1942 W rękach głupców - Mariusz Tkaczyk - ebook

1942 W rękach głupców ebook

Tkaczyk Mariusz

4,0

Opis

Czerwiec 1941 roku. Niemcy wylądowali w południowej Anglii i posuwają się na północ, w kierunku Londynu. Brytyjczycy bronią się według planu na lądzie i usiłują odciąć zaopatrzenie płynące przez Kanał. U-110 atakuje pasażerski liniowiec przy wyjściu z nowojorskiego portu. Ameryka idzie na wojnę, ale czy jest na nią gotowa, okaże się wkrótce. W Rzeszy trwa walka o wpływy na najwyższych szczeblach, a dla uwikłanych w nią zwykłych funkcjonariuszy może się to skończyć po jednej albo drugiej stronie krat. Cesarstwo Japonii czeka, realizując zaplanowany harmonogram działań, ale o wojnie zdecydowano już wcześniej. Stalin uważnie obserwuje sąsiednie kraje, które nie należą jeszcze do Związku Radzieckiego. Plany wyzwolenia mas pracujących są już gotowe i generalissimus czeka, nie tyle na pretekst, a raczej na dogodne okoliczności. Dokumenty z Katynia docierają do Londynu, ale prawda to śmiertelny przyjaciel. Zwłaszcza dla tych, którzy ją głoszą.

Druga część alternatywnej historii Drugiej Wojny Światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablogos

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze się czyta szkoda że nie ma kontynuacji
00

Popularność




1942

W rękach głupców

MARIUSZ TKACZYK

Ta książka jest w całości fikcją literacką. Wszystkie występujące w niej postacie, wydarzenia i dialogi nie mają żadnego związku z rzeczywistą historią. Podobieństwo postaci do żyjących czy nieżyjących osób jest przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Copyright © Mariusz Tkaczyk, 2019, 2022

All rights reserved

Projekt okładki: Mariusz Tkaczyk

FB / Mariusz Tkaczyk Books

ISBN 978-83-954050-8-2

„Unsere beide Schatten Sah'n wie einer aus Daß wir so lieb uns hatten Das sah man gleich daraus Und alle Leute soll'n es seh'n Wenn wir bei der Laterne steh'n Wie einst Lili Marleen

Wie einst Lili Marleen”

Prolog

New Jersey, Stany Zjednoczone, 6 czerwca 1941

Szczury niespokojnie ruszały głowami, ale na razie przestały szukać drogi wyjścia ze szklanego akwarium. Technik postukał palcem w szybę, sprawdził czas na zegarku i wrócił do stołu z notatkami, żeby zrobić kolejną. Laboratorium kończyło zlecenie w przyspieszonym tempie, więc Fritz Stern przesiedział w nim całą noc. Razem ze szczurami. Na stole najważniejszą rzeczą był kubek z kawą a w walce ze snem pomagały też wyjące, wielkie wentylatory przy ścianie obskurnej hali.

Fritz nie miał pojęcia, od kogo przyszło zlecenie tych badań, ani dlaczego było takie pilne. Dlaczego było tajne, mógł się domyślić, patrząc na stos otwartych puszek w kącie. Puszki miały napis Zyklon B, zawierały białe granulki nasączone cyjanowodorem, a produkowały go American Cyanamid znajdujące się nieopodal w Somerville. Ktoś mógłby pomyśleć, że to zwyczajne szpiegostwo przemysłowe i próba ominięcia patentów. Stern, chociaż w hierarchii służbowej stał niewiele wyżej od starych Włoszek sprzątających halę, był świadom kierunku badań. Usiłowano znaleźć prosty sposób na uczynienie produktu bardziej zabójczym.

Hasło gazetowej reklamy Zyklonu B głosiło, że w cztery godziny usunie on z domu całe robactwo. Fritz po trzech tygodniach testów dodałby, że ktoś chciałby usunąć też domowników. Tylko w znacznie krótszym czasie. A może służby celne na granicy z Meksykiem, które od lat stosowały Zyklon B do dezynfekcji, chciały teraz skutecznie rozwiązać problem nielegalnej imigracji. Kto to wie? Żadne z zastosowanych usprawnień nie przyniosło oczekiwanych efektów, tylko podgrzewanie granulek powodowało szybsze uwalnianie cyjanowodoru do powietrza. Tylko że to nie było jego zmartwienie. Najważniejsze, że Fritz swoimi dyżurami nazbierał nadgodzin na drugą wypłatę.

Ponownie spojrzał na zegarek i zrobił notatki. Seria J10, czas 30 minut, obiekty żywe. Ziewnął szeroko. Czekały go jeszcze dwie próby, więc będzie musiał dokładnie wywietrzyć szklaną klatkę. Szczury od dawna zaczęły wyczuwać niebezpieczeństwo i miał kłopoty z zapędzeniem ich do środka. A teraz musiał opróżnić klatkę z dotychczasowych lokatorów.

Fritz Stern odkręcił do maksimum podgrzewanie preparatu i zapukał w szybę.

– Gińcie sukinsyny! Gińcie.

Szczury jak szalone rozpędzały się i rzucały na szklane ściany, żeby je rozbić głowami. Próbowały też wgryźć się w ścianki. A potem znieruchomiały i umarły. Po dziesięciu minutach Fritz sumiennie otworzył zbiornik i wyrzucił do śmieci poskręcane truchła. Szczurów było w New Jersey pod dostatkiem i nikt po nich nie płakał.

– Gińcie sukinsyny! Gińcie!

Sztandary

Berlin, Niemcy, 6 czerwca 1941

Potrącany przez przechodniów Neumann ciężko dysząc, pokonał ostatnie stopnie schodów stacji Potsdamer Banhoff i wyszedł na ośmiokątny plac. Środkiem placu wzdłuż Leipziger Strasse dzielnie pomykały tramwaje i piętrowe autobusy, a między nimi przekradali się przechodnie zmuszeni zejść z chodników. Leipziger Platz w centrum Berlina był zatłoczony jak zwykle w godzinach szczytu. Chociaż, jak pomyślał inspektor, był to tłum ludzi pędzących do swoich bezsensownych zajęć w ministerstwach, urzędach i biurach. Przez cały dzień będą pracowicie produkować papiery, wysyłać je sobie nawzajem, zatwierdzać i wydawać opinie. Zamiast po prostu umieścić je w najbliższym koszu na śmieci. A wieczorem popędzą do domów w poczuciu spełnionego obowiązku, wyżalić się żonom, kochankom albo ulubionym zwierzakom, jakie to ich dzisiaj spotkały niesprawiedliwości i dlaczego nie dostali awansu. A inni już od kilku godzin pocili się przy taśmach w zakładach, na polach uprawnych, albo w czołgach czy samolotach. Emil też się pocił, ale raczej za sprawą wełnianej marynarki i porannego słońca. I od roku przestał się zastanawiać nad sensem swojej pracy.

Inspektor sprawdził godzinę na zegarku i rozejrzał się dookoła. Zobaczył osobnika wyższego o głowę od otaczającego go tłumu. Wyglądał bardzo znajomo, więc udał się w jego stronę. Przy stoisku gazeciarza pod kolorowym parasolem Nowak kupował kilka gazet, podjadając zawiniętą w papier kanapkę. Kanapka u kolegi go nie zdziwiła, ale plik gazet już tak.

– Co się stało Nowak, że zacząłeś kupować gazety?

– Kopę lat szefuniu.

– Nowak to nie lata, a niecałe dwa tygodnie się nie widzieliśmy.

– Tak się mówi szefuniu. Zacząłem czytać wiadomości, a dzisiaj jest ważny dzień.

– Dzień, jak inne. Stęskniłeś się za naszą pracą?

– No trochę czułem się nieswojo, tak nic nie robiąc. – Nowak skończył jeść kanapkę z salcesonem. – I sąsiedzi dziwnie na mnie patrzyli.

– Sąsiedzi zawsze dziwnie patrzą na wszystkich Nowak. Tak, jakby w myślach układali zeznanie do aktu oskarżenia.

– Dlaczego? – Nowak zatrzymał się na rogu Prinz Albrecht Strasse, żeby przypomnieć inspektorowi, że mają skręcić w tym miejscu.

– Bo od tego są sąsiedzi. Bo zazdroszczą ci nowego płotu w ogródku albo ładniejszej żony. Albo, że nie masz żony. Zjawią się nie w porę z nieproszoną pomocą, a potem doniosą, gdzie trzeba, w czym ci pomagali. Poczęstują cię starym ciastem i będą kibicować w biegu do wygódki.

– Chyba przesadzasz szefuniu.

– Jakby mieli Führera za sąsiada, to też by pisali donosy, że siedzi w ogródku, zamiast na baczność słuchać swoich przemówień w radiu.

– Chybaby się bali...

– Jak chcesz Nowak, to możemy sprawdzić, co piszą. Pójdziemy do Wydziału C4 i zapytamy Goeschkego.

– Szkoda czasu. – Nowak machnął ręką. – Musiałbym ich wszystkich potem obić.

Minęli wartowników przy drzwiach i przy recepcji wpisali się do księgi wejść. Dyżurny oficer patrzył na nich z lekkim uśmiechem, bo bardzo przypominali niedobraną parę komików z amerykańskich filmów. Inspektor spojrzał na wysoki sufit i klatkę schodową. Przed nim były znowu te cholerne schody.

W ich gabinecie nic się nie zmieniło. Te same portrety wisiały na przeciwległych ścianach, nikt im nie zabrał biurek ani nie naprawił krzeseł. Ostatecznym dowodem urlopu była dwutygodniowa warstwa kurzu zalegająca biurka. Widocznie brakowało ludzi do prawdziwej pracy.

– Mieliśmy wrócić w poniedziałek. – Nowak starł rękawem kurz z biurka i rozłożył na nim gazety. – Co się takiego stało, że wezwali nas w piątek?

– Dowiemy się za godzinę. – Inspektor sprawdzał zawartość szuflad. – Mam o dziewiątej zadzwonić do sekretarza Heydricha.

– No to zdążymy poczytać gazety.

– Nie powiedziałeś mi jeszcze, od kiedy i dlaczego zacząłeś czytać gazety.

– Od tygodnia. – Gdyby Nowak miał się kiedykolwiek w życiu zarumienić, to byłby właśnie ten moment. – Żeby się pogłębić... no tak intelektualnie.

– I czujesz się pogłębiony?

– Niespecjalnie.

– A skąd ci przyszło do głowy, żeby zacząć od gazet?

– No są w nich te... wiadomości. A pan szefuniu co ma do gazet?

– Nic. Ja je tylko oglądam, bo nic w nich nie ma.

– Są aktualne informacje.

– Jeśli się umie czytać, to i owszem Nowak.

– Co to znaczy?

Inspektor wstał z krzesła i podszedł do biurka kolegi. Rozłożył Völkischer Beobachter i wygładził pierwszą stronę. Był na niej duży tytuł „Wylądowaliśmy! Teraz Anglia zapłaci za wszystko” i zdjęcie niemieckiego żołnierza na plaży.

– Ile tutaj wyczytałeś informacji Nowak?

– Całkiem sporo szefuniu... Nasi żołnierze wylądowali z małymi stratami, zatopiliśmy Anglikom 30 statków, nasi zbombardowali Londyn.

– Nowak na całej tej stronie jest tylko jedna informacja, reszta to bzdury.

– Dlaczego tak sądzisz szefuniu?

– Dzisiaj to całkiem proste. Nasi wylądowali o świcie, zgadzasz się?

– Tak.

– To, skąd się wzięły te wszystkie dokładne cyferki i zdjęcie?

– No dowódcy podają dziennikarzom, a ci potem piszą w gazecie.

– Gazety drukują w nocy, żeby je wszędzie dostarczyć. Więc skąd pismacy wiedzieli to wszystko w nocy albo wręcz wczoraj? Czy mają jakąś magiczną kulę i widzą przyszłość?

– No to, jaka jest ta jedyna informacja? – Nowak podrapał się po głowie.

– Wylądowaliśmy w Anglii. – Neumann złożył gazetę. – Prawdopodobnie.

Nowak rozłożył pozostałe swoje gazety.

– Więc oni mogą w gazetach pisać takie rzeczy?

– Robią to.

– Ale chyba nie zawsze...

– Codziennie, odkąd wymyślili gazety. Musisz więcej czytać.

Nowak przerzucał powoli strony, aż doszedł do końca gazety.

– Ale ogłoszenia są prawdziwe?

Neumann wziął od niego gazetę i zajrzał do ogłoszeń drobnych.

– O ile uwierzysz, że pani Gross chce sprzedać autentyczny szwajcarski zegarek na rękę w kopercie ze złota.

– No, w to mogę uwierzyć.

– Bo jeśli go uważnie nie obejrzysz w dziennym świetle, to może się okazać tanią podróbką z Hamburga opakowaną w kopertę z tombaku.

Nadejście godziny dziewiątej niewiele wyjaśniło sytuację śledczych. Po pięciominutowej rozmowie telefonicznej Neumann odłożył słuchawkę.

– Obergruppenführer nas dzisiaj nie przyjmie. Mamy się przygotowywać się do następnego śledztwa.

– To znaczy, że będziemy się obijać?

– Od poniedziałku jesteśmy oddelegowani do śledztwa Hartza.

– To znaczy...

– To znaczy, że będziemy śledzić komunistów i zboczeńców seksualnych w Berlinie.

– Wszystkich?

– Tylko tych, których jeszcze nie zamknęli w Dachau.

– A już myślałem, że nas szybko wyślą do tej Anglii.

– To cię martwi?

– Niespecjalnie. Słyszałem, że ci Anglicy jedzą dziwne rzeczy.

– To dobrze, że masz tylko takie zmartwienia.

– Nasi wylądowali w Anglii. Chyba dobrze im idzie. Nie ma się czym martwić.

– Nowak, w takim wypadku mówi się, że dobrze nam idzie. Potraktuj to jak rubrykę sportową w gazecie. Jeśliby szło źle, to zawsze im.

– Tak czy siak, nie jest źle.

– Na razie chyba tak. Widać to na ulicach w Berlinie.

– Jak to, widać szefuniu?

– Jakby szło źle, to byś nie widział domów zza wywieszonych sztandarów.

– Czyli im więcej flag, tym gorzej wszystko idzie? Sam to wymyśliłeś szefuniu?

– Tak.

– I myślisz, że się sprawdza?

– Odkąd pamiętam, to tak.

– To chyba dobrze. Może Anglicy się poddadzą albo będzie pokój.

– Wiem tylko tyle, że naszym potrzeba teraz dużo szczęścia.

– Dlaczego?

– Są za morzem, w obcym kraju, który ma największą flotę na świecie.

Dungeness, Anglia, 6 czerwca 1941

Porucznik Johan Steiner leżał na brzuchu i obserwował przez lornetkę duży betonowy bunkier. Widać było, że kolejny atak spadochroniarzy się nie powiódł, bo w obydwu szczelinach dostrzegł błyski wystrzałów. Potem skierował lornetkę w lewo, w kierunku plaży i nie zobaczył niczego, co sugerowałoby, że próba obejścia brytyjskiego bunkra się powiodła. Odczołgał się pięć metrów do tyłu i znalazł leżącego sierżanta Schmitza.

– Sierżancie wycofaj naszych, niech przerwą ogień i wyślij kogoś, do Radke.

– Co ma mu rozkazać poruczniku?

– Żeby się wycofał z plaży, chyba że w międzyczasie uda mu się zdobyć ten cholerny bunkier.

Sierżant poczołgał się w lewo za kępę krzaków, gdzie leżała obsługa MG34 i wykrzyczał głośno rozkazy. Porucznik poczekał, aż ucichną strzały, poczołgał się dziesięć metrów do tyłu, a potem wstał i pobiegł.

Teren wybrzeża był płaski jak naleśnik. Gdzieniegdzie usiany był kępami niskich drzew i krzaków. Po prawej stronie było dosyć duże zamulone jeziorko i małe rzeczki. Jedyne wyższe punkty to była latarnia morska i nasyp linii kolejowej. Obydwa znajdowały się daleko za brytyjskimi bunkrami.  

Steiner domyślał się, że dotarł ze swoim batalionem do przylądka Dungness. Domyślał się, bo mapa, którą dostał, skończyła się w Romney Marsh i dalej posuwali się wzdłuż wybrzeża na ślepo. Zaskoczenie o poranku i zdobywanie brytyjskich bunkrów blokujących plaże atakiem od tyłu właśnie się skończyło. Pierwszy atak na znienawidzony bunkier, który blokował drogę, załamał się, bo spadochroniarze po obejściu jeziorka, trafili pod ogień karabinów maszynowych z innego bunkra blokującego podejście. Czyli była to zorganizowana w głąb lądu linia oporu, którą należało atakować według regulaminu ze wsparciem artylerii albo lotnictwa. Spadochroniarzom skończyły się granaty, a pionierzy, którzy ich wspierali, zginęli na polu minowym na plaży.

Porucznik usiadł na ziemi i szkicował na kartce notatnika rozpoznane brytyjskie pozycje, chociaż nie bardzo wiedział, do czego w tym momencie się to przyda.

Dwadzieścia minut później znalazł go porucznik Radke.

– Siadaj Konrad i mów.

Porucznik usiadł obok Steinera.

– Podczołgaliśmy się z boku bunkra po tej plaży i dostały nas kaemy z następnego. Był zamaskowany krzakami i go wcześniej nie zauważyłem.

– Widziałem granaty.

– Tak rzuciliśmy, ale byliśmy za daleko. A potem Anglicy skosili mi ludzi.

– Ilu?

– Pięciu zabitych i dwóch rannych.

– Gówno.

– Z obu bunkrów wzięli nas w krzyżowy ogień i nie mogliśmy się ruszyć.

– Coś jeszcze?

– Cholerne moździerze próbowały nas wymacać. I działa z przylądka.

– To dobrze.

– Co to znaczy dobrze? – Radke podniósł się z ziemi i nachylił nad Steinerem. – Zabijają nam ludzi.

– Wykonujemy rozkazy.

– Jakie rozkazy?

– Mieliśmy spowodować bezpieczne lądowanie barek. Jak Anglicy strzelają do nas, to nie strzelają do barek. A nas jest trudniej trafić. – Steiner pokazał ręką na wraki kilku barek nieopodal plaży. – Nie pójdziemy już do ataku, ale musimy prowokować Anglików.

– To niebezpieczna zabawa. Dla nas.

– Takie życie. – Steiner wstał z ziemi. – Czas zawołać mamę.

Stanowisko radiotelegrafisty mieściło się za wydmą, między drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża a brzegiem. Przy drodze stały ruiny dwóch małych domów, ale Niemcy omijali je z daleka, bo były łatwym i często dzisiaj używanym celem brytyjskiej artylerii.

– Nie odpowiadają poruczniku. – Radiotelegrafista bezradnie rozłożył ręce.

– Dlaczego?

– Może wszyscy śpią. Nie wiem.

– To z kim się jeszcze możesz połączyć?

– Mogę spróbować ze sztabem w Paryżu...

Johan machnął ręką, a operator zmienił częstotliwość i zaczął wywoływać sztab Korpusu Spadochronowego. O dziwo po dwóch minutach uzyskał połączenie.

– Tu Gniazdo, Kassel melduj. Odbiór.

Porucznik założył słuchawki i podniósł mikrofon.

– Tu Kassel. Jesteśmy w trakcie oczyszczania wybrzeża. Aktualnie przy przylądku Dungness, trafiliśmy na angielskie fortyfikacje. Anglicy mają na przylądku działa, które strzelają do naszych statków. Proszę o wsparcie lotnicze albo piechoty z bronią ciężką, bo nie możemy przełamać tych umocnień. Stan osobowy 40 procent. Brak łączności zresztą korpusu. Odbiór.

– Kassel czekaj na linii na odpowiedź.

Steiner spojrzał na Radke.

– Wygląda na to Konrad, że chyba zaskoczyliśmy czymś nasze dowództwo.

– Myślę, że powinniśmy poprzestać na zaskakiwaniu Anglików. No i mogłeś mniej powiedzieć, operator pewnie teraz wszystko notuje.

– Ale ktoś powinien nad tym wszystkim panować.

– Zaraz się dowiemy, czy jest ktoś taki.

Po dwóch minutach Steiner usłyszał odpowiedź w słuchawkach.

– Kassel tu Gniazdo. Odbiór.

– Kassel, słucham.

W tym momencie ktoś inny w Paryżu przejął mikrofon. Głos sugerował duże doświadczenie w kierowaniu i wydawaniu rozkazów.

– Kassel, dlaczego nie zabezpieczacie obiektu?

– Zabezpieczenie przejęła „Luftlande”. – Johan spojrzał na operatora, a ten mu cicho podpowiedział. – To znaczy Munich.

– Gówno... Przepraszam Kassel. A dlaczego pętacie się po wybrzeżu?

– Takie dostaliśmy rozkazy od... Munich.

– Gówno... Sukinsyn, defetysta, obija sobie dupę blachą. Generał... – Głos na chwilę zamilkł, jakby musiał skonsultować z kimś wiadomości. – Angielskie baterie na przylądku mieli w nocy zdobyć pionierzy.

– Nie widziałem tu żadnych pionierów, a Anglicy strzelają do nas i statków.

– Nie mam dla pana żadnego wsparcia... poruczniku.

– Może chociaż zrzut dział bezodrzutowych albo przeciwpancernych.

– Wszystko poszło już gdzie indziej.

– No to niech bombowce coś z tym zrobią.

– Zobaczymy, co da się zrobić.

– A co z moim batalionem?

– Może cholerna piechota skończyła wycieczkę po morzu i w końcu wylądowała. Niech się pan rozejrzy po plaży, co tam wylądowało i sobie znajdzie kogoś do pomocy. A jeśli się nie uda, niech pan utrzymuje pozycję, a ja coś zorganizuję.

– Tak jest.

Steiner stał przez chwilę nieruchomo, jakby się nad czymś namyślał. A potem ze złością kopnął swój hełm przypominający garnek.

– Idziemy do piechociarzy, rozejrzeć się. Radke ty teraz dowodzisz.

Porucznik nie wyglądał na uszczęśliwionego tym faktem.

– Czyli mamy dostarczać Anglikom rozrywki?

– Tak. I postarajcie się nie dać zabić. – Steiner poprawił kaburę. – Schmitz idziesz ze mną.

Sierżant nie dał po sobie poznać czy perspektywa marszu go cieszy, czy martwi.

– Poruczniku, tylko my dwaj?

– Więcej ludzi nam nie pomoże. Jeśli znajdziemy jakieś czołgi na brzegu, to i tak powinniśmy namówić ich właścicieli do współpracy. Za mną.

Schmitz wzruszył ramionami i poszedł za porucznikiem wzdłuż drogi. Mijali coraz więcej barek wyrzuconych na plażę i żołnierzy siedzących wzdłuż drogi. Sierżant na pytanie o dowództwo dostawał tę samą odpowiedź. Tam dalej.

– Poruczniku pewnie mają jakieś zebranie oficerów w tej wiosce, co ją minęliśmy cztery godziny temu.

– A żołnierze opalają się, zamiast iść w głąb lądu.

Wioska była półtora kilometra dalej i wyglądała na miejsce, gdzie lądowanie przebiega sprawnie. Oprócz żołnierzy pojawiły się dwa działa szturmowe Stu G i jakaś artyleria ciągnięta przez konie, którym udało się zejść cało z barek po drewnianych trapach.  

A na poboczu wśród żołnierzy zaprowadzano dyscyplinę. Przyłapany na jakimś niecnym uczynku szeregowy leżał na ziemi i z widocznym wysiłkiem podnosił się na rękach, a stojący nad nim sierżant głośno liczył udane próby.

– Dwanaście, trzynaście. Doigrałeś się Krauze. Czternaście. Nie będziesz pyskował sierżantowi swemu. Piętnaście. To jest Krauze jedenaste przykazanie. Szesnaście, siedemnaście. A teraz ty masz pięćdziesiąt przykazań do zapamiętania dzisiaj. Piętnaście, szesnaście. I pamiętaj, że sierżant się nigdy nie myli...

Steiner zadumał się przez chwilę nad marnym losem szeregowego Krauze, ale zaraz potem skinął na Schmitza. Ten zrozumiał i poszedł porozmawiać z nieomylnym sierżantem. Wrócił z informacjami.

– To 17 Dywizja Piechoty poruczniku. Ich sztab jest w chacie, w środku wioski.

Miejsce sztabu zmaterializowało się w postaci wartowników, pilnujących zrujnowanego domu i oficerów krążących dookoła. Oraz sierżanta pilnującego drzwi.

– Pułkownik Strobel przyjmie pana poruczniku.

Steiner po dziesięciominutowym oczekiwaniu przekroczył próg domu. W środku małego salonu tłoczyło się kilkunastu oficerów w kłębach papierosowego dymu. Kilku pochylało się nad rozłożoną mapą, a dwóch rozmawiało przez telefony polowe. Ciekawe z kim, pomyślał porucznik i poszukał wzrokiem pułkownika. Ten oglądał mapę.

– Pułkowniku, porucznik Steiner, 3 Pułk Spadochronowy.

– Niech pan melduje.

– Pułkowniku, proszę o posiłki do ataku na przylądek Dungness. Anglicy mają linię umocnień z betonowymi bunkrami i wsparcie artylerii. Musimy unieszkodliwić ich działa, strzelające do desantu.

– Niech pan pokaże na mapie.

Steiner zobaczył, że pułkownik dysponuje o wiele większą mapą wybrzeża. Znalazł przylądek i zaznaczone na nim jednostki brytyjskie. Pokazał linię bunkrów.

– Tutaj pułkowniku. To są nawzajem wspierające się bunkry i umocnienia ziemne.

Pułkownikowi wystarczył jeden rzut oka.

– Poruczniku muszę panu odmówić. Pułk ma swoje rozkazy i nie dotyczą one żadnego przylądka. Musimy iść w głąb lądu, ile się dzisiaj da. Anglicy na przylądku są otoczeni i nigdzie nie uciekną.

– Pułkowniku, może chociaż jedno działo szturmowe. Widziałem, że już wylądowały.

– Nie ma mowy, poruczniku. Są nam potrzebne jako wsparcie, a przylądek mieli zająć pionierzy w nocy.

Tutaj wtrącił się major ze sztabu.

– Pułkowniku, mamy meldunek, że schnellboty wysadziły ich w złym miejscu.

– Ale mam nadzieję, że w Anglii...

Pułkownik spojrzał w twarz Steinerowi.

– Poruczniku, sarkazmem możecie się wykazywać w stosunku do sierżantów, ale nigdy do starszych stopniem. Za to grozi sąd polowy. Niech pan utrzymuje pozycję. Może się pan odmeldować.

– Tak jest.

Przy drodze czekał sierżant, który od razu rozpoznał nastrój Steinera.

– Nie poszło dobrze poruczniku?

Londyn, Anglia, 6 czerwca 1941

Sala map w podziemnym bunkrze wyglądała na opustoszałą, ale to były tylko pozory. W Cabinet War Rooms wrzała cicha praca, a w sali co kilka minut pojawili się oficerowie i nanosili uaktualnienia na wielką mapę Wysp Brytyjskich rozłożoną na niskim podeście. Kolorowe klocki i chorągiewki symbolizujące rozpoznane jednostki niemieckie umiejscowiono po obu stronach Kanału. Własne rozsiane były po obszarze całej wyspy. Nad mapą pochylali się dowódcy wojsk lądowych, szef Imperialnego Sztabu Generalnego generał John Dill i naczelny dowódca Home Forces generał Alan Brooke. Admirał Dudley Pound i marszałek Charles Portal siedzieli na krzesłach i przeglądali raporty. W swoich sztabach mieli podobne mapy, tylko że pokazywały one całkiem inne rzeczy. Konferencja Komitetu Szefów Sztabu miała się rozpocząć o 20, ale wszyscy czekali na spóźnionego premiera, który odsypiał poprzednią noc i pracowity pierwszy dzień niemieckiej inwazji.

Przyszło im czekać jeszcze piętnaście minut. Winston Churchill pojawił się na sali z nieodłącznym cygarem, tym razem nie w szlafroku, a w swoim „siren suit”, kombinezonie o wyglądzie garnituru, przeznaczonym do schronu, w razie alarmu bombowego. Siedzący wstali, a premier uścisnął wszystkim ręce i podszedł do mapy.

– Więc tak to teraz wygląda?

– Tak premierze.

– Zupełnie inaczej niż rano.

– Mamy potwierdzenia wszystkiego, co tu umiejscowiono.

– Widzę, że pozbyliśmy się niemieckich spadochroniarzy.

– Większość raportowanych lądowań była fałszywa.

– A desant morski?

– To też sprawdzone meldunki i zeznania jeńców.

– Więc wzięliśmy jeńców... Jak nasze źródła wywiadowcze mogły się tak pomylić?

Nikt z obecnych nie skomentował przedinwazyjnych doniesień wywiadu, a żadnego jego przedstawiciela nie było na sali, żeby na kolanach przepraszać za swoją pomyłkę. Zniknęły prawie wszystkie chorągiewki, które jeszcze rano oznaczały desanty spadochroniarzy. Za to pojawiło się wiele innych klocków, obrazujących jednostki niemieckie na wybrzeżu Kanału od Dover do Eastborne. I tylko tam.

– Jak silni są Niemcy?

– Premierze, oceniamy ich na elementy pięciu dywizji, w tym jednej pancernej. Jutro albo pojutrze będą w pełnych stanach na brzegu. Oczywiście na tyle, o ile uda im się dopłynąć i wylądować.

– Więc wylądowali tylko tutaj... Co to zmienia w naszych planach?

– Jeśli okaże się, że nic nie wyląduje na południu, to w sumie niewiele. – Generał Brooke wskaźnikiem pokazał na obszar Kentu. – Tylko wszystko rozegra się tutaj, na mniejszej przestrzeni. Będziemy prowadzili działania opóźniające i finalnie zatrzymamy Niemców na linii wzgórz przed Londynem, od Rochester do Guildford.

Churchill uważnie oglądał mapę, a po chwili pokazał palcem dwa zgrupowania niebieskich chorągiewek przy brzegu Kanału, oznaczające oddziały brytyjskie.

– Kto to?

– To premierze, artylerzyści i wzmocniona brygada piechoty. Brygadier Finney melduje, że może utrzymać pozycje na przylądku. Jego artyleria i obie baterie nadbrzeżne 551 Costal Regiment są sprawne i strzelają do statków. To działa 4 i 6-calowe.

– Możemy im wysłać posiłki?

– Premierze, wycofamy ich w nocy, dopóki jeszcze jest wolna droga odwrotu. Baterie nadbrzeżne mają wystrzelić całą amunicję i zostaną zniszczone. Po obu stronach przylądka mają Niemców, którzy ich jutro odetną.

– A tutaj? – Churchill pokazał palcem na okolice Alkham. – Co to za oddziały?

– Jednostki, które wycofały się z Dover i Folkestone, artylerzyści z baterii nadbrzeżnych. Resztki pułku czołgów, który kontratakował na lotnisko w Hawkinge.

– Czy też ich wycofacie?

– Na razie nie. Blokują Niemcom drogę z Folkestone do Dover. A pod Dover ciężko się desantuje z barek.

– Co planujecie dla naszych oddziałów?

Brooke znalazł klocki pokazujące brytyjskie zgrupowania.

– Korpus Gotta przemieści się do Southampton. I na razie zostanie w rezerwie, na wypadek, gdyby Niemcy jednak chcieli wylądować na południu. Alexander rozwinie się wzdłuż linii Brighton — Crawley i zastąpi korpus Auchinlecka, który utworzy linię poniżej Maidstone.

– A korpus Montgomery'ego?

– W tym momencie oczyszcza podejścia do Dover i próbuje odbić Ashford.

– A te jednostki pod Londynem? – Premier pokazał zgrupowanie na południe od Tamizy.

– To rezerwa premierze.

– Kto nimi dowodzi?

– Dowódcy pułków. Nie planujemy ich użyć jako zwartego związku. Będą przydzielani w razie potrzeb.

– Ale de facto mamy tu korpus pancerny.

– Tak.

Winston Churchill w milczeniu oglądał mapę przez ponad minutę. Potem spojrzał na admirała.

– Czy możemy coś dzisiaj zrobić z niemieckimi statkami w Kanale?

Dudley Pound odpowiedział szybko, chociaż wiedział, że premierowi nie spodoba się to, co usłyszy.

– Nie, premierze.

– Czy flota coś zamierza zrobić z tym problemem, w najbliższym czasie, Admirale?

– Tak premierze, ale teraz to czas trałowców, które muszą oczyścić przejścia w polach minowych i niszczycieli polujących na u-booty.

Churchill jeszcze raz pochylił się nad mapą. A potem zwrócił się do stojących dowódców.

– Panowie, znalazłem sposób na zakończenie tej inwazji.

Zaskoczoną minę pokazał tylko marszałek Charles Portal. Reszta zgromadzonych uważnie oglądała mapy na ścianach.

– Panowie mamy teraz tylko pięć niemieckich dywizji na brzegu. Auk ze swoim korpusem nie stanie w obronie, tylko zatoczy łuk wokół Tunbridge i przez Ashford dotrze do Folkestone. Montgomery w tym samym czasie uderzy na Dover i częścią sił skręci do Folkestone. Odetniemy i odbijemy Dover i ustanowimy linię obrony na Military Channel. Znowu ustawimy artylerię na klifach i odzyskamy kontrolę nad cieśniną. Drugi rzut Niemców nigdy nie dotrze do Anglii, a tych na brzegu odetniemy od zaopatrzenia i za tydzień się poddadzą.

Alan Brooke w tym momencie chciałby być pensjonarką. Mógłby bezkarnie się zarumienić, przewrócić oczami, złożyć razem dłonie, a potem z niewinnym uśmiechem zadać pytanie. Naprawdę? Tylko że nie był, w związku z tym wziął głęboki oddech i zrobił jeden krok w kierunku mapy.

– Premierze, zawsze można zmienić plany stosownie do okoliczności. Nieprzyjaciel, jeśli już tego nie zrobił, to w ciągu kilku godzin otworzy drogę do Dover i dośle tam posiłki. To byłaby bitwa manewrowa. Niemcy mają już czołgi na brzegu i wszyscy wiemy, że są lepsze od naszych. Nie mamy przewagi w powietrzu. Montgomery od rana niewiele się posunął do przodu, a walczy ze słabo uzbrojonymi spadochroniarzami. Niech Niemcy przyjdą do nas. Na pozycje obronne z działami przeciwpancernymi i wsparciem naszej artylerii. I walczmy tam, gdzie połowa niemieckich samolotów nie doleci.

– Użyjemy całej rezerwy czołgów. – Churchill nie zamierzał dać za wygraną.

– Premierze odbicie Dover nic nam w tym momencie nie da. Niemcy zaczną wysyłać statki i barki, nie przechodząc przez cieśninę. Z Dieppe i Hawru. Teraz Montgomery próbuje dojść do Dover. Jeśli mu się uda, to go wzmocnimy i ustanowimy linię obrony na klifach.

– Niemcy są zdezorganizowani.

– Zanim korpus Auchinlecka dojdzie na pozycje wyjściowe do ataku, będą już porządnie zorganizowani premierze.

Niezadowolony Churchill pokręcił głową.

– Wszyscy jesteście przeciwni?

Generał Dill spojrzał na pozostałych szefów sił zbrojnych.

– Tak premierze, to hazard. Nie możemy pozwolić sobie na utratę czołgów w hazardowym ataku, bo ich więcej nie mamy. Niemcy mają.

– W takim razie róbcie swoje. Spotkamy się jutro rano.

W sali pozostali obaj dowódcy wojsk lądowych.

– Nie pokazałeś mu depesz od Montgomery'ego.

– Nie. – Alan Brooke spojrzał na kartki leżące z boku. – Churchill dałby mu całą rezerwę w zamian za obietnicę dojścia do Berlina za miesiąc.

– Muszę powiedzieć, że bardziej niż posunięcia Niemców szarga mi nerwy współpraca z premierem.

– Po prostu musisz się przyzwyczaić.

– Próbuję już rok i jest coraz gorzej. – Generał Dill wrzucił raporty do teczki.

– Czy mogę rozstrzelać Montgomery'ego?

– Myślę generale, że nie byłby to mile widziane przez premiera. No i byłoby to marnowanie amunicji.

– Ale usprawniłoby nam dowodzenie.

– Sam bym go zastrzelił, ale kogo damy na jego miejsce w korpusie?

– Może Johna Gorta.

– Po Dunkierce jest pariasem.

– Wszyscy będziemy pariasami, jeśli przegramy tę bitwę.

Nowy Jork, Stany Zjednoczone, 6 czerwca 1941

William Stephenson wysiadł z samochodu i kiwnął głową na Hyde'a. Po chwili obaj szefowie British Security Coordination stali przed bramą starego magazynu przy 3rd Avenue na Brooklynie. Hyde obejrzał okolicę brukowanej alei i doszedł do wniosku, że magazyn nie przetrwa długo i za kilka lat zamieni się w dwupiętrową kamienicę ze sklepem od strony alei. Sklep będzie z narzędziami albo włoskim żarciem. Brooklyn się cywilizował.

– Czy tu jest bezpiecznie?

– Jak to tylko możliwe przy nabrzeżach i wśród Włochów. – Stephenson podszedł do bramy i dwa razy uderzył w nią ręką. – Poza tym, pilnują go nasi ludzie.

W bramie otworzyła się klapa i widoczne w środku oczy uważnie obejrzały obu Brytyjczyków i pustą ulicę. Inspekcja wypadła pomyślnie i jedno skrzydło bramy uchyliło się nieco. Weszli do środka.

Ciężarówka była większa niż normalne pojazdy obsługujące tę branżę, ale i tak kojarzyła się z wesołym Włochem w białym kitlu i czapce objeżdżającym latem podmiejskie osiedla. Montgomery Hyde przetarł oczy, jakby nie dowierzał temu, co widzi w słabo oświetlonym magazynie. Podszedł do burty ciężarówki i spróbował otworzyć szeroką klapę zasłaniającą ladę do sprzedaży. Nie udało mu się, bo była zablokowana. Klepnął jeszcze nadbudówkę. Wydała głuchy blaszany odgłos. Cała ciężarówka była biała, miała wymalowane lody w różnych kolorach i wielki napis „Franco Ice Cream”.

– Zwariowałeś?! – Hyde odwrócił się do Stephensona.

– Dlaczego miałem zwariować?

– Tym się mamy tłuc do South Beech?

– To tylko 50 mil. Ty pojedziesz Fordem i będziesz ją pilotował. Ciężarówką pojedzie mój ulubiony makaroniarz. A jak wjedziecie w Highlands na drogę 36 wzdłuż plaży, to sam wybierzesz miejsce.

– Czy nie jest za mała? Na pewno zmieszczą się w niej dwie torpedy?

– Zmieszczą się. Ułożysz je na podłodze i przykryjesz deskami.

– Na pewno je zmierzyłeś? Chyba mają ze sześć metrów długości.

– Ponad siedem.

– A jak ta ciężarówka się zepsuje?

– Mamy rezerwową. Znajdziesz telefon, zadzwonisz i przyjedzie.

– Nie możemy lepiej zsynchronizować działań?

– Nie wezmę radiostacji na statek. Odpływa o 19, a kiedy po zmroku minie przylądek Sandy Hook, ja poczekam jeszcze godzinę. Więc masz czas do godziny 20, bo potem letnicy mogą się zainteresować światłami. Bądź wcześniej, znajdź zjazd na plażę. Taki, żeby ciężarówka się nie zakopała w piasku i czekaj.

– Torpedy są w środku?

– Jeszcze nie. – Stephenson podszedł do kupy szmat leżących w kącie i zrzucił je na bok, odsłaniając dwie podłużne skrzynie z desek. – Są tutaj.

Hyde poszedł za nim, uważnie obejrzał skrzynie i zdjął górne pokrywy.

– Jak je przewieźliśmy?

– Na małym parowcu. Kapitan pewnie do dzisiaj się dziwi, że miał eskortę amerykańskiego niszczyciela przez całą drogę. Przywiózł też niemiecki sprzęt, żeby Amerykanie mogli sobie go obejrzeć i rozebrać na części.

– Ile ważą?

– Ponad trzy tysiące funtów każda.

– To jak mam je ruszyć z miejsca?

– Mamy wojskowy podnośnik, no i dostaniesz czterech ludzi.

– Mam się nimi zająć, po wszystkim?

– Nie. Zajmą się nimi potem nasi przyjaciele.

– Na pewno nie wybuchną?

– Menzies przekazał, że mają rozładowane akumulatory i zepsute detonatory. A materiał wybuchowy głowicy jest stabilny.

– A jeśli...

– To będziesz straszył Menziesa po nocach.

– Strasznie skomplikowany plan wymyśliliśmy. – Hyde zamknął skrzynie i przykrył je szmatami. – Może się wyłożyć na każdym ze szczegółów.

– Na pewno sobie poradzisz?

– Martw się swoją robotą na statku, bo jest najważniejsza.

– Muszę się martwić wszystkim.

Strażnik zamknął za nimi bramę magazynu i obaj Anglicy przystanęli przy samochodzie.

– Musimy uruchomić działania propagandowe na najwyższych obrotach.

– Które?

– Wszystkie nasze kontakty i całą resztę od nich. Gazety, radio, agencje sondażowe.

– Czy to nie jest przedwczesne?

– Już teraz trzeba zidentyfikować wroga. Amerykanie muszą wiedzieć już teraz, przeciw komu skierować swoją wściekłość.

– Wiesz co?

– Co takiego?

– Nabrałem ochoty na włoskie lody. Znajdźmy jakąś lodziarnię.

Małe zwycięstwa

Dungeness, Anglia, 7 czerwca 1941

Anglicy przestali strzelać o czwartej w nocy. Albo dowódca kazał im oszczędzać amunicję i nie odpowiadać na prowokacje spadochroniarzy. Albo też stało się coś innego. Na przykład poddali się oddziałom z drugiej strony półwyspu. Tak czy owak, okaże się to za dziesięć minut, kiedy strzelec Kripke doczołga się do bunkra. A w zasadzie, jeśli się doczołga, pomyślał Johan. Przed bunkrem Anglicy rozłożyli miny przeciwpiechotne i przeciwpancerne, a oni niewiele mogli z nimi zrobić. Więc tylko zaznaczyli wbitymi patykami bezpieczne przejście.

Porucznik musiał poczekać jeszcze dwadzieścia minut na raport zwiadowcy. Wtedy zobaczył trzy szybkie błyski latarki. Oznaczały, że brytyjska pozycja jest opuszczona i żołnierz nie znalazł śladu wroga. Po minucie błyski się powtórzyły. Steiner podniósł się i cicho wyszeptał rozkaz.

– Idziemy.

Dwa plutony spadochroniarzy liczące teraz dwudziestu ludzi ruszyły ostrożnie do przodu. Spadochroniarze jeden za drugim przechodzili przez pole minowe, kierując się do brytyjskiego bunkra. Tam czekał Kripke z meldunkiem.

– Poruczniku, Anglicy uciekli w nocy. Nikogo tu nie ma. Tam dalej są okopy i też są puste.

Steiner rozejrzał się po okolicznych krzakach, ale nie przypuszczał, że Anglicy chcieli zwabić go w pułapkę, opuszczając główną, umocnioną linię obrony.

– Sierżancie zostaw tu dwóch ludzi. A dwóch następnych wyślij do Radke.

– Co mają rozkazać porucznikowi?

– Żeby zostawił posterunek na wybrzeżu, a z całą resztą dołączył do nas w tej latarni morskiej. Niech weźmie radiotelegrafistę. – Steiner spojrzał do tyłu. – I niech ci dwaj lepiej oznaczą to przejście przez miny, bo zaraz zapomnimy, którędy biegło.

– A my poruczniku?

– Idziemy do latarni. Niech ludzie się rozstawią szeroko w jedną linię.

Sierżant wydał rozkazy i po kilku minutach ruszyli. Gdzieś w oddali grzmiała artyleria, ale na przylądku słychać było tylko skrzeczenie mew. I cichy szum usuwającego się spod butów piachu. Minęli brytyjskie okopy, puste stanowiska dział i linię kolejki wąskotorowej. Potem znaleźli dwa zniszczone działa na umocnionym betonem stanowisku.

– Wygląda na to, że Anglicy wyjechali pociągiem i zabrali wszystko ze sobą poruczniku.

– Oprócz tego, czego nie mogli. – Steiner kopnął działo. – Myślałem, że to większy kaliber. A to wygląda jak nasze 105.

– Teraz do latarni? – Sierżant pokazał odległą o sto metrów wieżę.

– Tak, tylko ostrożnie. Anglicy mogli zostawić nam niespodzianki. I dziwi mnie, że jej nie wysadzili w powietrze.

– Może nie zdążyli. – Schmitz wzruszył ramionami. – Wstawać! Idziemy dalej.

– Naprawdę dziwi mnie, że jej nie wysadzili. – Steiner opuścił lornetkę, a stojący obok sierżant jeszcze napawał się widokiem z 45-metrowej wysokości wieży. Sierżant dopiero co zdyszany wszedł po schodach i zapomniał na chwilę, co miał zameldować. Pod pytającym spojrzeniem porucznika, zaraz sobie przypomniał.

– Poruczniku, chłopcy znaleźli drugą baterię z trzema uszkodzonymi działami.

– To tam? – Steiner pokazał ręką doskonale widoczny z góry bunkier.

– Tak. – Sierżant potwierdził. – Jeśli stąd jest taki widok, to mogliśmy ich nie wysyłać na zwiady.

– Muszą mieć coś do roboty. No i może znajdą coś ciekawego.

– Kazałem im szukać jedzenia. Myślę, że Anglicy nie wywieźli wszystkiego.

– No tak... kiepsko mi idzie to dowodzenie. Gdyby nie ty, to jutro byśmy zginęli z głodu.

– Nie jest tak źle poruczniku.

– Jak myślisz, co to jest? – Steiner podał lornetkę sierżantowi i pokazał ręką na północ.

– Wygląda jak pociąg...

– Na tych małych, wąskich torach? I jeszcze na dodatek strzela.

– To mały pociąg pancerny.

– Z małym działem?

– Tym do których strzela, wcale nie wydaje się takie małe.

– Pewnie tak. Sierżancie, ustaw trzy posterunki.

– Jeden tutaj na wieży? – Schmitz zobaczył potakujące kiwnięcie głową oficera.

– Drugi przy południowej baterii a trzeci na nasypie kolejki na północy.

– Do trzeciego przydzielę samych małych, na wypadek, gdyby przyjechał mały pociąg i musieli sprawdzić bilety.

– Dobrze sierżancie. – Steiner uśmiechnął się pierwszy raz od lądowania. – Idziemy na dół. Widziałem, że Radke z resztą naszych ludzi przeszli już przez pole minowe.

Reszta batalionu dotarła do latarni dwadzieścia minut później. Wyglądali na zadowolonych, bo nikt jeszcze tego dnia do nich nie strzelał. A mały stos angielskich puszek ustawiony pod latarnią wywołał u wszystkich szerokie uśmiechy.

– Częstujcie się. – Steiner też się uśmiechnął. – Znaleźliśmy coś na śniadanie, ale może to tajna broń Anglików i będziecie wszyscy biegać za potrzebą. W każdym razie krzaków w okolicy nie brakuje.

Wszyscy rzucili się na jedzenie. Tylko radiotelegrafista wyglądał na mniej szczęśliwego, bo musiał rozstawić i podłączyć sprzęt.

– Gotowe poruczniku.

Steiner założył słuchawki.

– Tu Gniazdo. Melduj Kassel.

– Anglicy w nocy wycofali się z półwyspu. Bez walki i styczności z nieprzyjacielem zajęliśmy baterie brzegowe i latarnię. Czekam na dalsze rozkazy.

– Kassel, w ciągu kilku godzin zluzuje cię na miejscu piechota. Jak przekażesz pozycję, wracaj do obiektu i czekaj na dalsze rozkazy.

– Odebrałem. Bez odbioru.

Do Johana siedzącego na nasypie przysiadł się porucznik Radke, dzielnie walczący z zawartością otwartej puszki.

– Jakie rozkazy poruczniku?

– Czekamy, aż przyślą tu piechotę, a potem wracamy na lotnisko.

– No to może zamoczymy nogi w morzu?

– Jak tylko pionierzy rozminują plażę.

– Jak zwykle jesteś pesymistą. Jadłeś już śniadanie?

– Jeszcze nie. Co masz w tej puszce?

– Nie wiem. Staram się na to nie patrzeć.

– A jak smakuje?

– Jak coś, co ze mnie wyszło przed odlotem. Zmieszane z zielonym groszkiem i budyniem.

– Nie brzmi to zachęcająco...

– Dlatego na to nie patrzę. – Radke demonstracyjnie spojrzał na bok i wsunął napełnioną łyżkę do ust. A potem zauważył idącego przez pole oficera. – Piechota zjawiła się w okamgnieniu.

Steiner też zauważył idącego.

– Pewnie dowiedzieli się, że Anglicy uciekli.

Gościem był kapitan Wehrmachtu. Obydwaj spadochroniarze wstali na powitanie.

– Kto tutaj dowodzi?

– Porucznik Steiner, 7 Dywizja Powietrzna.

– Jestem kapitan Handke z 17 Dywizji Piechoty od pułkownika Strobela. Miałem rozkaz wesprzeć wasz atak na bunkry. Widzę, że sobie poradziliście sami.

– Tak kapitanie.

– Przejmie pan od nas tę placówkę?

– Nie mam takich rozkazów.

– Ale może pan wprowadzić tu swoich ludzi.

– Nie rozbroiliście min. Jedno z moich dział szturmowych Sturmgeschütz straciło gąsienicę.

– Moi pionierzy zginęli.

– Nie będę wysyłał swoich ludzi na nieoznaczone pole minowe.

– Ale sam jakoś pan się tu dostał?

– Muszę zameldować o sytuacji do sztabu.

– Proszę skorzystać z naszej radiostacji. – Steiner pokazał ręką radiotelegrafistę, który skończył jeść jedną konserwę i zabierał się do otwarcia następnej.

Kiedy kapitan się oddalił, do porucznika zbliżył się sierżant.

– Poczęstujemy tego kapitana angielskimi konserwami?

– Jeśli najpierw sierżancie odcedzisz z nich groszek i budyń.

RAF Northolt, Anglia, 7 czerwca 1941

Odprawa 92 Dywizjonu była krótka. Prowadzący ją major wyraźnie się spieszył i po dwuminutowym przedstawieniu celu misji zaczął składać swoje notatki. Short zaczął podnosić się z krzesła, ale to ze strony dowódcy dywizjonu padły pytania.

– Czy dobrze zrozumiałem majorze? Lecimy całym dywizjonem, żeby osłaniać jednego Spitfire.

– Dobrze pan zrozumiał poruczniku.

– Ale to jest Spitfire – porucznik nie dawał za wygraną. – Może uciec szkopom, kiedy tylko będzie chciał.

– To jest rozpoznawczy Spitfire PR. Jest obciążony dodatkowymi zbiornikami paliwa i aparatami fotograficznymi. I ma tylko dwa karabiny maszynowe. – Major zamknął swoją teczkę z notatkami. – Wczoraj straciliśmy trzy i dowództwo postanowiło wysyłać je z eskortą.

– Przynajmniej nie będzie się wlókł z połową prędkości. – skomentował jeden z pilotów.

– Ten zwiadowca i zdjęcia są ważniejsze od was, więc nie spieprzcie tego. Jeszcze coś was gnębi?

– Jak daleko posunęli się Niemcy na lądzie?

– A co jesteś jakimś cholernym szpiegiem sierżancie?

– Nie panie majorze. Chciałem się dowiedzieć, gdzie mogę skakać, jak mnie zestrzelą.

– To wy macie to zameldować po powrocie, więc nie dajcie się zestrzelić. Po powrocie oczekuję dokładnych raportów o Niemcach.

– To miłe, że dowództwo w nas tak wierzy.

– A teraz spieprzajcie do maszyn. Lecicie za dwadzieścia minut. – Major podniósł teczkę i skierował się do wyjścia.

Dziewięciu pilotów niechętnie wyszło na zewnątrz. Przed barakiem na swoją kolej czekali już Polacy z 303 Dywizjonu.

Rozpoznawczy Spitfire wystartował z Benson i dołączył do krążącego dywizjonu na wschód od Reading. Razem skierowali się na południe, a linię brzegu mieli przekroczyć w Brighton. Potem czekał ich lot po linii prostej wzdłuż wybrzeża aż do Dover. Short nie był najszczęśliwszy, bo jego klucz miał bezpośrednio eskortować Spitfire PR. A pozostałe sześć maszyn miały chronić go od góry. Dowódca dywizjonu zobowiązał sierżanta, żeby w razie bezpośredniego zagrożenia zasłonił swoją maszyną samolot fotografa.

– Cholerny Fishhead – przeklął w duchu Peter. – Kto by pomyślał, że zostanie dowódcą dywizjonu.

W Brighton nie było Niemców na plaży ani niemieckich samolotów powyżej. Kiedy dolecieli do przylądka Bechy Head, ten stan szybko uległ zmianie.

– Utrzymać pozycję w formacji, prędkość 200 węzłów. Short prowadzisz.

– Przyjąłem. – Sierżant spojrzał na wskaźniki samolotu, a potem sprawdził, czy jego skrzydłowi trzymają się po obu stronach. Tak naprawdę formację prowadził sierżant O'Toole, który w tym czasie przygotowywał się do robienia zdjęć.

Spitfire PR przenosił jeden duży aparat fotograficzny F8 umieszczony pionowo za kabiną pilota i dwa małe F24 w skrzydłach, w miejscu karabinów maszynowych. Napchany był też dodatkowymi zbiornikami paliwa, a pilot odetchnął z ulgą, kiedy opróżnił się zbiornik za kabiną i samolot zaczął się w końcu zachowywać w powietrzu jak myśliwiec. O'Toole zobaczył pierwsze niemieckie statki i przygotował wyzwalacz.

– Wysokość 6000 stóp, kurs 50 stopni.

Short spojrzał na górę kabiny, ale nie dostrzegł pozostałych samolotów dywizjonu. Miał nadzieję, że były na swoim miejscu, sześć tysięcy stóp powyżej niego. Dla Niemców cała formacja lecąca bez uników miała wyglądać jak pułapka na myszy, to jest na niemieckie samoloty myśliwskie. I kiedy nabiorą odpowiednich podejrzeń, mieli omijać ją z daleka. Sierżant martwił się, że występuje w charakterze sera i w końcu jakiś głodny sukcesów Niemiec postanowi na niego zapolować. Tylko że będzie musiał się szybko decydować, bo do Dover Anglicy mieli niecałe pół godziny lotu.

– Sztukasy na godzinie drugiej, na tysiącu stóp.

– Ignorować. – Dowódca dywizjonu szybko przypomniał rozkazy.

– Messerschmitty na dwunastej. Wysoko, 18 tysięcy.

– Trzymać kurs.

Short spojrzał na brzeg. Plaże usiane były ciemnymi plamami barek desantowych, a molo w Hastings, które wielokrotnie oglądał z góry, zamieniło się w kupę desek, porozrzucanych po okolicy. Blisko byłego mola zauważył statek, który zarył dziobem w piachu. Niedaleko kotwiczyły dwa inne, od których barki i łodzie kursowały na brzeg.

– Uwaga! Messerschmitty na godzinie czwartej. Z góry.

Short odwrócił głowę do tyłu i zobaczył cienkie kreski na niebie. Nurkujących i strzelających Niemców. Potem usłyszał szybkie rozkazy dowódcy i sześć Spitfirów górnej eskorty uwikłało się w walkę z bf 109.

– Uwaga, przylądek Dungness! Zmiana kursu na północ. – Pilot rozpoznawczego samolotu starał się nie zwracać uwagi na krótkie meldunki radiowe ilustrujące walkę powyżej. – Idziemy wzdłuż wybrzeża.

Short powtórzył manewr O'Toola, a potem wydał nowe rozkazy.

– Green, Sharks, wyjdźcie na dziewięć tysięcy. Teraz wy jesteście eskortą.

– Do diabła! – usłyszał nieregulaminowe potwierdzenie Greena.

– O'Toole prowadź, jestem z lewej nad tobą.

Teraz pod nimi było znacznie więcej niemieckich barek, wiele z nich bezradnie leżało na brzegu, ale tyle samo kursowało między siedmioma zakotwiczonymi statkami a plażą. Na wysokości Dymchurch Short zobaczył kolejny niemiecki statek z dziobem przy brzegu. Między nim a plażą uwijali się Niemcy, próbując zbudować rampę do wyładunku. Sierżant pomyślał, że jeśli taka metoda lądowania się upowszechni, to Niemcom szybko skończą się statki. W Folkestone zobaczył dwa zatopione statki blokujące port, a przed dziobem samolotu pokazało się Dover.

– Bandyci z góry!

– Dostałem!

Short zobaczył najpierw pociski smugowe mijające samolot, a potem niemiecki myśliwiec mijający go z prawej strony. Zrobił zwrot i wystrzelił serię z działek, ale nie trafił. Niemiec wyprostował lot poniżej, zrobił zwrot, jakby zamierzał zaatakować od dołu, ale po chwili zrezygnował. Na północ leciał, powoli tracąc wysokość Spitfire Greena. I zostawiał za sobą smugę dymu.

– Uwaga! Zwrot na północ! – Do rzeczywistości przywołał go głos O'Toola. Poszukał wzrokiem rozpoznawczego Spitfire i zobaczył go powyżej z lewej. Na dole widać było port w Dover, a im został jeszcze do rozpoznania odcinek wybrzeża do Margate. Nie zobaczył tam żadnych niemieckich statków przed sobą, ale za to zaatakował ich kolejny bf 109. Zanurkował i strzelając z daleka, odpędził Niemca. Spitfire O'Toola niewzruszenie leciał prostym kursem wzdłuż klifów. Short dołączył do niego przed przylądkiem, oblecieli razem Margate i wzięli kurs na Londyn.

– Ciekawe czy te cholerne zdjęcia do czegoś się przydadzą?

Dover, Anglia, 7 czerwca 1941

Porucznik Moore próbował zza załomu muru wypatrzeć niemieckiego strzelca, ale bezskutecznie. Seria z niemieckiego karabinu maszynowego zniechęciła go ostatecznie do poszukiwań. Schował się za mur i starł z twarzy odpryski cegieł. Spojrzał na budynek obok i się uśmiechnął. Wczoraj zadowoleni żołnierze Royal Fusiliers „wyzwolili” The Admiral Harvey pub, ale w środku nie znaleźli tego, czego tak bardzo pragnęli. A dokładne przeszukanie piwnic uniemożliwił im właściciel siedzący tam razem z żoną.

– Jak wypędzicie szkopów z miasta, to zapraszam was wszystkich do mnie, ale teraz nic tutaj nie znajdziecie. – Powiedział i zamknął klapę.

– Poruczniku! – Od strony pubu wołał sierżant.

Moore odwrócił się do tyłu. Sierżant pokazywał ręką do tyłu. Porucznik dojrzał idącego podwórkiem dowódcę kompanii. Pochylony pobiegł do niego, trzymając się blisko muru.

– Poruczniku co tu robicie? Mieliście iść do przodu.

– Niemcy blokują ulicę, kapitanie.

– Dlaczego nie prowadzicie rozpoznania?

– Bo jesteśmy przygwożdżeni tutaj.

– Przez kogo?

– W tej kamienicy na rogu Bridge i High Street Niemcy mają karabin maszynowy na piętrze. Nie można wychylić palca na ulicę. Próbował nasz samochód pancerny i wyleciał na minie.

– Trudno.

– Na naszej minie. Szkopy walczą naszą bronią.

Kapitan nie skomentował meldunku, tylko wyciągnął swoją mapę Dover.

– Spróbujcie bokiem wzdłuż rzeki.

– Nie przejdziemy bokiem kapitanie. W tej kamienicy na wprost siedzi jeden skurwysyn i strzela do nas jak do kaczek. Straciłem tu dzisiaj dwóch ludzi.

– To go znajdźcie i zabijcie.

– Jego strzały maskuje karabin maszynowy i kilku innych Szkopów, którzy tam siedzą.

– Musicie się ruszyć w kierunku portu.

– Może ktoś z boku obejdzie to skrzyżowanie i zajdzie ich od tyłu kapitanie?

– Wszystkie oddziały utknęły. Pułkownik rozkazał wznowić atak. Nie mamy czasu poruczniku.

– Może dostaniemy jakieś wsparcie? Czołgi albo bombowce.

– Czołgi i artyleria dotrą za trzy godziny. Musimy oczyścić miasto i podejścia do fortów.

Kapitan stanowczo złożył mapę i się wyprostował.

– Niech pan pokaże, gdzie są Niemcy.

Moore pochylony wrócił na swoje stanowisko za murem.

– Niech się pan schowa kapitanie, to naprawdę celny sukinsyn.

– Widzę, że dużo musi się pan jeszcze uczyć od oficerów z patentem królewskim. – Kapitan wyszedł na ulicę i przyłożył lornetkę do oczu. – Zwłaszcza odwagi.

Tym razem niemiecki snajper nie czekał na swój karabin maszynowy i strzelił samodzielnie, rozpoznając oficera. Kapitan z wielką dziurą pośrodku czoła osunął się na bruk. Żołnierze strzelili kilkakrotnie w okno na piętrze naprzeciwko, z którego padł strzał, ale bez widocznego efektu. Moore przeciągnął dowódcę za mur i pochylił się nad nim. Ten otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko pociekła z nich krew i znieruchomiał.

Moore chwilę patrzył na niego, a potem zamknął mu oczy.

– Już dwa dni się uczę, kapitanie.

– Jak nazywa się to wzgórze pułkowniku? – Generał Eugen Meindl opuścił lornetkę i schował się za drzewo.

– Nie wiem generale. Nie znalazłem nazwy na żadnej mapie. – Pułkownik Ramcke stanął obok. – Ale ta dzielnica miasta to Buckland. Tutaj jest pierwszy tunel kolejowy.

– Nie widać go stąd.

– Tak szczerze to w ogóle niewiele widać stąd miasta. – Dwadzieścia metrów obok seria pocisków z karabinu maszynowego przestrzeliła liście. – Generale, może by pan wrócił do zamku. Tu nie jest bezpiecznie.

– Chciałem zobaczyć, jak to wygląda na własne oczy.

Pułkownik Ramcke rozłożył mapę.

– Nadal trzymamy to wzgórze, ale nie widać z niego ruchu Anglików po ulicach.

– I tak nie mamy żadnej artylerii, żeby to wykorzystać.

– Anglicy przepychają się w centrum, wzdłuż tej rzeki. W tej chwili nasza linia biegnie od wzgórza do cmentarza na północy.

– W końcu spróbują nas obejść.

– Na północy są otwarte pola i zamek, więc chyba nie ma zmartwienia.

– A tutaj?

– A tu na wzgórzu mam za mało ludzi, żeby rozciągnąć linię.

– Jeśli zobaczysz, że to robią, wyślę ci kompanię piechociarzy, która wylądowała w nocy opodal portu. Chyba przez pomyłkę.

– Myślę, że będą potrzebni w mieście. Anglicy przestali atakować i wygląda na to, że czekają na posiłki.

– Mamy dzisiaj dostać wsparcie Sztukasów. – Meindl spojrzał na zegarek. – Pierwsze za czterdzieści pięć minut. Mają zrzucić bomby w centrum?

– Nasi ludzie są za blisko.

– No to gdzie w takim razie?

– Na tę drogę wzdłuż rzeki... London Road. Anglicy wszystko przepychają tamtędy. Niech piloci sami znajdą cele.

– Twoja decyzja. Następne będą za trzy godziny.

– Ile jeszcze wytrzymamy bez wsparcia generale?

– Tyle ile trzeba. – Meindl spojrzał w niebo i zobaczył spadochroniarza opadającego nad miastem. – To nasz?

– A kto to wie generale? – Ramcke zmrużył oczy i przyjrzał się dokładnie. – To chyba jest Anglik, sądząc po spadochronie.

– Wiatr go pcha na stronę Anglików.

– Więc ma dzisiaj szczęście.

Czterdzieści minut później sierżant Green siedział przy drodze na swoim zwiniętym spadochronie i czekał, aż wypatrzy jakąś ciężarówkę jadącą na północ. Bo na razie wszystkie pojazdy II korpusu posuwały się w kierunku Dover. Albo raczej usiłowały się posuwać. Wszystkie ciężarówki i Bren carriery, które oglądał, stały nieruchomo na bruku przy London Road. Oddałby wszystko za kubek herbaty albo chociażby tylko wody.

Pierwszym ostrzeżeniem o nalocie były krzyki żołnierzy a dwadzieścia sekund później usłyszał syreny. Nie alarmowe, tylko te zamontowane na niemieckich bombowcach. Żołnierze zeskakiwali z ciężarówek i uciekali jak najdalej od drogi. Sierżant złapał zwinięty byle jak spadochron i wskoczył do rowu melioracyjnego. Usłyszał cztery głośne wybuchy z obu stron drogi. Pół minuty później zobaczył, że żołnierze podnoszą się z ziemi, ale nalot się nie skończył.

Cztery Ju 87, które zrzuciły 500-kilogramowe bomby na drogę w klasycznym podejściu z czterech tysięcy metrów wysokości, uciekały na niskim pułapie do Francji. Ich piloci cieszyli się, że żaden brytyjski myśliwiec się nimi nie zainteresował. Pozostała dwunastka bezbłędnie zlokalizowała miejsce ataku i nadleciała na niskim pułapie. Zrzucali małe 100 kg bomby na drogę od mostu przy Bunkers Hill aż do Whitfield.

Green, zwinięty w kłębek w rowie, pod spadochronem nigdy nie czuł się tak bezradny, jak teraz. Jedyne co mógł robić to tylko się modlić. Te same powolne niemieckie Sztukasy, o których spotkaniu w powietrzu marzył każdy pilot myśliwca, masakrowały właśnie żołnierzy na ziemi.

– Cholerni Niemcy. – Moore patrzył, jak dwóch fizylierów wlecze rannego po bruku, trzymając go pod ramiona. Przynajmniej nikt do nich nie strzelał, bo granaty rzucone wcześniej na ulicę skutecznie ograniczyły widoczność obsłudze niemieckiego karabinu maszynowego. Nie zmieniło to faktu, że atak na kamienicę naprzeciwko się nie powiódł.

I gdzie to obiecane wsparcie? – pomyślał kolejny raz. Atak miał się zacząć dwie godziny wcześniej, ale po obiecanych czołgach i wsparciu artylerii nie było śladu.

Żołnierze przeciągnęli rannego za mur, a sanitariusz rozciął nu nogawkę spodni i próbował oczyścić ranę od postrzału. Moore zobaczył sierżanta machającego ręką z tyłu budynku pubu. Pobiegł do niego pod murem, bo Niemcy ponownie zaczęli strzelać.

– Co się stało sierżancie?

– Połączenie do pana, poruczniku.

Nowy dowódca kompanii w stopniu majora przysłany ze sztabu batalionu nie był tak odważny, jak jego poprzednik, w związku z czym pluton dostał swojego radiotelegrafistę, który siedział za pubem i zapewniał łączność z dowództwem. Porucznik usiadł obok niego i założył słuchawki.

– Poruczniku, co z pana atakiem?

– Nie udało się, majorze. Straciliśmy jednego zabitego i trzech rannych.

– Ilu ludzi panu zostało?

– Czterdziestu pięciu.

W słuchawkach przez chwilę panowała cisza.

– Czy dotarł do was nasz obserwator artyleryjski?

– Jaki obserwator majorze? – Moore spojrzał na sierżanta, a ten wzruszył ramionami.

– Z baterii artylerii, miał korygować ostrzał.

– Nie.

– No to sami musicie wyjść gdzieś na górę i ich naprowadzać. Wasz radiotelegrafista dostanie częstotliwość i kryptonimy.

Moore złapał za piorunochron i wychylił głowę zza komina, ale Niemiec nie strzelił. Pomyślał, że może właśnie zmienia stanowisko, żeby go lepiej widzieć. Więc ma minutę spokoju, zanim umrze.

– Niech strzelają! – Krzyknął w otwartą klapę na dachu.

Radiotelegrafista siedział skulony na poddaszu i szybko przekazał polecenie do baterii 25-funtówek, która rozstawiła się w Whitfield, dwa kilometry od linii frontu. Pierwszy pocisk wylądował daleko za narożną kamienicą.

– Skrócić o dwieście jardów.

Następny trafił kamienicę na skrzyżowaniu, High Street i Bridge Street, ale nie tę, w której siedzieli Niemcy.

– 50 jardów w prawo.

Kolejny pocisk ściął komin i eksplodował gdzieś z tyłu.

– W celu! Walcie do oporu.

Dowódca baterii przekazał namiary i cztery brytyjskie dział wystrzeliły trzy salwy pocisków. Kamienica zniknęła w kłębach pyłu po wybuchach. Kiedy pył opadł, została z niej kupa gruzu.

– Jaki następny cel, poruczniku?

Moore pomyślał o kamienicy po drugiej stronie ulicy i ukrytych w niej Niemcach, a potem o mieszkańcach Dover, którzy nie uciekli, a tylko schowali się w piwnicach. Na koniec o jego ludziach z plutonu zabitych dzisiaj przez spadochroniarzy.

– 300 jardów w prawo i 200 jadów krócej.

Porucznik zobaczył pocisk, który przeleciał nisko nad dachem i eksplodował za celem.

– Skrócić o 50 jardów i walcie. – Moore schował się za kominem. – Teraz sukinsynu spróbuj sobie jeszcze postrzelać.

Pułkownik Ramcke razem z adiutantem zdyszani dobiegli do stanowiska radiotelegrafisty 3 Batalionu. Czekał tam na nich major Walter Koch.

– Anglicy jeszcze strzelają w tamto wzgórze?

– Jak pan widzi pułkowniku.

– A twoi ludzie?

– Wszyscy się już wycofali tutaj.

– Za nami są już tylko Western Heights. – Ramcke obejrzał się do tyłu. – I stacja kolejowa.

– Jeśli Anglicy szybko przeprowadzą czołgi przez wzgórze, to przed wieczorem będziemy musieli się tam wycofać. Nie mam czym walczyć z czołgami.

– Drugi batalion w mieście też.

– Nie zatrzymamy tych czołgów tutaj generale. Najwyżej trochę je opóźnimy. – Koch pokazał na wzgórze, z którego spadochroniarze się wycofali. – Tak jak tam.

– Nic już nie macie?

– Tylko trochę angielskich granatów.

– Więc zapędzą nas na wzgórza na wybrzeżu i odblokują port.

Niewesołe rozmyślania dowódcy Pułku Szturmowego przerwał radiotelegrafista.

– Pułkowniku, porucznik Gruber melduje, że na drodze do Folkestone słychać pojazdy.

– Jakie pojazdy? Nasze czy Angielskie?

– Mówi, że na razie nie wie.

– To niech się szybko dowie i melduje.

Radiotelegrafista przekazał wiadomość, a obaj dowódcy rozłożyli mapę Dover.

– A jeśli to Anglicy nas obeszli z flanki?

– To nas zaraz odetną od Western Heights i otoczą w mieście.

– Możemy tam kogoś wysłać, żeby zablokować tę drogę?

Ramcke chwilę myślał.

– Nie, nie mamy nikogo. W fortach i zamku mamy dwustu ludzi. W większości rannych.

– To chyba powinniśmy się wycofać. Teraz pułkowniku.

– Poczekamy jeszcze piętnaście minut. Może to nasze czołgi.

– Za czołgami! – Moore przywołał w myślach rozkaz majora. – Do diabła! Nie mamy już czołgów.

Przed nim na skrzyżowaniu z Effingham Street stały nieruchomo dwa brytyjskie czołgi, trzeci blokował pół ulicy, a czwarty usiłował się przecisnąć między dymiącym wrakiem i ścianą niskiej kamienicy.

Wielki niemiecki czołg wychylił się znowu zza rogu ulicy. Ostatni nieuszkodzony MK V Covenanter wystrzelił ze swojej dwufuntowej armaty, ale pocisk odłupał tylko kawałek ściany. Niemiec odwrócił wieżę i wystrzelił z krótko-lufowego działa. I znowu trafił. Cienki 40-milimetrowy pancerz czołowy MK V nie zatrzymał 75 mm pocisku. Kierowca panzerkampfwagen IV wycofał czołg i brytyjscy fizylierzy zostali sami na High Street.

– Sierżancie weź dwóch ludzi i zobacz czy ktoś z załogi przeżył.

Porucznik sprawdził wzrokiem, czy jego ludzie mają osłony na ulicy. Tak jak i oni był zaszokowany trzyminutową bitwą czołgów. Kazał im czekać, a sam schylony pobiegł do tyłu.

Radiotelegrafista siedział z tyłu przy poprzecznej ulicy Ladywell, razem z trzema rannymi czołgistami.

– Daj mi majora.

Ten szybko wywołał dowództwo kompanii i oddał słuchawki porucznikowi.

– Tu porucznik Moore, majorze. Niemiecki czołg zaczaił się na skrzyżowaniu za ratuszem. Wszystkie nasze czołgi są stracone. Nie pójdziemy dalej High Street. Czy dostanę jakieś wsparcie?

– Wycofaj swoich ludzi.

– Dlaczego majorze? Możemy obejść to skrzyżowanie.

– Niemieckie czołgi od zachodu przecięły London Road. Wycofujemy się w kierunku cmentarza po drugiej stronie rzeki. Na razie dołącz do trzeciego plutonu przy kościele za mostem.

– Tak jest.

Ośmiokołowy wóz łączności wjechał na wzgórze obok stanowiska dowodzenia i wyskoczył z niego pułkownik w czarnym mundurze.

– Doniesiono mi, że ktoś zamawiał kawę.

Ramcke się uśmiechnął.

– Miło pana w końcu osobiście spotkać pułkowniku.

– Ja też się cieszę. Wkrótce powinni dotrzeć tu nasi grenadierzy, jak oczyszczą do końca drogę z Anglików.

– Mieliście tu dotrzeć wczoraj.

– Coś nas zatrzymało.

– Co takiego?

– Anglicy z działami na wzgórzach.

– Jak widzę nie na długo. Zaplanujemy dalszy atak? – Ramcke pokazał na rozłożoną mapę Dover. – Robi się ciemno, ale chyba byśmy zdążyli rozbić Anglików do końca.

– Dzisiaj nic z tego pułkowniku.

– Nie pojedziecie dalej?

– Nie mamy benzyny.

RAF St. Eval, Wielka Brytania, 7 czerwca 1941

Zdjęcia z porannego lotu zwiadowczego wywołano w bazie Benson. Te z kamer skrzydłowych wyszły trochę nieostre, ale robione kamerą F8 z kadłuba, z automatycznym przesunięciem bazy, doskonale sprawdziły się w stereoskopie. Kapitan wywiadu RAF zidentyfikował wszystkie statki rozładowujące się na wybrzeżu. Ilość kursujących barek i te wyrzucone na brzeg. Zaznaczył wszystko na mapie południowej Anglii i określił pierwszoplanowe cele. Miał kłopot z dwoma niemieckimi statkami, które utknęły na brzegu. Widać było, że na ich pokładach wre wytężona praca przy demontażu nadbudówek. Zastanawiał się nad tym kilka minut, a potem zrezygnował. Dwa niemieckie statki mniej, a jeśli Niemcy usiłują ocalić ich ładunek, to jest to ich własny kłopot. Skończył pisać raport i dwie jego kopie razem ze zdjęciami zapakował w koperty. Adresatami było dowództwo lotnictwa bombowego RAF w High Wycombe oraz Połączony Komitet Wywiadu w Londynie. Technicy wykonali więcej zdjęć. Jeśli dowództwo podejmie decyzje, to przydadzą się w planowaniu ataków, bo RAF nie mógł zignorować takich celów.

Kapitan zastanawiał się, czy nie dołączyć do raportu sugerowanej metody ataku, ale zrezygnował z tego. Straty brytyjskiego lotnictwa pierwszego dnia inwazji były porażające. RAF stracił ponad dwieście trzydzieści myśliwców i bombowców, a Niemcy według raportów jeszcze więcej. Więc szybkich bombowców zdolnych do precyzyjnego ataku w dzień mogło w tym momencie brakować.

Dowództwo bombowe też liczyło się z realiami, dlatego główny atak zaplanowano w nocy. Dywizjony dwusilnikowych Wellingtonów miały przeorać bombami plaże koło Hastings i New Roomney oraz uderzyć na wykryty w cieśninie Dover nowy niemiecki konwój. Nie liczono na wiele, bo nocne bombardowania były, jak pokazało doświadczenie, były dalekie od jakiejkolwiek celności. Dlatego główne zadanie miały wykonać dwa dywizjony lotnictwa floty.

Zdjęcia nie zdążyły dotrzeć do bazy w St. Eval, ale cel ataku dokładnie zaznaczono na mapie. Mapa wisiała w pokoju odpraw i wszyscy członkowie załóg 829 NAS zdążyli ją dokładnie obejrzeć.

– Wszyscy się napatrzyli? – Kapitan prowadzący odprawę poczekał, aż lotnicy rozsiądą się na krzesłach.

– Taylor nie zabrał okularów. – Wyrwał się TAG z przedniego rzędu.

– Pożyczysz mu swoje. – Kapitan kontynuował. – Te trzy statki to wasze cele. Stoją na kotwicy pół mili od Farlight. Na płytkiej wodzie 20 do 30 stóp.

– Więc zabieramy bomby?

– Nie. Zabieracie torpedy ze stabilizatorami. Zostały tu od zeszłego roku, kiedy planowano Tarent.

– Więc powtarzamy ten atak kapitanie?

– Tak. Dwie maszyny postawią flary na spadochronach, a pięć zabiera torpedy.

– Podchodzimy od strony lądu?

– Nie. Podchodzicie od południowego wschodu. Na brzegu Niemcy mają już działa przeciwlotnicze, ale nikt jeszcze nie raportował reflektorów. Statki stoją burtami do brzegu.

– A flak na statkach?

– Wywiad zlokalizował co najmniej po dwa sprzężone działka na każdym, prawdopodobnie też karabiny maszynowe.

– Te dwa są oceniane na co najmniej pięciotysięczniki a ten trzeci na dwa tysiące. Czy pięć torped wystarczy?

– Po dwie na te większe i jedna na mały, a Swordfishe z flarami biorą bomby i zrobią poprawkę.

– Kapitanie czy mamy cel zapasowy?

– Nie, to jest jedyny cel. Dlaczego pytasz?

– A jeśli Niemcy zdążyli się rozładować i właśnie płyną do domu?

– Nie mamy innych rozkazów. Drugie niemieckie kotwicowisko bierze 802 dywizjon. Konwój w cieśninie jest w tej chwili chroniony przez radary i działa na francuskim brzegu.

– Więc jeśli Niemców nie będzie, to wracamy z torpedami do domu?

– Tak.

– Czy w okolicy mogą być nasze okręty?

– Nie. W Kanale nie ma naszych okrętów.

– A samoloty?

– Do godziny pierwszej będziecie tam tylko wy i 802. Potem atakują Wellingtony i Stirlingi.

– No i niemieckie myśliwce nocne...

– Jeden albo dwa Messerschmitty 110. – Kapitan zerknął do notatek. – Dowództwo uważa, że nie mają ich więcej na patrolu. No i możecie spotkać przerobione na nocne myśliwce ich lekkie bombowce. Podobno takie się pojawiły.

– Wszyscy się cieszymy z niespodzianek...

– Macie jeszcze jakieś sarkastyczne uwagi?

– Nie, sir.

– No to za dwie godziny zaczynacie.

Morze było gładkie, około 2 w skali Beauforta, więc nawigator poczuł się zwolniony z obserwowania fal i określenia momentu zwolnienia torpedy.

– Starks, torpeda twoja!

– Zrozumiałem. – Sierżant pilotujący bombowiec potwierdził, ale nadal nie widział celów.

– Flary!

Dowódca dywizjonu porucznik Tuke też zobaczył światła opadające milę dalej. Podniósł lornetkę, sprawdził, jak ustawione są statki i wydał przez radio komendy.

– Tu jedynka biorę tego małego z lewej. Dwójka i trójka bierzecie środkowego! Czwórka i piątka statek po prawej.

– Potwierdzam. – Starks zrobił to, co reszta pilotów.

– Schodzimy na 200 stóp, atak z trzystu jardów na moją komendę. Powodzenia.

Statek w środku zwrócony był całą długością burt do samolotów i stał na kotwicy. Sierżant nie musiał uwzględniać żadnych poprawek na siatce celownika. 600 jardów. Jeszcze raz podniósł lornetkę i zobaczył barkę przy burcie i mały czołg, który dźwig okrętowy opuszczał z pokładu. Lekko zmienił kurs, żeby torpeda ominęła barkę. 300 jardów.

– Zrzut!

Torpedy uderzyły o powierzchnię wody, a drewniane stabilizatory przyjęły na siebie część uderzenia i odpadły. Pociski opadły na siedem metrów głębokości. Potem uruchomiły silniki i dwa metry pod powierzchnią popłynęły w kierunku nieruchomych statków. Sierżant zrobił zwrot w lewą stronę i nie zobaczył skutków ataku, ale strzelec siedzący z tyłu miał doskonały widok.

– Trafiliśmy!

Nawigatorzy dwóch bombowców zanotowali cztery trafienia torpedami w niemieckie statki. Mniejszy statek wyraźnie tonął, ale dwa większe na razie nie zamierzały. Piloci poczekali, aż spadochrony z flarami opadną nisko i zanurkowali, żeby zaatakować statki bombami. Tylko że flary zwabiły też niemiecki bf 110. Dwusilnikowy, nocny myśliwiec nie zdążył zapobiec atakowi torpedowemu, ale zjawił się w samą porę, aby wejść na ogon atakującego bombami Swordfisha i zestrzelić go jedną serią działek. Był to niewielki rewanż za zniszczenie trzech statków z czołgami i transporterami 4 Dywizji Pancernej. Pilot wyszedł z nurkowania i próbował znaleźć w mroku uciekające bombowce. Bezskutecznie.

– Lis tu Sokół, zgłaszam jedno zestrzelenie. Angielski dwupłatowiec.

– Tu Lis, przyjąłem. Angielski nalot nad Folkestone na niskim pułapie, wejdź na kurs 35 stopni.

Pilot spojrzał na podświetlaną tablicę przyrządów, wykonał zwrot i otworzył przepustnicę. A potem zorientował się, że ponownie nie zdąży. Kilka mil dalej opadały na spadochronach kolejne flary.

Nowy Jork, Stany Zjednoczone, 7 czerwca 1941

Jeff Bridges wysiadł z taksówki i podał rękę Mary. Jego wypożyczony frak przy tej czynności jakby zaszeleścił. Mary w srebrnej sukni rozciętej z boku ponad udo wysiadała bardzo powoli, tak jakby właśnie pozowała do zdjęć. Więc Jeff się nie zdziwił się, widząc z boku wejścia fotografa, który błysnął fleszem kilka razy, upewniwszy się, że długie nogi aktorki w całości zmieszczą się w kadrze. Mary udało się w końcu stanąć na wysokich obcasach i uwiesić się na ramieniu Bridgesa a fotograf zrobił im zdjęcie razem i zniknął za drzwiami.

– Mogliśmy tu przyjść pieszo. To pół mili od twojego mieszkania.

– Tutaj? Pieszo! – Aktorka uszczypnęła go w ramię. – Spójrz na neon.

Jeff spojrzał najpierw na wysoką kamienicę, drzewa Central Parku na końcu East 60th Street i w końcu przeczytał nazwę klubu nad wejściem.

– To tutaj będziemy jedli ostatnią wieczerzę?

– Widzę, że jesteś sarkastycznie zdziwiony.

– To klub mafii. Nazywają go The Copa.

– Nie strzelają do gości. A przy najmniej nie od razu. – Mary się roześmiała. – Byłam tutaj kilka razy i jak widzisz, jestem cała i zdrowa.

Jeff objął ją i poprowadził do środka. W hallu powitał ich szef lokalu.

– Witamy pani Belasco. Stolik przy scenie na dwie osoby?

– Tak dziękuję. – Mary nie opuścił dobry humor, bo znowu się zaśmiała. – Belasco chyba zniknie za dwa tygodnie, bo dostanę rozwód. Mam nadzieję.

– Gratuluję i proszę za mną.

Szef podprowadził ich do stolika, przy którym czuwał już kelner z szampanem.

– Skąd tu tylu ludzi? Wszystkie stoliki są zajęte.

– Zwykła sobota milionerów. – Mary zauważyła parę zmierzającą do ich stolika. – Ale trafiają się też różne szmaty.

– Witaj Mary. – powiedziała wysoka brunetka, która podeszła do stolika. Jej suknia też była srebrna, tylko bardziej oszczędna, bo uszyto ją z dużo mniejszej ilości materiału. – Dawno cię nie widziałam w towarzystwie.

– Witaj Jane. Nie martw się, że towarzystwo tak wiele straciło na uroku. Właśnie wróciłam.

– Akurat to wcale mnie nie martwi. – Brunetka uwiesiła się na wielkim mężczyźnie w wyraźnie za ciasnym garniturze. – To jest Alberto. Jest wielkim biznesmenem w handlu oliwą. A kim jest twój chłopiec? Czy jego mama wie, że go tu przemyciłaś?

– To jest Jeff. – Bridges wstał i wyciągnął rękę do brunetki. – Pisze książki i różne takie inne rzeczy.

Mary położyła rękę Jeffowi na ramieniu.

– Może wy chłopcy pójdziecie się napić do baru albo odcedzić kartofelki. A my sobie chwilę pogadamy jak dziewczyny?

Bridges posłusznie wstał, podszedł do Włocha i kiwnął głową w kierunku baru.

– No to chodźmy.

– Ty suko! Ukradłaś mi rolę! – Usłyszał po chwili od strony stolika, ale resztę damskiej dyskusji zagłuszyła orkiestra.

– Jak skutecznie pokonać Imperium Brytyjskie?

Widać było, że konferansjer na scenie starał się jak mógł, ale dowcip był stary.

– Odciąć ich od dostaw herbaty z Indii.

Jeff oparty o bar obok Włocha nie zdobył się nawet na uśmiech.

Może za mało wypiłem – pomyślał. Rozmowa z Alberto utknęła w martwym punkcie. On sam nie miał pojęcia o handlu oliwą, a podejrzewał, że Włoch nie umie czytać, więc literatura była dla niego terra incognita.

– Nie biją się?

– Nie. Widać też, że przestały na siebie krzyczeć.

– Szkoda. Jeszcze po jednym?

– Nie, dzięki. – Jeff zobaczył, że brunetka wstaje z krzesła. – Chyba się już żegnają.

– Aktorki. – Prychnął pogardliwie Alberto i mrugnął do Jeffa. – Ale za to w łóżku... marzenie.

Bridges wrócił do stolika w sam raz, żeby usłyszeć zapowiedź występu Carmen Mirandy.

– Jak twoje babskie pogaduszki?

– Jak rozmawiasz ze szmatą, to nie są pogaduszki, tylko udzielanie lekcji.

– Jakiej lekcji?

– Życia i pokory.

– Nie wiedziałem, że z ciebie taka nauczycielka.

– To teraz już wiesz. – Mary poprawiła sobie naszyjnik. – Co zjemy?

– Może homara?

– Dlaczego akurat homara?

– Bo podawałem kilka razy, a nigdy nie miałem okazji zjeść.