Anatomia zdrady - Bronisławski Jerzy - ebook

Anatomia zdrady ebook

Bronisławski Jerzy

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Jerzy Bronisławski

ANATOMIA ZDRADY

 

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładką projektowałGERARD DESPUT

RedaktorHALINA ZYSKOWSKA

Redaktor technicznyJACEK ZYKUS

Tragedia na szosie

To, co opowiem, zdarzyło się wśród nas. Wiele ludzi mogłoby stwierdzić, że było świadkami sensacji, ocierało się o dramat, ba, uczestniczyło w nim. Takie wrażenie odniosłem rozmawiając zludźmi i wertując tomiska akt. Nikt, poza wtajemniczonymi z urzędu osobami, nie znał całokształtu sprawy. Rozmówcy naświetlali oderwane fakty. Układał się obraz. Dziwny, prawie surrealistyczny obraz. Graniczyła w nim lekkomyślność zpowagą, głupota z przebiegłością, chciwość z rozrzutnością, pazerność i hucpa prowadziły do przestępstwa. Nie odnotowały zdarzeń miejskie kroniki. Nie skwitował ich poważniejszy artykuł problemowy któregoś z tygodników. Finał pamiętają mieszkańcy podwyszkowskiej wioski. Zdawać by się mogło, że ów dzień 22 lipca 1966 roku stał się dla niektórych granicą, od której zaczęli liczyć czas. Nie dlatego, że właśnie wtedy odbyła się na warszawskim placu wspaniała defilada tysiąclecia. Monumentalna budowla w centrum stolicy, w pogodne dni, widoczna jest stąd we mgle, ale problemy ludzi wielkiego miasta są mało komu tu znane. Przejeżdżające w upalne niedziele samochody nie zatrzymują się z reguły w wiosce. Sadów tu brak, jako że mazowieckie piaski niełaskawe dla drzew owocowych, a rzeka niedaleko. Ten dzień lipcowy był więc jak każdy inny. Dwa dni wcześniej w wiosce uroczyście obchodzono dzień świętego Hieronima. Wtedy odbywa się właśnie odpust. Kiedyś, w czterdziestym dziewiątym, gdy w ciżbie huknęły od gorąca korki do dziecięcych straszaków na straganie, panika wybuchnęla niesamowita. Do dziś ją wspominają. Dwie osoby stratowano, a trzy zostały kalekami do dziś. Tamto zdarzenie zaćmiło dopiero to, jakie miało miejsce w słoneczny lipcowy dzień roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego.

Dionizy R., bezzębny starzec o twarzy suchotnika, który do zakończenia ostatniej wojny gospodarował na swoich pięciu morgach ze skrawa kiem lasu, powiedział:— Panie, to było coś strasznego! Akurat pilnowałem przy szosie krów. Tera człowiek u zięcia na wy cugu. Gnali szosą jak ancykrysty. Nawet się człek nie obejrzał. Huknęło, zakurzyło się ikiedy wszystko opadło, zobaczyłem tylko kupę zakrwawionego żelastwa. Kiedym dobiegł, myślałem, że serce mi pęknie, taka mnie ogarnęła duchota.

Człowiek trzy wojny przeżył. Widział niejednąmasakrę. Ale to, co zobaczył w rozbitym Volkswagenie... Cofnijmy się jednak nieco wstecz…

Od samego ranka warszawiacy śpieszyli w kierunku śródmieścia. Zapobiegliwsi mieli pod pachą składane stołki. Dzień zapowiadał się upalny ibezchmurny. Siadali na krawężnikach, na gałęziach drzew, na parkanach. Marszałkowska ibalkony sąsiadującej placem Defilad mieniły się kolorami strojów i parasolek chroniących przed spiekotą. Nikogo nie trzeba było przekonywać, że widowisko będzie imponujące. Nie darmo w ciągu kilku kolejnych nocy i wczesnych ranków dudniły w śródmieściu motory stalowych kolosów. Nad stolicą rozlegał się ryk odrzutowców ćwiczących defiladowy szyk. Dowództwo zgrupowania awansem przepraszało warszawiaków za zakłócenie nocnego spokoju. Armia miała pokazać w historycznym rzucie rozwój polskiego oręża.

Pięć przed ósmą z mieszkania przy Wery Kostrzewy na Ochocie wyszła para w średnim wieku. On, mężczyzna lat około trzydziestu pięciu, z mocno zaawansowaną łysiną, ubrany w spodnie z tropiku i barwną koszulkę z materiału frotte. Przez ramię miął przewieszone dwa aparaty fotograficzne, przy nich światłomierz w skórzanym futeraliku i akcesoria, których przeznaczenie znać może fotograf zawodowiec albo amator mając na tym punkcie bzika. Szedł w towarzystwie korpulentnej brunetki o grubych rysach i zadatkach na otyłość, jakie cechują kobiety z basenu Morza Śródziemnego. Ubrana w nie tandetną bynajmniej sukienkę, stwarzała jednak wrażenie zaniedbanej.

Gdyby zapytać o nich sąsiadów z domu, w którym pięć lat mieszkali, scharakteryzowaliby ich podobnie: „Małżeństwo Wilkowie? On mikrobiolog, ona lekarz medycyny. Z otoczeniem się nie kontaktują. Podobno nie wypada. Ojciec Wilkowej to szyszka, że ho! ho! Wszystko załatwi. Córce mieszkanie, zięciowi wyjazd na staż zagraniczny. Nawet garaż w kamienicy przy Grójeckiej, chociaż inni czekają na przydział od lat. Nadmetrażu nie płacą...” — Wszystko to nie stanowiło całej prawdy. Jak to w życiu. Ludzka zawiść, podobnie jak strach, wyolbrzymia. Jedno było pewne — Wilkowie stanowili dobraną parę małżeńską. Ona, o nieprzeciętnej inteligencji, ale na tyle brzydka, że nie stanowiła atrakcji dla mężczyzn, była żoną-domatorką. On, raczej nieciekawej prezencji, intelektem nie grzeszył. Reprezentował typ człowieka, któremu dzięki uporczywej pracy udało się osiągnąć wyżyny wykształcenia uniwersyteckiego. Wiedział, że o własnych siłach dalszej już kariery nie zrobi. Ożenił się. Jedynaczka była oczkiem w głowie papy.

W ową lipcową sobotę oboje zeszli po betonowej pochylni w dół. Pod wielokondygnacjowym budynkiem znajdował się zespół garaży. Doktor Wilk otworzył własnym kluczem drzwi i wyprowadził na podjazd swojego Volkswagena. Pomógł potem małżonce usadowić się w przyciasnym pudle samochodu. Przeszkadzające akcesoria fotograficzne ułożył na tylnym siedzeniu. Wyjechał na zalaną słońcem Grójecką. Ulica prowadząca do śródmieścia zajęta była przez wojskowe pojazdy przygotowane do defilady. Sznury pancernych wozów ciągnęły tej soboty od strony Okęcia. Tam rozbito namioty miasteczka defiladowego. Sprzęt lśnił czystością. Regulujący ruchem podoficer dopiero po kilku minutach przepuścił szarego Volkswagena ulicą Dickensa, w kierunku Żwirki i Wigury. Małżonka doktora spoglądała co chwila na zegarek. Bała się, że spóźni się na dyżur w klinice. Kiedy wydostali się z zakorkowanej arterii, pojechali szybciej. Po piętnastu minutach byli na miejscu.

Po pożegnaniu żony doktor Wilk pomknął do śródmieścia. ,,Garbusa” zaparkował w pobliżu Pałacu Kultury i Nauki od strony Emilii Plater. Uzbrojony w aparaty fotograficzne i przepustkę, otrzymaną, nawiasem mówiąc, dzięki wpływom teścia, udał się na kamienny plac. W oddali czekały przygotowane do defilady historyczne zastępy wojów z czasów Chrobrego. Barwnie i groźnie wyglądali w swoich rynsztunkach. Zupełnie jak na obrazach przedstawiających prastare dzieje wbijania słupów granicznych nad Odrą. Wilk zrobił im kilka zdjęć w różnych ujęciach. W pewnym momencie stwierdził, że jego śladem podąża barczysty mężczyzna w jego wieku. Tamten ubrany był w szarą koszulkę z krótkim rękawem i zielone spodnie. Na głowie miał pomarańczową czapeczkę z dużym, chroniącym twarz przed słońcem, daszkiem.

Doktor przesunął się do trybun. Oczekiwano tu przyjazdu oficjalnych gości. Uroczystości miały się rozpocząć za kilkanaście minut. Pomarańczowa czapeczka przesunęła się jego śladem. Z zachowania Wilka można było wnioskować, iż pomyślał:,,Znowu zaczynają śledzić. Nie uspokoili się. Powiem ojcu Hanki. Ustawi kogo trzeba…”

Kiedy skończyły się przemówienia i raport dowódcy defilady, Wilk przestał się przejmować tamtym. Fotografował wszystkich i wszystko dokoła. Miał przecież oficjalne zezwolenie. Celował teleobiektywem w przelatujące nad centrum stolicy samolotowe delty, zwijał się jak w ukropie przy przemarszu zmotoryzowanych oddziałów. Tylko wnikliwy obserwator mógłby zauważyć, że najbardziej absorbuje fotografa sprzęt rakietowy. Nic ostatni to wprawdzie był krzyk wojennej mody, takiego się nie pokazuje, ale zawsze coś.

Doktor od dzieciństwa łasy był na pieniądze. Bezzębna babka Andrzeja, w jego rodzinnej wiosce pod Zduńską Wolą, oznajmiła, że kiedy starym zwyczajem, po pierwszym roku życia posadzono Jędrka na stole, na którym leżały pieniądze, młotek, obcęgi i ołówek, malec przede wszystkim wziął do ręki srebrny krążek i ołówek.

Oznaczać to miało, że wyrośnie na przedsiębiorczego i mądrego człowieka. Czy się mylili? Trzydzieści kilka lat potem warszawski mikrobiolog, doktor Andrzej Wilk, miał swoje tajemnice, realizował plany. Podczas historycznej parady także. Nikomu ich nie zdradzał.

Tamten w pomarańczowej czapeczce denerwował go już nie na żarty. Przerwał więc fotografowanie, kiedy na plac nadciągnęły samobieżne pojazdy z cygarami rakiet taktycznych. Przepchnął się przez ciżbę pierwszych szeregów przy trybunach. Wolnym krokiem podążył ku ocienionej zielenią ulicy Emilii Plater. Tamten szedł jego śladem. Kiedy Andrzej odkładał aparaturę na siedzenie Volkswagena,pomarańczowa czapeczka zatrzymała się przy stojącej Alfie-Romeo. Mężczyzna wydobył z kieszeni klućzyki na ozdobnym breloczku, wysunął antenę i zasiadłszy za kierownicą czekał, aż Wilk ruszy pierwszy. Zdenerwował doktora tą bezczelnością jeszcze bardziej. Dlatego chyba nie pojechał prosto do domu. Skręcił w Świętokrzyską, Marchlewskiego, potem w Świerczewskiego. Dojechał do Okopowej. Prześladowca w białym samochodzie jechał jego tropem. Minęli Dworzec Gdański. Na moście oba pojazdy mknęły setką. Z wariacką prędkością minęli Targówek. Na pełnym już gazie, na jaki stać było oba wozy, przemknęli. przez Marki i Strugę. Dyżurujący przy szosie sierżant Micula pogroził piratom palcem. Zapisał nawet numer rejestracyjny Alfa-Romeo. Odruchowo dotknął kierownicy motocykla. Zamierzał dopędzić szaleńców i odpowiednio ich ukarać. Poniechał zamiaru. Ciężka przyczepa uniemożliwiała jakikolwiek pościg. Oni byli tymczasem za Radzyminem. Wracająca z kościoła grupa ludzi zalegała szosę. Rozpierzchła się w ostatniej chwili jak stado wróbli. Prześladowca nie wyprzedzał Andrzeja, mimo że jego wóz był o klasę lepszy. Nienawidził go teraz Wilk z całego serca, podobnie jak nienawidził pewnego blondyna z bezpieczeństwa, który przychodził na głupie rozmowy do kawiarnipo jego powrocie ze Stanów. Opowiedział ozmartwieniu Hance. Ona poskarżyła się ojcu i jakiśczas był spokój. Teraz znowu... Doktor przygotowany był i na taką ewentualność. Nie zmniejszając szybkości, po minięciu przejazdu kolejowego wydobył spod siedzenia dwie plastykowe torebki. Pełno w nich było ostrych niklowych kolców. Takie same w czasie wojny rozrzucali naszosie partyzanci, czyhający w zasadzkach na transporty wroga. Zerknął w lusterko i wyrzucił zawartość za siebie. Tamten najwidoczniej nie spodziewał się pułapki. Zarzuciło białym samochodem w jedną i w drugą stronę. Alfa wykonała efektowne, rzec by można filmowe salto i wylądowała za rowem do góry kołami. Kierowca Volkswaaena odetchnął. Dodał gazu, oglądając się za siebie.

Tu ma głos inny świadek zdarzenia. Kierowca ciężarowego Żubra z białostockiego oddziału PKS, pan Longin W., zeznał: „...Jechałem sześćdziesiątką, prawą stroną szosy w kierunku Warszawy. W pewnym momencie spostrzegłem pędzący z dużą szybkością samochód marki Volkswagen.Kierowca w ostatniej chwili zjechał na lewą stronę szosy. Chcąc uniknąć zderzenia, zahamowałem. Tamten nie zmniejszając tempa jazdy, uderzył w przód samochodu, który prowadziłem...”

Stary szofer przeżył tak duży szok, że w pierwszej chwili wyskoczył z kabiny. Uciekał bez celu przez pola. Po godzinie chłopi go przyprowadzili. Współtowarzyszkę podróży Longina W. musieli ratować kierowcy innych wozów. Zdolni byli wykrztusić z siebie kilkanaście sensownych zdań dopiero po upływie godzin. Żubr nie nadawał się też do dalszej jazdy. Wskutek uderzenia Volkswagena w jego spód pękła miska olejowa izdruzgotana została dolna część silnika ciężarówki. O osobowym i jego kierowcy lepiej nie mówić.

Podporucznik z powiatowej komendy MOwspomina:

— Widziałem niejeden wypadek. Ten był straszny. Zabezpieczyliśmy z technikiem dochodzeniowym ślady, utrwaliliśmy miejsce wypadku na taśmie filmowej. Przeprowadziliśmy rozmowy ze świadkami. Wyekspediowaliśmy ciężko rannego z Alfa-Romeo do szpitala. Szedłem pieszo brzegiem szosy, oczekiwałem na wóz techniczny.

Na przestrzeni pół kilometra trzech właścicieli samochodów, klnąc na czym świat stoi, zmieniało uszkodzone koła. Wręczali porucznikowi kolce, twierdząc, że to sprawa miejscowej chuliganerii. Jeden miał aż dwie dętki przebite. W przednim i tylnym kole. Trzeba to zbadać — pomyślał oficer. Chciał znaleźć winnych, aby ich ukarać. Takie postępowanie graniczyło z bandytyzmem. Szedł rozmyślając ku lewarowanej ciężarówce, spod której robotnicy wyciągali roztrzaskany samochód. Technik dochodzeniowy wręczył mu plastykową torebkę. Napełniona była stalowymi kolcami... Teraz był już przekonany, że pomiędzy rozbitymi na szosie samochodami istniał jakiś związek. Jaki? Nie było kogo zapytać. Ciężko ranny kierowca Alfa-Romeo był nieprzytomny.

Jak zwykle w takich przypadkach, podporucznik jeszcze tej soboty pojechał do Warszawy. Odszukał adres w dowodzie rejestracyjnym Volkswagena. Nacisnął guzik przy wizytówce „R. i A. Wilkowie”. Zdumienie jego nie miało granic, gdy drzwi mieszkania otworzył podoficer z warszawskiej komendy milicji dzielnicy Ochota. Pod nieobecność gospodarzy dokonano tu włamania. Małżonka pana doktora zaniepokojona była przedłużającą się nieobecnością męża. Zakomunikował jej przykrą prawdę.

Mylił się jednak, jeśli sądził, że na tym zakończy urozmaicony dzień służby. Po powrocie dowiedział się od żony, że przed godziną telefonowano z komendy. Winien się tam stawić w pilnej sprawie. Grupa cywilów i prokurator dokonywali w świetle reflektorów oględzin rozbitego samochodu. Wymontowali radioodbiornik „Philipsa”.

Przy bliższych badaniach okazał się on być przenośną radiostacją nadawczo-odbiorczą. W oparciu tylnego siedzenia ujawniono skrytkę. Były w niej bloki zadrukowane maszynowym pismem i kolumnami cyfr oraz pewna ilość obcej waluty.

Komendant przedstawił podporucznikowi cywilów. Byli to oficerowie kontrwywiadu.

Dylemat

Cztery opasłe tomiska akt. Dużo czy mało? Nie umiałem na to odpowiedzieć. Z fachową skrupulatnością zgrupowano w nich relacje z fragmentów życia nieboszczyka. Mogłem się z nich dowiedzieć, że młody naukowiec, na przykład, w sierpniową niedzielę wyjechał samochodem w kierunku Mińska Mazowieckiego. W drodze powrotnej spożywał obiad w restauracji „Siedlecczanka”, za który uregulował rachunek w wysokości czterdziestu ośmiu złotych i sześćdziesięciu groszy. Po powrocie do Warszawy zatrzymał się przed domem przy Mokotowskiej. Zamknął drzwi samochodu na kluczyk i rozejrzawszy się na wszystkie strony wszedł w bramę posesji. Dwukrotnie dzwonił do mieszkania numer pręć, które wówczas zajmowała obywatelka Maria W. Przebywał u niej godzinę i dwanaście minut. Wrócił do samochodu z niewielkim zawiniątkiem. Położył paczkę na siedzenie. Wolno, przez plac Zbawiciela, ulicę Nowowiejską, Filtrową, plac Narutowicza, dojechał do miejsca garażowania. Zamknął garaż i pogwizdując szedł z paczką w ręku do klatki schodowej kamienicy, w której mieszkał. Drzwi windy otworzył własnym kluczykiem. Przepuścił do wnętrza sąsiadkę z córeczką. Obie przyszły chwilę po nim. Pojechali na szóste piętro. Drzwi otworzył własnym kluczem. Pocałunkiem w czoło przywitał żonę czytającą na balkonie książkę. Anna wróciła do domu o dwie godziny wcześniej. Do godziny dwudziestej drugiej z domu nie wychodzili. Z mieszkania dochodziły dźwięki muzyki nadawanej przez telewizję...

Tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Wyliczano fakty ze skrupulatnością księgowego. Dopiero z nich wyłaniały się interesujące szczegóły. Układał się schemat. Anatomiczna, rzec by można, fotografia zachowywania się człowieka w różnych okolicznościach.

Wszystko zapoczątkował napisany w sześćdziesiątym drugim roku niezdarnymi kulfonami, po polsku, dokument dotyczący obywatela USA, niejakiego Stanleya W. Mizery, rodem ze stanu Wirginia. Tego lata przyjechał odwiedzić ciotkę, Walerię Kurzawa, zamieszkującą w województwie lubelskim:„...W trakcie rozmowy z pracownikiem tutejszego prezydium powiatowej rady narodowej oświadczył, iż nie spodziewał się, że Polska jest tak nowoczesnym krajem, gdzie każdy żyje według swojego upodobania, kościoły nie są pozamykane, a ludzie gospodarują indywidualnie... Stanley W.

Mizera powiedział, że wszystkiemu winna propaganda, która kraj jego ojców przedstawia w tak niekorzystnych barwach. Ludziom, którzy zawodowo szkalują Polskę pomagają czasem rodacy z kraju. Przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych… Mizera powiedział o jednym takim, że jest w USA jako stypendysta, a faktycznie to mieszka w willi zarządzanej przez szwagra Mizery, Richarda Yelltowna, na przedmieściu Willmington w stanie Północna Karolina. Yelltown odnajmuje posiadłość, doskonałe miejsce wypoczynku, funkcjonariuszom amerykańskich jednostek specjalnych, tak zwanych Rangers. W maju bieżącego roku przebywał tam pewien obywatel polski. Nazywali go „Tomato”, ale faktycznie to nazywa się Andrzej Wilk i jest podobno z Warszawy…“

Po nitce do kłębka. Nie była to prosta sprawa, zważywszy, że i sama informacja nieprzeciętna. Zanim się zdecydowano działać, długo się zastanawiano. A nuż prowokacja? Historia ostatniego dwudziestolecia nie takie fakty odnotowała. Zlecono sprawdzenie wiadomości podporucznikowi Marcowi z kontrwywiadu. Niedawno zasilił szeregi służby, więc jak dla nowicjusza zadanie w sam raz. Chodził więc młody oficer po biurach, wyjeżdżał w teren, skąd wracał z więcej lub mniej bogatym plonem. Sprawdzał w kartotekach ewidencji ludności. Szperał, identyfikował. Niezajmująca to lektura. Nie sądzę więc, by samo gromadzenie materiałów było pasjonujące, jak to niekiedy starają się wmówić poniektórzy autorzy. Przeanalizowałem dokumenty. Prawdę mówiąc, zacząłem mieć pretensje do Marca i jego przełożonych o to, że całą swoją uwagę skupili na tym, co działo się po pięćdziesiątym dziewiątym roku i na relacji Stanleya W. Mizery. Wcześniejszymi dziejami doktora Wilka zajmowano się otyle, o ile miały związek z późniejszymi wydarzeniami i o ile wymagała tego chronologia wypadków.

— Śledząc poczynania doktora Wilka nie nosiliśmy się z zamiarem pisania o nim reportażu — objaśnił major, przełożony podporucznika Marca, ten sam, który w lipcową sobotę na dziedzińcu powiatowej komendy w Wyszkowie ujawnił skrytki w szczątkach rozbitego Volkswagena. Przyznałem rację interlokutorowi, ale moich wątpliwości to nie rozwiało. Zmarły był synem chłopa spod Sieradza. Wychowywał się na wsi. Dzieciństwo Andrzeja należało do trudnych, przypadało na wojnę i ciężki okres po wyzwoleniu kraju. Potem szkoła średnia w Łodzi, studia... Osoba winowajcy nie pasowała do utartych poglądów. Przypadek też nie mieścił się w żadnej z szufladek. Postanowiłem to szczegółowo zbadać. Pojechałem na miejsce. Takie sprawy nie rodzą się przecież z dnia na dzień. Nie wynikają z niczego. Psycholodzy twierdzą, że w człowieku drzemią podświadome instynkty. Niekiedy wrodzone; niekiedy przejmowane ze środowiska. Jakie kierowały Andrzejem Wilkiem?

Do Łodzi wiodła doskonała asfaltowa szosa. Nie to co kiedyś, kiedy po fatalnym, sfatygowanym wojną klinkierze nosiło samochodem jak łodzią żaglową. Droga zepsuła się dopiero za Łodzią, niedaleko celu mojej jazdy. Tu dopiero mogłem się przekonać, co oznacza owo określenie „za Zduńską Wolą”. Pół dnia zajęło szukanie zagubionej w lasach wioski. Mężczyzna w mundurze kolejarza poradził mi, bym skręcił do kolonii Dębowiec. Przez Męcką Wolę miało być bliżej. Zaskrzypiało pudło przetaczającej się przez przejazd kolejowy Warszawy, zajęczało na wiejskich wertepach. Wioska dokumentnie zakopała się w piachu pod lasem. Na skraju stał przekrzywiony krzyż, na którym wisiał zardzewiały hełm jednego z obrońców polskiej rzeki, poległych w trzydziestym. dziewiątym. W rozlewiskach Warty trwały zacięte boje. Wojska hitlerowskie przebijały się stąd do stolicy Polski.

W pobliżu bronował parą koni czterdziestoparoletni rolnik z pokrywającym twarz szczeciniastym zarostem. Był uczynny jak większość mieszkańców wiosek.

— Nima to jak takie kunie — poklepał gniadosza po lśniącym zadzie, odsupłując łańcuch zaczepiony do podwozia zagrzebanego samochodu. — Trza było bez Woźniki. Droga tam lepsza.

Nie ryzykowałem już tego „bez Woźniki”. Po godzinie kluczenia i przezornym sprawdzaniu miejsc znalazłem się przed walącą się zagrodą na skraju wioski. Nad łąkami rozciągała się mgła. Tu i ówdzie wychylał się z pobladłej zieleni czerep betonowego bunkra, pamiętającego okres przedwrześniowy. Z zainteresowaniem rozglądałem się po okolicy. Szwagier doktora był teraz moim cicerone.

— To wieża kościoła w osadzie Męka — tłumaczył zaciągając się papierosem, które przezornie, wraz z butelką monopolówki, przywiozłem z sobą. — A tamto nasza parafia. Jak komu wygodnie. Jedni chodzą tu, a drudzy tam.

Po sumie kąpią się w Warcie, a potem idą na wódkę, do Piaseckiego. I tak mijają dni powszednie i świąteczne, podobne do siebie.

— Jaki był Andrzej? — zapytałem wieczorem. Nasze twarze rozjaśniały płomienie z uchylonych drzwiczek paleniska. Trzaskały w nim smolne szczapy sosnowe.

Zakłopotany mężczyzna podrapał się w kark. Wyręczyła go połowica, siostra bohatera:

— Paniczyk, sobek, zadufek i głupi leń! — usłyszałem naraz tyle epitetów, że oniemiałem ze zdziwienia. Zaskoczyło mnie naruszenie rzymskiej maksymy, honorowanej i w tych środowiskach, że ,,o zmarłych dobrze, albo wcale”. Z opowiadania obojga wynikało, że Jędrek (tak go tu do dziś nazywają) od małego był chciwy na pieniądze.

— Chwycił dwuzłotówkę i pióro — powiedziaładrugi raz babka, zadowolona z wróżby sprzed laty.

Potem pasał Jędrek krowy na łąkach nad rzeką. Patrzył na przejeżdżające przez most nad Warkąsznury pociągów. Ciągle dopytywał się, jaki też ten świat wielki? Chciał go zwiedzać, ale dalej jak do parafii i na jarmarki w Sieradzu, dokąd go ojciec zabierał, nie jeździł. Stary Paweł Wilk był podobny do syna tak z wyglądu zewnętrznego, jak i ze względu na charakter. Z tą tylko różnicą, że senior, jako chłop z dziada pradziada, przywiązany był do ojcowizny. Nie znosił innowacji. By nie utracić ziemi, chwytał się fortelów. W czasie wojny, kiedy faszyści wysiedlali stąd ludność do generalnej guberni, a karłowate gospodarstwa łączyli w większe, zasiedlając je przesiedlonymi z Besarabii Niemcami, Paweł Wilk doszukał się u siebie niemieckich przodków. Wolfowie mieli się ponoć nazywać i osadnikami byli... Złożył więc podanie w starostwie. Deklarował przynależność do wielkiego narodu niemieckiego, ale już jako Paul Wilk. W odległym Rassenamt uznali, że ma wystarczający procent germańskiej krwi, by można było przyznać trzecią grupę narodowości niemieckiej i wysłać starego na front. Przeliczyli się. Paweł miał przepuklinę, a Jędrek był jeszcze nieletni.

— Ojciec sobie wykalkulował, że przez to nas nie wysiedlą — oznajmiła siostra.

Zbliżał się koniec wojny, należało wymierzyć sprawiedliwość winnym. Jednym z pierwszych aktów prawnych władzy ludowej był dekret oukaraniu zdrajców narodu polskiego i skonfiskowaniu ich majątku. Paweł Wilk mocą prawa pozbawiony został gospodarstwa. Dla otoczenia w czasie wojny nie był szkodliwy. „Co prawda nosił znaczek parteigenosse w klapie, ale z niego taki Niemiec jak ze mnie Turek” — określił to dosadnie sąsiad z naprzeciwka. Nie wywieziono rodziny Wilków do obozu dla volksdeutschów. Musieli się tylko wynieść do chałupy po kowalu Antkowiaku. Ten pod koniec wojny zmarł na suchoty i leży na cmentarnym wzgórzu pod brzozą. Posesję Wilków zajął repatriant zza Bugu — Semenowicz. Wprowadzał tu nowe zwyczaje. W pierwsze żniwa, w czterdziestym szóstym, zamiast kosą, zboże zbierał sierpem. Połowa ziarna ponoć na pniu się posypała. Wilkowe traktował jako czasową przystań. Ciągle marzył o kurnej chacie na Podolu, do której chciał wrócić. Tymczasem się rozsypała stodoła. Zapadła w ziemię murowana obora. Pękały ściany.

— Ojciec, panie, nie mógł patrzeć na takie marnowanie jego krwawicy — kontynuuje córka. Mąż przytakuje. Obraca w twardych, sczerniałych palcach, musztardówkę z „czerwoną czystą”.

Jędrkowi też nie w głowie była gospodarka. Kiedy nad okolicą przelatywały samoloty, zadzierał głowę i marzył o szerokim śwńecie. Robić nie było komu. Paweł po zabraniu gospodarstwa coraz bardziej dziwaczał. Ciągle rozmyślał. Wreszcie wpadł na koncept. Kiedy po czterech latach Semenowicz doprowadził gospodarstwo do kompletnej ruiny i wyjechał dalej na zachód kontynuować chyba dzieło, Wilk senior powiedział siedemnastoletniej córce: — Wyjdziesz za mąż! A twój chłop wydzierżawi gospodarkę od państwa. Znowu będzie nasze. Z Jędrka, psubrata, gospodarza już nie będzie.

Pobrali się na świętego Michała w pięćdziesiątym. Młody odkupił od państwa ojcowiznę i mieszkają na swoim. Paweł nie mógł się jednak pogodzić z tym, że kwity i rachunki z gminy przychodziły na zięcia, a nie na niego. Dziwaczał coraz bardziej.

— Pójdę i powiem co i jak — mawiał, wychodząc ku nasypowi wznoszącemu się nad rzeką. Stukając laską o szyny zmierzał torowiskiem ku Sieradzowi. Po zachodzie słońca wracał na kolację. Kiedyś pospieszny z Wrocławia miał spóźnienie. Skąd to miał Paweł Wilk wiedzieć? Na starość coraz mniej słyszał. Lokomotywa nadjechała niespodziewanie...

— Jędrek to nawet na pogrzeb nie przyjechał. Napisał z Łodzi — miasta, że ma ważne zebranie i nie może przybyć. On już był wtedy ważny! Jak na gody przyjechał z gimnazji, to był z niego już cały panek. Nowiutki kapelusz, sztruksowy garnitur i czerwony jak u cielaka krawat, żeby nie zauroczyli! — chichocze szwagier, a wtóruje mubabka. — Mówił, że przyleci aeroplanem i siądzie nałące. Jak ancykrystjakowyś!

Dalszy pobyt w podsieradzkiej wiosce jest bezcelowy. Opowieści się powtarzają.

W drodze powrotnej Łódź. Miasto, gdzie młody Wilk kończył średnią szkołę i uniwersytet. Starsza pani w okularach jest kuzynką Wilków. Zajęta cerowaniem bielizny męża, palacza łódzkiej elektrociepłowni. Siedzi przy jednym z dwóch okien niewielkiego pokoju, zawalonego niezbędnymi meblami i nikomu niepotrzebnymi rupieciami.

— Jędrek przyjechał w czterdziestym siódmym. Powiedział, że się będzie uczył. Zamieszkał z nami. Dzieci nie mamy, więc sypiał na kozetce. Kolegów nie miał. On nikogo nie lubił. Skąd miał pieniądze? — zastanawia się chwilę. — Czasem dał mu parę groszy Władek, mój mąż, czasem przysłała siostra. Miewał swoje. Mówił, że sprzedaje bilety przed kinem. Miał głowę do interesów. A za pieniądze, to rodzoną matkę by... — nie kończy, jakby się reflektując, że powiedziała coś niewłaściwego. Chwila ciszy. Przerywa ją tylko tykanie dużego, stojącego w kącie zegara. — Jędrek nic nie widział. Tylko nauka i Lublinek.

— Lublinek? — zapytuję.

— Uczyli ich latać na szybowcach, jakby na ziemi było mało miejsca. Aha, i ciągłe zebrania. Niekiedy wracał późnym wieczorem. Mąż parę razy zwrócił mu uwagę. Kiedyś się pokłócili. Następnego dnia zabrał rzeczy i więcej go nie zobaczyliśmy. Tylko kiedyś, w telewizji. Nawet kartki nie przysłał. Nie uznawał ludzi, jeśli nie byli mu potrzebni. Opowiadali, że podróżował — starsza pani unosi wzrok znad okularów, jakby szukała potwierdzenia. — Wstydził się rodziny...

Profesor D. w tamtych latach wykładał towaroznawstwo w gimnazjum handlowym. Jest siwiuteńki. Mieszka w tym samym domu. Kamienica pamięta jeszcze chyba rozruchy z 1905 roku. Andrzeja pamięta doskonale.

— Wilk? Patentowany leń. Trzy razy zdawał egzamin z towaroznawstwa. Zawsze przychodził w czerwonym krawacie. Kiedy nie pomagało, powiedział, że reakcja utrudnia chłopskiemu synowi naukę. Co pan na to?

Głos mają dokumenty

Studia młody mikrobiolog ukończył nie bez pewnych trudności. Dzięki pomocy kolegów zamieszkał w sublokatorskim pokoiku na warszawskim Mokotowie. Pracę otrzymał w instytucie mieszczącym się w śródmieściu stolicy. Kierownikiem laboratorium była wówczas pani doktor L., kobieta, której powstanie zabrało dwóch synów. Młodszy, kiedy zginął, był w wieku Andrzeja. Też marzył okarierze naukowej. Nowy asystent był uczynny. Nigdy nie zapominał o imieninach, o dniu kobiet czy innych uroczystych okazjach. Przyrządzał herbatę, a ilekroć poprosiła, by ktoś został wieczorem w instytucie, zgłaszał się na ochotnika. Spełniał polecenia bez szemrania. Z własnym czasem się nie liczył. W charakterystyce służbowej Andrzeja z tamtego okresu można wyczytać: „...Obowiązkowy, sumienny, typ młodego naukowca, który przy odpowiedniej pracy nad sobą posiada perspektywy dalszego awansu. Może pracą i inicjatywą zasłużyć się polskiej nauce. Typ społecznika, który zasługuje na poparcie...”

Doktor L. ma kolegów w licznych zakątkach Europy. Profesor Kessler, mikrobiolog z Kolonii, po wojnie osiadł w niewielkim bawarskim miasteczku. Do dziś prowadzi instytut mikrobiologii gleby. Był znajomym doktor L. z okresu wojny. Jeden z tych Niemców, którzy w dobie najtęższego faszystowskiego terroru nie zapomnieli, iż są ludźmi. Po wojnie mógł się pojawić pod każdą szerokością geograficzną z odkrytym czołem. Napisał do polskiej koleżanki, że prowadzi ciekawe badania w zakresie gleboznawstwa i gdyby polecała jakiegoś młodego zdolnego człowieka, chętnie by mu pomógł. Wprawdzie badania niemieckie nie pokrywają się całkowicie z doświadczeniami instytutu doktor L., zwiedzenie świata, poznanie języka, ludzi, obyczajów dla początkującego pracownika nauki ma niebagatelne znaczenia. Wybór padł na starszego asystenta, Andrzeja Wilka. Był w trakcie pisania pracy doktorskiej. Trudności więc z przekonaniem dyrektora instytutu i czynników społecznych nie było. Decyzję podano do wiadomości i jak w takich przypadkach bywa, winstytucie zawrzało, jakby ktoś kij wetknął wmrowisko.

„Doktor Wilk otrzymał z Niemiec zachodnich stypendium” — szybko rozeszła się wiadomość. Sensacja tym większa, że dotąd nikt z tej placówki naukowej nie wyjeżdżał, oczywiście — jako stypendysta. Słyszano o takich możliwościach, ale dotyczyły one problemów kluczowych i — co tu dużo gadać — ludzi znanych z większego dorobku naukowego. Zastanawiali się, dlaczego wybór padł na mało znanego, młodego naukowca.

Ma na pewno chody w ministerstwie. A taki małomówny, kto by pomyślał — dochodził ten i ów do wniosku, kłaniając się trochę niżej wybrańcowi lesu i dłużej niż zwykle ściskając jego dłoń. Z takim lepiej utrzymywać poprawne stosunki…Ministerstwo też by nie pomogło, gdyby nie zażyłość z szefową... A widzieliście, jak przyjmował u siebie w pokoiku cudzoziemców? — szeptano po korytarzach. Odgłosy dochodziły do Wilka. Obudził się w nim dawny typ cwaniaka. Nie dyskutował na takie tematy, robiąc jedynie tajemniczą i jakby zdezorientowaną minę. Zawsze można było go spotkać z podręcznikiem Schulza-Griessbacha „Deutsche Sprache für Ausländer”.

— Rany boskie, dziesięć miesięcy! Majątek można zrobić! Możesz przyjechać nowiutkim Volkswagenem — przeliczył w mgnieniu oka przyjaciel Andrzeja z okresu studiów w Łodzi, którego spotkał na Mokotowskiej i pokazał paszport wraz z dokumentami. Zaproponował nawet jakiś interes, ale Wilk zbył go półsłówkami. Jakie miał własne plany, trudno w tej chwili stwierdzić. Być może dotarły do niego wiadomości o ostatnich perypetiach rozmówcy. Inżynier Malewski od kilku lat nie mógł właśnie otrzymać paszportu za „handlową głowę”; w czasie jednego ze służbowych wyjazdów za granicę w pięćdziesiątym ósmym, nazbyt aktywnie „wyręczał” jakąś centralę handlu zagranicznego.

Andrzej niezbyt dokładnie słuchał, gdy dyrektor żegnając go przed wyjazdem ostrzegał, iż winien pamiętać, że jedzie na Zachód i może się tam spotkać z różnego rodzaju propozycjami. Międzynarodowy pociąg zniknął w podwarszawskiej nocy.Następnego dnia był już na miejscu.

„Worthsee” — odczytał na tablicy peronu. Niewielkie, schludne miasteczko w Bawarii. Nie miał żadnych trudności z odszukaniem instytutu, który go zaprosił. Doniósł zaraz o tym w pierwszym liście do doktor L. Profesora Kesslera znał z jego pobytów w Polsce. Jego zastępca, inżynier Braun, był w każdym calu podobny do szefa. Też nie zajmował się polityką.

— Odpocznie pan kilka dni u nas, zapozna się z pracą instytutu, a potem pomyślimy, co dalej — powiedział profesor Andrzejowi. — Niedaleko stąd, wOpperndorfie mamy wzorową fermę. Wskazane byłoby, aby pan tam popracował. Właściciel, pan Kurtz, nie należy do ludzi, którzy patrzą na pewne sprawy przez pryzmat pochodzenia czy narodowości. — Profesor zatrzymał wychodzącą z pokoju sekretarkę. — Uschi, proszę pokazać panu pokoik na piętrze i pomóc w załatwieniu formalności.

Andrzej przypadł do giistu staremu bauerowi. Do dziś go jeszcze wspomina, „Młody Polak był pilny i znał się na robocie”. Pracowali razem całymi dniami. Wieczorami grywali w domino. A potem do późna w nocy młody naukowiec notował, notował...

Znowu dokument, tym razem inny. Nudne byłoby cytowanie. Zastąpię je zwięzłym opisem.

Mr Chaley, mężczyzna po pięćdziesiątce, wzrostu raczej średniego, o rysach południowca popatrzył na leżące przed nim na biurku dokumenty. Była wśród nich fotokopia kwestionariusza wizowego, który Wilk składał przed wyjazdem z Polski w biurze wizowym NRF w Warszawie. Chaley przyglądał się uważnie fotografii młodego Polaka. Dużo dałby, żeby wiedzieć jak rozgryźć tego człowieka, jaki znaleźć do niego kluczyk. To, czym dysponował, nie pasowało do żadnego ze schematów. „Typ naukowca, robi wrażenie nastawionego prokomunistycznie, z kobietami unika kontaktów, domator...” — Charakteryzował go któryś z agentów Mr Chaleya. Inna osoba na marginesie napisała po angielsku: „Unika rozmów na tematy rodzinne i własnego pochodzenia. Podobno ojciec podpisał volkslistę”. Chaley nie lubił tego rodzaju sformułowań. Najbardziej nęcąca była specjalność Polaka — mikrobiologia. Ostatnimi czasy, w dowództwie amerykańskich wojsk na Europę w Heidelbergu, coraz częściej się mówiło o konkurencji dla nieludzkiej broni atomowej. Broń chemiczna, nad nią teraz za oceanem intensywnie pracowano. By „rycerze eleganckiej śmierci” mieli spokojny sen, potrzeba im było chemików, mikrobiologów, medyków i specjalistów pokrewnych dziedzin. Szukali więc i szukają, wśród Polaków także...

W fachowych opracowaniach czytamy:

„... Sarin należy do toksycznych środków walki działających na układ nerwowy człowieka. Jest to ciecz bezbarwna i bez zapachu. Na polu walki najbardziej skuteczne będzie zastosowanie jej w postaci aerosolu, czyli rozpylonych w powietrzu cząsteczek. Dawka śmiertelna — to wprowadzenie do organizmu poprzez płuca zaledwie ułamka miligrama sarinu. Przy silnym skażeniu oparami sarinu można się spodziewać następujących objawów:— w ciągu pierwszych 30 sekund: ucisk w klatce piersiowej, zawroty głowy, brak koordynacji ruchów;

— w ciągu 1 minuty: utrata świadomości, zesztywnienie ciała, znaczne zmniejszenie się średnicy źrenic;
— od 5 do 15 minut: sinica, śmierć...”

Różne wynalazki „Madein USA” w tej dziedzinie miały miejsce na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza. Ostatnio arsenał uzupełnił sarin — jeden zwielu bojowych środków chemicznych. Do niedawna jeszcze otoczony wielką tajemnicą, dziś często stosowany, zwłaszcza w Wietnamie. I pomyśleć, że w okresie pierwszej i drugiej wojny światowej iperyt nazywano królem gazów bojowych. Trzy kilogramy, -jak obliczyli specjaliści, wystarczało dla śmiertelnego zatrucia ćwierci miliona ludzi. Kontynuatorzy tamtego dzieła sucho dziś konkludują: „...chemicy i biologowie ustalili śmiertelną dawkę środka toksycznego — sarin. Wynosi ona 100 mig na metr sześcienny powietrza...”

Należało teraz zorientować się, wybadać, czy czerwoni nad czymś podobnym nie pracują. Jednym z ogniw zajmującym się tym problemem był Mr Chaley.

Schował tym razem papiery do szafy pancernej, zapalił cygaro i zamyślił się. Wściekły był z powodu mętnych sformułowań zawartych wprzesłanych mu do wglądu aktach Polaka. W końcu doszedł do wniosku, że człowiek rzadko kiedy opiera się szelestowi dolarowych papierków, tym bardziej taki, który przy minimalnych zdolnościach chce zrobić karierę.

— Jedziemy! — rozkazał wysokiemu i chudemu jak tyka Ausbornowi, mężczyźnie pod trzydziestkę, wrogowych okularach, który był pomocnikiem w jego fachu naganiacza. Wsiedli do stojącego na parkingu szarego Forda-Taunusa. Samochó