Akwitania - Eva Garcia Saenz de Urturi - ebook + książka

Akwitania ebook

Eva Garcia Saenz de Urturi

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Data ważności licencji: 7/17/2026

Oceny
4,3 (151 ocen)
76
47
23
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamilapiotrowska

Całkiem niezła

odstępstwa od faktów historycznych, jeśli się je znaleźć, mogą nieco irytować
30
ewafraczyk
(edytowany)

Całkiem niezła

Powieść trudna do zaklasyfikowania. Jako powieści przygodowo-historycznej, sensacji z gatunku płaszcza i szpady brakuje jej dynamiki i kolorytu, za mało się dzieje, zbyt nijako. Jako powieści stricte historycznej brakuje jej wiarygodności, bo chyba nie do końca jest wierna zachowanym przekazom historycznym, a nawet w dużej mierze niewierna. Oparta dość luźno na motywach życia Eleonory Akwitańskiej, Ludwika VII, ich przodków, krewnych, sprzymierzeńców i wrogów. Mało wiarygodna psychologicznie. Autorka przedstawia główną bohaterkę Eleonorę, w powieści 7, 11, 13-letnią dziewczynkę jako niezwykle dojrzałą, wyjątkowo mądrą, sprytną i dalekowzroczną w swych przewidywaniach kobietę. Brutalnie zgwałcone kilkuletnie dziecko miast w szoku i przerażeniu pobiec z płaczem, krzykiem i skargą do ojca na chłodno i niezwykle rozumnie z prawdziwie starczą przebiegłością analizuje polityczne i gospodarcze aspekty swego zachowania.W imię dobra monarchii i narodu skrywa hańbę i ból wobec otoczenia zachowuj...
20
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Nigdy nie wchodzimy dwa razy do tej samej rzeki, bo jej wody już nie są takie same." Tak samo jak książki, żadna inna nie będzie taka sama jak ta pierwsza. Czasem bywają lepsze, czasem minimalnie słabsze. Znacie Trylogię Białego Miasta? "Akwitanię" napisała ta sama Autorka. Trylogia jest jedną z moich ulubionych i pamiętam do dziś, że wywarła na mnie ogromne wrażenie. To książki z tych, które mam na półce i dumnie ją zdobią. Akwitania to zdecydowanie inny biegun. Cofamy się tam do 1137 roku, właśnie do Akwitanii, do najbogatszego regionu Francji. Ginie tam książę, którego ciało przybiera niebieski kolor. Niedługo potem umiera inny król. A córka pierwszego - Eleonora, chce zrobić wszystko, by znaleźć zabójcę ojca. Czy jej się to uda, czy sama padnie ofiarą mordercy? Akcja tej książki cały czas prowadzona jest w dobrym tempie. Kiedy myślałam, że coś tam już wiem, okazywało się, że nie wiem nic. I znowu zaczynałam się zastanawiać, łapałam się faktów, które już znam i znowu była...
00
pasqda75

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Rewelacyjna!!!! Bardzo polecam.
00
Energia

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja.
00



Tytuł oryginału: Aquitania

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Irma Iwaszko

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Anna Banaszczyk, Katarzyna Zioła-Zemczak/Słowne Babki

Fotografia wykorzystana na okładce

© DEA/Biblioteca Ambrosiana/Getty Images

© Eva García Sáenz de Urturi, 2020

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Katarzyna Okrasko

ISBN 978-83-287-1893-7

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Dla nich, dla moich dzieci. Za to, że się pojawiły.

W Raju nie ma opowieści, bo nie ma w nim podróży. To poczucie straty, żal, nędza i pragnienie pchają opowieść do przodu w jej poplątanym toku.

MARGARET ATWOOD

Także i ja odczuwałem pokusę, żeby się zmuszać, w sposób niemal demoniczny, do bycia silniejszym, niż jestem w istocie.

SØREN KIERKEGAARD

Książka powinna rozdrapywać rany, a nawet je zadawać. Książka powinna być niebezpieczeństwem.

EMIL CIORAN

CZĘŚĆ PIERWSZA

Prolog

Eleonora

To historia moich dwóch rodzin. Przerażających książąt Akwitanii i niesławnych Kapetyngów, monarchów Francji. Historia o tym, jak nasze rody, nienawidząc się, wciąż od nowa krzyżowały swe losy, póki nie zniszczyliśmy się wzajemnie w owym burzliwym XII wieku, kiedy to zachód Europy zmienił się na zawsze.

Dwoje nastolatków, Ludwik, król Francji, i ja, księżna Akwitanii, nerwowymi ruchami rąk naszkicowaliśmy granice tego, co później będzie zwać się Europą. Niepoślednią rolę w tej historii odegrały zdrady i gwałty, oblężenia i niesłusznie przelana krew.

Wcześnie stałam się morderczynią: gdy miałam osiem lat, wystarczyło mi złożone z dwóch liter słowo oc – co oznaczało „tak” w moim ukochanym języku okcytańskim – żeby zakończyć życie swoich oprawców. Muszę również dodać, że jestem dzieckiem zrodzonym z kazirodztwa, na sumieniu ciąży mi romans ze stryjem, Rajmundem z Poitiers, ponadto wyszłam za mąż za kuzyna Ludwika.

Do nas należała władza, mieliśmy zamki i poddanych, nasze były wszelkie bogactwa ziem, które później zaczną zwać Europą. Do nas należały Île-de-France, Akwitania, Gaskonia i Poitiers.

Nazywam się Eleonora Akwitańska, mam trzynaście lat. Demony przebrane za posłańców przynoszą mi wiadomość, że mój ojciec zmarł w niecodziennych okolicznościach podczas pielgrzymki do Composteli…

…a w kronikach historycznych nie znajdziecie precedensu dla tego, co właśnie zamierzam uczynić.

1Niebieska śmierć

Eleonora

BORDEAUX, 1137

„Nigdy nie przestaną cię lekceważyć. Upewnij się, że drogo za to zapłacą”.

To były ostatnie słowa, jakie skierował do mnie, zanim wyruszył, narzuciwszy na siebie płaszcz pielgrzyma. A teraz emisariusze, spuszczając wzrok, informowali mnie, że umarł przed ołtarzem głównym katedry w Composteli, dokładnie w Wielki Piątek, zatruwszy się wodą z jakiejś podłej studni. Jakby woda mogła odebrać życie takiemu olbrzymowi jak on. Jakby mój ojciec, wytrwały piechur, zaprawiony w tysiącu bojów i trudów, nie zawsze nosił przy sobie węgiel zdolny wchłonąć każdą truciznę.

Jakby ci rzekomi posłańcy sami nie byli częścią kiepskiej farsy.

Twierdzili, że przybywają razem, ale Gal Rufus miał wilgotne spodnie i nawet z mojego podwyższenia czuć było, że śmierdzą potem jego konia.

Z kolei Bretończyk Otho przedstawił się jako żołnierz, wciąż jednak nie zarosła mu tonsura zdradzająca, że jeszcze nie tak dawno wiódł życie za murami klasztoru. Poza tym nie znać było po nim śladów podróży, a jego słaby wzrok – dwa razy potknął się na stopniach – uniemożliwiał mu raczej karierę żołnierza.

– Kłamstwo – wycedził przez zęby Rai, mój stryj, mój kochanek.

Popatrzył na mnie porozumiewawczo, a ja odpowiedziałam mu długim spojrzeniem.

Przeczuwałam, że zupełnie niespodziewanie nadszedł dla mnie koniec pewnej epoki. Wiedziałam, że żegnam się z Raiem, i postanowiłam zachować w pamięci te ostatnie godziny. Być może w przyszłości dobre wspomnienia okażą się bardzo mi potrzebne.

Rai o świcie wyruszył do Dolnej Nawarry. Zamierzał sprowadzić ciało swojego ukochanego brata i znaleźć wyjaśnienie jego absurdalnej śmierci. Ja objęłam rządy w rozległej Akwitanii. Niewiele osób zostało wtajemniczonych w to, że Wilhelm X, hrabia Poitiers i książę Akwitanii, opuścił grono żywych.

Nie były to pierwsze nowiny, jakie dotarły do nas ze Szlaku Świętego Apostoła.

A wszystkie były ze sobą sprzeczne.

Niektórzy twierdzili, że ojciec przed głównym ołtarzem stoczył walkę z dzieckiem i padł trupem. Maleńki Dawid pokonał Goliata.

Jak miałam uwierzyć w taką bajkę?

Inni opowiadali, że poddano go przerażającej normandzkiej torturze „krwawego orła”: wyrwano mu żebra, a płuca zwisały mu na plecach niczym para makabrycznych skrzydeł.

Najbardziej szalona z wersji głosiła, że pocałował niemowlę w czoło i oboje natychmiast umarli.

A teraz ci ostatni posłańcy pletli o zatrutych studniach. W którą wersję wierzyć? Wszyscy zgadzali się wszakże co do jednego szczegółu, przyznawali mianowicie zdumieni i skonfundowani, że ciało ojca nabrało niezwykłego ciemnoniebieskiego koloru.

Tego nieszczęsnego dnia ja, jego trzynastoletnia dziedziczka, postanowiłam znów przemówić.

Nie robiłam tego od pięciu lat, odkąd dwóch przeklętych Kapetyngów wzięło mnie siłą pod mostem na Garonnie. Znienawidziłam wówczas włosy koloru pszenicy, które smagały moją twarz. Znienawidziłam niebieskie i żółte barwy fleur-de-lis, które przygniotły mnie do trawy.

Jedynie Rai, mój Rai, który nigdy się ze mną nie rozstawał, zauważył moją nieobecność w kondukcie pogrzebowym ciągnącym od katedry Świętego Andrzeja. Przybył za późno, nigdy nie zrozumiał, co znaczyło to dla mnie i mojego dziecięcego ciała. Zaprzeczyłam faktom, oznaczałoby to oddanie Akwitanii królom mglistej Île-de-France.

– Chcesz, żebym ich zabił? – zapytał i po raz pierwszy w niebieskich oczach swojego stryja ujrzałam wzruszenie.

Oszołomiona poprawiłam na sobie suknię, ukrywając krew spływającą mi po udach. Nawet on nie powinien o tym wiedzieć.

– Oc – odpowiedziałam w naszym ojczystym języku.

„Tak”.

Jedno słowo, dwie litery. Dwóch mężczyzn, po dwa ciosy dla każdego z nich.

Pierwszy, ten w gardło, przypieczętował ich wieczne milczenie. Drugi, w okolice ich rodowych klejnotów, był zemstą za to, co odebrali mnie i mojej pierwszej miłości.

Rai nie lubił porzucać w połowie swoich przedsięwzięć, to do niego nie pasowało. Zawsze uważał za swoją powinność kończyć to, co zaczął. Był, podobnie jak ja, potomkiem Poitiers, miał czarne włosy, jasne lekko skośne oczy i skórę ogorzałą od słońca wiecznie górującego nad Akwitanią.

Mój dziadek, budzący postrach dziwkarz Wilhelm Trubadur, był wysoki. Ojciec, jak już wspomniałam, miał posturę kolosa, na każdej uczcie jadł za dziesięciu. O Rajmundzie z Poitiers, jego bracie, mojej miłości, mawiano, że jest „najpiękniejszym księciem na ziemi, uprzejmym, ujmującym w rozmowie”. Mogę to potwierdzić, byliśmy dla siebie stworzeni, stryj i bratanica, dzieliło nas dziewięć lat, łączyło wszystko poza tym.

Wracaliśmy z pogrzebu matki i maleńkiego Aigreta, który miał zostać księciem Akwitanii, ale nie został, gdyż pokonała go zaraza. Król Francji, Ludwik VI Gruby, wysłał na uroczystości pogrzebowe rodzinę. Wymówił się obowiązkami dyplomatycznymi, ale wszyscy i tak wiedzieli, że przykuła go do łóżka dyzenteria.

Monarcha pożądał naszej opływającej w bogactwa Akwitanii. Pożądał naszych winnic i młynów, pastwisk i chodzących po nich zwierząt. Pożądał wesołości naszych trubadurów i naszych kolorowych szat. Pożądał rozświetlonego słońcem dworu w Poitiers i naszego wspaniałego pałacu w Bordeaux. Ponurzy ludzie z północy nazywali naszą ziemię, nie bez złośliwości, „Środkiem Dnia”.

Mój ojciec był wasalem Ludwika, chociaż był potężniejszy, bogatszy i posiadał pięć razy większe terytoria. Jego prestiż i bohaterskie czyny uczyniły z niego świętego już za życia, a cała ta otaczająca go aura była dla króla zniewagą.

Chciał uczynić mnie swoją.

Od chwili, kiedy Aigret umarł, chciał mnie dla siebie.

Wysłał kilku braci na tę haniebną misję, dwaj z nich porwali mnie, wykorzystując chwilę nieuwagi Raia, i próbowali wziąć Akwitanię siłą. W zwyczaju było porywanie dziedziczek i zmuszanie ich potem do małżeństwa, żeby zagarnąć posag. Matka powtarzała mi to od kołyski: „Jeśli tak się stanie, będzie to twoja wina”. Ale nie stało się, nie zapisano tego w kronikach. Jedynie ja wiedziałam, co mnie spotkało, i zdecydowałam, że to się nigdy nie wydarzyło.

„Damnatio memoriae”, rozkazał mi duch dziadka.

„Wymaż to z pamięci”.

Zapomnij o dawnym przeciwniku. Nie myśl o nim, nie rozmawiaj, nie pisz, nie wracaj na miejsce, gdzie zostałaś zraniona.

Omal nie umarłam z bólu, kiedy rozdarli mnie od środka. W cieniu tego mostu zrozumiałam, że ciało dziewczynki musi ustąpić, inaczej mężczyzna usiłujący dostać się do środka nigdy nie osiągnie celu. Był to czyn wojenny, prawdziwa batalia. Tchórze, znieważyli tylko ciało dziecka.

Pierwsza lekcja życia: poszukaj innej broni.

To składające się z ledwie dwóch liter słowo stało się moim orężem, które dzierżył w swej ręce Rai. Bracia króla z dynastii Kapetyngów zginęli, nie zdoławszy wysłać wiadomości do Grubasa, nie zdążyli opowiedzieć, że wdarli się do mojego ciała, a zarazem do Akwitanii. Powiedziałam Raiowi, że nic się nie wydarzyło, on udawał, że mi wierzy. Załadował Francuzów na łódkę i powiosłował Garonną do pewnego stawu, mało kto znał to miejsce. Dziadek przywiózł z wyprawy krzyżowej potworne ryby, które tam hodowaliśmy. Były mięsożerne. W tym stawie Kapetyngowie zniknęli na zawsze. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ojciec się nie dowiedział, już i tak rozpaczał po śmierci żony i synka. Ani moje damy, ani ciotki. Mała Aelith, moja siostra, moja powierniczka, nie była jeszcze dość duża na zwierzenia, czas na nie miał nadejść później.

Przestałam mówić, wszyscy myśleli, że tak mocno przeżyłam utratę matki i brata.

Moje słowa zabijały.

Przestałam mówić, chociaż zawsze kochałam słowa.

Niema, niewidzialna, milczenie miało swoje zalety.

Żeby złagodzić tęsknotę za słowami, zamknęłam się w bibliotece dziadka i ojca. Nauczyłam się na pamięć Porad życiowych książąt Akwitanii, księgi będącej swoistym amalgamatem wskazówek spisywanych przez członków rodu, odkąd jeden z przodków został panem mego ludu.

„Bądź wioślarzem na swojej łodzi”, maksyma Eurypidesa, którą Rai powtarzał sobie od dziecka, stronica dziewiąta. Albo: „Pamiętaj o radzie starego mistrza: Jeśli ktoś przestaje panować nad sobą, powierz mu stery okrętu”, którą mój dziadek zacytował na stronie dwudziestej czwartej.

Stało się jednak coś jeszcze.

Ojciec podjął decyzję, która uraziła dumę jego wasali – niesławnego Taillebourga i pozostałych doradców – że ta niema dziewczynka zostanie w przyszłości ich panią.

Moje talenty rozkwitły wcześnie, jak to zwykle bywało u Akwitanek z mojego rodu.

Znałam łacinę, normandzki, nasz język okcytański i nosowy język oïl, którym posługiwano się na francuskim dworze w Paryżu. Byłam najlepszą sokolniczką swoich czasów, lubiłam polować – nie na płochliwe jelenie, tylko na rozjuszone dziki – i siedem sztuk wyzwolonych nie miało dla mnie tajemnic: gramatyka, arytmetyka, logika… Podpisałam swój pierwszy edykt po śmierci matki, mając osiem lat. To wydarzenie zostało, zgodnie z prawdą, odnotowane w kronikach.

Coś jeszcze się wydarzyło, kiedy postanowiłam zamilknąć. Cud, który szybko nauczyłam się ukrywać. Kiedy zamknęłam usta i tylko przyglądałam się wasalom ojca podczas narad, pannom dworskim krążącym po korytarzach naszego pałacu w Bordeaux, szpiegom – nieuchwytnym Akwitańskim Kotom, później o nich opowiem – których cienie pukały do drzwi samotnej komnaty ojca niedługo przed świtem, nauczyłam się, jak już wspomniałam, dostrzegać najdrobniejsze szczegóły. Uzyskałam dar bystrej obserwacji. Wydaje się, że to niewiele, ale to właśnie owa umiejętność uczyniła mnie niezwykłą kobietą i sprawiła, że włożyłam na głowę koronę.

– Przychodzę z kuchni, moja pani.

Nieprawda. Przybywała z miejsca pełnego błota i traw, krawędź jej sukni świadczyła dobitnie, że kłamie jak z nut, podobnie jak większość moich dwórek.

– Przynoszę opieczętowany dokument zaświadczający, że straciłem rękę w bitwie.

Kolejne kłamstwo. Pozbawiono go dłoni za karę. Odcięto ją równo i zrobił to kat, rana bitewna zadana przez siekącego na oślep przeciwnika wyglądałaby inaczej – miałaby nieregularny brzeg. Ukarano go zapewne za kradzież. W takich sytuacjach szperałam zazwyczaj w pamięci.

Nazywałam ją „wewnętrzną biblioteką”.

Nigdy nie rozumiałam, jak to się stało, ale wystarczyło, że przeczytałam raz jakiś tekst, a kiedy zamykałam oczy, widziałam go ze szczegółami, jakby był obrazem, przed którym stałam. W głowie przetrząsałam archiwa dziadka Wilhelma w poszukiwaniu wiosek, w których za taki czyn ucinano ręce. Wysłuchiwałam jego pokrętnej opowieści do końca, tego, ile razy wspominał o gaskońskich panach – Pardiacu, Armaniacu, Fesenzaku, i już wiedziałam, że ten chłystek nie był wasalem Godfryda V Plantageneta, ambitnego księcia Andegawenii, naszego sprzymierzeńca z północy.

– Nie pozwól mu się do siebie zbliżać, ojcze. Nie jest, jak twierdzi, Normanem – pisałam wówczas po prowansalsku na zwoju, który trzymaliśmy na stole, przyjmując naszych poddanych.

Ojciec miał inne kryteria niż ośmioletnia niemowa, ale jego oczy, dzikie, a zarazem pełne wdzięczności, odpowiadały mi błyskiem dumy, a on pod stołem ściskał moją dłoń. Mój ojciec miał dłoń tytana. Szorstką, zaprawioną w bojach, dzierżącą miecz równie dystyngowanie jak pióro, którym pisał swoje pieśni.

Ale teraz jestem sama naprzeciw nieprzyjaciół Akwitanii, mówią, że ojciec nie żyje, a ja wiem, że za jego śmiercią stoi król z rodu Kapetyngów. Rai wyjechał do Composteli, podążył Szlakiem Apostoła Jakuba, a ja muszę zdecydować, czy poddać swój lud, pozwolić, żeby rozczłonkowali moje ziemie i skończyli z kulturą akwitańską, czy też stanąć na czele moich poddanych.

Nikt o niej nie wie.

Nikt nie wie o obietnicy, którą złożyłam sama sobie pod mostem na Garonnie, kiedy postanowiłam schować wściekłość w odległych zakamarkach duszy, żeby wydobyć ją w odpowiedniej chwili, i powtarzałam sobie słowa dziadka: „Bierz przykład z lwa, on nie płacze nad swoimi ofiarami. Atakuj jak orzeł, zawsze z góry. Zadawaj śmierć jak skorpion, jego kolec wybiera, wstrzykuje truciznę jedynie nieprzyjaciołom godnym jego ataku”.

Głowa lwa, ciało orła, ogon skorpiona: mantykora była ulubionym zwierzęciem dziadka. Ale tamtego dnia nie ja dokonałam wyboru, zrobił to za mnie Gruby Król. Obiecałam sobie, że odtąd to ja będę decydować, który mężczyzna mnie posiądzie.

Na stronie trzydziestej drugiej Porad życiowych książąt Akwitanii mój ojciec zapisał: „Żadna stuletnia belka nie oprze się kornikowi. Mały robak niszczy prastare drewno i zmienia je w pył, który nieuchronnie się rozsypie”.

Królowie z dynastii Kapetyngów zasiadali na tronie Île-de-France od stu pięćdziesięciu lat. Baron Hugo Kapet został wybrany przez swoich parów, kiedy wszystkich potomków Karola Wielkiego – innego giganta o pięknym głosie – uznano za niegodnych objęcia rządów. Od tamtej pory koronowali swoich następców za życia, żeby zapewnić przetrwanie dynastii.

Skończę z królami Francji, tak postanowiłam.

I zdecydowałam też, za kogo wyjdę za mąż, kogo wykorzystam.

I kogo zdradzę.

2Sadzawka Diabła

Rai

BORDEAUX, 1137

Mój koń prosił o odpoczynek. Odkąd wyjechałem z Composteli, zbyt wiele dni spędził w galopie. Zatrzymałem się tylko przelotnie na ziemiach Nawarry, gdzie musiałem załatwić kilka spraw. Ale kiedy znalazłem się już blisko domu, chciałem jak najszybciej dotrzeć do Sadzawki Diabła i podzielić się nowinami z Líą, zanim przedstawię je radzie.

Nad Garonną praczki wieszały pościel na drewnianych stojakach. Na całym brzegu rzeki na peryferiach Bordeaux rozpięte na słońcu prześcieradła przypominały flotyllę statków z trzepoczącymi żaglami. Żółte topole omiatały niebo podmuchami południowego wiatru.

Nagle mój wierzchowiec, prawie oślepły z wysiłku, skręcił pomiędzy rozwieszoną bieliznę i niemal stratował biedną staruszkę, która pocierała o kamień swoją znoszoną sukienkę.

Koń zarżał przestraszony, a staruszka próbowała się zasłonić, unosząc rękę. To, co ujrzałem, przeraziło mnie: skóra na jej ramieniu była zdarta do mięsa, z twarzy wyczytałem zaś, że jej życie to pasmo bólu, tego, jak i innych, jeszcze gorszych.

Zeskoczyłem z konia i podszedłem do niej.

– Powiedz mi, kobieto, dlaczego robisz pranie, skoro jesteś chora?

– Moja córka zmarła przy porodzie. To ona przynosiła do domu pieniądze, mnie już miała zabrać śmierć, ale teraz muszę wychować dziecko, więc ją zastąpiłam. Poprosiłam kostuchę, żeby poczekała jeszcze parę lat, póki mój wnuk nie będzie na tyle duży, żeby wyuczyć się fachu ojca.

– A czemu on nie zajmie się synem, jak każdy przyzwoity człowiek?

– Każdej jesieni wypływa z portu w Bajonnie na połów wielorybów. Wciąż nie wie jeszcze, że ma syna, ale i tak nie będzie mógł się nim zająć, póki mały nie dorośnie na tyle, by zostać majtkiem.

– Rozumiem. Ale ta ręka nie wygląda dobrze i śmierć może się pospieszyć. Idź do pałacu l’Ombrière, zapytaj o Astrolabia, medyka. Powiedz, że przysyła cię jego pan, Rajmund z Poitiers. Obiecaj mi, starowinko, że pójdziesz się leczyć. Obiecaj mi to.

Wiedziałem, że starzy Akwitańczycy są dumni i unikają wszelkich leków, które nie pochodzą z ich ogrodu, ale to dziecko mogło za kilka dni zostać samo, a ja za nic nie pozwolę, by syn Akwitanii umarł bez opieki, nie dawszy światu szansy na odkrycie, jakie ma dary i talenty.

Staruszka wymamrotała pod nosem słowa, których nie zdołałem zrozumieć.

– Obiecaj mi to, zaklinam na twojego wnuka – nalegałem. – I powiedz mi, jak się nazywasz.

– Hildegarda, panie – ustąpiła w końcu.

– W pałacu dostaniesz list z pieczęcią naszej księżnej Eleonory. Jeśli umrzesz, zanim ojciec twojego wnuka powróci z mórz północnych, dziecko zostanie przyjęte na wychowanie w pałacu i zdobędzie zawód, zgadzasz się na to?

Staruszka pokiwała głową. Wytrzymała z dumą moje spojrzenie, ale wyczytałem w jej zmęczonych oczach, że ostatni w życiu ciężar spadł w końcu z jej barków.

– Jesteście tacy sami jak wasz ojciec, Trubadur. – Uśmiechnęła się do mnie jak czteroletnia dziewuszka. – Wymowne usta, serce ze złota.

Zaśmialiśmy się oboje, często mi to powtarzano.

Niech Bóg broni, pomyślałem. Niech nie pozwoli, żebym stał się takim potworem jak on, który wyrządził tyle zła wszystkim kochającym go ludziom.

To było przekleństwo mieszkańców Piktawii: raniliśmy śmiertelnie wszystkich, których kochaliśmy.

Zniesiesz tę ranę, Lío? Mój brat i ja osiągnęliśmy swój cel, jesteś dość silna, żeby znieść cios, który dzisiaj ci zadam?

– To wy, panie, powinniście rządzić, a nie ta niema dziewczynka – rzekła kobieta, z wysiłkiem podnosząc mokrą sukienkę.

– Mylisz się, Hildegardo. Ona jest gałęzią z samego pnia książąt Akwitanii, a ja tylko pobocznym odgałęzieniem. Ona jest księżną i będzie dobrze rządzić Akwitańczykami, do tego została wychowana.

– Ale jest niemową – upierała się staruszka.

– Już nie, teraz jest wykształconą i niezwykle wygadaną młodą damą.

– A jeśli nie przetrwa, otoczona przez baronów? To tylko kobieta.

Zmusiłem się do uśmiechu.

– Proszę, spójrz na siebie, wy, kobiety południa, potraficie przetrwać jak nikt inny.

Pożegnałem się z Hildegardą, która na do widzenia ucałowała mnie serdecznie w policzek, i wróciłem na drogę wiodącą nad samotną Sadzawkę Diabła, miejsce uważane za przeklęte.

Nocami niebieskie paski na grzbietach ryb rozświetlały ciemności i tworzyły widmowe światła na brzegu rzeki. Ryby, które podarował ojcu pewien emir w zamian za nie wiedzieć jaką mroczną przysługę podczas wyprawy krzyżowej, były drapieżne, ale płochliwe, ukrywały się przed ludzkim wzrokiem i nikt ich nie widywał. Pasterze opowiadali jednak, że kiedy jakaś owca podchodziła do sadzawki napić się wody, znikała bez śladu, czasami po kilku dniach na powierzchni ukazywała się jej czaszka. Legenda głosiła, że pewien namiętny młodzian namówił dziewczynę, żeby wykąpali się tu razem podczas pełni księżyca. Opłakiwali potem chłopca długo, zniknął w ciemnych wodach stawu. Dziewczyna zdołała wprawdzie wydostać się na brzeg, ale opowiadała, że niebieski diabeł chwycił ją w paszczę i próbował pociągnąć na dno. Wyswobodziła się z trudem, straciła jednak stopę i od tamtego czasu prosi o jałmużnę przy wejściu do katedry Świętego Andrzeja.

Dzięki tym wszystkim opowieściom było to najbezpieczniejsze miejsce na świecie na nasze schadzki, tu nie mogły nas nakryć nawet Akwitańskie Koty.

Mimowolnie dotknąłem małej skórzanej sakiewki przytroczonej do pasa. Miałem w niej igłę do tatuażu i tusz.

Tak trzeba postąpić, zmuszałem się do tej myśli.

Lía czekała na mnie niecierpliwie. W naszym sekretnym miejscu spotkań wiatr szarpał żółte liście topól i długie, sięgające do kostek warkocze Líi. Znów przywdziała strój służącej. Nienawidziła, kiedy ją rozpoznawano, jej ulubioną rozrywką było chodzenie w czwartki na targ i mieszanie się z tłumem. Często wymykała się ze swojej komnaty, mimo że matka surowo ją za to karała. Czasem przebierała się za parobka i ktoś, kto zobaczyłby nas tarzających się w trawie, pewnie wziąłby nas za sodomitów.

– Przynosisz nowiny? – zapytała natychmiast.

Aż nazbyt wiele, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, pocałowała mnie spragnionymi ustami i pozwoliłem, by inny wiatr wdarł mi się do środka. To miał być nasz ostatni raz. Czy Lía przeczuwała, że się z nią żegnam?

– Widziałeś go? Udało ci się zobaczyć ciało ojca? Czy zachowali zwłoki w occie, tak jak rozkazałam?

– Zrobili to – powiedziałem, odsuwając się od niej – ale letnie upały, które nadeszły zbyt szybko, nie ułatwiły sprawy. Był to mężczyzna jego wzrostu, za życia musiał być bardzo silny. Miał ciemne włosy, ale nos już nie istniał, a wargi były opuchnięte; mógł to być ktokolwiek.

– Ale to był on, widziałeś jego znak?

– Nie widziałem, Lío. Ciało było nabrzmiałe i miało niezwykły ciemnoniebieski kolor. Nie dało się zobaczyć, czy na skórze znajdowało się kiedyś to, czego szukałem. Usiądź przy mnie. Musimy pomówić, a ta rozmowa na pewno cię zaboli.

Usiadłem nad brzegiem stawu, rzuciłem kilka ślimaków rybom mojego ojca. Wypłynęły na powierzchnię, były przyzwyczajone do naszej obecności. Z dwóch tuzinów, które tu dotarły, zostało ich może trzy, może cztery. Podobnie było z nami. Troje, może czworo potomków Wilhelma Trubadura. Lía, mała Aelith, ja i… mój brat?

Lía usiadła między moimi nogami i oparła mi plecy oraz głowę na piersi. Wiem, że wyczuwała zapachy, które przyniosłem ze Szlaku Apostoła.

– Sądzę, że on żyje, w Composteli ludzie mają wiele wątpliwości – powiedziałem. – Wiele osób twierdzi, że wyruszył do Ziemi Świętej, żeby odpokutować za swoje grzechy, niegodne czyny podczas ostatniej wyprawy z księciem Andegawenii i poparcie antypapieża Anakleta. Utrzymują, że nie mógł się pogodzić z ekskomuniką i nie znalazł pocieszenia, ujrzawszy grób świętego Jakuba Apostoła. Że postanowił dotrzeć do Jerozolimy i pomodlić się w jej świętych miejscach, żeby Najwyższy wybaczył mu winy. Że nie chciał umierać jak ojciec, poróżniony ze Stolicą Apostolską.

– Ale jaki sens ma to, że porzucił rządy w Akwitanii? – zapytała, nie rozumiejąc.

– Pozostawił ciebie, a ty jesteś gotowa. Zmęczył się rządzeniem, wiem, że nigdy nie pragnął takiego życia, był marionetką swojego ojca.

Ojciec wygnał naszą matkę, Filipę z Tuluzy, swoją prawowitą żonę, i zamknął ją w klasztorze Fontevraud. Potem porwał Dangerosę, żonę jednego ze swych najwierniejszych wasali, i osadził ją, wcale się z tym nie kryjąc, we wspaniałej wieży Maubergon w naszym książęcym pałacu w Bordeaux, starej wieży Merowingów, od której pochodził przydomek jego kochanki. Wówczas papież ekskomunikował go po raz pierwszy.

Mojemu bratu przypadła w udziale najgorsza część. Wilhelm nigdy nie wybaczył ojcu, że zmusił go do poślubienia Aénor z Châtellerault, córki Maubergeony. Na siłę stali się przyrodnim rodzeństwem, które się nienawidziło. Tak, dwiema babkami Líi były żona i konkubina jej dziadka. Wydawała się naznaczona przez to kazirodztwo.

Piękna i zimna Aénor nie wybaczyła nigdy mojemu bratu, że wypełniał swoje małżeńskie obowiązki, i uważała Líę za owoc kazirodztwa. Brat też czuł się niezręcznie, musiał nakłonić swoje ciało, by sprostało zadaniu, którego nienawidził od samego początku, zobligowany przez los do spłodzenia dzieci Akwitanii. Dzieci zrodzonych z wielkiej nienawiści i cierpienia za sprawą kapryśnego patriarchy, którego wszyscy uważali za wspaniałego człowieka.

Miałem dziewięć lat, kiedy przyszła na świat pierworodna córka brata. Wszyscy oczekiwali męskiego potomka, ale ona była wyjątkowa już od pierwszego oddechu. Płacząc głośno, nowo narodzona dziewczynka spoglądała na nas uważnie, jakby nas katalogowała. Była jasnowłosa jak matka i pomimo niezadowolenia położnicy, która nie chciała nawet wziąć jej w ramiona, dziadek postanowił nazwać dziecko Alia Aénor, Eleonorą, „Drugą Aénor”.

I tak już zostało, chociaż kiedy rozmawialiśmy po okcytańsku, nazywaliśmy ją Alienor.

Ona zaś od samego początku podejmowała samodzielne decyzje. Już dzień po narodzinach zaczęły jej wypadać jasne włoski, które pojawiły się w łonie matki, i rosnąć ciemne, typowe dla naszej rodziny.

Czułem, że w kobiecie, która wydała ją na świat, nigdy nie znajdzie lustra, jakiego córki szukają w swoich matkach. Aénor przelała wszystkie swoje uczucia na Aigreta, jedynego syna, jasnowłosego i melancholijnego jak ona sama. Nie zwracała wcale uwagi na drugą córkę, nieujarzmioną Aelith. Nigdy nie tworzyli pięcioosobowej rodziny, ale byli dwiema frakcjami nieprzyjaciół, spotykali się tylko wtedy, kiedy to było konieczne, podczas publicznych wydarzeń.

Mój brat uczył córki polować, grać na lutni, zasypiały wtulone w ojca, kiedy trubadurzy tacy jak Cercamon czy Bleheri śpiewali najbardziej bezwstydne strofy dziadka. Wszyscy cieszyli się i śmiali ze sprośnych konceptów Wilhelma Trubadura.

– Rai, wiem, że on był ci bratem i ojcem bardziej niż twój własny ojciec, ale po co mamy się łudzić? – Głos Líi sprowadził mnie z powrotem na ziemię. – On nie żyje, a my musimy pomyśleć, w jaki sposób utrzymać Akwitanię…

– Wyruszę do Ziemi Świętej na jego poszukiwanie – przerwałem jej.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Nie będziesz polował na duchy, będziesz przewodniczył mojej radzie. Potrzebuję cię obok bardziej niż kiedykolwiek.

Westchnąłem.

– Jest coś jeszcze, i to nas rozdzieli, bratanico.

– Bratanico? – powtórzyła, a w jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie.

– Musimy zacząć tak się do siebie odnosić, już nie będziemy Raiem i Líą, będziemy Rajmundem z Poitiers i Eleonorą Akwitańską. Ja będę księciem Antiochii, a ty księżną Akwitanii i Gaskonii oraz hrabiną Poitiers.

– Twoje usta poruszają się, ale nie rozumiem wypowiadanych przez ciebie słów. Ty księciem Antiochii?

– Kilka miesięcy temu, kiedy przebywałem w Anglii, jeden z rycerzy Zakonu Szpitalników wręczył mi list od króla Jerozolimy Fulka. Powierzał mi on misję wyprawienia się do Antiochii i poślubienia młodej córki Alicji, wdowy po Boemundzie II. Obecna cesarzowa paktuje z Turkami, stracimy kolejne święte miejsce, ktoś musi je utrzymać w chrześcijańskich rękach. Nic ci wówczas nie powiedziałem, Konstancja ma dopiero dziesięć lat i moje miejsce było tutaj, przy tobie. Niedługo później twój ojciec polecił mi, żebym opiekował się tobą i Aelith podczas jego pielgrzymki, więc zrezygnowałem z tamtej misji, ale teraz zamierzam się jej podjąć.

– Ale twoje miejsce wciąż jest u mojego boku, oboje wiedzieliśmy, że będziemy musieli poślubić kogoś innego, ale mieliśmy być razem na zawsze. Tak było od dnia moich narodzin.

– Eleonoro…

– Eleonoro? – Była wściekła, wstała i patrzyła na mnie jak na jakieś dziwne zwierzę, jakby widziała mnie po raz pierwszy.

Ja też wstałem i westchnąłem.

– Jeśli nie wyjadę, wielu baronów będzie naciskać, żebym został nowym księciem Akwitanii. Zdecydowałem, że nim nie zostanę, tego samego dnia, kiedy zmarł Aigret, a twój ojciec zwierzył mi się, że postanowił uczynić cię swoją dziedziczką. Oni z pewnością będą piętrzyć przeszkody, są przyzwyczajeni do twardego rządcy. I od dziś to ty będziesz musiała nim zostać. Nie chcę wojny o sukcesję w Akwitanii, sama widziałaś, w jakiej anarchii pogrążyła się Anglia z winy Matyldy, córki zmarłego króla Henryka, i jej kuzyna Stefana z Blois. Muszę zniknąć, muszę sprawić, że będą postrzegać twoje rządy jako jedyną możliwość.

Miała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie stało się coś zupełnie niespodziewanego i oboje spojrzeliśmy w niebo, zastanawiając się nad znaczeniem cudu, który wydarzył się na naszych oczach.

3Dwugłowy orzeł

Rai

BORDEAUX, 1137

Ogromny dwugłowy orzeł, dziki i majestatyczny, poszybował w kierunku stawu i chwycił w szpony mięsożerną rybę. Nigdy wcześniej nie widziałem, by któraś z nich padła ofiarą innego stworzenia, wydawało mi się to niemożliwe. Orzeł usiadł na drugim brzegu i jedna z jego głów rozszarpywała rybę, a druga ją pożerała.

Widziałem kiedyś owcę z dwiema głowami, zdarzyło mi się zobaczyć także żmiję i egzotycznego żółwia, ale nigdy tak wielkiego ptaka.

– Dwugłowy orzeł to przepowiednia druida Merlina – powiedziała Lía, nie mogąc złapać tchu. – Nie rozumiesz? Orzeł to Akwitania, będą nią rządzić dwie głowy: ja i ty.

Orzeł, obojętny na naszą rozmowę, trzymając w dziobie resztki ryby, rozłożył skrzydła i odleciał.

Zostały już tylko dwie albo trzy…, pomyślałem. Co zwiastował ten znak? Francja połknie tych dwoje czy troje książąt Akwitanii, nas, którzy przed laty zabiliśmy tamtych Kapetyngów?

Lía przyglądała się uważnie orłowi znikającemu pomiędzy żółtymi i pomarańczowymi topolami. Podejmowała swoje decyzje. Właśnie przyszedł na to czas.

– Powinnaś wyjść za akwitańskiego barona, to, co pochodzi z Akwitanii, winno w Akwitanii pozostać – odezwałem się. – I posłuchaj mnie. Od dziś powinnaś ubierać się zawsze jak królowa. Używaj trzewików, które sprawią, że będziesz wyglądać na wyższą, obstaluj suknie z długimi trenami. Postaraj się, żeby miały szerokie ramiona, wydłużone kołnierze. Musisz narzucać autorytet. Spraw, żeby twoja osoba zawsze wyglądała dumnie, użyj naszych rodzinnych bogactw. Ubieraj się tak, jak nie może się ubrać żadna inna kobieta. Nie zdejmuj nigdy z głowy diademu książęcego, ani w obecności swoich dam, ani nawet w kąpieli. Od tej pory wszyscy, bliscy czy dalecy, muszą pamiętać, że to ty rządzisz Akwitanią. Wszelkie swoje wystąpienia planuj z rozmachem, niech każde z nich będzie spektaklem. Niech twój dwór zawsze będzie liczniejszy niż dwory twoich rywali, otaczaj się gwarem i muzyką, niech trubadurzy poprzedzają i kończą twoje wystąpienia. Działaj na wszystkie pięć zmysłów swoich podwładnych. Kolory sukien twoich dam muszą być najżywsze. Niech zapach kwiatów rozsypanych u twoich stóp unosi się jeszcze długo po twoim przejściu. Skorzystaj z bogactw naszych ziem, żeby wywyższyć się nad innych. Nie mogą widzieć twoich słabości, bo rozszarpią cię bezlitośnie. Emanuj siłą, światłem i blaskiem, nigdy więcej nie powinni zobaczyć niemej dziewczynki. Nie pozwól, by pisali w kronikach, że kiedyś nie chciałaś mówić. Nie mogą przypisać ci nawet krzty słabości. Jeśli chcesz przekonać do siebie Akwitańczyków, musisz okazać się godną następczynią swojego ojca i dziadka, tu przywykliśmy do tego, że rządzą nami drapieżni mężczyźni. Bądź jeszcze drapieżniejsza od nich. Twój ojciec rozpuścił plotkę, że je za dwunastu biesiadników. Nie była to prawda, ale na ucztach podczas winobrania kazał sobie podawać więcej dań niż sam cezar Klaudiusz. Podsycał legendę opisującą go jako giganta, bo przynosiło mu to zwycięstwa w bitwach. Twój dziadek też zmyślił, że otworzył burdel w Niort i przebrał wszystkie dziwki w habity.

– Wiem, i że był pierwszym klientem, tę plotkę powtarzał przy każdej wieczerzy.

– To się nigdy nie wydarzyło, ów dom publiczny nie istniał, ale on był wściekły na Kościół i uważał taką prowokację za wyzwanie rzucone Rzymowi. Rozumiesz, co ci chcę powiedzieć? Twoja potęga nie musi wcale być prawdziwa, chodzi o to, żeby wszyscy postrzegali cię w ten sposób od początku, da ci to przewagę. Zawsze bądź w ofensywie, dzięki temu uda ci się posuwać naprzód. Jeśli będziesz tylko się bronić, skupisz się na tym, by nie stracić władzy ani terytoriów. Jeżeli zaatakujesz, zdobędziesz nowe tereny, jeśli pozostaniesz w defensywie, zmuszą cię, byś zrobiła dwa kroki w tył.

– Prosisz mnie, bym uwolniła mantykorę? – powiedziała powoli, jakby nie wierzyła własnym uszom. – Ile razy już o tym rozmawialiśmy, ile razy mówiłam, jak bardzo pragnę ją ujarzmić!

– Tak, właśnie o to cię proszę.

– Ojciec i ty przez całe życie usiłowaliście powstrzymać mnie przed wypuszczeniem tej bestii. Podobnie jak matka ze swoimi surowymi karami. A teraz, kiedy zostaję sama… prosisz mnie, bym ją uwolniła?

Mantykora, mityczny stwór, najgorsza ze wszystkich chimer. Po ataku mantykory zostawały tylko ruiny i zgliszcza. Eleonora ze swoimi napadami furii zyskała w naszym pałacu taki właśnie przydomek.

– Będziesz musiała stawić czoło gorszym istotom. Będziesz jej potrzebować. Nie będą szanować dziewczynki. Użyj swojej przewagi, oni widzą jedynie młodą kobietę. A tymczasem twoja dusza jest stara i nawykła do nieszczęść, jesteś o wiele mądrzejsza niż większość twoich wasali.

– To wszystko… czy to nasze pożegnanie? To twoje ostatnie rady? Więc postanowiłeś już, że opuścisz Akwitanię. Że wyjedziesz. Zawsze myślałam, że pochowają nas razem w opactwie Fontevraud. Stryj i bratanica… Mój kochany Rai.

– Wyprawię się do Ziemi Świętej – powtórzyłem jak modlitwę, próbując pogodzić się ze znaczeniem tych słów. – Poszukam twojego ojca i przekonam go, żeby wrócił, ale jeśli mi się to nie uda, jeśli tak się nie stanie, to ty będziesz musiała przejąć kontrolę.

A ja muszę odejść, Lío. Moja obecność jest dla ciebie tylko niebezpieczną przeszkodą, chciałem jej powiedzieć.

– Wydarzyło się wiele, Rai. Wiele niepokojących rzeczy – stwierdziła, wstając i zatapiając wzrok w sadzawce. – Suger, opat Saint-Denis i powiernik francuskich królów, przybył do Bordeaux. Z dyskretną wizytą, bez rozgłosu i towarzystwa innych duchownych. Gruby Król podejmie decyzję, skorzysta ze starego prawa, żeby zadecydować o małżeństwie dziedziczki z którymś z jej wasali. Już szepcze się o nazwiskach, o kandydatach. Będzie chciał wydać mnie za barona, nad którym ma kontrolę.

– Nie, jeśli mój brat wciąż żyje i przywiozę go ze sobą.

– Nie żyje! – krzyknęła Lía, tracąc cierpliwość. – Dlaczego zostawiłby trzynastoletnią księżniczkę, nie spisawszy nawet testamentu? On nie żyje, Rai. Ojciec nie żyje, a ty uciekasz, żeby uganiać się za duchami! Nie spodziewałabym się tego po tobie, który nigdy nie boisz się spojrzeć przeciwnikom w oczy i bronić tego, co twoje.

Właśnie to robię, bronię cię przed sobą.

– Wiem, że muszę ubiec Sugera, jest rozsądnym doradcą, który ucina zbyt ambitne pomysły króla, ale w końcu tylko doradcą. Nie myślałam o niczym innym, odkąd przybyli ci fałszywi gońcy, którzy powiadomili nas o śmierci ojca w Composteli. Muszę wziąć sprawy w swoje ręce, ale chcę prosić cię o przysługę.

– Wszystko, czego tylko zechcesz, przecież wiesz. – Podszedłem do niej, pragnąc ją objąć.

– Chcę, żebyś skłamał radzie i Sugerowi. Żebyś powiedział, że przywiozłeś testament ojca.

Znała dobrze moje gesty, wiedziała, że kiedy coś mnie niepokoi, machinalnie zaczynam obracać na palcu pierścień w kształcie korony, który ojciec podarował mi przed śmiercią. Pięć czubków korony zostało zatrutych toksyczną substancją przywiezioną z Wenecji, wystarczyło otworzyć wieczko i ukłuć nim czyjąś skórę, by sparaliżować mężczyznę wielkiego jak tur.

– Nie ma żadnego testamentu – przypomniałem jej.

– Ale będzie.

– Jakiej treści?

Nachyliła się nad moim uchem. Wyszeptała coś absolutnie niepojętego.

Spojrzałem na nią przerażony. Musiałem oprzeć się o pień.

– Nie możesz sobie tego zrobić – wyszeptałem. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz załamał mi się głos. – Po tym, co zaszło z Kap…

– Robię to dla Akwitanii, pomyśl o tym, Rai. Teraz jestem samotną dziedziczką tych ziem i wasalką króla Ludwika VI Grubego.

– Mądrego. Nie zapominaj, że zanim zachorował, jego lud zwał go Mądrym.

– Grubego – nie ustępowała. – I naprawdę sądzisz, że nie skorzysta z okazji, by wydać mnie za mąż za któregoś ze swoich usłużnych wasali? Tego chcesz, Akwitanii rządzonej przez gardzącego nami pana z północy? Rozerwą nas na strzępy, rozdzielą między siebie Akwitanię jak mastify rozszarpujące niedźwiedzia na polowaniu. I ten podział będzie końcem Akwitańczyków. Nasza moc opiera się na tym, że jesteśmy wielkim terytorium o wspólnej kulturze. Ja muszę być Akwitanią, mnie nie mogą podzielić na kawałki.

– Wiesz, że nasi baronowie nie będą zadowoleni. Twój plan wygląda na zdradę, a wielu z nich myśli tylko o najbliższej przyszłości. A jeśli się zbuntują?

– Zaakceptują testament mojego ojca, a ty im go przedstawisz.

– Nie pomyślałaś o szczegółach. Niełatwo jest sfałszować testament księcia Akwitanii. A skóra? Powinnaś była mnie o to poprosić, zanim wyjechałem, ale nawet wtedy nie mógłbym usłuchać twojego szalonego rozkazu. Jego ciało już do niczego się nie nadawało.

– Nie pomyślałam o szczegółach, powiadasz… – Roześmiała się, chociaż nie wyglądała na szczęśliwą. – Dam ci skórę z pleców giganta.

Było w zwyczaju, że nasi przodkowie, od czasów pierwszego księcia Akwitanii, spisywali testament na skórze swoich pleców. Rodzina miała zawsze na usługach specjalistę biegłego w wyprawianiu ludzkiej skóry i po ostatnim namaszczeniu kopista spisywał ostatnią wolę umierającego na jego plecach. Był to sposób na uniknięcie fałszerstwa. Żona zmarłego przysięgała potem, że znaki, znamiona i plamy na skórze były identyczne jak u księcia. Teraz nie było żony, jedynie brat i dwie córki, w których słowa nikt nie ośmieli się wątpić mimo szalonej treści ostatniej woli.

Na skórze nie zabraknie jeszcze jednego szczegółu, jeszcze bardziej tajemniczego: „SSS”.

Skrótu od Solum sursum scandere, „Umiem tylko piąć się w górę”. Jestem sama sobie siłą.

Było to nasze prywatne hasło, trzy słowa szeptane dzieciom od kołyski, trzy niewielkie splecione litery, które tatuowaliśmy sobie na prawym ramieniu.

„To nie hasło, głupcze! – huknął na mnie kiedyś ojciec. – To cała skondensowana mądrość naszego rodu, wskazówka pomocna przy wszystkich decyzjach, które przyjdzie ci w życiu podjąć. Wybieraj zawsze to, co pozwoli ci wspiąć się wyżej. Wciąż wyżej i wyżej. Wiesz, w jaki sposób my, książęta Akwitanii, znaleźliśmy się tu, gdzie jesteśmy? Bo umiemy tylko wspinać się coraz wyżej”.

W rzeczywistości znak odwoływał się do triskelionu Celtów, czyli Galów, bo tak nazywali naszych przodków rzymscy najeźdźcy. Symbol skrzydeł, które kręcą się w nieustannym procesie uczenia się, ozdabiający słupy i pnie stuletnich drzew na skrzyżowaniach gościńców.

Ale ktoś mojej krwi, ktoś o bystrym umyśle, przyjął go i przekształcił w naszą pierwszą lekcję życia. Solum sursum scandere. I Lía właśnie to zamierzała zrobić, uciec, pnąc się w górę.

Ktoś słaby by się wycofał.

Ktoś tchórzliwy pozwoliłby, aby sparaliżował go strach.

Ktoś ostrożny próbowałby się bronić.

Ktoś silny parłby naprzód, nie zważając na przeszkody.

Ktoś taki jak ona, wnuczka Trubadura, księżna Akwitanii, zrobiłby to, co podpowiadała mu głośno jego krew: piąłby się wyżej.

Aż na tron.

Przerosnąć wszystkich, sojuszników i nieprzyjaciół, zajść wyżej niż oni.

– Więc już zdecydowałaś? Jesteś pewna? Poradzisz sobie ze wszystkim, co to oznacza? – zdołałem w końcu z siebie wykrztusić. – Nigdy nie rozmawialiśmy o tym dniu, kiedy znalazłem cię pod mostem.

– Ojciec mawiał, że rządząc Akwitanią, należy myśleć o Akwitańczykach, a nie o naszej rodzinie. Już wszystko przemyślałam. Ojciec zażąda w testamencie, żebym to ja władała swoimi ziemiami, mój mąż będzie tylko księciem małżonkiem. Gruby Król się na to zgodzi, ja będę rządzić swoim ludem i rodzić Akwitańczyka za Akwitańczykiem. To akwitańska krew będzie panować nad Francją, wychowam swojego dziedzica, w jego żyłach krew Akwitanii zwycięży rozrzedzoną krew Kapetyngów.

Nie będziemy jak te ryby, które wymierają. Ona chce znów zaludnić staw diabłami. Ten pomysł w równym stopniu mnie przerażał, co pociągał.

– Jesteście rodziną – zaprotestowałem jednak. – Nasi przodkowie już skrzyżowali w przeszłości swoją krew. Kościół w Rzymie na to nie pozwoli.

– Kościół skusi się na moje bogactwa, Kapetyngami rządzi opat Suger, który potrzebuje pieniędzy na remont swojego opactwa Saint-Denis. Gruby Król nie może mu dać tych pieniędzy, podatki z jego niewielkiego terytorium nie pozwalają na takie ekscesy. Budowa się opóźnia, nie wznieśli jeszcze nawet empory. Kościół zapomni o naszych więzach krwi, a poza tym to dziwne, że ciebie, mojego stryja, oburza kazirodztwo.

– Między nami jest inaczej – wymamrotałem. Jak śmiała to porównywać? – Nie jestem dalekim kuzynem.

– A mimo to zostawiasz mnie samą, jedziesz do Antiochii, żeby poślubić dziesięciolatkę.

– Jadę szukać brata i chcę ustąpić ci miejsca, żeby wojna o sukcesję nie rozdarła Akwitanii i nie zniszczyła ciebie. Mógłbym ubiegać się o władzę jako syn Wilhelma Trubadura, nie zrobiłem tego, gdy umarł Aigret. Kochałem cię zbyt mocno, mimo że nie zdołałem obronić przed Kapetyngami, a teraz ty rzucasz się w ramiona jednego z nich.

– Mylisz się, Rai, nie rzucam się w jego ramiona, pragnę jego korony.

Wytrzymała mój wzrok, uparta jak ojciec.

I w owej chwili postanowiłem definitywnie opuścić ją i Akwitanię, wszystko, co znałem. Nie było dla mnie miejsca w tej potężnej rozgrywce, która miała się za chwilę zacząć.

Starałem się ważyć słowa, ostatnie, które usłyszy z moich ust.

– Lío. – Próbowałem wziąć ją za rękę, ale ona się odsunęła. – Nikt nie może się dowiedzieć o tym, co nas łączyło, nikt nie zdoła tego zrozumieć, wiem, że na zawsze zostanie to między nami. Ale teraz ja zaczynam wiosłować na własnej łodzi, a ty zrobisz to samo. Nasze drogi tutaj się rozchodzą.

Pokiwała głową, ona też była tego świadoma.

– Nie pojawisz się na weselu? Bardzo by mi się przydało tego dnia twoje wsparcie.

– Misja powierzona mi przez króla Fulka jest pilna – skłamałem. – Wyjeżdżam jutro. Dostarcz mi ten nieszczęsny testament, jeszcze dziś zwołam radę i spróbuję przekonać jej członków. Nie mogę towarzyszyć ci w drodze do Paryża.

– Do Paryża? Nie, Rai, nie zamierzam wychodzić za mąż w Paryżu – odparła. – To będzie moje pierwsze wyzwanie rzucone Grubemu Królowi.

– To król Île-de-France, wesele musi się odbyć w Paryżu. – Nie kryłem zdumienia.

– A ja postawię warunek, że ma się odbyć w Akwitanii. Chcę go wystawić na próbę, przekonać się, jak wiele jest w stanie oddać za trofeum, którym się stałam. Chcę poznać swoją wartość, zobaczyć, jaka naprawdę jest moja władza.

– To zbyt odważne posunięcie jak na pierwszy ruch.

– Nic nie tracę, prosząc o to, mogę za to sporo wygrać, jeśli ustąpi.

Spojrzałem na nią. Czy udało mi się ukryć, jak bardzo czułem się z niej dumny?

– Mocne otwarcie, tak, wiem. Ale twoja prośba nie jest błaha: trzynastolatka szachuje króla. Jeśli chcesz, spróbuj, ale mnie nie będzie niezależnie od tego, czy ślub odbędzie się w Paryżu, czy w Bordeaux. Po spotkaniu z radą wyruszam do Ziemi Świętej, ale pożegnamy się publicznie jak stryj i bratanica, bo tym jesteśmy… I to już wszystko.

– Nie będziemy do siebie pisać? – zapytała, nie wierząc własnym uszom. – To naprawdę koniec?

– Napiszę z Antiochii, jeśli ustalę coś na temat twojego ojca. Napiszę, jeżeli tobie albo Akwitanii zagrozi jakieś niebezpieczeństwo, ale lepiej, jeśli od razu pogodzisz się z tym, że między tobą a mną zapanuje teraz cisza… – Wypowiedziałem te słowa z bólem, jakbym głosił jakąś okropną herezję.

Korespondencja między nami byłaby niebezpieczna, nasze wiadomości mogłyby zostać odczytane przez szpiegów albo zdrajców. Lía zawsze pisała namiętne listy, od początku musiałem powierzać płomieniom jej pełne pasji słowa po tym, jak nauczyłem się ich na pamięć. Nie powinniśmy pozwalać sobie na takie ryzyko.

– …i dlatego chcesz mi wytatuować hasło naszej rodziny. Nadszedł czas, bym zawsze o nim pamiętała, prawda? – spytała, pokazując moją skórzaną sakiewkę.

Pokiwałem głową i bez słowa wyjąłem igłę oraz tusz.

Lepiej z tym nie zwlekać, pomyślałem. Tak należy postąpić.

– Tu zatem umiera Rai. Stąd mój stryj Rajmund z Poitiers wyrusza do Ziemi Świętej na spotkanie swojego niepewnego losu – powiedziała na głos, jakby chciała się upewnić, że te słowa nie są tylko pustymi dźwiękami.

Rozebrała się do naga i w milczeniu nadstawiła ramię. Narysowałem trzy litery S, takie same, jakie wytatuował mi brat z okazji mojego chrztu bojowego.

Zniosła ból z właściwym sobie stoickim spokojem.

Nigdy nie słyszałem, by skarżyła się na upadek albo ból zębów.

Teraz też nie pozwoliła sobie na skargę.

Kiedy skończyłem, posmarowałem maścią jej czerwoną skórę. Wstała i naga ruszyła przed siebie. Ku mojemu przerażeniu weszła do stawu pełnego demonów.

– Co robisz? – krzyknąłem z lękiem. Lía nigdy nie zachowywała się jak dziecko ani jak ryzykantka, odziedziczyła po ojcu zdrowy rozsądek. – Te ryby nie uszanują cię tylko dlatego, że karmiłaś je przez całe swoje życie. Zjadały już ludzi, owce i krowy.

– Wiem – powiedziała jedynie, zanurzając ciało w ciemnej wodzie.

– Nich cię diabli… – zakląłem, podając jej miecz w pochwie, żeby się go chwyciła. – Wychodź stamtąd!

– Rozbierz się i chodź. Chcę ci coś pokazać.

– Pokaż mi to na brzegu.

Zignorowała moje polecenie.

– Nie jesteśmy tacy jak inni, Rai. Jesteśmy Akwitańczykami z rodu Trubadura i strasznej babci Filipy. Nawet te ryby nie odważą się nas zjeść, zatrułyby się naszą krwią. Chodź, jestem tego pewna, one wyczuwają truciznę, pokażę ci.

– Na fallus Judasza, jesteś piękna nawet w chwili, kiedy masz zostać pożarta.

– Chodź do mnie, to rozkaz twojej księżnej – nalegała, wyraźnie zirytowana. – Chcę po raz ostatni poczuć cię w środku.

– Dobrze – ustąpiłem w końcu – ale trzymaj w pogotowiu mój nagi miecz. Kiedy zobaczysz zbliżającą się rybę, rzucisz go, nie chcę ruszać do Ziemi Świętej bez nogi.

– Kiedy chybiłam, zwłaszcza z tak bliska?

– Ostatni raz, gdy miałaś dziesięć lat – musiałem przyznać, zdejmując szaty i obuwie.

– No widzisz. Ty skup się na swoim zadaniu, mój słodki Raiu. Żadna ryba nie odgryzie ci klejnotów, będę nad tym czuwać.

Woda była taka ciepła, a jej skóra między udami taka delikatna. Jak dobrze wiedzieliśmy, że mój język nie wystarczy żadnemu z nas dwojga, jak pełne furii były moje pchnięcia! Aż wody stawu tworzyły fale rozchodzące się wokół naszych bioder.

Ile złości w jej oczach, że ją opuszczałem, ile wściekłości, której nie potrafiliśmy stłumić, kiedy instynkt utorował sobie drogę przez ten dawny płomień, tak dobrze nam znany.

Dorastaliśmy, wczepiając się w siebie, gryząc się nawzajem. Co mogły zrobić naszym ciałom ryby, czego nie zrobiliśmy już my sami? Nawet nie podpłynęły, w tej chwili to my pożeraliśmy się nawzajem.

Lía musiała zatkać mi usta, inaczej moje jęki wypłoszyłyby z Akwitanii wszystkie jaskółki.

Tak odbyło się nasze pożegnanie, chociaż nie ma o tym wzmianki w żadnej kronice; zanim opuściliśmy Sadzawkę Diabła, żarłocznie kosztowaliśmy naszych ciał, z pasją i nieznośnym bólem, ostatni raz.

Na moim sumieniu ciążyło kłamstwo, a może przemilczenie – „krwawy orzeł”, pradawna tortura ludzi z północy. Nie byłem pewien, czy ciało, które mi pokazano, rzeczywiście należało do mojego brata, ale postanowiłem nie wspominać Líi o tym, co barbarzyński zabójca zrobił jego zwłokom.

4Pięć matek

Chłopiec

KILKA DEKAD PRZED ZABÓJSTWEM KSIĘCIA AKWITANII

Tę historię rozpoczyna ból. Dziki ból dziecka mającego zaledwie sześć wiosen, porzuconego w lesie otaczającym cały znany mu świat. Zostawiono je w nocy, kilka cieni przeżegnało się, kiedy opuściły śpiącego chłopca, żeby po swoich śladach wrócić do codziennego piekła, zanim zauważy ich nieobecność. Jeden z tych cieni napoił dziecko laudanum, zachęcając do wypicia specyfiku słodkimi słowami, w nadziei, że w ten sposób oszczędzi mu strachu przed tym, co czeka je w ciemnościach.

Potem w tej opowieści jest miejsce na zagadkę i na przemoc. Oskarżenie – najgorsze z możliwych – na ucieczkę i powrót.

Zagłębmy się w nią zatem.

Pięć matek tego chłopca miało po dwa imiona. Pierwszego używały między sobą, kiedy wyrabiały mydło z popiołu z buczyny i koziego łoju, było to imię poranne. Niestety, miały też drugie, niesławne i mroczne, tym wołano je, kiedy musiały się modlić każdej nocy. Dlatego chłopiec nie potrafił sprecyzować, o kogo właściwie pyta, gdy kilka miesięcy po wspomnianej wcześniej nocy zbliżył się do zardzewiałej klatki zawieszonej na grubej gałęzi dębu.

– Matko? – odezwał się chłopiec pełen nadziei.

Podszedł bliżej do kobiety zamkniętej za metalowymi sztachetami.

– Matko, nazbierałem mnóstwo lawendy. I mam łój na mydło.

Nie wiedział, co to było za zwierzę, w każdym razie na pewno nie koza. Znalazł je martwe nad rzeką i przepędził ptaki, które odleciały nie bez protestów. Udało mu się wykroić tłuszcz zaostrzonym kamieniem. To było jego największe osiągnięcie, sprawiło, że poczuł się doroślejszy.

Chciał pokazać, że jest użytecznym chłopcem, żeby już nigdy nie zostawiono go w lesie, żeby, kiedy zgubi się następnym razem, przyszły po niego, zanim księżyc cztery razy będzie w pełni.

– Dziewczynko…? Podejdź, dziewczynko. – Kobieta wymówiła te słowa z wielkim trudem.

Miała jedno oko czarne i zamknięte, chłopiec widział coś takiego nie pierwszy raz, wiedział, że musiało ją boleć. Kobieta była w średnim wieku, jeszcze nie staruszka. Chłopiec spojrzał na nią i poczuł rozczarowanie. Nie była żadną z jego pięciu matek.

– Możesz? Możesz, dziewczynko, pójść nad rzekę i przynieść mi wody?

– Nie mam żadnego kubka. – Nie był zbyt rozmowny, ucieszył się jednak, że nie zapomniał słów.

– Zaczerpnij wody w dłonie, maleńka. Zrób kubek ze swoich rączek.

Nigdy nie rozmawiał z nikim oprócz swoich pięciu matek, ale instynkt podpowiedział mu, że dopóki kobieta siedzi w klatce, nie zrobi mu krzywdy. I nie miała dzioba ani szponów jak sowa, która zaatakowała go, kiedy kradł jajka z jej gniazda jednej z pierwszych nocy spędzonych w lesie. Bardzo go bolał brzuch od jedzenia wyłącznie jeżyn.

Pobiegł nad rzekę, od której dzieliło go tylko kilka kroków, i wrócił, usiłując utrzymać w dłoniach jak najwięcej wody.

Kobieta schyliła się z trudem, klatka wisiała dość wysoko i chybotała się przy każdym jej ruchu. Zdołała trochę wypić, chociaż wydała z siebie przy tym jęk bólu.

– Dlaczego jesteś, pani, w klatce? – zapytał chłopiec.

Zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią, jak jego matki, kiedy wymyślały dla niego jakąś bajkę.

– Uprawiam winorośl. Moja synowa zazdrości mi plantacji i moich siedmiu pracownic. Doniosła na mnie, oczerniła przed księciem, że nie płacę należnej mu daniny, a on uwierzył w te oszczerstwa. Obili mnie kijami tak, że przyznałam się do winy.

Chłopiec zrozumiał tylko to o kijach i księciu.

– Mieszkasz tutaj, w lesie? – zapytała kobieta.

– Nie, moje matki zgubiły mnie i nie potrafią mnie znaleźć. Czekam na nie, może przyjdą jeszcze dziś.

– Twoje matki? A ile ich masz?

– Pięć – odpowiedział z dumą i pokazał wszystkie palce prawej ręki, żeby pobita kobieta zobaczyła, że jest wystarczająco duży, by policzyć do pięciu. Nie znał jednak kolejnych liczb. Palce drugiej ręki znaczyły po prostu „dużo”.

– Nikt nie ma pięciu matek. Na pewno masz matkę i ojca, jak wszyscy.