Abonent czasowo niedostępny - Katarzyna Kalicińska - ebook + audiobook + książka

Abonent czasowo niedostępny ebook i audiobook

Katarzyna Kalicińska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedna decyzja może zmienić cały świat w ułamku sekundy.

 

Mika, lat 30+, ma udane małżeństwo, dzieci, dom, przyjaciół, karierę. Jest stuprocentowo spełnioną kobietą. Po życiowych zawirowaniach wreszcie jest w najlepszym momencie swojego życia – pełnia szczęścia. A jednak po jednym telefonie trafia w otchłań nieszczęścia. 

„Chcę się z tobą rozwieść. Odchodzę.”

To zdanie spada na nią jak grom z jasnego nieba. Przecież obiecał, że będzie ją kochał do końca życia! Ale chyba nie starczyło mu zapału na zbyt długo…

 

Rozwód po polsku przypomina wojnę, w której rodzina, przyjaciele i znajomi angażują się, stają po jednej lub po drugiej stronie, doradzają i komentują, proszeni czy nie. Życie Miki zaczyna więc pędzić jak kolejka wysokogórska – raz w górę, raz w dół. Opuszczona i zraniona rzuca się w wir pracy i życia towarzyskiego, ale to nie pomaga jej odnaleźć się w nowej sytuacji. Bo jak przejść przez rozwód, aby nie pozostały po nim zgliszcza? Mika próbuje ocalić to, co najważniejsze. Ale czy da się posklejać pęknięte serce? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 25 min

Lektor: Laura Breszka

Oceny
4,7 (25 ocen)
19
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marta190373

Nie oderwiesz się od lektury

Kalicińska, jak zawsze świetna. Wartka, ciekawa akcja. Idealna, jako audiobook do słuchania w trasie. Polecam.
00
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam lekka świetnie napisana książka
00
Pacholarzyk

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
anna_chudinii

Nie oderwiesz się od lektury

ekstra
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Wcze­śnie rano za­dzwo­nił Ma­ciek.

– Cześć – po­wie­dział lo­do­wa­tym gło­sem.

– Cześć, ko­cha­nie – ucie­szy­łam się. – Jak tam u was? Da­je­cie radę? – za­py­ta­łam z tro­ską.

– Chcę się z tobą roz­wieść. Od­cho­dzę. – Z dru­giej strony padł tekst jak z in­nego sce­na­riu­sza.

– Co? Halo, Ma­ciek, co ty mó­wisz? Halo! – wo­ła­łam, ale on już odło­żył słu­chawkę.

„To żart! – po­my­śla­łam. – Za­raz po­wie, że wpusz­cza mnie w ma­liny”.

Od­dzwo­ni­łam.

W słu­chawce usły­sza­łam:

– Abo­nent cza­sowo nie­do­stępny.

Cza­sowo?

***

Zna­łam Maćka tyle lat, dla­tego – mimo po­cząt­ko­wego szoku – wie­dzia­łam, że mó­wił se­rio. Roz­bo­lał mnie brzuch. Zro­biło mi się zimno, wręcz lo­do­wato. Kłó­ci­li­śmy się wie­lo­krot­nie. Nie­raz w emo­cjach pa­dały słowa: „Nie zno­szę cię”, „Mam cię do­syć”, „Chcę roz­wodu”. Ale po­tem za­wsze się go­dzi­li­śmy. Wra­ca­li­śmy do sie­bie. Tym ra­zem czu­łam, że jest ina­czej. Że to nie są je­dy­nie słowa rzu­cone w gnie­wie. On tak wła­śnie my­ślał, tak czuł, tego chciał. Jak to moż­liwe? Roz­wód? By­li­śmy ze sobą szczę­śliwi tyle lat. Co się stało z na­szą mi­ło­ścią? Co się stało z nami? Prze­cież wal­czy­li­śmy o to, by być ra­zem. A te­raz on bez słowa wy­ja­śnie­nia prze­kre­śla tyle lat na­szego ży­cia?

Trudno było mi to w ogóle po­jąć. Ce­ni­li­śmy so­bie te więzy, które nas splo­tły i po­zwo­liły prze­trwać naj­gor­sze bu­rze, a to w śro­do­wi­sku fil­mowo-te­le­wi­zyj­nym wcale nie ta­kie oczy­wi­ste. A dzieci? Mie­li­śmy dzieci z po­przed­nich związ­ków. Ma­ciek córkę, ja syna, a dzie­sięć lat temu uro­dził się nasz uko­chany syn Staś. Na­oglą­da­li­śmy się roz­wo­dów wśród zna­jo­mych i wie­dzie­li­śmy, ja­kie bli­zny po­wo­dują. Czy mu­simy prze­cho­dzić przez to wszystko jesz­cze raz? Co spra­wiło, że to ma być ko­niec?

By­łam wtedy chyba w naj­lep­szym mo­men­cie swo­jego ży­cia. Do­brze się czu­łam ze sobą, by­łam na swoim miej­scu, mo­głam się na­zwać speł­nioną ko­bietą. Mia­łam świet­nych sy­nów. Ma­te­usz, który skoń­czył dzie­więt­na­ście lat, pra­co­wał ze mną jako drugi re­ży­ser i ra­dził so­bie świet­nie. Staś był zdrowy, dziar­ski i wszę­do­byl­ski. Roz­wi­jał się zna­ko­mi­cie. Mój ostatni se­rial, pro­du­ko­wany przez na­szą – moją i Maćka – firmę od­niósł nie­praw­do­po­dobny suk­ces. By­li­śmy już po emi­sji dwóch od­cin­ków i zde­kla­so­wa­li­śmy kon­ku­ren­cję. Re­la­cje z te­le­wi­zją były po­prawne, żeby nie po­wie­dzieć – bar­dzo do­bre. Mia­łam pie­nią­dze i piękny dom w Kon­stan­ci­nie. Za­dba­łam tam o każdy szcze­gół. Mia­łam udane mał­żeń­stwo. Męża.

No wła­śnie, mia­łam.

Sie­dzia­łam jesz­cze chwilę na kra­wę­dzi sze­ro­kiego ho­te­lo­wego łóżka, bu­ja­jąc się w przód i tył, jak­bym wpa­dła w cho­robę sie­rocą. Było już po ósmej. Wie­dzia­łam, że mu­szę iść na plan. Zda­łam so­bie sprawę, że nie mogę ni­komu po­wie­dzieć o tym, co usły­sza­łam przed chwilą. Ekipy nie in­te­re­so­wały moje pry­watne sprawy, Ma­te­uszowi chcia­łam tego oszczę­dzić. Ostat­nie dni zdję­ciowe. Trzeba ja­koś do­brnąć do końca. Co z tego, że do­sta­łam no­żem pro­sto w serce?

Roz­wód.

To zna­czy, że jak to te­raz bę­dzie...? Czy Ma­ciek już to prze­my­ślał? Za­pewne roz­wa­żał to od ja­kie­goś czasu. Kiedy to się stało?

Ze­szłam do biura, które mie­ściło się w po­koju do­kład­nie pod moim. Ktoś roz­ma­wiał przez te­le­fon, ktoś inny prze­rzu­cał do­ku­menty roz­ło­żone na pod­ło­dze. Przy­wi­ta­łam się ze wszyst­kimi.

– Cześć, ko­chani. Jak sy­tu­acja?

– Wszystko gra – od­po­wie­dział Jan, kie­row­nik pro­duk­cji, uro­czy star­szy pan z klasą, który dzięki pracy nad fil­mami do­ro­bił się bo­ga­tego CV i baj­pa­sów.

Bar­dzo go lu­bi­łam.

– To świet­nie, po­goda jak z bajki – sta­ra­łam się brzmieć we­soło.

– Złota pol­ska je­sień, go­towa sce­no­gra­fia – od­po­wie­dział Jan, pa­trząc na mnie zza oku­la­rów.

– Wczo­raj­sze zdję­cia wy­glą­dały jak na­ma­lo­wane. Ko­lo­rowe drzewa, w tle pły­wały ła­bę­dzie, ma­gicz­nie i no­stal­gicz­nie, może na­wet tro­chę ki­czo­wato – rzu­ci­łam.

– Aż szkoda wy­jeż­dżać. Do­brze nam po­szło.

– Wszystko, co do­bre, kie­dyś się koń­czy...

„Jak moje mał­żeń­stwo...”, do­po­wie­dzia­łam w my­ślach.

Nie­dawno wspól­nie z Mać­kiem prze­ży­wa­łam po­grzeb Ce­zara, na­szego pra­cow­nika, przy­ja­ciela, który dla mnie był jak brat. Osie­ro­cił dwoje dzieci, a moja przy­ja­ciółka Be­cia zo­stała wdową. Wów­czas po­wie­dzie­li­śmy so­bie z Mać­kiem, że trzeba sza­no­wać to, co mamy. A mamy dużo, bo mamy sie­bie i na­szą ro­dzinę. Może nieco sza­loną, ale szczę­śliwą. Jak całe na­sze ży­cie. Ko­lo­rowe, cie­kawe. Spra­wiała to praca, dzięki któ­rej nie mo­gli­śmy na­rze­kać na brak atrak­cji. Poza tym by­li­śmy kre­atywni, oboje lu­bi­li­śmy, gdy coś się działo, ko­cha­li­śmy się ba­wić. By­li­śmy otwarci na lu­dzi i świat. Wciąż ktoś u nas by­wał – ro­dzina, przy­ja­ciele – czę­sto to my wy­jeż­dża­li­śmy. Ni­gdy się nie nu­dzi­li­śmy. Jak to te­raz bę­dzie wy­glą­dać?

By­łam roz­bita.

– Jadę na plan – po­wie­dzia­łam, gdy za­częli mi się dziw­nie przy­glą­dać.

„Czyżby my­śli było wi­dać na twa­rzy? Mu­szę stąd szybko iść”, po­my­śla­łam.

– Jakby coś, dzwoń­cie – rzu­ci­łam. – Pa­mię­ta­cie? Ju­tro kon­fe­ren­cja pra­sowa.

– Ja­sne. To naj­gor­szy dzień na pla­nie. Ilu ich w końcu przy­jeż­dża? – Jan nie lu­bił tego cyrku.

Na­le­żał do po­ko­le­nia, które nie znało po­ję­cia „ścianka”. Ak­tor był wtedy albo do­bry, albo zły.

– Za­po­wie­działo się trzy­dzie­stu fo­to­re­por­te­rów, dzie­się­ciu dzien­ni­ka­rzy, trzy por­tale in­ter­ne­towe i jedna „śnia­da­niówka”. Wszystko wy­sła­łam wam w ma­ilu. Mu­simy to prze­żyć. Będą o dwu­na­stej.

– Do­brze. Za­pla­nuję na ten czas prze­rwę. Dwie go­dziny im damy?

– Trzy – rzu­ci­łam i okrę­ci­łam się na pię­cie.

Chcia­łam zo­stać sama ze swo­imi my­ślami.

Wy­szłam na ulicę. W oczy ude­rzyło mnie ostre słońce. Wrze­sień na Ma­zu­rach to na­prawdę piękny czas. Na­tura do­słow­nie dwoi się i troi, żeby po­ka­zać nam, jak ży­cie może być piękne. „Szkoda tylko, że nie moje”, po­my­śla­łam. Wsia­dłam do sa­mo­chodu, ale gdy chcia­łam wło­żyć klu­czyk do sta­cyjki, zda­łam so­bie sprawę, że drżą mi ręce. W środku by­łam jak ga­la­reta. To nie tak, że zu­peł­nie się nie spo­dzie­wa­łam. Jesz­cze nie­dawno mó­wi­łam dziew­czy­nom, że roz­wód wisi w po­wie­trzu. Ale co in­nego mó­wić, a co in­nego do­świad­czyć na­prawdę! I to po raz drugi. Co ze mną jest nie tak?

Włą­czy­łam sil­nik i za­dzwo­ni­łam do Zuzki. Zna­ły­śmy się od stu­diów. Przy­jaź­ni­ły­śmy. Ko­cha­ły­śmy jak sio­stry. W prze­ci­wień­stwie do Maćka ode­brała od razu. Ona mnie zro­zu­mie.

– Zuzka... – za­czę­łam.

– Co jest? – Od razu wy­czuła, że brzmię ina­czej niż zwy­kle.

– Ma­ciek chce się ze mną roz­wieść – wy­pa­li­łam.

– Co, kurwa?

– Dzwo­nił dzi­siaj. Chce się roz­wieść – po­wtó­rzy­łam.

– O matko! Cze­kaj, za­trzy­mam sa­mo­chód, bo jesz­cze w coś walnę.

– Mu­sia­łam do cie­bie za­dzwo­nić – po­wie­dzia­łam prze­pra­sza­jąco.

Czu­łam, jak mi się za­ci­ska gar­dło. Chciało mi się ry­czeć. Jed­nak za­miast mnie wy­bu­chła Zuza.

– Co za de­bil! Pew­nie ma ja­kąś dupę i mu, kurwa, od­wa­liło! – krzy­czała do słu­chawki.

– A co za róż­nica? Ma czy nie ma. – Po­czu­łam, że opa­dam z sił. – Od ja­kie­goś czasu jest mię­dzy nami ja­koś dziw­nie. By­łam ostat­nio tak sku­piona na pracy, że nie za­uwa­ży­łam sy­gna­łów... – Roz­pła­ka­łam się.

– Tylko nie płacz, bła­gam.

– To jest ko­niec. Ro­zu­miesz? Ko­niec! – hi­ste­ry­zo­wa­łam.

– Ja pier­dolę, ale jazda. I co te­raz zro­bisz?

– Nie wiem! Po­wie­dział, że od­cho­dzi, i się roz­łą­czył.

– Ale tym fa­ce­tom od­wala – po­wie­działa już spo­koj­niej. – A ty gdzie te­raz w ogóle je­steś? Mam do cie­bie przy­je­chać?

– Mam jesz­cze zdję­cia, po­tem kon­fe­ren­cję pra­sową. Mu­szę się ja­koś trzy­mać. Na ra­zie je­stem w szoku...

– Pięk­nie! Ma, kurwa, wy­czu­cie czasu, aku­rat te­raz się wy­rwał z roz­wo­dem. Wra­caj stam­tąd jak naj­szyb­ciej. Coś wy­my­ślimy. I się nie roz­kle­jaj. Je­steś świetna, pa­mię­taj! – Za­wsze mo­głam na nią li­czyć.

– Nie mógł za­cze­kać tych parę dni, aż wrócę do domu? Po­wie­dzieć mi to w twarz, a nie tak przez te­le­fon? – szlo­cha­łam. – Dwa ty­go­dnie temu pła­ka­li­śmy oby­dwoje na po­grze­bie i przy­tu­la­li­śmy się do sie­bie. Zuzka, ra­tuj!

– Jak go spo­tkam, to nie rę­czę za sie­bie! – wark­nęła. – Do pięt ci nie do­ra­sta, pa­lant je­den! Ale może mu przej­dzie...

– Nie przej­dzie. Wiem to, nie tym ra­zem. – I ja­koś tak bez sensu do­da­łam: – Od te­raz on jest „abo­nent nie­do­stępny”. Ko­cham cię, Zuz. Do­brze, że cię mam – szep­nę­łam i się roz­łą­czy­łam.

Wy­je­cha­łam z mia­sta. Na pewno cho­dzi o inną ko­bietę, czu­łam to! Męż­czy­zna za­wsze od­cho­dzi do in­nej ko­biety. Dla­czego zlek­ce­wa­ży­łam te­le­fony od Koł­dry? Na bank cho­dzi o nią! Do dzi­siaj mam w uszach ten gło­sik na­grany na se­kre­tarce: „Cześć, tu Jo­lanta Koł­dra. Zo­staw naj­le­piej ja­kąś miłą wia­do­mość”. Gdy­bym wtedy nie od­dzwo­niła do tego jego niby-ko­legi – jak tam za­pi­sał ją w te­le­fo­nie, Pio­trek? – nic bym nie wie­działa. Ale Ma­ciek za­pew­nił mnie, że Jo­lanta to nikt ważny, a ja... uwie­rzy­łam. Ko­le­żanka z pracy. „Nie rób scen” – pa­mię­tam, jak to po­wta­rzał.

Drzewa się prze­rze­dziły i moim oczom uka­zał się plan fil­mowy nad je­zio­rem. Uro­kliwy dom z gan­kiem, na któ­rym już krę­ciły się dwie osoby, słońce mie­niące się w szu­wa­rach i mo­stek, na któ­rym można roz­ło­żyć le­żak lub po­ło­wić ryby. Wozy fil­mowe. Z da­leka zo­ba­czy­łam ka­mery, chło­pa­ków, ba­ro­bus. By­łam na miej­scu. Gwał­tow­nie za­trzy­ma­łam sa­mo­chód, o mało nie ude­rza­jąc się o kie­row­nicę. Czy ja się dzi­siaj ma­lo­wa­łam? Zer­k­nę­łam w lu­sterko. Wy­glą­da­łam jak zom­bie. Po­pra­wi­łam włosy, ubra­łam twarz w uśmiech. Otwo­rzy­łam drzwi od auta. Po­wi­tały mnie przy­jemny za­pach lasu i cie­płe po­wie­trze. By­łam go­towa zmie­rzyć się z tym dniem. I całe szczę­ście. W moją stronę pew­nym kro­kiem szedł Ma­te­usz. Pro­mie­niał.

– Mama! – krzy­czał już z da­leka. – Hej, mamo. Mam su­per­wia­do­mość. Do­sta­łem się na stu­dia.

Ucie­szy­łam się. Pod­szedł i oto­czył mnie ra­mie­niem. Zaj­rzał w twarz. Tak śmiesz­nie od góry. Był ode mnie wyż­szy co naj­mniej o głowę.

– Su­uuper! Tak się cie­szę. – Pierw­szy raz dzi­siaj szcze­rze się uśmiech­nę­łam. – Ma­rze­nia się speł­niają.

– Na­prawdę się cie­szysz? Dziw­nie wy­glą­dasz – za­py­tał za­tro­skany.

– Nie, nie. Wy­daje ci się! – za­pro­te­sto­wa­łam tro­chę zbyt gwał­tow­nie. – Bar­dzo się cie­szę! Do­brze so­bie tu­taj ra­dzisz, dużo się na­uczy­łeś, na pewno świet­nie pój­dzie ci też na stu­diach. W za­sa­dzie mógł­byś już sam wy­kła­dać – za­żar­to­wa­łam.

– To te­raz, wiesz... – za­czął tro­chę nie­pew­nie. – Tak so­bie my­ślę, że... wy­pro­wa­dzę się od paź­dzier­nika. Będę miesz­kał z kum­plem. Je­stem już stu­den­tem. Czuję zew wol­no­ści – do­dał z uśmie­chem.

– Z kim? – za­py­ta­łam, a w gło­wie ko­ła­tała mi jedna myśl: „Ten też? Ten też mnie opusz­cza? Dwaj fa­ceci, któ­rych ko­cham, jed­nego dnia tak po pro­stu zni­kają z mo­jego ży­cia?”

Te­raz, kiedy wszystko mi tak świet­nie szło. Praca przy se­rialu prze­bie­gała bez za­kłó­ceń. Sie­dzie­li­śmy na zdję­ciach już trzeci mie­siąc i krę­ci­li­śmy scenę za sceną. Je­stem ty­pem za­da­niowca. Mia­łam za­da­nie do wy­ko­na­nia i ro­bi­łam to do­kład­nie tak, jak na­leży. Czu­wa­łam nad każ­dym szcze­gó­łem, dro­bia­zgiem. To ważne, bo two­rze­nie sce­na­riu­sza na pod­sta­wie epic­kiej po­wie­ści nie jest ła­twe. A tu jesz­cze trzeba było zbu­do­wać całą kon­struk­cję, fa­bułę i po­go­dzić cza­sem sprzeczne wi­zje re­ży­sera, sce­na­rzy­stów, moje i au­torki, a przede wszyst­kim te­le­wi­zji, która se­rial za­ma­wiała i za niego pła­ciła. Mu­sia­łam za­pa­no­wać nad róż­ni­cami w po­dej­ściu do ży­cia, am­bi­cjami, bu­dże­tami, ter­mi­nami i mnó­stwem in­nych spraw. Ale w końcu się udało. Do­bi­ja­li­śmy ze zdję­ciami do brzegu. Jesz­cze tylko mon­taż, ko­lau­da­cje, pro­mo­cja i do emi­sji. A po­tem kon­fron­ta­cja z wi­dzami i wtedy na­prawdę się okaże, czy zro­bi­li­śmy coś faj­nego. Do­pro­wa­dze­nie tego pro­jektu do tego miej­sca za­jęło nam trzy lata...

– Z Xa­we­rym.

– Co? – za­py­ta­łam nie­przy­tom­nie, ode­rwana od swo­ich my­śli. – A, z Xa­we­rym – po­wtó­rzy­łam, żeby coś po­wie­dzieć. Pa­trzy­łam na uśmiech­niętą twarz mo­jego przy­stoj­nego syna, mo­jej dumy i ra­do­ści, i czu­łam się jak le­karz, który już wie o cho­ro­bie w ro­dzi­nie i wie, że zgasi ten uśmiech, ale jesz­cze daje so­bie czas. Co za okropne uczu­cie. Chcia­łam się przy­tu­lić do Ma­te­usza i po­wie­dzieć, że to, co za chwilę na­dej­dzie, to tylko zły sen. Albo prze­pro­sić. Ale nie umia­łam, nie mo­głam, nie by­łam w sta­nie. Więc mil­cza­łam.

Po­szli­śmy w stronę stawu. W ba­ro­bu­sie zro­bi­łam so­bie kawę. Usia­dłam na roz­kła­da­nym fo­telu tu­ry­stycz­nym obok re­ży­sera. Sku­piony wpa­try­wał się w mo­ni­tory. Wy­da­wał Ma­te­uszowi ja­kieś po­le­ce­nia. Pre­cy­zyj­nie, spo­koj­nie. Miał do mo­jego syna za­ufa­nie. Ta­kie za­ufa­nie, które bu­duje się po­woli na do­brych pod­wa­li­nach sys­te­ma­tycz­nej, so­lid­nej pracy i prze­by­wa­nia ze sobą pra­wie dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Wi­dzia­łam, że trak­tuje Ma­te­usza z oj­cow­ską sym­pa­tią, ła­godną, ale nie po­błaż­liwą. Obaj na­wet ty­tu­ło­wali się cza­sem „mój oj­ciec” i „mój syn”; wi­docz­nie w Ma­te­uszu drze­mał ten de­fi­cyt ojca. Ja też sza­no­wa­łam re­ży­sera. Mie­li­śmy po­dobne po­dej­ście do ży­cia, po­glądy na świat. Uwiel­bia­łam z nim roz­ma­wiać. Uwa­ża­łam go za przy­ja­ciela, a na­wet po­wier­nika.

Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie krzyk kie­row­nika planu:

– Pa­no­wie, ale nie roz­ła­zimy się. Już po je­de­na­stej, a my z dru­giej sceny nie wy­szli­śmy. To­mek, pro­szę do ka­mery. Czy mo­żemy wresz­cie za­czy­nać? Kon­rad? Halo, Kon­rad? Nie wi­dzę szwen­kie­rów na miej­scach...

– Ak­to­rzy na plan! Po obie­dzie prze­rzut do lasu! – wo­łał Ma­te­usz.

Re­ży­ser ener­gicz­nie pod­niósł się z fo­tela i po­wę­dro­wał na ta­ras domu do ak­to­rów. Obok Mał­gosi, sie­dzą­cej w wi­kli­no­wym fo­telu i przy­kry­tej kra­cia­stym ple­dem, stał Ma­te­usz i oma­wiał z nią na­stępną scenę. Re­ży­ser sta­nął przy nich i włą­czył się do roz­mowy. Pa­trzy­łam na zna­jomy mi roz­gar­diasz i ni­czego nie wi­dzia­łam. Plan dzia­łał jak do­brze na­oli­wiona ma­szyna. Za­dzwo­ni­łam do Maćka, ale usły­sza­łam zna­jomy ko­mu­ni­kat.

Spraw­dzi­łam go­dzinę i po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać z te­le­fo­nem do Re­giny, mo­jej ko­lej­nej przy­ja­ciółki. Re­gina była znaną pre­zen­terką te­le­wi­zyjną, lu­bianą przez co naj­mniej pół Pol­ski. Cza­sem mó­wi­łam jej ze śmie­chem, że gdyby tylko chciała, mo­głaby wy­grać do­wolne wy­bory. Ode­brała po kilku sy­gna­łach.

– Cześć, ko­chana, to ja. Pra­cu­jesz? – za­py­ta­łam.

– Wła­śnie skoń­czy­li­śmy. A co u cie­bie? – Do­szedł do mnie szum roz­mów w stu­diu. Śmie­chy, stu­ka­nie ta­le­rzy­ków, w od­dali brzę­czała gi­tara. – Sorry, ale mie­li­śmy tu ta­kie pyszne ka­na­peczki – mó­wiła roz­ba­wiona. – Jesz­cze za­ja­dam. Co tam?

– Roz­ma­wia­łam dzi­siaj z Mać­kiem... – za­czę­łam i po­czu­łam, jak ro­śnie mi gula w gar­dle.

– No i? – za­py­tała zu­peł­nie ni­czego nie­świa­doma.

– Chce roz­wodu.

– Co?! Co ty ga­dasz? – Jej ton na­tych­miast się zmie­nił. – Ale czemu?

– Za­dzwo­nił dzi­siaj rano i zwol­nił mnie z roli żony. Ot tak!

– Du­pek! Na­stępny się zna­lazł! – Ona też nie­dawno prze­cho­dziła roz­wód. – Do­brze, że nie SMS-em. Ele­gancko się, kurna, za­cho­wał! – prych­nęła. – Przez te­le­fon! Nie wie­rzę... Ma­ciek?!

– Stoję i ga­pię się na roz­le­wi­sko. – Ro­ze­śmia­łam się ner­wowo, jakby było w tym coś za­baw­nego. – Ogromne roz­le­wi­sko łez.

– Prze­stań, od razu łez. – Nie­mal wi­dzia­łam, jak nie­dbale mach­nęła ręką. – Nie ty pierw­sza, nie ostat­nia. Mam do­brą praw­niczkę. Prze­pro­wa­dzi cię przez to bez­bo­le­śnie – mó­wiła spo­koj­nym to­nem. – Tylko nie rycz. Uwa­żaj te­raz na to, co mó­wisz i do kogo. Nie sza­lej z al­ko­ho­lem, im­pre­zuj spo­koj­nie. By­li­ście taką ide­alną parą – do­dała już ła­god­niej. – W pracy, w domu, na wa­ka­cjach. Taki dream team.

– Ale ostat­nio było ina­czej... Gdzieś to czu­łam, mó­wi­łam wam o tym, gdy by­ły­śmy na Ro­dos. Pa­mię­tasz?

– No i wy­kra­ka­łaś. Nic to. Epi­de­mia z tymi roz­wo­dami! Do­brze, że mam to już za sobą.

Po­ga­da­ły­śmy jesz­cze chwilę, a mnie zro­biło się tro­chę le­piej. „Be­cia, Zuza, Re­gina... Tak do­brze, że je mam”, po­my­śla­łam.

Ma­ciek miał wy­łą­czony te­le­fon przez cały ty­dzień. Wy­dzwa­nia­łam do niego co­dzien­nie po kilka razy. Po­tem się do­wie­dzia­łam, że wy­je­chał w góry, żeby so­bie wszystko prze­my­śleć. To nie mógł po­my­śleć, za­nim do mnie za­dzwo­nił? Może wy­my­śliłby coś in­nego... A te­raz, skoro już wy­sko­czył z tym roz­wo­dem, mu­siał kom­bi­no­wać, co da­lej. Kon­se­kwen­cja. To była jedna z jego do­mi­nu­ją­cych cech. A może nie tyle kon­se­kwen­cja, ile upór? Cza­sem brnął w coś, co po­sta­no­wił, na­wet je­śli wie­dział już, że to nie ma sensu... Tak jak te­raz! Prze­cież to, co wy­my­ślił, było dra­ma­tycz­nie bez­na­dziejne i po­zba­wione lo­giki. Zu­peł­nie go nie ro­zu­mia­łam.

Po­tem za­czął jeź­dzić do mo­jej ro­dziny i opo­wia­dać, jaka je­stem nie­po­ukła­dana i że już dłu­żej ze mną nie może, taki jest sko­ło­wany psy­chicz­nie. Mu­simy się roz­wieść. Za­czął od mo­jej mamy. Do mo­ich ro­dzi­ców czuł re­spekt, więc chciał so­bie za­bez­pie­czyć tyły. Po­je­chał do nich do domu, usiadł na ka­na­pie przy her­batce i bre­dził jak po­tłu­czony. Przed­sta­wiał mnie jako wam­pira ener­ge­tycz­nego, który ty­ra­ni­zuje całą ro­dzinę. We­dług niego mia­łam być cią­gle w pracy, nie in­te­re­so­wać się do­mem i dziećmi. Albo spo­ty­kać się z „ko­le­ża­necz­kami”. Mó­wił, że nie da się ze mną wy­trzy­mać, że jest za­gu­biony, że mi­łość się wy­pa­liła i musi zmie­nić swoje ży­cie. Prze­ko­ny­wał, jak bar­dzo jest roz­go­ry­czony i jaka je­stem okropna. I w ogóle, że wcale do sie­bie nie pa­su­jemy. I to ja je­stem winna ca­łej tej sy­tu­acji.

Mama ja­koś nie da­wała się prze­ko­nać. Wie­trzyła pod­stęp. Słu­chała, jak Ma­ciek pe­ro­ruje, i ro­biła co­raz więk­sze oczy. Pa­mię­tała ten czas, kiedy tak za mną sza­lał, a po­tem stwo­rzy­li­śmy udaną ro­dzinę... Więc co się stało?

– Mamo, nie je­ste­śmy tymi po­łów­kami, co to się szu­kają po świe­cie. Ra­czej można po­wie­dzieć, że je­ste­śmy jak jabłko i gruszka – wy­ja­śniał.

Mama od­pa­liła na to z wro­dzo­nym so­bie po­czu­ciem hu­moru:

– Co ty w ogóle pie­przysz? Je­śli tak, to ja ze swoim mę­żem je­ste­śmy jak śliwka i ar­buz. A prze­trwa­li­śmy ze sobą po­nad czter­dzie­ści lat. Do­sko­nale pa­mię­tam, jak pięt­na­ście lat temu za­lany łzami mó­wi­łeś, że bę­dziesz ją chro­nił i ko­chał do końca ży­cia! Tym bar­dziej że roz­wa­li­li­ście dwie ro­dziny, aby być ze sobą! Wiesz, jak prze­ży­wał to Ma­te­usz? Te­raz chcesz za­fun­do­wać to samo Sta­siowi? Po­my­śla­łeś o dziecku? Poza tym ja­koś przez pięt­na­ście lat nie za­uwa­ży­łam tego two­jego dra­matu!

– Le­piej, żeby Staś miał dwa spo­kojne domy, niż wy­cho­wy­wał się w pie­kle nie­na­wi­ści – pró­bo­wał jesz­cze Ma­ciek.

Ale mama nie da­wała się zwieść:

– Ja­kiej nie­na­wi­ści? Czy ty na głowę upa­dłeś? Ko­cha­łeś ją jak wa­riat!

– Chcę nor­mal­nie żyć i mieć prawo do szczę­ścia – wy­to­czył cięż­szy ka­li­ber.

– Jed­nak je­steś idiotą! – Mama od­pa­ro­wała mu z ar­maty. – Po co w ogóle tu przy­je­cha­łeś? Nada­wać na na­szą córkę?! I czego ocze­ku­jesz? Że sta­niemy po two­jej stro­nie? Puk­nij się w głowę! To na­sza córka! A ty je­steś ob­cym czło­wie­kiem!

Za­cho­wy­wała się tak ina­czej niż kie­dyś, gdy za­wsze brała w obronę Janka, a mnie uwa­żała za ostat­nią naj­gor­szą.

– Mąż to te­raz już nie ro­dzina? – rzu­cił Ma­ciek.

– Mąż to obcy czło­wiek! Nie łą­czą nas więzy krwi. My ko­chamy Mikę. A ty, ego­isto, za­wsze my­śla­łeś tylko o so­bie! Że­gnam. – Wska­zała mu drzwi. – Idiota – bąk­nęła jesz­cze pod no­sem, gdy wy­szedł.

Moja mama od za­wsze uwa­żała, że dla do­bra ro­dziny mę­żowi można wiele wy­ba­czyć. Dla dzieci, dla spo­koju w domu. Wła­śnie przez to prze­trwa­łam w pierw­szym mał­żeń­stwie z Jan­kiem o kilka lat za długo. Tym ra­zem jed­nak sta­nęła po mo­jej stro­nie. By­łam jej za to wdzięczna.

In­nym ra­zem Ma­ciek pró­bo­wał jesz­cze za­gad­nąć ojca, ale ten tylko prych­nął i da­lej ro­bił obiad. Po­je­chał więc do cioci, tej od książki, na pod­sta­wie któ­rej krę­ci­łam se­rial, i opo­wie­dział jej, że nic nie umiem, je­stem dar­mo­zja­dem, któ­rego tyle lat utrzy­my­wał. Nie wiem, jak to zro­bił, bo cio­cia znała mnie od dziecka, ale jego słowa za­cza­ro­wały ją ni­czym ma­giczny py­łek. Może dla­tego, że ostat­nio była za­gnie­wana, że se­rial za mało przy­po­mina jej książkę? Od razu ura­dzili, że na bank mam ja­kąś cho­robę psy­chiczną, co eli­mi­nuje mnie z ży­cia nor­mal­nych lu­dzi. Prze­cież do ni­czego mnie nie można prze­ko­nać, za­wsze mam wła­sne zda­nie i ro­bię wszystko po swo­jemu. Ale gdy zo­stanę sama, na­resz­cie do­stanę po du­pie i po­znam, co to praw­dziwe ży­cie.

– Biedny! – Cio­cia gła­skała Maćka po dłoni. – I tak je­steś święty, że tyle z nią wy­trzy­ma­łeś!

Mój cu­downy mąż się roz­krę­cił i bła­gał cio­cię, żeby nie sprze­da­wała mi praw do na­stęp­nych to­mów po­wie­ści, bo to się źle skoń­czy. Opo­wia­dał, że nie po­zwa­lam mu odejść, choć na­sza mi­łość się już wy­czer­pała, ter­ro­ry­zuję go, urzą­dzam awan­tury – a prze­cież jesz­cze nie mia­łam szansy nic zro­bić... Na­wet nie zdą­ży­łam do­je­chać do domu, po­roz­ma­wiać, a co do­piero mó­wić o krzy­kach. Ska­zano mnie za­ocz­nie i nie dano szans na obronę.

– Ona nic nie umie! – dra­ma­ty­zo­wał Ma­ciek. – Nic nie robi na tych Ma­zu­rach, tylko się opala. Wszystko jest na mo­jej gło­wie – kła­mał jak z nut.

Po­cząt­kowo ży­łam w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, że Ma­ciek bu­duje mój nowy wi­ze­ru­nek. Two­rzy mi nową oso­bo­wość. Ni­gdy nie by­łam święta, ale te­raz się oka­zało, że je­stem po­two­rem, któ­rego trzeba po­ni­żyć i ode­brać mu god­ność. Przy­kleić ste­reo­ty­pową łatkę naj­gor­szych za­cho­wań ko­biet, z któ­rymi biedny, uci­śniony mąż chce się roz­wieść...

W naj­gor­szych kosz­ma­rach nie spo­dzie­wa­łam się po nim cze­goś ta­kiego. Jak ma­wiała moja bab­cia: „Słowa po­tra­fią ra­nić bar­dziej niż nóż”. Ma­wiała też, że wy­no­sze­nie bru­dów z domu jest bez klasy. Sły­szysz, Ma­ciek? Bez klasy! Wkrótce prze­ko­na­łam się, że pół War­szawy z wy­pie­kami na twa­rzy wy­słu­chi­wało szcze­gó­łów z na­szego ży­cia. By­łam taka wście­kła. I za­wie­dziona. Może na­wet bar­dziej za­wie­dziona... Czyli to jest tak, że można z kimś miesz­kać, ko­chać się, bu­do­wać ro­dzinę, mieć dziecko, usta­lać cele, pro­wa­dzić firmę, snuć plany na przy­szłość i na­gle zo­ba­czyć w tej oso­bie zu­peł­nie in­nego czło­wieka?

Eks­tre­malne sy­tu­acje po­ka­zują, na co nas stać. Co z nas wyj­dzie, gdy prze­sta­jemy się kła­niać, uśmie­chać i grzecz­nie mó­wić „dzień do­bry”. Po­sta­no­wi­łam wtedy, że nie po­zwolę, by za­lały mnie złość i żal. Je­stem dziec­kiem słońca! Nie dam się! Nie dam so­bie ode­brać ra­do­ści.

Ostat­niego dnia zdję­cio­wego ro­bi­li­śmy tylko ja­kieś do­krętki. Dzień to­czył się le­ni­wie. Czę­ściej za­glą­da­li­śmy do ba­ro­busu, mniej było sku­pie­nia, a wię­cej śmie­chu i dow­ci­pów. Za­raz mie­li­śmy się pa­ko­wać, wra­cać do do­mów. Po trzech mie­sią­cach ży­cia w ho­telu, zma­ga­nia się z pro­ble­mami w wy­ima­gi­no­wa­nym świe­cie cze­kał na nas ten praw­dziwy, z jego ra­do­ściami i kło­po­tami. Zży­li­śmy się ze sobą jak dzieci na ko­lo­nii czy do­ro­śli w sa­na­to­rium. Je­dze­nie przy­go­to­wane i po­dane, oto­cze­nie po­ukła­dane, po­sprzą­tane. Mu­sie­li­śmy się trosz­czyć je­dy­nie o po­trzeby fil­mo­wych bo­ha­te­rów. By­li­śmy „eki­po­ro­dziną” po­łą­czoną wspól­nymi spra­wami. Tylko na­szymi. Ale w tej niby-wa­ka­cyj­nej at­mos­fe­rze ży­li­śmy na naj­wyż­szych ob­ro­tach, bo by­li­śmy w pracy, bo nie­któ­rych ujęć nie da­wało się z róż­nych wzglę­dów po­wtó­rzyć, bo pro­blemy przy­cho­dziły nie­spo­dzie­wa­nie i wy­ma­gały na­tych­mia­sto­wej in­ter­wen­cji, bo bu­dżet, bo ter­miny, bo sprzęt...

Za­dzwo­niła mama. To od niej do­wie­dzia­łam się o sza­lo­nym to­ur­née ro­dzin­nym mo­jego mał­żonka. I spadł na mnie wo­do­spad pre­ten­sji i wy­rzu­tów.

– Był Ma­ciek – rzu­ciła bez przy­wi­ta­nia. – Skar­żył się, jaki to on nie­szczę­śliwy, że za dużo pra­cu­jesz, nie ma cię dla niego. A ja ci tyle razy mó­wi­łam, że chłopa trzeba pil­no­wać. No i masz, pew­nie zna­lazł so­bie inną. Ty się cią­gle za­cho­wu­jesz, jak­byś miała szes­na­ście lat! Zejdź na zie­mię, bo ina­czej to twój mąż cię na nią spro­wa­dzi.

– Mamo, prze­stań! – krzyk­nę­łam. – Nie­po­trzeb­nie pod­no­sisz mi ci­śnie­nie!

– Trzeba przy­go­to­wać się do roz­wodu, bo on cię znisz­czy.

– Mamo, co ty mó­wisz! Ja­kie znisz­czy? Prze­cież Ma­ciek mnie ko­cha. Mnie i dzieci.

– Ja już z tobą nie mogę... – wes­tchnęła. – Kiedy ty wresz­cie doj­rze­jesz? Ko­cha i się roz­wo­dzi? – zi­ry­to­wała się. – Zo­bacz, jak żyją twoje sio­stry.

– No jak? – Te­raz to ja by­łam zła. Te cią­głe po­rów­na­nia...

– Nor­mal­nie. U nich ci­sza i spo­kój.

– Bo ni­gdy ci nic nie mó­wią! – wy­pa­li­łam. – Trzy­mają dy­stans, a ja roz­ma­wiam z tobą co­dzien­nie przez te­le­fon i wszystko ci opo­wia­dam. Może za dużo. Koń­czę, bo mu­szę za­jąć się pracą – po­wie­dzia­łam ob­ra­żona.

– Zaj­mij się te­raz swoim mał­żeń­stwem, a nie pracą – wy­punk­to­wała mnie i się roz­łą­czyła.

To na­wet do­brze, bo do­syć mia­łam ga­da­nia, które i tak ni­czego nie zmieni. Wi­docz­nie mama już za­po­mniała, że sama całe ży­cie pra­co­wała, a w domu mie­li­śmy ko­lejne go­spo­sie. Po roz­mo­wach z nią za­wsze by­łam roz­trzę­siona. Mo­ty­wo­wała mnie do dzia­łań, które po­dej­mo­wa­łam wbrew so­bie, i po­tem chciało mi się tylko pła­kać.

Prze­ra­żona za­uwa­ży­łam, że za­pa­dał zmierzch. Wy­ro­bimy się z tymi uję­ciami?

– Po­wta­rzamy to – usły­sza­łam głos re­ży­sera i wes­tchnę­łam.

Nie za­no­siło się na szybki ko­niec. Ro­zej­rza­łam się do­okoła. Ode­tchnę­łam głę­boko. Za­pach le­śnego igli­wia mie­szał się z wil­go­cią wie­czor­nej mgły. Były ostat­nie dni wrze­śnia. Ni­sko na nie­bie wi­siał już ja­sny księ­życ. Na po­mo­ście wi­dzia­łam tylko za­rysy syl­we­tek dwóch męż­czyzn i Mał­gosi. Nie wiem, jak długo tak sta­łam wpa­trzona w wodę, ale w pew­nym mo­men­cie po­czu­łam chłód na ra­mio­nach.

Do­strze­głam re­ży­sera, który za­wo­łał:

– Ko­niec zdjęć! Dzię­kuję!

Przez chwilę okrzyk wy­brzmie­wał nad ko­ro­nami drzew, a po­tem po­chło­nął go szum roz­mów, we­so­łych na­wo­ły­wań. I wtedy roz­legł się gwizd, huk i niebo roz­świe­tliły setki gwiazd. Fa­jer­werki! Mi­lion ko­lo­ro­wych iskier. I ko­lejny. A to nie­spo­dzianka! Przez chwilę mia­łam wra­że­nie, jakby to był syl­we­ster. Wła­ści­ciel domu, który wy­naj­mo­wała Mał­go­sia na czas zdjęć, zor­ga­ni­zo­wał po­kaz sztucz­nych ogni z oka­zji jej uro­dzin i za­koń­cze­nia na­szej pracy. Wszy­scy tłum­nie zgro­ma­dzili się na brzegu i za­częli so­bie na­wza­jem dzię­ko­wać. Amok wol­no­ści i skoń­czo­nej pracy! Lu­dzie obej­mo­wali się, śmiali, ca­ło­wali i pła­kali. Zo­ba­czy­łam, że kilka osób stoi po ko­lana w wo­dzie. Inni wska­ki­wali do je­ziora, roz­chla­pu­jąc wodę na sto­ją­cych na po­mo­ście. Po trzech mie­sią­cach in­ten­syw­nej pracy opa­dły emo­cje. Fa­jer­werki strze­lały w niebo. Na dole strze­lił szam­pan, ktoś się gło­śno ro­ze­śmiał, ktoś inny włą­czył mu­zykę. Ekipa w po­śpie­chu zwi­jała ka­ble, cho­wała sprzęt. Mał­go­sia pod­ska­ki­wała na brzegu po­mo­stu i kla­skała w ręce jak mała dziew­czynka. Chwy­tała się za głowę i krzy­czała:

– Jak ja wam dzię­kuję! To był wspa­niały czas. Bar­dzo was ko­cham!

– A my cie­bie – od­krzyk­nę­łam in­stynk­tow­nie.

Bę­dziemy się ba­wić, wszy­scy to czu­li­śmy. Po­szłam w stronę po­mo­stu. Kilka osób mię­dzy przy­czepą gar­de­roby a ba­ro­bu­sem roz­wie­szało bre­zen­towy dach. Ktoś inny na bu­sie z make-upem przy­cze­pił na­pis: BAR. Na sto­liki tu­ry­styczne wje­chał al­ko­hol, ktoś roz­sta­wił pla­sti­kowe kie­liszki. Ob­sługa ba­ro­busu wy­nio­sła go­rące kieł­ba­ski i ka­napki. Na kle­pi­sku wiel­ko­ści dwa na dwa me­try wiło się w sza­lo­nym wy­wi­jańcu pra­wie pięć­dzie­siąt osób. Spon­ta­niczny wy­buch nie­kon­tro­lo­wa­nej ra­do­ści. Nie ma nic wspa­nial­szego.

Sta­łam obok re­ży­sera, który z dumą ob­ser­wo­wał kon­wul­syj­nie pod­ska­ku­jący tłum, jakby to było jego dzieło. Na twa­rzy ma­lo­wał mu się bez­gra­nicz­nie szczę­śliwy uśmiech.

– Jak dzieci! – chi­cho­tał, ma­cha­jąc w stronę chło­pa­ków pod­rzu­ca­ją­cych jed­nego z nich.

Po chwili za­uwa­ży­łam, jak jedna z ak­to­rek, moja ulu­bie­nica, wie­szała się na szyi wy­so­kiego blon­dyna. Zmru­ży­łam oczy. To był Ma­te­usz! Z dru­giej strony jego ra­mie­nia ucze­piła się cha­rak­te­ry­za­torka i szep­tała mu coś do ucha.

– Do­ro­śleje. – Re­ży­ser pod­szedł do mnie i wska­zał na mo­jego syna. – Prze­szedł chrzest bo­jowy. Bę­dzie z niego re­ży­ser, czuję to.

– Wie­dzia­łam to już w dniu, w któ­rym oka­zało się, że je­stem w ciąży – wy­zna­łam.

Mał­gośka wsko­czyła na sto­liki i wy­wi­jała z przy­tu­pem. Je­den z ak­to­rów za­po­bie­gli­wie i bły­ska­wicz­nie za­bie­rał sprzed jej stóp bu­telki. Pla­sti­kowe kie­liszki spa­dały w czerń nocy. Im­preza roz­krę­cała się na ca­łego. Wie­dzia­łam, że nam się to na­leży, ale nie by­łam w na­stroju do za­bawy. Aż tak nie umia­łam uda­wać.

– Chodźmy po­ga­dać. Niech się mło­dzież bawi – rzu­cił na­gle re­ży­ser.

Usie­dli­śmy na pu­stym po­mo­ście. Ma­cha­li­śmy no­gami nad wodą. Było ciemno, je­zioro spo­wiła mgła. Z od­dali sły­sze­li­śmy mu­zykę i bez­tro­ską za­bawę ekipy.

– Ma­ciek chce roz­wodu – szep­nę­łam do re­ży­sera.

Na­sza zna­jo­mość za­wo­dowa prze­ro­dziła się w głę­boką przy­jaźń, ro­zu­mie­li­śmy się bez słów.

– Ta­kich ko­biet jak ty się nie zo­sta­wia... Jesz­cze wróci na ko­la­nach. Zo­ba­czysz! – po­wie­dział z mocą.

– Te­raz na ko­la­nach to je­stem tylko ja...

– Do­mi­nika, chrzań to! Zo­bacz, zro­bi­li­śmy ka­wał faj­nego kina. Dzię­kuję ci za wszystko.

– To ja dzię­kuję. Przede wszyst­kim za Ma­te­usza. Tyle go na­uczy­łeś.

– Po­ko­cha­łem tego chło­paka jak wła­snego syna. Jest mą­dry, wraż­liwy i pra­co­wity. I wiesz co, z ni­kim się tak do­brze nie mil­czy jak z nim. A to wielka umie­jęt­ność.

– Je­stem z niego taka dumna. – Uśmiech­nę­łam się. – On ma starą du­szę, za­wsze był doj­rzały.

– Dla­tego tak do­brze się ro­zu­miemy. – Za­pa­lił pa­pie­rosa. – Do­mi­nika, spró­buj spoj­rzeć na swoją sy­tu­ację ina­czej – ode­zwał się po chwili.

– To zna­czy? – Nie wie­dzia­łam, co ma na my­śli.

– Prze­kuj swoje do­świad­cze­nia w twór­czość. Lu­dzie ze zła­ma­nym ser­cem pi­szą do­bre pio­senki, wy­bitne książki, kręcą wstrzą­sa­jące filmy. Sztuka ro­dzi się z bólu, nie z do­bro­bytu i do­brego sa­mo­po­czu­cia.

– No tak. To może prze­ro­bimy Fi­zjo­lo­gię mał­żeń­stwa Bal­zaka na ko­me­dię ro­man­tyczną? – za­śmia­łam się.

– Do­brze kom­bi­nu­jesz. – Był zu­peł­nie po­ważny.

– Na ra­zie je­stem w szoku! – wy­zna­łam. – Nie mogę się po­zbie­rać. Gdy roz­pa­dło się moje pierw­sze mał­żeń­stwo, po­my­śla­łam, że trwało krótko, nie mie­li­śmy na­wet zbyt wielu wspól­nych prze­żyć. To była taka tro­chę pierw­sza mi­łość. Ładna, ale nie­zbyt głę­boka. Udało nam się nie­mal bez­bo­le­śnie prze­pro­wa­dzić Ma­te­usza przez roz­wód. Nie mie­li­śmy pra­wie nic, więc nie było mowy o woj­nie o pie­nią­dze. Nie za­pę­tli­li­śmy na­szych żyć zbyt mocno. – Wes­tchnę­łam. Te­raz na­stę­po­wała trud­niej­sza część opo­wie­ści. – Z Mać­kiem je­ste­śmy od pięt­na­stu lat part­ne­rami w ży­ciu i w pracy, ko­chan­kami, ro­dzi­cami, przy­ja­ciółmi. Mamy wspól­nego syna, stwo­rzy­li­śmy praw­dziwy dom, do­brze pro­spe­ru­jącą firmę, zdo­by­li­śmy przy­ja­ciół, mamy wspólne pa­sje – mó­wi­łam, a po po­licz­kach spły­wały mi łzy. – Na­wet wro­gów, kurwa, na­wet wro­gów mamy wspól­nych!

Przy­su­nął się, a ja opar­łam głowę na jego ra­mie­niu. By­łam mu wdzięczna za to wspar­cie.

– Ma­ciek nie za­bie­rze jed­nej wa­lizki i nie wy­pro­wa­dzi się do in­nego ży­cia – kon­ty­nu­owa­łam. – To nie bę­dzie tylko roz­wód dwojga do­ro­słych lu­dzi! To bę­dzie ko­smiczna roz­pier­du­cha! Po­dzie­limy wszystko. Dzieci, ro­dzinę, przy­ja­ciół, firmę, pracę...

Po­ki­wał głową.

– Gdy zwią­za­łam się z Mać­kiem, przy­się­ga­łam so­bie, że już ni­gdy nie do­pusz­czę, by moje dzieci cier­piały... – Roz­pła­ka­łam się. To było już dla mnie za wiele. – Prze­ży­li­śmy wspól­nie tyle lat – szlo­cha­łam. – Tyle ra­zem zbu­do­wa­li­śmy, tyle prze­szli­śmy, mie­wa­li­śmy trudne mo­menty, ale ta­kie jest ży­cie. Zresztą kto ich nie miewa?

– Może wielka mi­łość do­piero przed tobą? – za­su­ge­ro­wał.

– Ale ja nie chcę żad­nej no­wej mi­ło­ści! – krzyk­nę­łam. – Po pierw­szym za­uro­cze­niu bę­dzie tak samo! Chcę mo­jego Maćka i moją ro­dzinę! Nic wię­cej! Nikt mnie nie zna tak jak on, a jego nikt jak ja. Je­stem w sta­nie prze­wi­dzieć każdy jego krok. Dla­tego te­raz też wiem, że nie żar­tuje, pod­jął de­cy­zję już dawno!

– Nie mo­żesz tego wie­dzieć. W afek­cie cza­sem po­dej­mu­jemy de­cy­zje, któ­rych po­tem ża­łu­jemy.

– Nie mam siły na tę nad­cho­dzącą wojnę. – Po­my­śla­łam o Re­gi­nie i jej roz­wo­dzie, któ­rym żył cały me­dialny świa­tek.

Jak ona dała radę przez to przejść?

– Nie dra­ma­ty­zuj. Dla­czego od razu wojnę? – Re­ży­ser pró­bo­wał spro­wa­dzić mnie na zie­mię.

– Bo znam Maćka. Zrobi ze mnie po­twora, żeby prze­ko­nać świat do swo­ich ra­cji. Moja bab­cia ma­wia: „Nie bój się swo­ich wro­gów, bój się swo­ich przy­ja­ciół”. Ma­ciek wie o mnie wszystko i bę­dzie mu ła­two ude­rzyć w moje czułe punkty.

– Ale to­bie w jego też... – za­su­ge­ro­wał.

– Tak, tyle że to on miał być pie­przo­nym ry­ce­rzem, który broni mnie przed złem tego świata. – Roz­ry­cza­łam się na do­bre.

– Ja pier­dolę. – Po­pa­trzył na mnie bez­rad­nie. – Nie wiem, jak cię po­cie­szyć. Chodź. – Zła­pał mnie za rękę. – Do­łą­czymy do szczę­śli­wych lu­dzi. Odłóżmy swoje pro­blemy przy­naj­mniej na dzi­siaj. Na­pijmy się...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładki Na­stka Dra­bot
Re­dak­cjaOlga Gor­czyca-Po­pław­ska
Ko­rektaMal­wina Ło­ziń­ska Ju­styna To­mas
Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzyna Ka­li­ciń­ska, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-954-6
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.