę odpowiadać na żadne pytania.

Ale nie ma żadnych pytań. Są tylko odpowiedzi, które po powrocie do domu znajduję w swojej pracowniczej aplikacji.

„Tu dział D&E. Otrzymaliśmy skargę na Twój temat. Przepraszamy, ale nie możemy powiedzieć, kto złożył donos. Najwyraźniej jedna z twoich osób współpracowniczych podsłuchałx rozmowę między tobą a partnerx z zespołu. Udało nam się potwierdzić, że w rozmowie omawiałeś aktualne wydarzenia polityczne i poczyniłeś uwagę: „przejebane”. Prosimy, abyś następnym razem pomyślał nad konsekwencjami komentowania takich wydarzeń. Kiedy mówisz coś na temat bieżących wydarzeń politycznych, świadomie lub też nieświadomie możesz sprawić, że niektórzy poczują dyskomfort lub też poczują się niemile widziani w naszej społeczności. Chcemy, aby każdy, kto pracuje w naszej firmie, czuł się komfortowo. Zachęcamy także do używania bardziej neutralnego, inkluzywnego języka”.

Amy (she/them)

Komunikat od pracodawcy to pierwsza rzecz, na jaką zwracam uwagę. Drugą jest indywidualny mnożnik REW-u, wyświetlany w aplikacji obywatelskiej. Przysiągłbym, że jeszcze wczoraj było to: półtorej. Teraz aplikacja pokazuje: dwa. Klikam w historię zmian, pierwsza pozycja od razu rzuca się w oczy:

„Nieautoryzowana rozmowa na tematy polityczne”.

Coś we mnie drga, coś się porusza; to mały człowieczek, homunkulus strachu. Spoglądam na tykający licznik subskrypcji mieszkaniowej – jutro rano pozostać ma już tylko dziewięć godzin na uregulowanie płatności. Sprawdzam stan konta, nie jest dobrze. Nie jest, kurwa, dobrze. Fundusze zredukowane o jedną czwartą nie wystarczą na opłacenie należności. Lecz co niby mogę z tym zrobić?

Zaczynam chodzić od ściany do ściany, od łóżka do ekranu. Słyszę, czuję bicie własnego serca, czuję jak krew wartko przepływa tętnicami i żyłami; mój autorski koktajl z hemoglobiny, adrenaliny i kortyzolu. W tym desperackim spacerze nie ma zamiaru, jedynie ruch obdarty z refleksji, stereotypia, jak u dzikich zwierząt zamkniętych w klatce. Wreszcie siadam, odpowiedź pojawia się sama.

Niczego nie mogę z tym zrobić. Nie istnieje nikt, komu mógłbym się poskarżyć; nie istnieje nawet nikt, komu mógłbym się wyżalić. Tylko ja i ekran, jego zimne światło, jego bezlitosny werdykt, od którego nie można się odwołać, tak jak nie można odwołać się od błędu systemowego w komputerze, który w ciągu sekundy anihiluje godziny twojej pracy. Czyja to wina? Komputera? Nie możesz winić maszyny, prawda?

Prawda?

Kładę się w zimnej pościeli i myślę o kobiecie z pracy. Nienawidzę jej za to, że sprowokowała mnie do rozmowy, ale jednocześnie tęsknię za jej głosem. Chciałbym usłyszeć go jeszcze raz. Mógłbym do niej zadzwonić, gdybym tylko zechciał. Znalezienie jej w spisie powszechnym nie powinno stanowić żadnego problemu. Powiedziałbym jej wówczas o wszystkich swoich lękach, porozmawialibyśmy o książkach, o tym, jak było kiedyś.

Nie chodzi przecież o to, że ktokolwiek zabrania nam prywatnych rozmów. Chodzi o to, że oduczyliśmy się ich prowadzenia, bo w pewnym momencie daliśmy się przekonać, że w ogóle nie są nam potrzebne. Mógłbym do niej zadzwonić, gdybym tylko chciał, ale problem polegał na tym, że nie potrafię chcieć.

Tej nocy nie podłączam do snu neuralinka.

Ponownie marzę o łące, choć tym razem jest to moja łąka, bo wyłącznie moje neurony odpowiadają za wykreowanie jej obrazu. Różnica jest zauważalna, nawet jeśli nie potrafię wskazać, na czym ona polega. Być może jedynie na tym, że ją zauważam; moja percepcja, moje zrozumienie stanu faktycznego stanowi o zmianie. Zdaje się, że to niewiele, ale w tamtym momencie tlące się gdzieś z tyły głowy – na granicy świadomości i immersji – doświadczenie istnienia prawdziwego snu jest dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie.

Słyszę, jak coś przedziera się przez trawę, przez gęste zarośla. Podobna rzecz nie zdarzyła się tu nigdy wcześniej; to pierwszy od niepamiętnych lat raz, gdy sen jest w stanie czymś mnie zaskoczyć. Po chwili z gęstwiny wynurza się podłużny ryjek jeża. Zwierzątko patrzy na mnie swoimi małymi czarnymi oczkami.

– Dokąd tupta jeż? – pytam rozbawiony.

Jeż podnosi głowę – na ile pozwalała mu na to budowa anatomiczna – pociąga nosem, szczerzy się grymasem, który przy odrobinie dobrej woli można by uznać za rozbawienie.

– Chuj cię to interesuje, panie – odpowiada. – Lepiej pilnuj własnego nosa.

Zaskoczony robię krok w tył, potykam się o kępkę trawy, tracę równowagę i ląduję na tyłku. Jeż, jak gdyby nigdy nic, podchodzi bliżej.

– Dobrze ci tak, kurwa. Tak kończą wścibscy frajerzy – fuka. – Czego tu?

– Co...?

– Czego tu szukasz?

– Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. – To mój sen.

Jeż prycha, kręci głową.

– Aha, jasne, twój. Twój sen to jedynie warstwa fikcji, którą opowiadasz o samym sobie. Posiadasz go tak samo jak ja posiadam pchły, ale nie będziemy się o to wykłócać. Chcesz zagadkę?

– Zagadkę?

– Zagadkę do zgadywania. No przecież wiesz, co to są zagadki. Chcesz czy nie?

– Chcę – zgadzam się, nie znajdując powodów do odmowy. Jakiś kamień uwiera mnie w tyłek, ale nie mam ochoty się podnosić, jeszcze nie teraz.

– No to słuchaj: co to jest pieniądz?

– Środek płatniczy – odpowiadam bez zastanowienia.

– Chuja, a nie środek. Pieniądz to dług – tłumaczy jeż.

– Dług?

– Tak.

– No i co w związku z tym?

– Ty nic nie rozumiesz, prawda? – Jeż przewraca oczami, stroszy igły. – Chyba będę musiał ci wszystko wytłumaczyć, od początku do końca.

– To wytłumacz.

– No dobra, sam chciałeś. Pieniądz to dług. Tysiące lat temu ktoś podniósł z ziemi muszelkę tudzież interesujący w swoim kształcie kamień i uznał, że można używać ich jako symbolu wartości, od tej pory permanentnie zawieszonego gdzieś w eterze, zaplątanego w siatkę pojęciową. Idea długu, do tego momentu pełniącego funkcję honorową, funkcję spoiwa pierwotnych społeczeństw, swoistego zobowiązania do lojalności, w momencie, w którym nieświadom przyszłych konsekwencji swego czynu rewolucjonista podnosi z plaży kolorową muszelkę, staje się przyporządkowana do przedmiotu. Honorowy rytuał zależności przestaje obowiązywać, na jego miejsce wskakuje pożądanie. Nadążasz?

– Nadążam, ale...

– Zamknij mordę i słuchaj. Gdzie ja byłem? Aha, pożądanie, tak. Może nie byłoby to aż tak tragiczną w konsekwencjach zmianą, gdyby nie fakt, że na pieniądzu-długu prędzej czy później łapę kładzie władza, ponieważ posiada ku temu wymagany argument siły. Władza emituje pieniądz, wymuszając jego wymienialność, a zatem wytwarza dług w skali masowej, maszynowej. To, co miało uprościć wymianę towarów, zamienia się teraz w narzędzie opresji. A ponieważ prędzej czy później wymiana barterowa staje się zwyczajnie niemożliwa do utrzymania w globalnej skali, pieniądz, a więc dług, wyłania się jako cel w samym sobie; akumulacja długu jest teraz marzeniem wszystkich. Sytuacja się odwraca, teraz to nie pieniądz służy towarowi, lecz towar pieniądzom, czaisz?

Każdy dług szuka zabezpieczenia, bo to cecha mu immanentna. Mówiąc prościej: tak po prostu jest. W historii współczesnej przez pewien czas rolę tego zabezpieczenia pełniło złoto, ale gdy na skutek tak zwanego „Szoku Nixona” parytet złota został zniesiony, pieniądz stał się długiem przyjmowanym na wiarę. Wcześniej złoto krępowało emisję pieniądza, pozwalało wydrukować go tylko tyle, na ile istniało pokrycie w złocie po ustalonym parytecie. To jednak musiało się zmienić, ponieważ dług nie znosi ograniczeń. Pragnie rozwoju, rozrostu, pragnie objęcia wszechrzeczy swoją grawitacją, a im więcej długu, tym więcej zakumulowanej w systemie władzy opierającej się na prawie do windykacji. Pieniądz prędzej czy później mutuje w czarną dziurę determinizmu, skutecznie stratyfikując społeczeństwo, stary.

Jeż robi przerwę, zaczyna węszyć, kopać w miękkiej glebie. Po chwili wyciąga długą dżdżownicę i zjada ją ze smakiem.

– Pardon – przeprasza. – Wróćmy do pieniądza. Zatem... być może w tym miejscu koszmar dobiegałby końca, jak w sennych marzeniach pana Fukuyamy, gdyby nie fakt, że wkrótce zaczęto zauważać jeszcze jeden czynnik, a właściwie efekt, który dotychczas pozostawał poza zainteresowaniem ekonomii: akumulacja długu-pieniądza poprzez rozwój gospodarczy ma swój efekt uboczny w postaci akumulacji dwutlenku węgla w atmosferze. Wiemy już, że pieniądz to dług wobec jego posiadacza, co jednak ze śladem węglowym? Połączenie tych dwóch systemów zależności wkrótce stało się nieuniknione – pieniądz zatoczył koło od parytetu złota do parytetu węgla, stając się już nie tylko długiem człowieka wobec człowieka, nie tylko długiem człowieka wobec instytucji finansowej, ale również długiem człowieka wobec planety. Powstaje zatem Rachunek Emisji Węglowej, której wyjątkowość polega na tym, że stanowi ona rachunek długów niespłacalnych, bo nie da się przecież ot tak zdeakumulować dwutlenku węgla.

Zastanawiam się, czy istnieje takie słowo jak „zdeakumulować”, ale jeż nawet nie zauważa mojego zawahania, mówi dalej:

– Od momentu powstania REW-u każda transakcja lub działanie finansowe na zawsze trafia do indywidualnego rejestru śladu węglowego. Chińczycy wpadli na to jako pierwsi, choć nieco okrężną drogą, jak zwykle wszystkie przełomowe wynalazki pojawiają się w Kraju Środka. Długu węglowego nie można uregulować, nie da się go pokryć w żaden sposób. Jest wcieleniem w życie idei buddyjskiej karmy, z tym tylko wyjątkiem, że odnosi się ona do świata tu i teraz. Zadłużamy się wszyscy, ale indywidualny mnożnik zależy wyłącznie od statusu społecznego właściciela rachunku. Przekroczenie progów długu węglowego – w zależności od stopnia – karane jest uszczupleniem dostępnych środków finansowych, ograniczeniem dostępu do wybranych usług lub produktów, a nawet więzieniem. Węgiel to władza, gościu.

Nie znaczy to oczywiście, że w obecnych warunkach nie można raczyć się wołowiną, ani też podróżować odrzutowcem – jest to oczywiście dozwolone dla wybranych osób, znajdujących się na szczycie podziału stratyfikacyjnego. Są tacy, których liczniki stoją w miejscu i byłbyś bardzo naiwny, gdybyś wierzył, że to wcale nie dlatego, że twój kręci się tak szybko... ale to już przecież wiesz, prawda?

– Prawda – mówię. Chciałbym powiedzieć coś jeszcze, ale słowa stają mi w gardle ością. Po chwili zaczynam rozumieć, że to dlatego, że tak naprawdę nie mam niczego do dodania.

– Zatem kolejne szybkie pytanko z mojej strony... – Jeż wyciąga z ziemi następnego robaka, połyka go w całości. – W takim świecie nie da się żyć, stary. Dlaczego jeszcze niczego z tym nie zrobiłeś? Dlaczego nie wszedłeś do bolidu?

Pobudka, licznik, pot, smród, licznik (dziesięć godzin), złączę, przeglądarka, aplikacja, czerwono, CZERWONO, nieautoryzowane odłączenie neuralinka, mnożnik REW: dwa, trzy, cztery; przeglądarka, wyszukaj „sarcoff”; nie, nie strona producenta, forum, r/sarcoff, tu mnie nie okłamią, taką mam nadzieję. Powiedzcie mi coś, proszę. Powiedzcie mi, co znajduje się po drugiej stronie.