Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sylwester, cyniczny copywriter i samotnik, postrzega swoje życie jako pasmo nieustannych porażek. Jednak coś, co wydaje się jego osobistym kryzysem, szybko przeistacza się w globalną dezintegrację, gdy kolejne elementy rzeczywistości – od windy po cyfrowe media – zaczynają podlegać anihilacji.
Narracja łączy szerszą krytykę społeczną z przedstawieniem kolejnych nieszczęść głównego bohatera. Jego wewnętrzne „usuwanie” jest lustrzanym odbiciem rozpadu świata zewnętrznego, a filozoficzne rozważania na temat bytu są nie tylko obserwacjami, a wręcz czynnikami przyspieszającymi rozpad świata.
Opowieść ta jest alegorią nowoczesności. Sugeruje, że społeczeństwo oparte na powszechnej alienacji jest z natury niestabilne i podatne na upadek, zarówno indywidualny, jak i zbiorowy. „Koniec świata” nie jest przypadkową katastrofą, ale logicznym dopełnieniem wadliwego systemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Majchrzak
USUWANIE
Some say the world will end in fire,
Some say in ice.
From what I’ve tasted of desire
I hold with those who favor fire.
But if it had to perish twice,
I think I know enough of hate
To say that for destruction ice
Is also great
And would suffice.
„Fire and ice” Robert Frost
Ostatnimi czasy myślałem o śmierci częściej niż zwykle, przynajmniej ze dwa razy dziennie: zaraz po obudzeniu i tuż przed zaśnięciem. Niewykluczone, że po raz pierwszy naprawdę chciałem ze sobą skończyć, no i tak właśnie się to objawiało. Ktoś mógłby sądzić, że perspektywa nagłego zniknięcia pociągała mnie z powodu rozstania z Mileną, że byłem przez to przybity i nie myślałem trzeźwo, ale fakty są takie, że rozumowałem przytomniej i racjonalniej niż kiedykolwiek wcześniej. Moim nocnym i porannym refleksjom nie towarzyszyły żadne emocje, była to niemal wyłącznie matematyczna kalkulacja. Czy będzie bolało? Jak długo potrwa cały proces? Kto znajdzie mnie pierwszy, o ile ktokolwiek? Co na to powie Bóg? Czy to prawda, że samobójcy mają tak bardzo przejebane u świętego Piotra?
Ta ostatnia kwestia interesowała mnie najbardziej, można chyba powiedzieć, że przez wiele dni spędzała mi sen z powiek. Mimo wszystko nie byłem jednym z tych szalonych gości, którzy gotowi są postawić all-in w ciemno. Musiałem wiedzieć, jakie są szanse; czy na tej transakcji można cokolwiek ugrać, a jeśli tak, to ile. Godzinami zastanawiałem się, czy lepiej wypadłbym na sądzie ostatecznym popełniając jeden grzech ciężki – samounicestwienie – czy też może żyjąc dalej i przez lata zbierając grzeszki małe i średnie, które ostatecznie mogłyby przeważyć konsekwencje pierwotnego zamiaru.
Jak na złość ani Bóg, ani nawet święty Piotr nie mieli w tej materii niczego do powiedzenia.
***
Siedzieliśmy pochyleni nad szklankami w nowo otwartym lokalu typu hipsterskiego, o ile jeszcze istnieją jakieś desygnaty dla tego określenia. Maks zamówił kosmicznie drogie piwo dla drwali z długą brodą, ja wziąłem najtańsze byle co.
– Przyjdziesz na tego Sylwestra?
Chłop pytał chyba już od tygodnia, a ja nie potrafiłem dać mu jednoznacznej odpowiedzi. Nie chciało mi się chodzić po imprezach, nie w tej sytuacji, czyli sytuacji mileniano-samobójczej. Wkurzało mnie więc natręctwo Maksa, choć znacznie bardziej wkurzało mnie to, że nie mam odwagi ostatecznie mu odmówić. Nie potrafiłem nawet pozbierać myśli do kupy, złożyć ich w wystarczająco przekonujący komunikat. Za każdym razem, gdy próbowałem powiedzieć „nie”, mój mózg obejmował jakiś dziwaczny paraliż. To samo zresztą działo się, gdy z czystej przekory próbowałem powiedzieć „tak”. Ściemniałem więc Maksowi na sto najróżniejszych sposobów, byle tylko odroczyć temat o kolejne dwadzieścia cztery godziny.
Czemu w ogóle tak mu zależało na mojej obecności? Tego za cholerę nie potrafiłem zrozumieć. Czyżby chodziło wyłącznie o moje imię? Sylwester na Sylwestra, człowiek potraktowany jak rekwizyt, żywa zabawka, kolejny przedmiot do kolekcji. A może wręcz przeciwnie, może Maks zaczął zauważać, że nad moją głową zbierają się ciemne chmury i próbował temu jakoś przeciwdziałać? Jeśli tak, był to z jego strony przejaw wyjątkowego egoizmu.
– Po co ja ci tam w ogóle jestem potrzebny, co? – zapytałem.
Maks zrobił taką minę, jakbym tym pytaniem zamordował mu psa.
– No wiesz? Jesteśmy kumplami, tak czy nie?
– No tak.
– A ja wyprawiam imprezę sylwestrowa dla kumpli, tak czy nie?
– No tak – powtórzyłem się.
– No to jak mógłbym cię nie zaprosić?
Skrzywiłem się z zażenowania. Byliśmy kumplami, choć raczej takiego rodzaju kumplami, którzy spotykają się tylko nad szklanką, i to wyłącznie wtedy, gdy znajdzie się ku temu jakiś dobry pretekst. Nie znaczy to, że nie lubiłem Maksa, wręcz przeciwnie, nie dało się go nie lubić, bo chłopak miał osobowość labradora.
– Ale czemu aż tak ci zależy? – dopytywałem. – A co jakbym miał inne plany?
Maks niemal nie parsknął śmiechem.
– Człowieku, jakie ty mógłbyś mieć plany?
Zabolało, choć nie na tyle, żebym miał zaprotestować. Najwyraźniej Maks naprawdę był przekonany, że nie jest ze mną najlepiej. Może nawet zaczął już sobie wyobrażać moje truchło zwisające z powrozu. Chyba coś kazało mu sądzić, że taki scenariusz jest realny. Jeśli jednak chciał tym gestem, tym zaproszeniem, odwrócić bieg zdarzeń, powinien chyba zachować nieco więcej taktu.
Musiał zresztą zauważyć coś w mojej twarzy, jakiś cień niepokoju, zaraz dodał bowiem:
– Chodzi mi o to, że… No wiesz, po całej tej sytuacji…
– Po prostu myślisz, że jestem przegrywem i chcesz się nade mną ulitować?
– Wcale tak nie powiedziałem.
– Ale mogłeś tak pomyśleć.
– „Mogłeś tak pomyśleć”? Kurwa, Sylwester, czy ty się słyszysz? Gadasz jak pieprzony paranoik.
Przyszedł kelner, zapytał nas co sądzimy o piwie. Maks pozował na eksperta pytając o szczegóły fermentacji, choć jestem przekonany, że na całej sprawie znał się tak samo jak ja, czyli wcale. Kelner też musiał zdawać sobie z tego sprawę i bez wątpienia umierał z zażenowania, ale skoro kazano mu robić z siebie błazna, nie miał wyjścia. W starych amerykańskich filmach zawsze pokazywali tych facetów w przebraniu kurczaków, którzy biegali po ulicach i wciskali ludziom ulotki lokalnej knajpy. Wszyscy się z nich śmiali, ale ulotkarze-przebierańcy mieli chociaż jedną autentyczną rzecz, której nikt nie mógł im odebrać – poczucie bycia całkowicie na dnie. Ten tutaj nawet sam przed sobą musiał udawać, że bierze udział w jakimś wyszukanym spektaklu dla koneserów. Psychologia tak zwanego późnego kapitalizmu jest naprawdę prymitywna, dostosowana tylko do najgłupszych z najgłupszych. Wszyscy pozostali z konieczności powoli tracą rozum, próbując odnaleźć swoje miejsce w tej farsie.
– Dobra, przyjdę – powiedziałem.
– Słucham? – zapytał zdziwiony kelner.
– To do niego. – Wskazałem na Maksa. – Przyjdę na twoją imprezę, Maksiu. Zadowolony?
– Żebyś, kurwa, wiedział. – Maks momentalnie stracił zainteresowanie pozorowaną rozmową o piwie i kelner oddalił się taktownie; najpewniej mocno mu ulżyło. Teraz to on powinien zostawić mi napiwek.
Potem siedzieliśmy jeszcze trochę, patrząc to na siebie, to znów na ludzi w knajpie, jakby szukając w tłumie jakiegoś tematu, jakiegoś przyczynku do dalszej konwersacji, ale nic nie przychodziło nam na myśl. Chciało mi się spać, przez co cała ta sytuacja przypominała męczącą fabułę flegmatycznego snu.
– Milenę też zaprosiłem, jakby co – wyznał wreszcie Maks. – Wiesz, nie mogę udawać, że jej nie znam.
Machnąłem na to ręką. Temat był mi obojętny, tak przynajmniej chciałem sobie wmawiać. Może Maks był taki zdecydowany właśnie dlatego, że chciał nas na powrót zeswatać? Jeśli tak było, miał zdecydowanie zbyt wysokie mniemanie o swoich zdolnościach. No ale, jak już wspomniałem, miał osobowość labradora. Chciał, żeby na świecie było dobrze, żeby istniały jakieś powody, dla których warto merdać ogonem.
– Wiesz, może ona… – zaczął Maks.
– Nie sądzę.
Spróbowałem przywołać w wyobraźni twarz Mileny i zaskoczeniem odkryłem, że przychodzi mi to z pewną trudnością. Blada cera, nierówne brwi podniesione w wiecznym zdziwieniu, drobne usta z zastygłym na nich grymasem, ironicznym uśmieszkiem; oczy mądre, ale zaspane, jakby kryjące się za warstwą mgły. Wszystkie te elementy, łatwe do wyobrażenia z osobna, nie chciały złożyć się w żadną spójną całość. Czyżbym już po kilku dniach miał zacząć zapominać, jak wygląda moja eks? Może był to jakiś rodzaj mechanizmu obronnego psychiki pragnącej wyparcia bolesnych treści poza nawias percepcji?
***
Pamiętam, że w dniu naszego rozstania obudziłem się wcześnie rano, na długo przed wschodem słońca. Pomimo pory dnia i roku było cholernie gorąco, bo zapomnieliśmy wyłączyć na noc ogrzewanie, to znaczy ja zapomniałem, bo Milena była tym typem człowieka, który rozkwita dopiero trzy trzydziestostopniowych upałach.
W letnich miesiącach nabijała się ze mnie, że wyglądam jak człowiek-fontanna, nieustannie wzdycham i co chwilę odlepiam od tyłka przepocone gacie. Milena się nie pociła, nigdy. Nie wiem jak to możliwe, może po prostu była reptilianką, kosmicznym jaszczurem albo kimś w tym rodzaju. Zimą następowała zamiana i to ja kpiłem z niej, z tych wszystkich swetrów zakładanych jeden na drugi, koców i herbatek, których wypijała tak dużo, że w jej żyłach zamiast krwi najpewniej krążył już napar z rumianku.
Tak czy siak było cholernie gorąco, więc pierwszym, co zrobiłem, było otwarcie okna. Nawet nie rozklejałem zaropiałych powiek, po prostu rzuciłem się ku powietrzu i przez dłuższy czas łapałem w płuca przyprawione smogiem zimowe miazmaty. Powoli przestawało mi się kręcić w głowie, choć od oddychania takim syfem powinno raczej zacząć. Za oknem siąpił deszcz, bijący w parapet niczym milion miniaturowych doboszy. To ta dziwna pora pomiędzy nocą i dniem, kiedy wszystko wydawało się nierealne, nieprawdziwe. Nawet ja sam dla siebie byłem wtedy nieprawdziwy.
Wreszcie otworzyłem oczy. Na kołdrze wybrzuszały się dwa obłe kształty, niemalże niewidoczne w panującym półmroku. Pulsowały nieznacznie, jakby od niechcenia. Dwa koty śpiące snem sprawiedliwych. One niczego nie rozumieją, nie mają pojęcia, jak wygląda świat za oknem. Nigdy nie wyjdą na zewnątrz. Ich niewiedza jest swojego rodzaju błogosławieństwem. Czasem wydawało mi się, że koty tego świata to tak naprawdę jedni z nielicznych beneficjentów istnienia per se. Niczym niezagrożone, ale też nieświadome, przepływają przez życie pełne samonapełniających się misek, wygodnych łóżek i głaszczących dłoni, a potem wracają w niebyt, w pełni go akceptując. Żadnych pretensji, żadnych wygórowanych potrzeb, żadnego szarpania się z losem, żadnego okłamywania się, upraszczania, ideologizowania naturalnego procesu przemiany materii. Żyją i odchodzą z godnością, jakiej możemy im jedynie pozazdrościć; jakiej nigdy zresztą nie osiągniemy.
Brakowało trzeciego kształtu, tego większego. Doszedłem do wniosku, że Milena musiała wstać wcześnie rano i wyjść do pracy. Pozostał po niej jedynie delikatny lawendowy zapach szamponu, którym przesiąkła pościel po drugiej stronie łóżka.
– Gdybym musiał wychodzić z domu o tak nieludzkich porach, byłbym już dawno ze sobą skończył – szepnąłem do poduszki i podrapałem się po mosznie.
Na szczęście moja praca tego nie wymagała; w ogóle nie wymagała wychodzenia z domu ani z łóżka. Czasem tylko otwierałem maila, sprawdzałem zamówienia i wybierałem sobie te, które najbardziej mi odpowiadały lub te, przy których mogłem liczyć na największe wynagrodzenie. Moje lenistwo idealnie uzupełniało się z charakterem redaktorskiego freelancingu, bywały też bowiem i takie dni, gdy nie przyjmowałem żadnych zleceń. Spędzałem wówczas długie godziny na gapieniu się w ekran telefonu lub telewizora, a gdy już nudziła mi się interakcja z technologią, po prostu obserwowałem biegające po domu koty i wypalałem papierosa za papierosem. Tytoniowi mordercy – co odnotowywałem nie bez żalu – z dnia na dzień smakowali coraz gorzej.
Ten tryb życia w końcu sprawił, że zacząłem budzić się wyczerpany, jakby organizm doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nic ciekawego na niego nie czeka i nie ma sensu się przesadnie starać. Tym razem było nie inaczej, ale na przekór światu zwlokłem się z łóżka, przetarłem oczy i podjąłem powolny marsz do toalety, aby sobie ulżyć. Potem powędrowałem do kuchni, machnąłem kawę (dwie łyżeczki cukru) i zapaliłem pierwszego szluga. Gdy zaciągałem się rakotwórczym dymem, moją uwagę zwrócił zawieszony na lodówce kalendarz, w którym Milena prowadziła swój grafik. Przyjrzałem się dacie i odnotowałem w zdumieniu, że pokrywa ją nabazgrany długopisem napis: „WOLNE!”.
– Dziwne – powiedziałem.
Dokończyłem papierosa i wróciłem po zagrzebany w pościeli telefon. Po drodze zauważyłem, że nigdzie nie widać laptopa Mileny, którego zabierała ze sobą wyłącznie do pracy. Wysłałem Milenie krótką wiadomość o treści: „Jesteś w robocie?” i zająłem się swoimi obowiązkami. Przeredagowanie kilku wątpliwej jakości artykułów o goncie bitumicznym, pompach basenowych, kurzajkach i węgierskiej polityce zagranicznej zabrało mi nieco ponad dwie godziny. Ciężko było mi uwierzyć, że ktokolwiek naprawdę bierze na poważnie tego typu wpisy, generowane taśmowo przez ludzi takich jak ja, którzy składają do kupy fragmenty innych tekstów, dorzucają trochę korporacyjnej nowomowy i wieńczą wszystko szlifami sztucznej inteligencji.
Czasami zastanawiałem się nad sensem swojej pracy i dochodziłem do wniosku, że żadnego sensu ona nie ma, a zatem z tym światem musi być coś głęboko nie w porządku, skoro wciąż prawie nikt nie skapnął się co jest grane. A może było właśnie na odwrót, może wszyscy dawno się zorientowali i nikomu już nie imponowała wiedza, że żyjemy w jednym wielkim symulowanym panoptikum. To byłoby jeszcze bardziej tragiczne; sytuacja, w której jedyną osobą przejętą kłamstwem jest sam kłamca.
Przez cały ten czas Milena nie odpisała. Czyżby była aż tak zajęta? Postanowiłem do niej przedzwonić i dowiedzieć się, czy wszystko w porządku, ale zamiast sygnału połączenia usłyszałem tylko angielskojęzyczną wersję komunikatu o niedostępnym abonamencie.
The number you are trying to reach is currently unavailable…
Nie byłem szczególnie naiwnym człowiekiem, więc od razu dotarło do mnie, że coś jest nie w porządku. Intuicja podpowiedziała mi, że można zacząć się martwić. Zignorowałem to jednak, tak jak ignoruje się wszystkie uporczywe, zwiastujące tragedie myśli – przy pomocy racjonalizacji, będącej rodzajem psychicznego plastra zakładanego na otwartą ranę. Jeśli człowiek jest panikarzem i pesymistą, a w każdym zjawisku dostrzega głównie negatywny potencjał, musi się nauczyć z tym żyć. Musi znaleźć sposób na to, aby nie oszaleć. Moim sposobem było kompulsywne powtarzanie sobie, że wszystko jest w porządku, oraz że najbardziej oczywiste obserwacje to nic więcej, jak mylne wrażenia indukowane pesymistycznym podejściem do życia. Potrafiłem oszukiwać się w sposób niemalże perfekcyjny, dlatego też zaraz zrugałem się za myśl, że mogłoby stać się cokolwiek złego. Milenie padła bateria, bo nie podłączyła telefonu na noc – tyle i tylko tyle. W kalendarzu popełniła błąd i za kilka godzin wróci z pracy do domu, a ja będę mógł przestać się zamartwiać. Zjemy tanią pizzę z marketu, popijemy jeszcze tańszym piwem i zobaczymy odcinek serialu na Netflixie. Jak każdego innego dnia. Zmieniały się tylko składniki na cieście, rodzaje sosów i twarze aktorów grających w kółko to samo.
***
Patrzyłem na kuchenny zegar. Czarne wskazówki na białym tle poruszały się irytująco powoli, a gdy wreszcie wybiła godzina piętnasta – czas, kiedy Milena kończyła pracę w kancelarii podatkowej – podniosłem telefon i zadzwoniłem jeszcze raz.
The number…
Ściany mieszkania nagle wydały mi się wyjątkowo nieprzyjazne, jakby zaraz miały zamienić się w pułapkę rodem z filmów z Indianą Jonesem i zgnieść mnie na placek. Zaczną powoli wędrować ku sobie, aż uwięziona między nimi ofiara zostanie unieruchomiona, a potem połamana w każdym możliwym miejscu. Ciekawe, co pęka pierwsze. Miednica czy czaszka? A może żebra? Czy jesteśmy w stanie usłyszeć dźwięk, jaki wydaje mielona na miazgę kość potyliczna? Chryste…
Dziesięć po piętnastej telefon Mileny wciąż nie działał. Sygnał domofonu – piszczący głośno, gdy tylko ktoś otwiera drzwi kodem – również milczał. Przyzwyczajone do terminowych powrotów Mileny koty dołączyły do oczekiwania; teraz całą trójką wpatrywaliśmy się w drzwi. Kocie uszy obracały się na wszystkie strony, oczekując znajomych dźwięków: kroków na chodniku, brzęku kluczy, charakterystycznego odchrząknięcia, które – nawet gdyby rozległo się kilkanaście metrów stąd i piętro niżej – niechybnie musiałoby wzbudzić ich uwagę. Patrzyły na mnie z niepokojem, w ich wielkich źrenicach odbijała się moja zdezorientowana twarz. Niewiele potrzeba by wyprowadzić trójkę neurotycznych stworzeń z równowagi. Nie mogłem znieść ich oczekiwania, bo potęgowało ono moje własne, więc nasypałem im karmy do misek. To zawsze było zadanie punktualnie wracającej Mileny. Kotom to wystarczyło, natychmiast bowiem zapomniały o źródle swojego niepokoju. Deus ex machina; cóż za wspaniała metafora absolutnie wszystkiego.
– Głupia pizda – wymknęło mi się przez zaciśnięte zęby i natychmiast pożałowałem wypowiedzianych słów. Co, jeśli coś jej się stało? Co, jeśli właśnie leży w szpitalu, pod kroplówką, umierająca, a ja wyzywam ją od najgorszych?
Spojrzałem na telefon. Pięć procent baterii. Nie mogłem mieć pięciu procent baterii, co bowiem się stanie, gdy Milena postanowi zadzwonić? Albo gdy… będzie chciała połączyć się ze mną dyspozytorka w szpitalu? W panice pobiegłem do gniazdka, jakby każda sekunda miała zdecydować o powodzeniu lub niepowodzeniu tej akcji. Witajcie, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Jeśli nie podłączysz telefonu do prądu w przeciągu dziesięciu sekund, twoja dziewczyna umrze.
Dzwonienie tu i tam rozpocząłem w dwie godziny później. W dziale kadr zakładu Mileny poinformowano mnie, że w ogóle nie przyszła do pracy, gdyż miała tego dnia wolne, czyli lodówkowy grafik nie kłamał. Potem – co było dość naturalnym wyborem – zabrałem się za szpitale. Wszędzie powiedziano mi jednak, że nikogo takiego nie przyjęto. Plułem sobie w brodę, że nigdy nie zainteresowałem się znajomymi z pracy Mileny i nie miałem kontaktu do żadnego człowieka z tego grona. Gdybym miał, może dowiedziałbym się czegoś więcej.
Czy w takich okolicznościach powinienem zgłosić zaginięcie? Nie wiedziałem. Podobno od rzekomego zaginięcia musi minąć trochę czasu, inaczej policja nie traktuje sprawy poważnie. Na wszelki wypadek sprawdziłem w Google. Wujek z Ameryki dał znać, że nie warto zwlekać, więc nie zwlekałem. Odpaliłem papierosa, wybrałem alarmowy, czekałem, czekałem niemal w nieskończoność, całkiem jakby osoba po drugiej stronie linii była zbyt zajęta, by odebrać telefon. Może poszła po wodę do automatu? Może poszła do kibla? Może także zniknęła? Co jeśli w jednym momencie połowa ludzkości przestała istnieć, jak w tym kiepskim filmie, w którym antybohater pstryka palcami i unicestwia część wszechświata?
– Halo… – Głos po drugiej stronie wydawał się być zaspany, śnięty.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Chyba chciałbym zgłosić zaginięcie.
– Chyba?
W tym momencie przyszła wiadomość od Mileny, smsem, a nie na Messengerze, jak należałoby się spodziewać. To było dziwne i złowieszcze. Anulowałem połączenie alarmowe, wszedłem w wiadomości i dowiedziałem się wszystkiego, no, prawie wszystkiego. Esemes był długi, musiała go pisać chyba z godzinę albo i dwie, mi by się nie chciało tak pierdolić z tematem. Cały jej monolog można było sprowadzić do dwóch informacji: „nie pasujemy do siebie” oraz „znajdź sobie nowe mieszkanie”.
***
Nie próbowałem nawet oponować, nie miałem na to ochoty. Przyjąłem cios i wylądowałem na deskach. Mógłbym wstać, gdybym bardzo chciał. Problem polegał na tym, że nie chciało mi się chcieć. Starałem się ignorować uczucie paniki kiełkujące gdzieś pod żołądkiem, bolesną świadomość, że mój świat właśnie podlega formatowaniu, pewnym zmianom, których nie rozumiem, a które przewrócą do góry nogami dotychczasową spokojną egzystencję. Nie bardzo wiedziałem jak po czymś takim miałbym nawiązać z Mileną dialog. Z osoby najbliższej w ciągu zaledwie paru godzin stała się osobą niemal obcą. Zapytałem tylko, ile mam czasu na znalezienie czegoś nowego. Milena odpisała, że najlepiej żebym załatwił to jak najszybciej.
Powoli docierało do mnie, że to już koniec tej historii, że nic więcej się nie wydarzy, że muszę zaakceptować zastany stan rzeczy albo zwariować, nie potrafiąc tego zrobić. Ślepa uliczka, koniec gry! – powiedziałaby postać ze starej gry telewizyjnej. Nie czułem się już realny a w każdym razie nie bardziej realny niż mały rogaty troll na ekranie telewizora. My byliśmy czymś realnym – myślałem – mieliśmy mieszkanie, meble, koty, wspólne życie, cele, obowiązki i przyzwyczajenia. Gdy wypadasz z takiego schematu jak z rozbujanej huśtawki, gdy po latach przyzwyczajeń zamieniasz „my” na „ja”, coś przestaje funkcjonować prawidłowo. Szczególnie, gdy dochodzi do tego w okolicznościach, które stawiają człowieka przed faktem dokonanym jak przed ceglanym murem.
Ślepa uliczka, koniec gry.
To tak, jakbyś nagle ocknął się bez jednej nogi, bez ręki, bez płuca, bez nerki. Jakby ktoś w nocy przeprowadził na tobie trepanację czaszki i wyciął jedną półkulę mózgową. Ludzie nie rozumieją tego, dopóki bezpieczna sytuacja trwa – nie rozumieją, że życie z kimś, to jak tworzenie protezy własnego umysłu, która od tej pory każdej nocy zasypiać będzie na drugiej połowie łóżka. Milena zniknęła, a razem z nią zniknął kawałek mnie i teraz w mojej klatce piersiowej ziała gigantyczna dziura.
Prawda jest taka, że całkiem nieźle radziłem sobie w naszym wspólnym życiu, ale dość szybko okazało się – potrzeba było zaledwie paru godzin – że niemalże nic nie wiem o swoim własnym życiu. Przez tych kilka wspólnych lat dookoła wyrósł całkiem nowy świat, w którym nie potrafiłem się odnaleźć, jeśli nie dzieliłem go z Mileną.
Wszystkie otaczające mnie przedmioty z nagła zaczęły wydawać się obce, nieprzydatne, niepraktyczne, niepotrzebne w mieszkaniu, w którym pozostać miała tylko jedna osoba. To były elementy innej teraźniejszości, innej niż ta, w której przyszło mi teraz przebywać.
Dlaczego to się stało? Co zrobiłem nie tak? Gdyby chociaż, kurwa, ten sms zawierał w sobie jakąkolwiek informację! Gdyby nie był po prostu pasywno-agresywną formą pożegnania, tak żeby poszło w pięty, tak żeby ten głupi, pozostawiony sam sobie samiec musiał się zastanawiać nad znaczeniem każdej z liter. Gdyby chociaż nie był tekstem, lecz zwyczajną rozmową i przekazaniem tej informacji prosto w twarz, werbalnie, jak robią cywilizowani ludzie! Gdyby wcześniej istniała jakakolwiek przesłanka, jakikolwiek komunikat; gdyby Milena wcześniej choć raz zasygnalizowała, że coś jest nie w porządku! Gdyby, gdyby, gdyby! Mógłbym wówczas coś zrobić, coś zmienić, dostosować się do sugestii lub prośby, lub nawet groźby i żądania! Mógłbym, mógłbym, mógłbym!
A ona właśnie zniknęła z mojego życia, po prostu, jakby rozwiała się na wietrze. I w tym znaczeniu nie było żadnej różnicy pomiędzy tym, czy Milena zostawiła mnie, zginęła w wypadku samochodowym lub czy też leży poćwiartowana gdzieś w lesie.
Był człowiek, nie ma człowieka.
***
Jeszcze przed spakowaniem się i poszukaniem mieszkania postanowiłem pooglądać telewizję.
Nigdy nie darzyłem tej czynności wielką sympatią, ale trzeba przyznać, że ma ona pewne swoje zalety, jako możliwie najbardziej neutralne zajęcie na świecie. Skupianie się na losach innych ludzi z powodzeniem zastępuje skupianie się na własnym, co w tym wypadku zdawało się mieć jakąś wartość terapeutyczną. Na ekranie Rambo biegł przez wietnamski las i strzelał z łuku do autochtonów; strzelał tak już od przeszło trzydziestu lat – film powstał w latach osiemdziesiątych – i był w tym jakiś łagodzący czynnik, zupełnie jakby przez ekran telewizora podawano morfinę. Uspokoiłem się więc, zasnąłem na kilka kwadransów, a gdy wstałem, Rambo dawno już zdążył wykonać swoją misję i wrócić do bazy, czy gdzie tam się wraca będąc komandosem.
Potem na ekranie prezentowały się gadające głowy w garniturach, a każda z nich, zupełnie jak Sylvester Stallone, od trzydziestu lat pokazywała te same sztuczki. Różnica polegała na tym, że od gadających głów w garniturach człowieka zaczyna mdlić; prawdopodobnie dlatego, że bełkoczą one jeszcze bardziej bezsensownie niż przypalany gorącym nożem Rambo. W polityce jest tak samo jak w mojej robocie. Można pieprzyć kompletne bzdury, o ile nie powtarzają się za często i zawierają słowa klucze optymalizowane pod indeksy robotów sieciowych, czyli mózgi odbiorców.
Obecność panów – bo najczęściej są to panowie – w garniturach zaimprowizowała ciąg myśli. Garnitur, polityka, pieniądze, od pieniędzy jeszcze tylko mały przeskok i przed oczami stanęła mi wyszukiwarka nieruchomości. Podniosłem się z kanapy w poszukiwaniu telefonu, a gdy go już znalazłem, gdy już wziąłem go do ręki, cienki aparat zdał mi się nagle ciężki niczym ołowiana sztaba. Perspektywa użerania się z tymi skurwysynami od wynajmu dawała mi raka, dosłownie czułem jak moje płuca, żołądek i flaki zaczynają się rozpuszczać. Przechodziłem przez ten etap pięć, może sześć razy w życiu i każdym kolejnym razem mieszkania były coraz droższe, coraz mniejsze, coraz gorzej umeblowane, a rentierzy coraz bardziej bezczelni w swoich żądaniach i oczekiwaniach. Zanim zamieszkałem u Mileny wynajmowałem od faceta, który kiedyś przyszedł w środku nocy pijany i zaczął się żalić, że zużywam za dużo wody. Zaproponował mi wówczas, żebym korzystał z kibla nieco rzadziej, ja zaś zaproponowałem mu żeby spierdalał, a potem wyniosłem się jak najszybciej do kawalerki Mileny, która po usłyszeniu rewelacji sama z siebie kazała mi się natychmiast stamtąd wynosić.
Modliłem się żeby tym razem poszło szybciej i łatwiej niż zwykle. Był początek listopada, a zatem studenci już dawno usadzeni na miejscu, więc ktokolwiek wynajmuje teraz mieszkania, z pewnością będzie chciał szybko dobić targu.
Taką przynajmniej robiłem sobie nadzieję, a jeśli była ona niesłuszna, cóż, źle świadczyłoby to o życiu jako takim. Istotnie, w ostatnim czasie życie stawało się coraz bardziej podobne do moich o nim – nienajlepszych zresztą – wyobrażeń. Nie wiedziałem tylko, czy to ja odkrywam prawdę o istnieniu, czy też może istnienie, na podobieństwo kameleona lub oceanicznej mątwy, samo wychodzi z inicjatywą naśladowania moich najbardziej potwornych, najgorszych z myśli. Obie te możliwości napawały mnie nieskończoną niemal odrazą.
Na portalu ogłoszeniowym znalazłem ofertę wstawioną tego samego dnia, z dopiskiem, że właściciel szuka lokatora na już. Odezwałem się, a facet szczęśliwie wiedział jak używać klawiatury, więc obyło się bez telefonowania. Nie przepadałem za telefonami, w jakiś absurdalny sposób rozmawianie z inną osobą przez głośnik wydawało mi się niehigieniczne, wręcz obleśne, jakby ktoś szeptał mi do ucha z tak bliska, że możliwe staje się usłyszenie każdego jego oddechu, każdego przełknięcia śliny.
Wynajmujący napisał, że szuka lokatora „na cito”, bo za dwa dni wyjeżdża zagranicę i nie będzie miał okazji „przeprowadzić castingu”. Naprawdę użył takich słów, pieprzony psychol, ale przekonał mnie do siebie tym wyjazdem. Jeśli facet będzie gdzieś daleko, pomyślałem, raczej nie przyjdzie w nocy nawalony dopraszać się zmiany mojego harmonogramu defekacji.
Trzeba było tam pojechać i zobaczyć co i jak.
***
Auto wyglądało dokładnie tak, jak ja się czułem. Od kół do dachu pokryte brudnym nalotem, wewnątrz śmierdzące papierosami i potem. Samochodu używałem bardzo rzadko – tryb mojego życia nie wymagał częstych podróży – ale nawet ten fakt nie uzasadniał w najmniejszym stopniu niedbalstwa, jakiego się dopuściłem. Nie mniej nie był to czas na porządki, a tym bardziej na zastanawianie się nad porządkami, zignorowałem więc panującą wewnątrz pojazdu śmietniskową aurę i wrzuciłem do bagażnika parę toreb z ciuchami, tak na wszelki wypadek, jakby udało się od razu wynająć. Potem siadłem za kółkiem i odpaliłem peta.
Palenie w aucie to paskudny zwyczaj – szczerze tak uważałem – i jeszcze przed zakupem używanej hondy zarzekałem się, że nigdy nie zacznę jarać w środku, ale plan ten wziął w łeb, jak wiele innych planów zresztą. Być może był to wzorzec głęboko zakodowany w mojej osobowości – ignorowanie wszystkiego, co w danym momencie nie kłuje w dupę – ale nic nie mogłem na to poradzić, a przynajmniej nie w aktualnym stanie umysłu. Bóg mi świadkiem, że istnienie to pułapka, którą zastawiamy na siebie sami.