1941 Najkrótsza noc - Mariusz Tkaczyk - ebook + książka

1941 Najkrótsza noc ebook

Tkaczyk Mariusz

4,0

Opis

Jest wrzesień 1940 roku. Czy wojna potoczy się zgodnie z planem? Ludzie, którzy ją pieczołowicie przygotowywali, martwią się jej dotychczasowym przebiegiem i możliwością zawarcia pokoju. Czy przyniesie wielu zainteresowanym obiecane niebotyczne zyski? Czy, jak to zaplanowało kilku z nich, na gruzach państw walczących stron powstanie nowy wspaniały świat? Niemieccy oficerowie patrzą na fiasko ofensywy na Wyspy Brytyjskie, ale niezbyt tym się przejmują, bo przecież jak widać, wojna wkrótce się skończy. Nie wiedzą, że Hitler i OKW mają wobec nich całkiem inne plany. Czy wyślą ich na rosyjskie stepy, czy na śródziemnomorskie plaże. Zdecyduje pokaz jednego czołgu na poligonie w Kummersdorfie. Inspektor berlińskiego KRIPO, który wziął sprawiedliwość we własne ręce, zostaje zmuszony do polowania na szpiegów. Czy obiekt polowania to wynik obsesji szefa RSHA, czy też całe kierownictwo Abwehry pracuje na rzecz wroga? Oficerowie ZWZ z okupowanej Polski wyjadą do Rosji w rutynowej misji. Dokumenty, które przywiozą z powrotem, nie uszczęśliwią ani sojuszników, ani wrogów. Czy uda się ujawnić światu, zbrodnię dokonaną na Polakach? Brytyjski pilot rzucony w środek bitwy powietrznej nad Kentem będzie usiłował przeżyć wbrew taktyce i regulaminom. Czy nowi dowódcy RAF sprawdzą się, kiedy Luftwaffe wyciągnie wnioski ze swoich błędów i wróci nad Anglię? Włoski obieżyświat znajduje ropę w Libii. Czy zostanie szczęśliwym milionerem, czy też skończy marnie jako kierowca ciężarówki z zaopatrzeniem, podczas pierwszej ofensywy generała Rommla? Niemłody sierżant Royal Artillery wraca szczęśliwie do domu po upadku Francji wraz z większością BEF. Niestety jego żona ma kłopoty z wiernością a on z powstrzymaniem swoich pięści na widok obcych mężczyzn we własnym łóżku. Dlatego przyjaciele pomogą mu szybko wyjechać, daleko od Anglii. W ciepłe i spokojne miejsce. Co wybierze: Singapur, Gibraltar czy Maltę? Zapracowani funkcjonariusze NKWD nie nadążają z wykonywaniem wyroków na swoich i na wrogach. Armia Czerwona podnosi się z kolan po ostatnich czystkach, a nawet wyciąga z łagrów własnych doświadczonych oficerów. Czy odeprze zapowiadany najazd Niemców? Czy też na rozkaz Stalina, będzie gotowa ruszyć na podbój Europy? I czy ktoś za to zapłaci? Amerykanin z Południa, który przyjechał do Nowego Jorku w poszukiwaniu pracy, ma wyraźnego pecha. Gdziekolwiek uda mu się zaczepić, zawsze trafia na spiski i zbrodnię. Zamiast upragnionej posady staje się niewygodnym świadkiem przeznaczonym do likwidacji. Czy przeżyje? Zdecyduje mafia, MI6 i pewna aktorka filmowa. Japońscy wojskowi kłócą się o plan nieuniknionej wojny z Ameryką. A może zacznie się ona dużo wcześniej, kiedy dowódca niszczyciela odpali torpedy na redzie Yokosuka, do amerykańskich krążowników prowokujących cesarstwo. Gdzie się bohaterowie spotkają podczas wojny? Czy będą strzelać do siebie nawzajem, czy wylewnie się witać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1047

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1941

Najkrótsza noc

MARIUSZ TKACZYK

Ta książka jest w całości fikcją literacką. Wszystkie występujące w niej postacie, wydarzenia i dialogi nie mają żadnego związku z rzeczywistą historią. Podobieństwo postaci do żyjących czy nieżyjących osób jest przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Mojej rodzinie i przyjaciołom, którzy mnie wspierali.

Copyright © Mariusz Tkaczyk, 2019, 2022

All rights reserved

Projekt okładki: Mariusz Tkaczyk

FB / Mariusz Tkaczyk Books

ISBN 978-83-954050-7-5

„Vor der Kaserne vor dem großen Tor

Stand eine Laterne

Und steht sie noch davor

So wollen wir uns da wiedersehn

Bei der Laterne wollen wir stehen

Wie einst Lili Marleen”

Wie einst Lili Marleen”

My USA, we współpracy z Demokracjami Ameryki Łacińskiej, Brytyjską Wspólnotą Narodów i Zjednoczonymi Sowieckimi Socjalistycznymi Republikami, przyjmujemy światowe przywództwo dla ustanowienia Nowego Światowego Moralnego Porządku dla trwałego pokoju, wolności, sprawiedliwości, bezpieczeństwa i rekonstrukcji świata.

Prolog

Nowy Jork, Stany Zjednoczone, 31 sierpnia 1940 roku.

Mężczyzna siedział za biurkiem i przeglądał kolejne raporty, które przyniósł dwie godziny wcześniej sekretarz. Za oknami miał widok z góry na prawie cały Manhattan. W pełnym skupieniu wyciszonego gabinetu robił swoje dopiski na dokumentach. Interesy mogłyby iść lepiej. Zyski globalne były tylko dwudziestoprocentowe, ale interesami zajmował się jego ojciec 30 lat wcześniej. Te, które mu zostawił, były tak ogromne, że pieniądze się same pomnażały, a on zaczął poświęcać uwagę całkiem innym sprawom. Raporty przeczytał uważnie. Znalazł błędy, naniósł odpowiednie uwagi. Ludzie się niczego nie nauczyli. Uważali, że mogą go bezkarnie oszukać, przeciwstawić się jego firmom, próbować ocalić swoją własność, kiedy do jego dyspozycji stały wszystkie instytucje państwa, każda gazeta i głos w radiu.

Kiedy skończył, odłożył raporty i sięgnął po dużą mapę świata zwiniętą w stojaku. Rozłożył ją na biurku, wygładził i przycisnął rogi przedmiotami z biurka. Jutro zaczynie się drugi rok wojny. Wojny odległej od Ameryki, która toczyła się gdzieś na końcu świata. Wojny pieczołowicie przygotowywanej od piętnastu lat. Pieniądze popłynęły z Ameryki tam, gdzie mogły najwięcej zdziałać. Co wywołało w kraju Wielki Kryzys, ale to nie było jego zmartwienie. On nic na tym nie stracił, a wręcz przeciwnie. Pokonani podnieśli się z kolan żądni zemsty, a zwycięzców upokorzono w Nadrenii i Monachium. Ambasadorzy docierali wszędzie i wszystkim obiecywali sojusze i wsparcie. Spisano obietnice dawane królom operetkowych krajów, które nigdy nie miały być dotrzymane. A ludzie byli tylko ludźmi, zawsze gotowymi walczyć o każdą bzdurę.

Świat miał się zmienić. Słabi mieli zostać zniszczeni przez silnych. Imperium Brytyjskie miało upaść, a Stany Zjednoczone będą rządzić światem. Z pieniędzmi, które już nie będą miały pokrycia w złocie i można je będzie drukować dzień i noc. Nie wszyscy w wewnętrznym kręgu o tym wiedzieli. Tylko Rothschildowie, ale oni zdążyli się już z tym pogodzić. Będą rządzić pieniędzmi świata z Londynu, ale słońce będzie w końcu zachodzić nad resztkami Imperium. Reszta myślała, że jak zwykle chodzi tylko o wielkie zyski z wojny. A kiedy się zorientują, przyznają mu rację, chociaż nie będą mieli ojczystych krajów, do których mogliby wrócić. Ale oni przecież nigdy nie mieli swojego kraju. Może dwa tysiące lat temu.

Siedział tak chwilę i patrzył na płaski świat, a potem wyjął z szuflady kredki i jak dziecko w przedszkolu zaczął kolorować mapę. Te miejsca, które były jeszcze białe. Bo mapa była już w większości pomalowana. Stany Zjednoczone? Od bieguna do Kanału Panamskiego, strategiczne wyspy na Atlantyku i Pacyfik współdzielony z Imperium Brytyjskim. Na południu Ameryk konfederacja mówiących po hiszpańsku dzikusów z dżungli i z południowych pampasów. Zjednoczona Afryka i Unia arabów na półwyspie. Wielkie Indie i wielkie Chiny. Ale ciągle miał wątpliwości. Kto miał dostać pokonane Niemcy? Czy ma je przyłączyć do Unii Europejskiej? Tylko że są za silne i natychmiast zdominują mizerną resztę. Czy je podzielić na pół, czy może oddać całe Rosji? Jeśli by to zobaczyli Warburgowie to chyba by natychmiast dostali zawału. Iran? Stalin stanowczo chciał mieć dostęp do Oceanu Indyjskiego. A Anglicy uważali, że to ich poletko i ich ropa. Tu musi być stanowczy. Rosja sama musi wybrać czy chce Turcję, czy Iran. Trzeba się jeszcze zastanowić... Pomalował jeszcze Włochy na brązowo, dodając je do Unii Europejskiej, a Finlandię na czerwono. I dopisał w nazwie republika radziecka. Podobne dopiski miała już Polska, Czechosłowacja, Rumunia i wiele innych krajów.

Podrapał się po haczykowatym nosie. No cóż, każe wydrukować tę nową mapę świata, żeby stała się oficjalna. Albo jeszcze zaczeka z pół roku...

Rozmowy

Cap Gris Nez, Francja, 1 września 1940 roku.

Skalisty przylądek nad Kanałem La Manche zwykle nie był szczególnie uczęszczanym miejscem. Co pewien czas pojawiali się na nim ludzie. Przybywali z daleka, żeby popatrzeć na białe klify Dover po drugiej stronie cieśniny. Z różnymi zamiarami, które można było rozpoznać po czasie spędzonym na obserwacji. Jeśli było to kilka krótkich spojrzeń, mieszkańcy lądu po drugiej stronie mogli spać spokojnie. A jeśli goście zasiedzieli się na dłużej, oznaczało to, że mają całkiem inne zamiary. W 55 roku przed naszą erą Cezar wysłuchiwał tutaj swoich szpiegów i zwiadowców, planując wyprawę na drugą stronę. 1690 rok powitał Ludwika XIV konferującego z admirałem de Tourville, który po zwycięstwie pod Beachy Head otworzył Francuzom drogę przez Kanał. W lipcu 1805 roku cesarz Napoleon, siedząc na krześle, patrzył przez lunetę i klął swojego admirała Villeneuve’a za nieudolność. W 1940 roku pośród niskich krzewów przylądka pojawili się Niemcy. I wydawało się, że chcą zabawić na dłużej.

– Cholerni angole! – Porucznik Kurt Miller dał się ponieść emocjom, ale jego sąsiad przy lornecie polowej nawet nie oderwał wzroku od spektaklu, który rozgrywał się na wodzie.

Ponad 500 metrów od szczytu klifu, z którego obserwowali Kanał, brytyjski Hurricane po oddaniu serii z karabinów maszynowych właśnie kończył zgrabną pętlę i wracał w stronę Dover. Jego cel biały wodnosamolot Heinkel He 59 z Seenotdienst, ratownictwa morskiego Luftwaffe, nieuszkodzony kołysał się spokojnie na małych falach. Dwóch członków załogi zeszło po drabince na pływak i próbowało wyciągnąć na pokład jakiegoś nieszczęsnego pilota, który spadł na spadochronie pół godziny wcześniej.

– I w dodatku trafił się jakiś słabo widzący, nie zauważył czerwonych krzyży. – Dodał porucznik – Jeśli już takich wysyłają do walki, to będziecie ich strącać na kopy.

– Tak pięknie to nie jest. Rzeczywiście ciężko tych krzyży nie zauważyć na skrzydłach i kadłubie. – Podporucznik w szaro-niebieskim mundurze Luftwaffe i z ręką na temblaku odsunął się od lunety. – Oni od sierpnia celowo strzelają do naszych ratowników jak do kaczek.

– Ach. To pewnie to sławne brytyjskie fair play...

– Tak. Zabawa dżentelmenów.

– Tylko czy oni nie wiedzą, że wojna już się skończyła? Może powinniście im zrzucić jakieś ulotki albo gazety. Najlepiej po angielsku. – Miller wyjął z kieszeni paczkę przydziałowych papierosów w czerwonym opakowaniu, Milde Sorte. – Zapali pan poruczniku?

Pilot Hurricana Jack Haig nie wiedział. A jeśli ktoś chciałby go o to zapytać, to by powiedział, że ta cholerna wojna zaczęła się wczoraj. Poprzedniego dnia, w sobotę jego 72 dywizjon przeleciał ze spokojnego Acklington, gdzie do tej pory stacjonował, do Biggin Hill pod Londynem. Czyli do centrum piekła. Lądowali na pasach, na których jeszcze zasypywano dziury po porannym nalocie He 111. Wśród zniszczonych budynków lotniska przeszli szybką odprawę i poderwano ich w powietrze, gdzie próbowali przechwycić uciekające Ju 88 i bf 110, które zbombardowały lotnisko Hornchurch. A kiedy bez sukcesu wrócili wieczorem przed 19, musieli czekać w powietrzu na zasypanie, chociaż części nowych dziur na pasach, które zrobiły bomby z wieczornego nalotu Dornierów z pułku III/KG76 specjalizujących się w atakach z małej wysokości. Całą noc ekipy naprawcze przywracały zasilanie elektryczne i łączność w centrum operacyjnym, odgruzowywały zbombardowane hangary i wyrównywały pasy startowe. A w niedzielę o jedenastej Niemcy znowu wrócili. Dywizjon poderwano w powietrze i kontroler usiłował naprowadzić go na Heinkle, które bombardowały Detling. Ale w powietrzu czekała na nich nieprzyjemna niespodzianka w postaci myśliwców bf 109, których tym razem rozkazy operacyjne nie uwiązały do ścisłej osłony bombowców. Niemieccy myśliwcy w niechlujnym szyku, czwórkami robili to, co lubili najbardziej, czyli swobodne polowanie. Albo inaczej atak lotem nurkowym od strony słońca z przewagą wysokości na nieświadomych ich obecności przeciwników. Pierwszymi ofiarami zostali dwaj skrzydłowi piloci ostatniej trójki, pięknej dla oka formacji dywizjonu. A potem nastąpił chaos walk kołowych i po dwóch minutach tylko nietknięta druga trójka z lewoskrzydłowym Jackiem Haigiem, prawoskrzydłowym sierżantem Peterem Shortem i prowadzącym klucza porucznikiem Percym Burtonem usiłowała doścignąć rozsypane po niebie Heinkle, rozpaczliwie usiłujące wrócić cało na własne lotnisko w Lile-Nord, St. Trond, Le Culot czy raczej gdziekolwiek, byle po drugiej stronie kanału.

Niemieccy piloci He 111 na wysokości trzech i pół tysiąca metrów usiłowali wydusić wszystko z dwóch silników swoich bombowców. Pod koniec lat trzydziestych był to najszybszy samolot bombowy na świecie, ale teraz to „wszystko”, to było 370 km/h wobec 460 km/h ścigającej ich trójki Hurricanów, która dodatkowo szła w górę i usiłowała zyskać przewagę wysokości. Nad Dover trójka Anglików rozdzieliła się i płytkim lotem nurkowym każdy z nich zaatakował swojego Heinkela z lewej strony, od tyłu. Gdyby Niemcy tworzyli formację klucza, to ogień z trzech wieżyczek mógłby przynajmniej nastraszyć atakujących, a tak każdy strzelec w górnej wieżyczce Heinkela miał pojedynczy kaem przeciwko ośmiu w każdym Hurricanie. Haig zanurkował pierwszy i nie trafił żadną z dwóch krótkich serii, prowadzący klucza zaczął strzelanie na 300 metrach, ale pociski, które podziurawiły kadłub przed górną wieżyczką i prawe skrzydło He 111 nie spowodowały żadnych odczuwalnych zniszczeń. A Peter Short stoczył przegraną walkę z nowym refleksyjnym celownikiem GM-2 swojego Hurricana. Podświetlone koło z krzyżem celowniczym rozmazywało się na szybce i pilot oddał dwie krótkie serie, celując w górną wieżyczkę. Obie niecelne. Wszystko to trwało 20 sekund. Brytyjskie myśliwce po ataku wyszły w górę, a piloci spojrzeli w kierunku Heinkli, z nikłą nadzieją, że zobaczą, chociaż dym za uciekającymi Niemcami. Ale nie zobaczyli nic. Heinkle znalazły chmurę i zniknęły nad Kanałem.

Trzy Hurricany utworzyły ponownie dosyć kulawy klucz i wdrapały się na 5 tysięcy metrów. Porucznik Barton wobec chmur zalegających w kierunku Calais postanowił przelecieć wzdłuż Kanału w drugą stronę, gdzie niebo było bezchmurne. A nóż trafią jakichś wracających Niemców? Bo inaczej będzie się musiał zmierzyć z zakazem zapuszczania się nad Kanał wydanym przez dowództwo 11 Grupy Myśliwskiej. Martwił się też amunicją, bo sam strzelał ponad 10 sekund. Dlatego też, gdy pojawił się na dole, odcinający się na tle wody biały He 59, wydelegował skrzydłowego. 

– Żółty 3, bierz ten wodnosamolot. Będziemy cię osłaniać.

– Potwierdzam. – I żółty 3, czyli osobiście Jack Haig wykonał swój nieudany atak obserwowany w Cap Griz Nez. Dowódca z góry obserwował skutki i odezwał się ponownie.

– Żółty 3 czy możesz to powtórzyć? Czy mamy ci pomoc?

– Tak żółty jeden, zejdę jeszcze raz. – Ale po tym, co zobaczył na dole, sierżant Haig nabrał wątpliwości. – Tylko że oni podnoszą pilota z wody. Potwierdź żółty jeden.

– Tu żółty jeden. Potwierdzam. – I porucznik Burton dodał jeszcze cicho do mikrofonu. – Takie mamy rozkazy. 

– Co za skurwysyn! – Gefreiter Schulz usiłował krótkim bosakiem zahaczyć kamizelkę ratunkową mało przytomnego pilota, który podskakiwał na fali. Jeśli drugi sierżant byłby ciekaw i spytał go, który konkretnie, to Schulz miał aktualnie czterech kandydatów. Na pierwszym miejscu był na pewno durny pilot myśliwca, który ich ostrzelał. Na drugim kontroler z Ostendy, który zamiast wysłać motorówkę z Calais, wysłał ich jak latającego baranka na rzeź. Kolejnym kandydatem był oberfeldwebel Sellhorn z bazy. Kiedy okazało się, że Anglicy walą do nich, jak do tarcz strzelniczych nie załatwił dla wszystkich farby maskującej, a wodnopłat Schulza czekał ostatni w kolejce. Ostatni kandydat nie współpracował przy wyciąganiu, moczył się w wodzie i w dodatku nie był Niemcem.

– Zginę tu, ratując cholernego angola!

Drugi sierżant, który razem z nim usiłował nie spaść z pływaka i jeszcze trzymał go za pasek, nie miał takich wątpliwości.

– Wszystko mi jedno gdzie chcesz zginąć. Tylko się pośpiesz! Bo musimy się stąd wynosić.

– Dobra, dobra. Już go prawie mam. – Hak bosaka tym razem się nie ześlizgnął i ciało pilota wylądowało na lewym pływaku Heinkela. Schulz wyprostował się i spojrzał na kolegę. – Idź do środka i przynieś linę. Chyba ciągle jest nieprzytomny. Obwiążemy go i będziesz go wciągał do góry, a ja z dołu.

– Mam tylko nadzieję, że zdążymy, zanim wróci. – Drugi sierżant spojrzał na niebo nad Kanałem.

Ale nie zdążyli.

Hurricane Haiga zatoczył półkole, wspinając się na 2 tysiące metrów.

– Takie mamy rozkazy... – Rozmyślał pilot. – A jeśli spadnę tu do morza, to nikt mnie nie wyciągnie. Nasi nie przypłyną i Niemcy nie przylecą. Ponure umieranie w wodzie... Dość. Musi załatwić ten wodnosamolot. Poprzednio celował w kabinę, to może teraz silniki? Gdzie on ma zbiorniki paliwa? Chyba w skrzydłach blisko kadłuba. I niech to będzie płytsze nurkowanie. Będzie więcej czasu na strzelanie.

– Tu żółty 3. Atakuję. Bez odbioru.

Zaczął strzelać z czterystu metrów. Pociski początkowo siekły wodę, ale gdy trochę wyrównał, zaczęły trafiać Heinkla w skrzydło i kadłub.

Na drabince zginęli obaj niemieccy sierżanci z załogi i brytyjski pilot z 79 dywizjonu, którego ratowali. Wybuchł lewy skrzydłowy zbiornik paliwa i Heinkel zaczął się palić. Pilot i nawigator wyskoczyli do morza. A Haig poderwał Hurricana z nurkowania do góry i nie zobaczył efektów swojego ataku.

Po francuskiej stronie Kanału też próbowali zdążyć. A konkretnie obsługa działa Flak 19 z baterii przeciwlotniczej Luftwaffe. Rankiem transporter półgąsienicowy ciągnąc działo, wyjechał z Calais, dotarł na przylądek przed południem i tu zaczęły się problemy. Dowódca działa feldwebel Hans Greiner, powinien rozłożyć działo na końcu przylądka, w sąsiedztwie posterunku obserwacyjnego Luftwaffe. Tylko brzeg przylądka właśnie obsiadły jak mewy świeżą padlinę, wysokie szarże Wehrmachtu. Na pomysł tej wycieczki wpadli oficerowie Kriegsmarine w czasie narady i gry wojennej w Dunkierce. Chcieli, żeby oficerowie armii na własne oczy zobaczyli, że kanał nie jest takim trochę większym strumieniem i nie da się szybko przerzucić mostu, ani przepłynąć go składanymi łodziami desantowymi.

– Sierżancie, jak już feldmarszałek von Runstedt i wszyscy generałowie się napatrzą na Anglię, to rozstawi pan swoje działo. W końcu dzisiaj nie jest to sprawa życia czy śmierci, bo to nie Anglicy szykują się do inwazji. – Hans usłyszał to od zwyczajnego kapitana, który przypadkiem chyba zaplątał się wśród tylu wyższych szarż.

Tak więc działo stało nadal na kołach, za plecami oficerów z lornetkami, 50 metrów od krawędzi klifu. A Greiner przez sieć łączności Luftwaffe z radiostacji na posterunku usiłował złapać swojego dowódcę baterii i przekazać mu te wieści. W tym czasie jak zauważył, jego ludzie, zamiast rozkładać się na siedzeniach i ziewać czy palić papierosy, umiejętnie udawali, że są szalenie zajęci przy dziale i ciągniku. Są dobrze wyszkoleni. Żaden oficer się do nich nie przyczepi.

A połączenia nie udało się na razie nawiązać.

– Sierżancie w takim razie przekażcie do Calais, że trzecie działo drugiej baterii jest na pozycji. I niech to przekażą dowódcy drugiej baterii, jak będzie łączność. – A ja sobie popatrzę na morze.

A potem angielski Hurricane ostrzelał He 19 na wodzie. Pierwsza natrętna myśl, jaka mu przyszła do głowy była taka, że on tutaj odpowiada za obronę przeciwlotniczą. I w tym momencie szkolenie przejęło odpowiedzialność za jego ruchy. Biegnąc w kierunku swoich ludzi, usłyszał jeszcze zza pleców „Cholerni angole!”, ale nie zwracał już na to uwagi.   

– Działo zająć stanowisko! – Krzyknął i jego ludzie rzucili się do armaty.

– Przetoczyć tam, pięć metrów przed krawędzią. – Pokazał ręką w kierunku klifu i grupy generałów.

Załoga złapała siedmiotonowe działo i zaczęła je przetaczać, generałowie rozpierzchli się na lewo i prawo zbierając po drodze lunety polowe.    

– Opuszczać! – Usłyszał znajome odliczanie fliegera Rittera obsługującego przednią wciągarkę. – Trzynaście, czternaście, piętnaście... opuszczać dalej! Przód i tył gotowe!

– Odtoczyć podwozie! – Zobaczył, jak odciągają przedni i tylny wózek, Ratha poziomującego kluczem przedni ogon łoża i podnoszącego rękę na znak, że skończył.   

– Wbić kołki! – W międzyczasie założono kątomierz, a dalmierzysta wyciągnął sprzęt z pudła.

– Lufa wolna! – Minęło chyba prawie dwie minuty. Celowniczy wdrapał się na siodełko, a Greiner złapał go za ramię. – Kierunek zasadniczy! – i pokazał na białego Heinkla.

– Działo gotowe!

– Heinkel odległość 620 metrów.

Odsunął się w prawo od działa i spojrzał na niebo nad Kanałem. Hurricane, który wyrwał do góry, teraz wracał w płytkim nurkowaniu.

– Sierżancie mamy tylko przeciwpancerne. – Greiner odwrócił się do mówiącego Rittera, który pokazywał na wiklinowe kosze z amunicją leżące za działem.

– Wiem. – Mruknął do Rittera, a głośno krzyknął. – Ładuj przeciwpancerny!

– Lewo 10,cel myśliwiec, przeciwpancernym. Odległość 2000, wysokość 600. – Celowniczy gorączkowo nanosił poprawki. – Ognia!

Hawker Hurricane nietknięty leciał dalej i otworzył ogień do Heinkla.

– Zrób to, co poprzednio. No zrób. – Pomyślał gorączkowo Greiner. A potem podał nowe namiary. – Lewo 20, myśliwiec, przeciwpancernym. Odległość 500, wysokość 200.

Heinkel trafiony w zbiornik paliwa zaczął płonąć, Hurricane przestał strzelać i wychodził w górę.

– No zrób to jeszcze raz tak samo. – Zaklinał Greiner.

Pilot Hurricana nie zamierzał nic zmieniać w sposobie latania. Wyszedł wysoką świecą w niebo, lekko skręcając w lewo. Celowniczy poczekał, aż samolot ustawi się największą widoczną powierzchnią.

– Ognia! – Lufa działa pieszczotliwie zwanego „acht acht” cofnęła się, wypluwając 9-kilogramowy pocisk przeciwpancerny. Jego lot na tym dystansie trwał niecałe pół sekundy. Trafił w kabinę Hurricana od dołu i urwał pilotowi prawą nogę. Przebijając przedni, grawitacyjny zbiornik paliwa zgubił czepiec balistyczny i ochronny, a samą skorupą wybił z kadłuba silnik Merlina. Jego zapalnik uderzeniowy w ogóle nie zadziałał. I wcale nie musiał, bo iskry spowodowały wybuch paliwa, a myśliwiec bez dziobu jeszcze chwilę się wznosił, a potem spadł do morza, zabijając nieprzytomnego pilota.     

Na przylądku rozległy się wiwaty. Hans miał ochotę przysiąść na chwilę na wózkach działa albo chociaż na wysokiej trawie, ale szybko znalazł go znajomy kapitan.

– Sierżancie, ty tu dowodzisz? Marszałek chce złożyć gratulacje.

Hans nigdy na żywo nie widział jeszcze marszałka na żywo, ale skoro wiedział, kogo ma szukać, rozpoznał go po liściach dębu na patkach kołnierzowych. Zasalutował.

– Feldwebel Greiner 2 bateria 102 pułku przeciwlotniczego melduje się na rozkaz.

– Spocznijcie sierżancie. – Feldmarszałek Gerd von Rundstedt wyciągnął rękę do Hansa. – Pragnę wam pogratulować sprawności i celnego strzelania.

– Dziękuję marszałku, ale to zasługa moich działonowych i celowniczego Karla Ratha.

– Ale to pan ich szkolił i dowodzi. – Von Rundstedt spojrzał mu w oczy. – I szybko rozgonił pan moich generałów. Może powinienem wziąć pana do sztabu?

– Lepiej nie, panie marszałku.

– Może macie rację, kapitan Schulze też sobie radzi. Jeszcze raz gratuluję.

Hans Greiner z ulgą wrócił do działa. Teraz będą mogli namalować pierwszy pierścień na lufie.

Porucznik Percy Barton zszokowany patrzył na obie kule ognia poniżej. Mniejsza po strąconym Hurricanie szybko zniknęła, ale Heinkel nadal się palił.

– Żółty jeden. Jakie rozkazy? – Natarczywy głos w słuchawkach przywołał go do rzeczywistości.

– Wracamy do domu. Kurs 280.

Obydwa ostatnie w powietrzu Hurricany z 72 dywizjonu zrobiły zwrot na północny zachód i weszły na wysokość pięciu tysięcy metrów. Myśliwi wracający do domu bez zdobyczy.

– A tak myśliwy staje się zwierzyną. – Pomyślał Uwe Steinhilper, patrząc w dół na dwa angielskie Hurricany lecące prostym kursem i mijające właśnie brytyjski brzeg Kanału. – Co prawda chyba nie moją, tylko oberleutnanta Joachima Müncheberga. Takie życie...

Dwa niemieckie bf 109E wisiały ponad kilometr wyżej od Hurricanów wracających do Anglii. Należały do 7 dywizjonu, 26 pułku myśliwskiego dowodzonego aktualnie przez majora Adolfa Gallanda. Rano i po południu osłaniały bombowce i Müncheberg, który był dowódcą dywizjonu, zestrzelił podczas drugiego lotu, w walce kołowej angielskiego Spitfira. Potem jak zwykle z braku paliwa musieli wracać i wylądowali na sąsiedzkim lotnisku w Maquise. Tylko, zamiast zatankować, uzupełnić amunicję i wracać do siebie, do Caffiers, dowódca zamierzał dodać kolejne zestrzelenie i odebrać wkrótce swój Krzyż Rycerski.

– Więc znowu jesteśmy nad Kanałem. Dopiero trzeci raz dzisiaj. To taki piękny i relaksujący dzień, że nawet tyłek i plecy mnie dzisiaj nie bolą. – Steinhilper delikatnie przechylił drążek sterowy do siebie, żeby utrzymać swoją pozycję. Trochę powyżej i po prawej stronie bf 109 dowódcy. Wysokościomierz pokazał 5200 metrów. No cóż, jak przystało na dobrego katzschmarka, podążał wiernie jak pies za swoim panem, strzegąc mu pleców i zadowalając się resztkami. Tylko może los się odwróci. Tydzień wcześniej, niezadowolony z działań myśliwców nad Anglią feldmarszałek Erchard Milch awansował na dowódców asów myśliwskich, dzięki czemu Müncheberg, który do tej pory był katzschmarkiem, czyli skrzydłowym Gallanda, dostał dowództwo dywizjonu. A teraz zapowiada się łatwe polowanie, ale jeśli nie trafią pierwszą serią, to będzie rycerska walka kołowa na małej wysokości. Dobrze, że to nie Spitfiry...

Na razie musi się rozglądać w ciasnej kabinie Messerschmitta i czekać na sygnał do ataku.

– Atakuję! Za mną! – Bf 109 Müncheberga położył się na lewe skrzydło i zanurkował, Steinhilper sekundy później zrobił to samo. Dwa działka pierwszego Messerschmitta przeorały kabinę i kadłub prowadzącego Brytyjczyka. Drugi Hurricane rzucił się za nim do nurkowania i jak zauważył Steinhilper, oddał nawet serię z karabinów maszynowych. Delikatnym naciśnięciem pedałów naprowadził dziób swojego bf 109 na wroga, który tymczasem wszedł w ostry korkociąg i sam wszedł w środek koła celownika. Uwe wcisnął spust i jednocześnie obydwa działka i skrzydłowe kaemy rzygnęły pociskami. Messerschmitt przemknął za ogonem Hurricana i wyprostował lot.  Steinhilper rozglądał się po niebie, chcąc się zorientować w sytuacji.

– Dobra robota Uwe. – Usłyszał w słuchawkach. Dowódca zorientował się wcześniej. Pierwszy Hurricane był wrakiem na ziemi, a drugi oddalał się na zachód, porządnie dymiąc z silnika. – Dołącz do mnie. Wracamy do domu.

Sierżant Peter Short nie zauważył Niemca nurkującego od strony słońca, ale zauważył pociski dziurawiące kabinę i kadłub Hurricana dowódcy. Zaraz potem przemknął w dół bf 109 z żółtymi końcami skrzydeł i dziobem, nie do pomylenia z brytyjskimi samolotami.  

– Poruczniku biorę tego huna! – Krzyknął do mikrofonu i rzucił swojego Hurricana do nurkowania za Messerschmittem. Z dwustu metrów otworzył ogień. Za niemieckim myśliwcem pokazała się cienka strużka dymu. Nie zdążył powtórzyć serii, bo silnik Merlina się zakrztusił.

– To znowu ten cholerny gaźnik. – Pomyślał i wyprowadził myśliwiec z nurkowania w ostry korkociąg, żeby zmusić silnik do działania.  

A potem usłyszał pociski dziurawiące jego Hurricana i nic nie zobaczył, bo przednią szybę zalał glikol z trafionej chłodnicy.

– Spokojnie, spokojnie, nic się jeszcze nie dzieje. – Spojrzał na boki przez pleksiglasową osłonę kabiny. Zobaczył zielone pola na dole, ale nie dojrzał żadnego samolotu ani swojego, ani wrogiego.

– Żółty jeden! Trafili mnie! Poruczniku, gdzie pan jest? – Ale słuchawki radia nie odpowiedziały. Wyrównał lot na tysiącu metrów i zauważył coraz gęstszy dym.

– Żółty jeden! Mój Hurricane się pali. Opuszczam samolot. – I znowu nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Ciągle leciał ponad 300 km/h i z zatrzaśniętą osłoną. Szarpnął dwa razy przetyczkę nad głową bez skutku. Dopiero za trzecim razem rozrywając rękawiczkę, udało się zgubić bolce, a luźna osłona odleciała w tył. Rozpiął pasy, powoli wyprostowywał się, aż pęd powietrza zrobił swoje i wyrzucił go na zewnątrz. Uniknął zderzenia ze statecznikiem poziomym, a po trzech sekundach szarpnął za linkę spadochronu, a ten szczęśliwie się otworzył.

Żyję. Te dziesięć szylingów za składanie spadochronu, to najlepiej wydane w życiu pieniądze – pomyślał Short, kołysząc się pod otwartą czaszą. Wiatr zaniósł go nad puste pole obok jakichś zabudowań, a na jego końcu paliły się szczątki samolotu, który wyprzedził go w drodze na dół.      

A potem było zderzenie z twardą ziemią i próby rozpięcia spadochronu, który przeciągnął go piętnaście metrów po polu.

Short siadł na ziemi i bezskutecznie szukał zapalniczki w kieszeniach kurtki. Od strony zabudowań biegli do niego ludzie, tak na oko sądząc, chyba cała okoliczna wioska. Co więcej, każdy wyposażony był w jakiś poręczny sprzęt rolniczy, chociaż przeważały widły.   

– Brakuje im tylko pochodni w rękach. I powinni coś krzyczeć... – Peter przypomniał sobie seans filmowy, na który wkradł się z kumplami ze szkoły podstawowej. A potem przez dwa miesiące miał po nim koszmary. – Dobrze, że ja nie jestem pozszywanym z kawałków Borisem Karloffem.

Najżwawszy wysoki pięćdziesięciolatek, który wysforował się przed resztą biegnących, rozejrzał się i przezornie zwolnił, aż kilku następnych do niego dołączy. A potem wycelował widły, które niósł ze sobą prosto w głowę pilota. Z tylnych szeregów dobiegły pierwsze nieśmiałe i niewyraźne na razie okrzyki. Coś jakby „Zabić szkopa!”

Peterowi jeszcze trzęsły się ręce, więc rozsypał na ziemię kilka papierosów z paczki, zanim udało mu się utrzymać jednego w dłoni. W tym czasie kilka obserwujących go z zaciętymi minami osób powiększyło się do sporego tłumu. Najwyższy czas coś zrobić, zanim zginie w milczeniu, przebity widłami. Albo zagonią go do najbliższego wiatraka i spalą...

– Jak mniemam, pan jest właścicielem tej posiadłości? – Zwrócił się do tego, który przybiegł pierwszy.

– Hmm... Ano ja jestem. – Usłyszał w odpowiedzi.

– A ja jestem sierżant Short z lotnictwa. Niezmiernie mi przykro, że wylądowałem na pańskim polu i mogłem zniszczyć rośliny, które tu rosną... – Tu spojrzał na gołą ziemię. – Albo mogłyby wyrosnąć...

– On nie szkop. – Zawiedzionym głosem oznajmił farmer reszcie tłumu.

– Jak widać, ja nie szkop. A teraz potrzebuję transportu do bazy Biggin Hill, jeśli łaska. – Najbliższe widły widocznie opadły ku dołowi. – I jeszcze...

– Tak?

– Czy ktoś mógłby mi służyć ogniem? – Peter wskazał ręką kraniec pola. – Trochę mi nie wypada przypalać papierosa od własnego samolotu...

– Przepraszam, że się nie przedstawiłem poruczniku. Jestem Kurt Miller z 4 pancernej. – Porucznik w czarnym mundurze przełożył paczkę papierosów do lewej ręki, a prawą wyciągnął w kierunku oficera Luftwaffe.

– Miło poznać. – Ten ją uścisnął. – Johan Steiner 7 Dywizja lotnicza.

– Czyli jest pan uziemionym asem przestworzy poruczniku? – Miller pokazał palcem lewą rękę Steinera na temblaku.

– Tak jakby. Tylko nie z tych dzielnie latających. – Steiner pokazał najpierw ręką na niebo, a potem na plakietkę na piersi i się uśmiechnął. – Z takich asów notorycznie spadających z nieba na ziemię.

– Aha, spadochroniarze. Przepraszam, że nie poznałem od razu.

– A ja w pierwszej chwili wziąłem pana za SS-mana i chciałem podziękować za uratowanie dupy w Holandii.

– Niestety nie byłem w Holandii. Przejechaliśmy przez Belgię do Dunkierki... A jak tam było?

– Jak zawsze. Do dupy. Zrzucili nas pierwszego dnia. Opanowaliśmy most pod Dortrechtem na rzece Waal. A potem wszyscy Holendrzy w okolicy uparli się, żeby nas zabić. Samochody pancerne, piechota, kutry na rzece, ale się utrzymaliśmy. Cztery dni. Przyjechali esesmani z Leibstandarte i nas zluzowali, a Holendrzy się w międzyczasie poddali.  

– No tak. Anglicy twierdzą, że lądujecie przebrani za księży i zakonnice.

– W życiu nie założyłem sukienki ani nikt kogo znam. Ci angole są jacyś zboczeni... – Steiner zaciągnął się papierosem. – Co do pana broni to czytałem też gdzieś, że wymyślili sobie, że mamy czołgi z tektury.

– A to nie oni, to Polacy w zeszłym roku. I nawet ta ich kawaleria próbowała na nas szarżować z szablami i lancami.

– Ale daliście radę?

– Jak widać, stoję tu cały i zdrowy. Szable się nie sprawdziły. – Miller uśmiechnął się gorzko. – Jakby umieli używać swoich Boforsów, to mógłbym tu nie stać. Bo okazało się, że nie mamy najlepszych czołgów na świecie...

– Nie boi się pan, że będę musiał pana zadenuncjować w gestapo, za sianie defetyzmu?

– Mnie? Przecież ja kocham czołgi! Rzuciłem studia na politechnice, żeby nimi jeździć. – Ponownie gorzki uśmiech zagościł na twarzy Millera. – A pan poruczniku? Kiedy przyszło panu do głowy, żeby wyskakiwać z całkiem dobrego samolotu w powietrzu?

– W 1937 roku. Myślałem, że to będzie coś niesamowitego, więc sam się zgłosiłem do przeniesienia z piechoty do kompanii spadochronowej Wehrmachtu. Potem wcielili nas do Luftwaffe. I potem już się nad tym nie zastanawiałem. Ani w Polsce, ani w Norwegii, ani w Holandii. A teraz już wiem, że to jest niesamowite i na nic innego bym tego nie zamienił.

– I będzie pan tam lądował? – Miller pokazał na angielski brzeg Kanału. – Jeśli to nie ściśle tajne oczywiście.

– Prędzej czy później pewnie obaj tam trafimy. A ja wolę samolot od tych kołyszących łupinek na morzu.

– To prędzej czy później?

– Jeśli tylko nasze asy przestworzy przestaną się obijać to prędzej. My to wiemy i Anglicy wiedzą też.

– A jeśli później?

– To dopiero w przyszłym roku. – Odparł, krzywiąc się, Steiner. – W październiku zaczynają się sztormy. To znaczy duże fale, wiatr i takie tam. Można się porzygać. I jeszcze muszą być jakieś korzystne przypływy i odpływy albo coś w tym rodzaju. Woda podobno podnosi się tu i opada cztery metry w ciągu dnia.

– Żartuje sobie pan ze mnie poruczniku?

– Na pewno nie. Chyba że to Kriegsmarine nas obu robi w konia. Ja się nie znam się na morzu.

– Czyli wysadzają mój czołg na plaży i za chwilę zalewa go woda?

– Jakoś tak. Tylko nie za chwilę. Może za godzinę. – Steiner poprawił na ramieniu chustę podtrzymującą gips. – Ale potem znowu opada i może pan odzyskać swój czołg. Tylko trochę mokry. A jeśli pan nie zamknął włazów, to trzeba będzie jeszcze wygonić ryby czy inne morskie stwory.

– Nie jest tak źle. Dostaliśmy kilka podwodnych czołgów z taką wielką rurą do nieba. Sam je widziałem. – Miller się uśmiechnął. – Stąd do Anglii nie przejadą po dnie, ale na plaży to chyba dadzą radę.

– Może i tak...

– A jak tajna narada? Jeśli to nie tajemnica wojskowa. Udana?

– Chyba nie bardzo. Generałowie marnie dogadują się z admirałami.

– A mamy jeszcze admirałów i jakieś okręty po Norwegii?

– Admirałom okręty chyba nie są niezbędne do szczęścia. – Tym razem Steiner wyciągnął papierosy i poczęstował Millera. – Wystarczą jakieś kajaki. Dużo małych kajaków.

– A o co się kłócą?

– Normalnie. O to ilu żołnierzy zmieści się w kajaku? I czy na jeden kajak do przeprawy wystarczy jedno wiosło, czy potrzeba dwóch.  

– Całe szczęście, że moich czołgów nie można przewieźć kajakiem. – Miller wyraźnie się ucieszył.

– Niech pan się poruczniku nie cieszy przedwcześnie, bo ktoś wpadnie na pomysł, żeby go ustawić na dziesięciu i może nie utonie.

– Będzie, co będzie, nie ma się czym martwić...

– Pewnie. – Steiner machnął zdrową ręką. – A co tu na ten brzeg sprowadziło pancerniaka?

– Hmm... Pewne zaszłości wojenne z czerwca. – Miller się zamyślił. – Zrobiłem coś, czego nie powinienem...

– Zbałamucił pan z córkę swojego dowódcy?

– Niestety nie.

– A może żonę? – Steiner był nieustępliwy.

– Też nie. Jakby to powiedzieć... – Miller chwilę się zastanawiał czy odpowiedzieć. – Wygrałem bitwę, na którą mi zabroniono pojechać.

– To chyba dobrze poruczniku. Może panu przypną Żelazny Krzyż?

– Albo to, albo rozstrzelają. Sami jeszcze nie wiedzą. – Porucznik się skrzywił. – Zdjęli mnie z dowodzenia. Generał miał zdecydować, co ze mną zrobić. Tylko generał się zmienił w międzyczasie. Żeby złapać nowego, wysłali mnie na konferencję, a potem tutaj. No i jestem. A mój nowy dowódca generał Hans von Boineburg-Lengsfeld właśnie wrócił do Paryża. Tak więc teraz muszę sobie zorganizować jakiś transport z tego zadupia.

– I tu los się do pana uśmiecha poruczniku. Nie mam wprawdzie dla pana czołgu, ale mam miejsce w Horchu, który zawiezie nas do pięknego Paryża. Póki nie odzyskam sprawności w ręce, wracam do kompanii szkolnej na Tempelhofie do Berlina.

– Będę nieskończenie wdzięczny...

– To proszę być o godzinie 16 na końcu tego miasteczka. Tam, gdzie wszyscy zaparkowali i szukać zakurzonego Horcha z orłem na boku, bez plandeki. I mnie.

– Jeszcze raz dziękuję. A co tu oprócz morza można jeszcze oglądać przez trzy godziny? – Miller zatoczył ręką półkole, pokazując okoliczne krzaki i nieliczne drzewa.

– Chyba w tym miasteczku widziałem gospodę. A jeśli ładne Francuzki nie dopiszą, to kilometr na zachód jest bateria albo dwie naszych dział kolejowych. Jeśli będzie pan miał szczęście, to trafi na strzelanie. A może nawet Anglicy się odgryzą. Podobno ustawili jakieś wielkie działo w Dover...

– Gospoda brzmi trochę atrakcyjniej. – Miller spojrzał ostatni raz na Kanał. – Ale może rzucę też okiem na działa. Nigdy nie widziałem ich w akcji.

– Ja też nie, ale podobno robią wrażenie.

– Ciekawe czy na Anglikach też?

– To zależy, jak są celne.

– Anglia to duża wyspa. Trudno spudłować.

Peter Short z ulgą zamknął drzwi baraku oficera dyżurnego w Biggin Hill. Ostrożnie, bo po ostatnim bombardowaniu barak zapadł się z jednej strony i wyglądało na to, że pierwszy mocniejszy podmuch wiatru poskłada go jak domek z kart. Na zewnątrz było już ciemno.

Mieszkańcy Felbridge, czyli wioski, obok której spadł, po odłożeniu wideł na bok okazali się na wyraz uczynni. Dostał jedzenie, a dwunastoletni dzieciak z kartką w ręku popedałował do nieodległego East Grinstead, żeby zgłosić jego znalezienie. Około 18 pojawił się samochód przysłany z bazy i w ciągu godziny był z powrotem na lotnisku.

– Dziękuję za raport sierżancie. Tego Messerschmitta zaliczymy panu jako uszkodzonego i nic więcej. Przykro mi, że pana dywizjon stracił dzisiaj czterech pilotów. Przenocujemy pana, a rano wyślemy do pozostałych, bo 72 dywizjon odesłaliśmy do Croydon. Jak pan zauważył, porządnie dziś oberwaliśmy. – Kapitan skrzywił się za biurkiem. – Żałuję, że tak krótko pan tu przebywał sierżancie. Kantyna jest jeszcze czynna, dostanie pan coś do jedzenia.  

– Sir! – Short zasalutował i wyszedł na zewnątrz.

Stojąc jak otępiały przed barakiem, zastanawiał się, co ma ze sobą zrobić.

– Sierżancie! Czy pan jest z 72? – Dobiegło go z ciemności.

– Tak. – Odparł Short.

– Jestem John Ellis z 610. – Z mroku wyłoniła się sylwetka niewysokiego oficera. – Czy ma pan chwilę?

– Tak. A o co chodzi kapitanie?

– Bardzo mi przykro, że pana dywizjon dostał dzisiaj takie baty od szkopów. – Kapitan podszedł bliżej i wyciągnął rękę na powitanie. – To mój dywizjon zmienialiście tu w bazie. A ja tu zostałem i miałem was trochę wprowadzić. Wczoraj, ale nie zdążyłem z powodu tego... zamieszania.

– Tak kapitanie?

– Więc jeśli ma pan ochotę, to umówmy się w kantynie za pół godziny. Zdąży się pan przebrać i odświeżyć.

– Dobrze kapitanie. – Odpowiedział na głos Short. A pomyślał, że mógłby samotnie wypić dwa piwa i odespać cały ten cholerny dzień.

Wieczór wcale nie zakończył się w kantynie. Kapitan Ellis wyciągnął Shorta z bazy, a małomówny kierowca, który jechał z bazy po zaopatrzenie, podwiózł ich obrzeżami miasteczka pod pomalowany na biało i zielono jednopiętrowy budynek z szyldem Old Jail. Short poprzedniego dnia dowiedział się o pubie King’s Arms i nieśmiało zasugerował go jako bliższą alternatywę. Kapitan był nieugięty. To jest nasz pub dla pilotów, no i trafiają tu ładniejsze dziewczyny. Peter na razie był zawiedziony dziewczynami, ale sądząc po tempie picia ginu, jakie narzucił kapitan, wkrótce nie będzie to miało żadnego znaczenia.

– A więc ściągnęli was tu prosto z północy? I do tej pory tak naprawdę nie walczyliście?

– Ale przecież nas szkolili...

– Tylko w czym? – Ellis upił kolejny łyk. – W ustawianiu równej formacji? Jak równo zakręcać sekcją?

– No tak...

– Sierżancie to jest chore. Leigh-Mallory w Duxford ćwiczy to swoje wielkie skrzydło, a przysyła tu was z północy zielonych jak szczypiorek na wiosnę. Żeby was dziesiątkowali pierwszego dnia. Czy on myśli, że jak wreszcie szkopy zobaczą pięć dywizjonów w równej, pięknej formacji jak na defiladzie, to zesrają się w gacie i sami pospadają z nieba?

Short nie przerywał monologu kapitana.

– Słuchasz sierżancie?

– Tak.

– Chcesz przeżyć? – Short skinął twierdząco głową. – A zwyciężać?

– Też.

– To słuchaj uważnie, póki jestem jeszcze trzeźwy. – Ellis stuknął pustą szklanką o blat stołu. – Samolot. Hurricane jest trochę wolniejszy od Messerschmitta, nie ma szans w nurkowaniu a w walce kołowej, dopóki nie trafisz na asa z drugiej strony to na remis. Jak ci wejdzie na ogon, to wywijaj się, jak umiesz. Tylko nigdy do góry, bo bf 109 jest szybszy. Z reguły to wy walczycie z bombowcami a my na Spitfirach z osłoną. Z ilu jardów strzelasz?

– Z trzystu jak się da.

– A trafiłeś już w coś? Może jesteś sierżancie strzelcem wyborowym?

– Nie. Chyba nie.

– To każ ustawić zbieżność karabinów zbrojmistrzowi na 70 jardów i nie marnuj pocisków na strzelanie do Niemców powyżej stu.

– Zapamiętam.

– Pożar już przećwiczyłeś i jesteś szczęściarzem sierżancie. Jak się pokaże pierwszy płomień na silniku, to się nie zastanawiaj, tylko od razu wyskakuj. W Hurricanach nie wszystkie zbiorniki są izolowane i palą się jak cholera...

– Widziałem... A chciałem się zapytać, czemu mi się celownik rozmazał na szybie?

– Ruszałeś głową na boki sierżancie przed strzelaniem?

– Może trochę tak.

– No to następnym razem nie ruszaj...

– Rozumiem. I coś jeszcze?  

– A i jeszcze niech się sierżant nie wywyższa i dobrze żyje ze swoimi mechanikami. – Ellis się uśmiechnął i dodał. – I kolegami. Stawiasz następną kolejkę.

Peter przepchał się do oblężonego baru i zamówił całą butelkę. Barman za ladą otaksował go wzrokiem, jakby był gówniarzem, który zakradł się w czapce ojca i z domalowanymi wąsami do pubu, na pierwsze w życiu piwo. Ale to był bar pilotów i wkrótce z półlitrową butelką ginu, powrócił do stolika i nalał im obu.  

Ellis wypił i stuknął pustą szklanką dwa razy.

– Latanie. My latamy czterema sekcjami V po trzy samoloty, równo jak na paradzie. I wszyscy, zamiast się rozglądać dookoła, pilnują położenia i równych odległości i wtedy spadają na nas Messerschmitty, których nikt nie zauważył. Niemcy wydaje się, latają bezładną kupą, ale tylko na pozór. Oni latają dwójkami, prowadzący to ten, co strzela i ten drugi, który go osłania z tyłu i góry.   

– Właśnie mnie chyba dopadł ten drugi. A prowadzący dowódcę.

– Nie ciebie pierwszego.

– A co ja mam na to poradzić?

– Rozglądać się dookoła. Zmieniać kurs i być czujnym nawet nad własnym lotniskiem.

– A co z bombowcami, każdy z nas trafił i nic im nie zrobiliśmy?

– Strzelać z bliska, z każdej pozycji, z dołu, z góry, z boku i z przodu. Ja na swojego pierwszego Heinkla wywaliłem wszystkie pociski z magazynków, zanim spadł. Dorniery z tą dużą kabiną są najłatwiejsze, ale reszta wcale tak łatwo nie spada. Celuj w silniki i będzie dobrze. I podchodź jak najbliżej.

– A strzelcy?

– Niemcom w Heinklach, ręce trzęsą się na spuście bardziej niż nam.

– I to wszystko? Cała tajemnica to strzelać z bliska?

– Tak. I wtedy zostaje się asem i trafia na tablicę. – Ellis pokazał ręką na małą tablicę z wypisanymi nazwiskami, na ścianie obok szynkwasu. – Albo umiera młodo.

– Za przyjaciół którzy odeszli. – Wypili.

– Głowa. – Kapitan znowu zabębnił pustą szklanką o blat. – Odpoczywaj, złap dystans, spróbuj nie oszaleć. My wszyscy mamy już dosyć. Przez ostatnie miesiące albo siedzimy na tyłkach długie godziny na lotnisku w gotowości, albo latamy po sześć razy w ciągu dnia. Ciągle mam sraczkę, ręce mi się trzęsą, strzelam do chmur, mam ochotę zadusić oficera dyżurnego, a potem generała Parka.

– Ze mną nie jest jeszcze tak źle, jestem tylko zmęczony i trochę sfrustrowany.

– To powiedz mi to za dwa tygodnie. – John Ellis złapał do połowy opróżnioną butelkę. – A teraz chodźmy.

– Dokąd tym razem? – Spytał, wstając Short.

Ellis pokazał ręką stolik w kącie, z dosyć hałaśliwym towarzystwem. Młody porucznik w mundurze RAF niepewnie stojąc na stole, wymachiwał właśnie rękami, pokazując chyba jakieś skomplikowane manewry powietrzne, a jego towarzysze próbowali ocalić swoje szklanki i butelki stojące na blacie. – Tam. Poznam pana z kimś, kto lata na Hurricanach.

Długą godzinę później, drogą Jail Lane w kierunku kwater pilotów zataczały się dwie niewyraźne postacie w granatowych mundurach RAFu. Pierwsza trzymała się środka drogi i próbowała utrzymać linię prostą. Druga ukośnymi zygzakami od krawędzi do krawędzi drogi usiłowała nadążyć za tą pierwszą, aż w pewnym momencie zniknęła w krzakach na poboczu.  

– Sierżancie jesteś tam gdzieś? – kapitan Ellis zatrzymał się chwiejnie na środku drogi.

– Jestem. – Odpowiedział cichy głos z ciemności.

– Cały i zdrowy?

– Niech pan mówi jeszcze do mnie, to znajdę wyjście z tej dżungli.

– I jak pan widzi nową kom... koncpe... konncepcję naszego dowództwa?

– Ten weaver, strażnik to trup... kompletny, zakopany trup. Musi zakosami dotrzymać kroku dywizjonowi i jeszcze uważać na wszystko dookoła... – Short wydostał się z krzaków. – Pierwszy lepszy szkop go załatwi, a potem po kolei resztę, kapitanie.

– Tak sierżancie, zgadzam się. – Ellis poczekał na Shorta i powoli ruszyli w kierunku bazy. – A jakieś suk... Sugestie?  

– Musimy uczyć się od szkopów...

Amiens zniknęło za wzgórzem, a wraz z nim światła z ostatnich domów na obrzeżach. Było pożądaną przerwą w podróży w połowie drogi do Paryża. Nie zobaczyli słynnej katedry, ale za to udało im się zjeść późną kolację. A teraz Horch w ciemnościach telepał się 40 kilometrów na godzinę, brukową drogą między drzewami.  

– Niech pan się spróbuje przespać poruczniku. – Za kierownicą zmieniali się Miller z sierżantem kierowcą i teraz młody sierżant wytrzeszczał oczy, próbując coś zobaczyć w słabych światłach samochodu. Steiner na tylnym siedzeniu próbował ocalić gips na ręce od kontaktu z bocznymi drzwiami.

– Jakoś nie mogę... Może to przez ten brak plandeki? – Kurt Miller od kilku minut usiłował znaleźć na przednim siedzeniu Horcha pozycję do wypoczynku. – Ale i tak wygodniej niż w moim czołgu.

– A jakim pan jeździ?

– Panzer II.  

– To z tych większych czy mniejszych?

– Niestety mniejszych. Takich mamy teraz najwięcej, a miały być tylko do szkolenia. Trzy osoby w środku, 2-centymetrowe działko i karabin maszynowy. Pancerz taki, że każda broń przeciwczołgowa oraz każdy czołg wroga go dziurawi.

– To, jak wygraliśmy z Francuzami? – Sierżant nacisnął na hamulec, bo zauważył niechlujnie zasypaną ziemią dziurę w bruku i wszyscy polecieli do przodu.

– Strategią, taktyką i... wolą walki?

– A Triumf Woli walki, widziałem w kinie...

– Ja też, tylko nic z niego nie pamiętam, bo byłem tam z dziewczyną. – Miller uśmiechnął się na to wspomnienie.

– Czyli ktoś teraz za panem tęskni i nie może się doczekać aż powrotu?

– Chyba niespecjalnie, nawet nie pisze.

– Niech się pan nie martwi poruczniku, rano będziemy w Paryżu. Zobaczy pan paryżanki. – Pocieszył go Steiner.

– A jakie są? Widział je pan?

– Fantastyczne. Ale miałem tylko pół dnia i nie zdążyłem żadnej poznać bliżej...

– A spotykają się z naszymi żołnierzami? – Miller się zainteresował. – Bo słyszałem, że tylko dziwki.

– Dziwki nie dziwki. Ciężko je rozróżnić, bo wszystkie ubierają się jak drogie kurwy. Człowiekowi na sam widok rośnie w spodniach. I palą papierosy.

– Papierosy to chyba tylko te jakieś... sufrażystki albo lesbijki?

– Widzę, że pan się zainteresował tematem. – Steiner się uśmiechnął. – To do ataku poruczniku, żadnych wymyślnych manewrów, okrążenia czy ataku z flanki tylko atak czołowy. Francuzów już zwyciężyliśmy, pora na Francuzki.

– Tak zrobię. – Miller sięgnął po papierosy. – Jeśli mnie wcześniej nie rozstrzelają.

– Tylko niech pan uważa i nic od nich nie podłapie...

Londyn, Wielka Brytania, 2 września 1940 roku.

– Cholerne huny. – Pomyślał, staff sergeant Alistair Hamish Boyle, stojąc na korytarzu zatłoczonego wagonu pociągu. Złożył wielką płachtę The Daily Telegraph i jaszcze raz spojrzał na pierwszą stronę. „Wszystkie 320 dzieci uratowano ze storpedowanego statku”. Na szczęście uratowano też jakieś przystojne kobitki opatulone w koce. Co widać było na dużym zdjęciu. „RAF dominuje w powietrzu!” Spojrzał na sąsiedni artykuł i czytał dalej. „Wczoraj strącono 25 Niemców a własne straty to 1:6.” To, czemu te cholerne huny wciąż tu przylatują i rzucają bomby? Na szczęście nasi się odgryzają, jak wynikało z następnego artykułu. „Pożary w Berlinie po atakach bombowych RAF!” Cholerna wojna, może szczęśliwie rzucą którąś Adolfowi na głowę i wreszcie się skończy...

Wagon zatrząsł się na rozjazdach, a Boyle złapał się ramy okna i spojrzał przez nie na rozległe torowisko i szare budynki magazynów dookoła.

– Stolica świata schowana przed światem za slumsami i fabrykami. I tak jest za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam. – Hamish wrócił do oglądania gazety. Capstan NavyCut Cigarettes i Johnnie Walker to najlepsi przyjaciele mężczyzny na wojnie, głosiły reklamy. Może jeszcze czekolada, pomyślał i jakaś chętna kobieta od czasu do czasu.

Dlaczego pomyślał o kobietach? Właśnie przez kobietę telepie się teraz do Londynu, zamiast siedzieć w ogródku swojego małego domu w Brixton, popijać piwo i oglądać samoloty na niebie. I po co wymyślił sobie ten urlop, żeby odwiedzić żonę?

W grudniu 1939 roku bateria Hamisha Boyla razem z resztą 4th City of London Regiment pojechała na kontynent. Maj 1940 zastał ich w osłonie lotnisk koło Abbeville. A potem był tylko odwrót. Do Merville dojechali z dwoma 3-calowymi działami, a w Dunkierce zostało im tylko jedno i wkrótce skończyła się amunicja. Odstał swoje, w długiej kolejce na plaży do ewakuacji i szczęśliwie dotarł do Anglii. Tutaj od razu wzięto go do odtwarzania macierzystego pułku ze zdemoralizowanych żołnierzy, którzy uratowali się z Francji. Najpierw wysłano ich do Walii do Aberystwyth, gdzie dostali nowe przeciwlotnicze 3-calówki, a potem do ochrony Coventry. Pod koniec sierpnia Niemcy nie pokazywali się nad Coventry, zajęci bombardowaniem Kentu i lotnisk RAF, więc wymusił trzydniowy urlop na swoim dowódcy. Postanowił, że zrobi niespodziankę żonie, do której ostatnio pisał z Francji.

Dzisiaj powinienem przeczytać na pierwszej stronie tytuł wielkimi literami „Morderstwo w Brixton!” – pomyślał Hamish. A pod spodem. „Ofiara Anna Boyle lat 48 i Joseph Hunt lat 54, miejscowy mleczarz, zostali zamordowani przez zazdrosnego męża, który niespodziewanie wrócił z wojska do domu i przyłapał ich w intymnej sytuacji. Policja bez trudu pochwyciła mordercę w miejscowym pubie The Duke of Edinburgh”.

Sierżant się zamyślił. Nie miał ochoty nikogo zabijać, chyba był zbyt zaskoczony. Wszedł do domu i powiedział „kochanie wróciłem!”. Jak w marnym dowcipie. A potem znalazł gołą żonę w łóżku i faceta naciągającego spodnie. Kopnął go w klejnoty i raz za razem walił w twarz pięścią, gdy tamten się usiłował podnieść, a jego żona w tym czasie coś niezrozumiale krzyczała. Po dwóch minutach facet przestał się podnosić, a Hamish się zasapał i musiał usiąść na brzegu łóżka. Zakrwawiony, w połowie ubrany, ze spodniami na kostkach kochanek wykorzystał okazję i poczołgał się w kierunku drzwi. Mąż wstał i na pożegnanie kopnął go w żebra. Coś chrupnęło pod wojskowym trzewikiem, mleczarz zawył i poczołgał się korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych.

Hamish przesiedział bez słowa całe popołudnie w salonie, popijając gin a żona, drobna blondynka w tym czasie bezsensownie trajkotała …bo zostawiłeś mnie samą i nie dałeś znaku życia, ...myślałam, że zginąłeś w czasie ewakuacji, ...pomógł mi budować schron w ogrodzie. Potem skończył się gin i poszedł do pubu, gdzie nikt go specjalnie gorąco nie powitał. Za to wszyscy znacząco na niego patrzyli i śmiali się za jego plecami. Siedzącego w kącie pubu znalazł w końcu konstabl. Powiedział mu, że Harta odwieziono do szpitala i nic jeszcze nie powiedział o tym, kto go tak załatwił.

– Rozmawiałem z twoją żoną. Prześpij się i wyjedź z samego rana sierżancie. Bo będę musiał cię zatrzymać, jeśli Hart zezna, kto go tak urządził. – Hamish skończył piwo i dał się wyprowadzić konstablowi. Wrócił do domu, przespał noc w ubraniu, a rano nadal nie odzywając się do żony, zamknął za sobą drzwi i wyruszył do Londynu.   

– Victoria Station, koniec trasy! – Krzyknął głośno konduktor na korytarzu, przerywając mu rozmyślania.

Pociąg zwolnił, wjechał pod dach dworca, a w oknie pojawiły się szerokie perony. Zazgrzytały hamulce. Sierżant wraz z tłumem podróżnych wyszedł na peron.

– Inwazja niemiecka w Dover! – Krzyczał na peronie omijany przez ludzi starszy gazeciarz w czapce z daszkiem.

– Akurat. – Pomyślał Hamish. – Jeśli by to była prawda, to właśnie poganiałbym swoich kanonierów do strzelania na plaży.

– Niemieccy szpiedzy lądują w Kencie na spadochronach! Przebrani za zakonnice i księży!

W obliczu takich bezeceństw dwie przechodzące kobiety kupiły gazetę.

– Moja papuga wyczuwa naloty! Twierdzi pani Smith z Cantenbury. – Gazeciarz nie dawał za wygraną, ale tłum na peronie znacznie się już przerzedził. – Czy obrona powietrzna skonfiskuje wszystkie ptaki?

Boyle minął gazeciarza i wyobraził sobie dalmierzystę ze swojego działa, z papugą na ramieniu. Do kompletu powinien mieć jeszcze przepaskę na jednym oku. A kapitan Doyle wygłosi mowę przed strzelaniem, mając nadzieję, że każda papuga spełni swój obowiązek.

Doszedł do końca peronu i stanął niezdecydowany przed dużą trafiką W.H. Smith & Son. Przypomniał sobie, że powinien pójść na lewo w kierunku Hudson’s Place, a gdy się odwracał, ktoś go mocno potrącił.

Porucznik Jerzy Boruc czuł się zagubiony. Można powiedzieć, że był w tym stanie od ponad roku. A tutaj w tłumie obcych ludzi, mówiących mało zrozumiałym językiem, to uczucie się jeszcze potęgowało. Wielka, ciemna, słabo oświetlona hala z plątaniną belek pod dachem i lasem ponurych stalowych kolumn zwabiła go do środka, bo zabłądził w plątaninie sąsiednich uliczek i postanowił gdzieś uzyskać pomoc. A tu przewalały się tłumy ludzi, chociaż już dawno minął poranny szczyt. Wyjął z kieszeni rozpiętego płaszcza cienką książeczkę i kartkę papieru z adresem. I wtedy ktoś na niego wpadł. Boruc podniósł głowę, żeby zidentyfikować typa, który to zrobił. Zobaczył krępego, średniego wzrostu żołnierza w brytyjskim mundurze z trzema paskami i małą koroną powyżej na rękawie. Z ogorzałą twarzą pięćdziesięciolatka, który spoglądał na niego spode łba.

– Przepraszam. Czy mógłby mi pan pomóc? – Porucznik znalazł w książeczce odpowiednie wyrażenie i przeczytał je, jak mu się wydawało po angielsku. I dodał. – Sierżancie?

– Ano mógłbym. Tylko w czym?

Boruc niewiele zrozumiał z wypowiedzi sierżanta, ale przyjął, że odpowiedź była twierdząca. Zajrzał ponownie do poradnika.

– Ja iść do... – I podał Anglikowi małą kartkę papieru z adresem.  

– Rubens Hotel, 39 Buckingham Palace Road. – Przeczytał Boyle. Czyli gdzieś blisko pałacu. Gdzie leżał pałac, jeszcze pamiętał.

– Musisz wyjść tym wyjściem za moimi plecami. Przejdziesz 2 albo 3 przecznice i skręcisz w lewo... – I w tym momencie zauważył, że dziwny żołnierz wpatruje się w niego z miną sugerującą kompletny brak zrozumienia. – Czy rozumiesz?

Porucznik pokręcił głową w lewo i prawo i rozłożył bezradnie ręce.

– No to pokażę. – Sierżant lekko się zirytował, a potem odwrócił plecami do żołnierza i pokazał prawą ręką na północ. – Tam. Czy teraz rozumiesz?

– Tak. – Boruc zajrzał ponownie do poradnika. – Dziękuję bardzo!

A sierżantowi nagle ten obcokrajowiec wydał się podejrzany. Ubrany w dziwny dwurzędowy płaszcz wojskowy z zerwanymi pagonami? A może to cholerny szpieg zrzucony wczoraj na spadochronie. Dzisiaj zamierza zabić króla. A ja mu pomagam.

– A skąd jesteś? – Zapytał, kiedy oddawał kartkę z adresem.

– From Poland. – Odpowiedź padła po dłuższej chwili wertowania cienkiej książeczki.

– Holland? – Boyle się upewnił. – Amsterdam?

– Nie! Polska. Warszawa. – Boruc tym razem mówił bez słownika.

– Pan jest na pewno sojusznikiem? Nigdy nie widziałem takiego munduru. – Boyle pokazał ręką na płaszcz Polaka.

Anglik chyba dziwił się jego mundurowi. To nic nowego. Każdy napotkany patrol przyjął sobie za punkt honoru wciągnąć go w dłuższą pogawędkę.

– A czy jakiś wrogi pan widział sierżancie? – Miał ochotę go zapytać, ale jego poradnik nie uwzględniał tak wyszukanego słownictwa.

– Francuski. – Pokazał najpierw palcem płaszcz, a potem na orzełka na czapce. – Ja być porucznik Boruc. Armia Polska.

Boyle został w końcu usatysfakcjonowany, żadnej swastyki ani czarnego krzyża na mundurze. Cholerni cudzoziemcy, przegrali swoje wojny. A teraz mamy walczyć za nich. I cholerny porucznik, własnej dupy by nie znalazł, jeśli nie dostanie planu i instrukcji od sierżanta.

– Sierżant Boyle. Powodzenia poruczniku.

– Dziękuję bardzo. – Boruc pożegnał sierżanta. Przypomniał sobie jeszcze raz kierunek i wolno poszedł w kierunku drugiego wyjścia. Miał nadzieję, że to już niedaleko.

I rzeczywiście okazało się, że nie było daleko. Po dwudziestu minutach znalazł wielką szarą kamienicę z polską flagą obok drzwi wejściowych. A teraz siedział w małym pokoju z dwoma polskimi oficerami w podobnych do jego francuskich mundurach.

– Niech się pan nie denerwuje poruczniku. To nie jest żaden sąd nad panem – powiedział pułkownik siedzący za biurkiem. I pokazał palcem na drugiego oficera siedzącego z boku pod ścianą. – A major Skotnicki też nie pożera na obiad poruczników.

– Domyślam się. – Boruc spojrzał na drugiego oficera.

– Proszę nam w skrócie opowiedzieć, jak pan do nas trafił. – Powiedział major.

– W skrócie to zmobilizowano mnie i służyłem we wrześniu w 55 pułku piechoty. Najpierw w okolicach Leszna na południe od Poznania, potem wycofywaliśmy się na Łódź, a rozbito nas pod Wyszogrodem. Przedarłem się do Warszawy, a potem do Lublina. Udało mi się dotrzeć do Stanisławowa, a potem przeszedłem granicę rumuńską. Uciekłem z obozu internowania przez Jugosławię do Grecji. Statkiem dotarłem do Francji i skierowano mnie do polskiego pułku szkolnego w Coëtquidan. Zanim weszliśmy do walki, wojna się skończyła. Uciekliśmy statkiem do Anglii. Dwa miesiące przeleżałem w szpitalu pod Londynem i na rehabilitacji.   

– To jakieś kontuzje wojenne?

– Takie raczej mało wojenne. – Boruc uśmiechnął się połową twarzy. – Zapłaciliśmy kapitanowi małego węglowca, żeby nas zabrał z Granville do Anglii. Tylko że załoga się zbuntowała na morzu i chciała wracać do domu, do Holandii. Dostałem nożem pod żebra i zrzucono mnie z pokładu do ładowni, gdzie połamałem nogę i bark. A teraz już jestem cały.

– I szczęśliwie dopłynęliście?

– Tak, chociaż kapitan zalał się w trupa, a mechanik uruchamiał silniki z nożem na gardle, bo nikt z nas się na tym nie znał.

– No to chrzest morski pan przeszedł. – Pułkownik postukał ołówkiem w kartkę papieru, którą miał rozłożoną na stole. – Weryfikację tożsamości też. Pewnie ciekawi pana, po co pana tak naprawdę tu wezwaliśmy? Do tej hotelowej prowizorki.

– Rozkaz to rozkaz, mamy rząd, wojsko i wojnę. Więc będę walczył dalej.

– Oczywiście, że tak. Dostanie pan skierowanie do Szkocji, tam znowu organizujemy armię. Chociaż w tym momencie jest to armia mocno oficerska i czekamy na ochotników ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. – Pułkownik spojrzał na majora. – Natomiast my z majorem mamy za zadanie wyjaśnić do końca co się stało we wrześniu 1939 i, że tak powiem ostatecznie odsiać ziarno od plew w tej nowej armii. Na rozkaz generała. Wie pan, jakie są teraz stosunki w wojsku.

– Wiem.

– Dlatego prosimy pana o szersze streszczenie przebiegu służby w 1939. Pomoże nam to zrozumieć, dlaczego przegraliśmy wojnę z Niemcami.

– Z całym szacunkiem. To do tej pory panowie jeszcze tego nie wiecie?

– A pan porucznik pozjadał wszystkie rozumy i to wie? – Z boku odezwał się major.

– No chyba nie tylko ja jeden. – Boruc odwrócił głowę do mówiącego – W obozie we Francji, pewien major chciał zaśpiewać „Pierwszą Brygadę” i ledwie uszedł z życiem z kantyny.

– Tak. Ta pieśń ostatnio bardzo straciła na popularności. – Major się skrzywił. – Niestety nie możemy zrobić porządku do końca, bo jak pan zauważył, jest wojna i jesteśmy gośćmi u obcych. Ale będziemy próbować.

– To od czego mam zacząć?

– Od początku poruczniku. Od początku.

– Zmobilizowano mnie 22 marca 1939 roku. Dostałem przydział na dowódcę plutonu w 8 kompanii 55 Poznańskiego pułku piechoty do Leszna. Wyszliśmy z koszar i obsadziliśmy granicę z Niemcami. Do września nic się nie zdarzyło.

– Na pewno poruczniku? – Wszedł mu w słowo pułkownik.

– No tak. W czerwcu zaczęły się bunty poborowych. Państwo nie płaciło rodzinom, zbliżały się żniwa, mieliśmy dezerterów, ale posadziliśmy dwóch żydów prowodyrów i zrobił się spokój.

– A jakie były rozkazy?  

– Obsadzać granicę. Były plotki, że uderzymy na Niemców w kwietniu razem z Wielkopolską Brygadą Kawalerii. W kierunku Breslau przepraszam Wrocławia, ale oficjalnie nic takiego do mnie nie dotarło.

– I tak do końca sierpnia byliście rozwinięci przed Poznaniem?

– Tak okopywaliśmy się w polu. – Boruc się zamyślił. – A 1 września uderzyliśmy na Niemcy.

– Tak? – Major zachęcił go do rozwinięcia tematu.

– Nie. Przepraszam, 1 września nic się nie działo, na Niemcy uderzyliśmy następnego dnia. Moja kompania miała wypchnąć Niemców z Rawicza, a potem osłanialiśmy nasze czołgi i kawalerię z brygady, które poszły w głąb Niemiec. Szkopy zdążyli chyba uciec, bo żadnego na oczy nie widziałem. A potem nas odwołali do Leszna, bo w miasteczku pojawili się dywersanci z V kolumny i strzelali do naszych, a w okolicy podpalali stogi na polach...

– Tak było w całym kraju poruczniku. Wszystkie oddziały na zachodzie walczyły z dywersantami.

– Tylko że, … – Porucznik poprawił się na krześle, które robiło się coraz bardziej niewygodne. – Tylko dywersanci, których zabiliśmy w mieście, mieli naszą broń i dokumenty, a dwóch, których przyłapaliśmy przy podpalaniu, było z batalionu Obrony Narodowej i twierdziło, że wykonywali rozkazy dowództwa.

– Zdarza się...

– 3 września dostaliśmy rozkaz wycofywania się z Poznańskiego w kierunku Wisły. I szliśmy tak cały tydzień wymieszani z uchodźcami, nie widząc Niemców na oczy, tylko ich samoloty. Żołnierze nie dawali rady, rzucali sprzęt, gubili się i… – Boruc przełknął ślinę w ustach. – Dezerterowali. Z kompanii została połowa. Tak doszliśmy do Kutna, bo Łódź już zajęli Niemcy. I poszliśmy całym pułkiem do ataku przez rzekę… Bzurę. Tylko Niemców prawie nie było, bo wyszliśmy na ich tyły. A oni już byli pod Warszawą. Mieliśmy chyba dojść do Skierniewic, żeby się połączyć z naszą kawalerią i odciąć Niemców pod Warszawą. Ale to się nie udało. Przez dwa dni szło nam dobrze, a potem pojawiła się ich piechota i nas zatrzymała. I potem przez dwa dni oni nas lali w dzień artylerią i ostrzałem a my ich w nocy bagnetami. Wszystko się spieprzyło i musieliśmy uciekać z powrotem za rzekę, do lasu. Zostało nas 20 z całej kompanii. Przeszliśmy nocą lasami przez linie Niemców, bo nas okrążyli. Do Warszawy doszło nas czterech 20 września i wtedy dowiedzieliśmy się, że trzy dni wcześniej uderzyli na nas ze wschodu sowieci. Komenda skierowała nas do Lublina, a potem do Stanisławowa. Tam się dowiedzieliśmy, że Warszawa skapitulowała. Zrzuciliśmy mundury i udało nam się szczęśliwie przemknąć do Rumunii.   

– Jak większość z nas poruczniku. – Pułkownik skończył coś zapisywać. – Dziękuję za tę opowieść, jeszcze tylko kilka pytań od pana majora.  

– Poruczniku czy którykolwiek z rozkazów na początku września sugerował, że ma pan działać według wcześniej ustalonego planu obronnego?

– Nie rozumiem pytania. To przecież wojsko. Zawsze musi być plan.

– No cóż... okazuje się, że nikt nie słyszał o żadnym planie obronnym na zachodzie. – Major wstał z krzesła i podszedł do okna. – Jakieś plotki? Aluzje?

– Jakieś plotki były w marcu. Mieliśmy podobno uderzyć na Niemcy na kierunku Głogowa, żeby odciąć Wrocław. Ale to tylko plotki. Nikt tego nie widział na papierze.

– A atak 2 września brygady generała Abrahama jak dla pana wyglądał? Czy wynikał spontanicznie z sytuacji, czy był to realizowany plan?  

– Szczerze mówiąc, to nie wiem panie majorze. Gońcy przynoszą rozkazy, a ja je wykonuję. A generałowie rzadko zwierzają się porucznikom ze swoich zamierzeń. – Boruc poprawił się na swoim krześle. – Ja tam jestem prostym piechociarzem i nie wiem co tam nasi chłopcy malowani, panowie kawalerzyści sobie myśleli i robili.

– No cóż, jeśli chciał pan poruczniku wyrazić tradycyjny podziw dla kawalerii, to dobrze pan trafił, bo ja jestem kawalerzystą. – Major usiadł na swoim krześle, a pułkownik się uśmiechnął zza biurka. – I też nie rozumiem, po co 1 września wjechałem na swoim siwku do Prus Wschodnich.

– Jeśli jeszcze mogę być w czymś pomocny... to we Francji ktoś już to chyba poskładał do kupy. Widziałem na mapie te niemieckie podwójne kleszcze. Mniejsze złapały nas przed Warszawą, a te większe zatrzasnęły się chyba w Brześciu. Niemcy ominęli wszystkie nasze armie, a nasze wojska rozsypały się bez walki po tygodniu wycofywania się...

– Poruczniku my wiemy, jak przegraliśmy tę bitwę. Nie wiemy tylko dlaczego... – Tym razem odezwał się pułkownik. – I dlatego ścigamy cienie. A plan obronny, jeśli był w ogóle, to niewiele lepszy od planu pewnego, dawno zapomnianego króla, który chciał rozstawić swoich żołnierzy co 10 metrów wzdłuż granicy. Być może mieliśmy tylko plan ataku na Niemcy i do niego ustawiono nasze wojska.

– Mówiąc takie rzeczy panie pułkowniku, nie ma pan chyba wielu przyjaciół w wojsku?

– Wystarczy mi jeden poruczniku, ten na samej górze.

– Czy wobec tego jeszcze jestem potrzebny pułkowniku?

– Może jeszcze to. Czy nie usłyszał pan może przypadkiem w Polsce, Rumunii albo Francji, z jakiego powodu nasz były Wódz Naczelny uciekł 7 września z częścią Sztabu Generalnego z Warszawy do Brześcia?

– Nie panie pułkowniku. Tylko same obelżywe komentarze do tego faktu. Nawet pan major, chociaż jest kawalerzystą odpornym na kalumnie, mógłby mnie zastrzelić na miejscu, gdyby je usłyszał.

– W takim razie dziękuję poruczniku. – Pułkownik wstał zza biurka. – Czy odebrał pan dokumenty i rozkazy wyjazdu do Szkocji?

– Tak panie pułkowniku. – Boruc też się podniósł z krzesła.

– To życzę powodzenia. Tylko jeszcze niech pan porucznik przejdzie do pokoju obok i ładnie spisze na kartce, to wszystko, co nam opowiedział. Albo nawet na kilku i odda majorowi Skotnickiemu przed wyjściem.

Hamish w parku siedział na ławce ustawionej tyłem do rzeki i rozmasowywał prawą rękę. To chyba po tej cholernej wizycie w Whitehallu, ręka mu zdrętwiała od ciągłego salutowania. Mimo wartowników udało mu się dotrzeć do portierni w hallu przy głównym wejściu. I nawet zainteresował sierżanta siedzącego za stołem swoją bajeczką o konieczności znalezienia dawno niewidzianego członka rodziny. Niestety oficer dyżurny był nieugięty, nie wpuścił go dalej i sierżant spędził pół godziny na twardej ławce, aż pojawił się colour sergeant John Maiden. I nawet się nie zdziwił na jego widok, chociaż ostatnio widzieli się w 1938 roku.

– Witaj John. Kopę lat. Mam sprawę. Pilną i poufną. – Cicho przywitał się Boyle.

– Nie teraz i nie tutaj. – Maiden rozejrzał się dookoła. – O drugiej mam przerwę. Spotkajmy się piętnaście po drugiej w parku przy rzece przy tym pierwszym pomniku takiego gościa w berecie, płaszczu i z książką. A tak w ogóle to miło cię widzieć Hamish.

A teraz od pół godziny siedział na ławce i patrzył, jak pomnik obsrywają na zmianę gołębie i mewy. Na razie górą były gołębie, jak wynikało z obserwacji.  

– Cholerne szczury ze skrzydłami zjedzą wszystko, co nie ucieka, a potem siedzą i srają jak jakiś hrabia w swoim pałacu.

Maiden się spóźniał. Jak zawsze odkąd sięgał pamięcią, ale na pewno przyjdzie jak zawsze, bo są przyjaciółmi. I dlatego, że ma dług u Hamisha, niespłacalny od dwudziestu lat. W 1920 roku służyli razem w Iraku, w baterii 4-calowych moździerzy Stokesa. Podczas ostrzału jednej z Irackich wiosek w delcie, w przegrzanej i niewyczyszczonej lufie moździerza eksplodował wystrzeliwany pocisk. Wybuch zwalił ich z nóg, a odłamki utkwiły w obu nogach Maidena, który stał bliżej. Boyle pierwszy oprzytomniał i zauważył, że to wszystko, co ich spotkało, jest niczym wobec zbliżającej się coraz bardziej małej chmury gazu. Gazu zwanego po Wielkiej Wojnie iperytem, którym właśnie strzelali do odległej o 400 metrów wioski. Obsługa sąsiedniego moździerza już zaczęła ucieczkę.  

A on musiał zdecydować czy zostać prawdopodobnie martwym bohaterem, czy na pewno przeżyć. To chyba na skutek oszołomienia wybuchem podbiegł do otwartych skrzyń z pociskami, gdzie wszyscy kanonierzy porzucili swoje maski i hełmy przed strzelaniem, bo z regulaminem wygrała rutyna, wygoda i cholerny upał. Z maskami wrócił do leżącego Maidena, ogłuszył go pięścią, bo ten zaczął wyć i rzucał głową na lewo i prawo, potem założył mu na głowę hełm i podpiętą do niego maskę. A potem drugą sobie. I wlokąc po kamienistym spalonym gruncie nieprzytomnego kolegę, zdążył przed chmurą iperytu.

– Jak żyjesz Hamish? – John Maiden lekko kulejąc, pojawił się w końcu przed pomnikiem. – Nie znudziło ci się w końcu to wojowanie?

– A co ja mam robić innego? Hodować kapustę w ogródku?

– Na przykład. – Maiden usiadł na ławce. – A co wieczór zasiadać w pubie i opowiadać swoje przygody w dalekich krajach. Wszystkim, którzy stawiają kufelek.

– To chyba tobie się to marzy. Ciągle jesteś chłopcem na posyłki dla szych?

– I nikt do mnie nie strzela, śpię w swoim łóżku i nie czołgam się w błocie.

– Po prostu się zestarzałeś dziadku.

– A ty jesteś starszy ode mnie. I nosi cię na wakacje na kontynent.

– Ale już wróciłem.

– A jak tam było?

– Na początku nuda, potem jeden wielki burdel i bieganie, jakby wszyscy dostali sraczki. A na końcu uciekanie.

– Szwabskie czołgi was załatwiły...

– Strzelaliśmy do nich jak do kaczek...

– A tak poważnie?

– Dwa razy na nas wjechały, waliliśmy z daleka i uciekły.

– Prawie jak za starych dobrych czasów.

– Tak, tylko turbany nie miały dokąd uciec. Szybka wojenka. Zajeżdżaliśmy pod oazę, samochody pancerne nas osłaniały, robiliśmy swoje i do domu na kolację. A sępy miały używanie.

– Chyba że szlag trafiał moździerz. – Maiden się skrzywił. – To wtedy zostawały nam pamiątki. Co cię sprowadza do wielkiego Londynu?

– A jak powiem, żeby pożyczyć 15 funtów, to uwierzysz?

– No coś ty. Mogę co najwyżej pół suwerena. Nie jestem cholernym Rotszyldem i nie jeżdżę po Picadilly karetą zaprzężoną w zebry.

– Żartowałem. – Boyle zapatrzył się w żwir alejki. – Mam inny kłopot.

– No to wal.

– To trudne.

– No i... – Maiden popatrzył na Boyla.

– No dostałem urlop do domu i... nakryłem swoją starą, jak baraszkowała z mleczarzem. Zlałem gnoja i wysłałem do szpitala. Konstabl się mnie czepił. – Hamish nadal nie podnosił głowy. – Muszę gdzieś stąd wyjechać. Daleko.   

– No to przykro. Mogę ci pożyczyć na trumnę dla gnoja. – Maiden się zamyślił. – Hamish, a ty nie jesteś już za stary do wojska? Może do szkolenia dziadków Home Guard?

– Nie, ja muszę stąd wyjechać. Nie mogę tam wracać i na nią patrzeć.

– Dobra spróbuję ci coś znaleźć. Ty nadal jesteś w przeciwlotniczym?

– Tak w 3-calówkach, jesteśmy teraz w Coventry. Dam ci adres.

– I niańczysz młodzików?

– Jak najgorszy hycel. Przecież sam wiesz, że jak wojsko stoi w mieście, to ciągle trzeba ich pilnować, bo się oddalają. Albo na dziwki, albo do mamy.

– Prawda. Nadal pamiętasz coś z normalnej artylerii?

– Wszystko pamiętam.

– Coś tam słyszałem, że na Malcie mają problem z jakimś działem. Chciałbyś na Maltę?

– Wszystko jedno, może być Malta, Gib albo Singapur byle było ciepło i byle by nie tutaj, bo skończę w moor...

– Ale wiesz, że kiedyś będziesz musiał wrócić.

– Dopiero jak skończy się ta cholerna wojna.

– Dobra, załatwię ci coś szybko Hamish.

– Dzięki, będę ci dłużny.

– No to może po jednym za stare, dobre czasy. – Maiden wyciągnął z kieszeni bluzy płaską piersiówkę, odkręcił korek i podał Boylowi.  

– Za króla i ojczyznę. – Boyle pociągnął duży łyk i oddał piersiówkę Maidenowi. – I za starego Winstona co dowodził nami w Iraku, żeby coś teraz też wymyślił.

– I za tego obsranego gościa na pomniku. – Dodał Maiden, przełykając. – Kimkolwiek był.

A na pomniku niewzruszony gołębiami prostował się William Tyndale, który uważał, że droga do Boga prowadzi przez słowo, dostępne dla wszystkich. Jego droga skończyła się w Brukseli, gdzie najpierw uduszono go sznurem, a potem spalono na stosie, jak jego angielskie Biblie.

Moskwa, Związek Radziecki, 2 września 1940 roku.

Natan Abrahamowicz Babel kolejny raz złapał butelkę z resztką wódki, usiłującą spaść z małego rozkładanego stolika pod oknem przedziału. Pociąg mijał kolejną podmoskiewską miejscowość, a wagony przetaczały się po rozjazdach, trzęsąc się niemiłosiernie.  

– Powinienem chyba dopić tę resztkę i przestać się przejmować głupią butelką. – Pomyślał siedzący pod oknem młody człowiek w mundurze. – Ale wtedy bym chyba umarł z nudów w tej dwunastogodzinnej podróży z Mińska do Moskwy.

Jego jedyny towarzysz z zamkniętego przedziału aktualnie chrapał na leżąco, zajmując wszystkie trzy miejsca naprzeciwko. Nawet poprzedniego wieczoru, kiedy jeszcze był trzeźwy, nie miał nic ciekawego do powiedzenia.  

– Tisze jedziesz, dalsze budiesz. – Natan spojrzał przez okno, gdzie pojawił się jakiś opuszczony peron kolejowy w połowie zarośnięty trawą. Bezpieczne tematy rozmowy, czyli czy jutro będzie jeszcze ciepło, czy już zaczną się deszcze, skończyły im się po półgodzinie. A każdy inny, nie mówiąc już o służbowych, niósł ze sobą poważne ryzyko. Sąsiedzi, jadący razem z nimi w dwóch specjalnych wagonach podczepionych do regularnego pociągu Mińsk-Moskwa, tylko raz pojawili się w drzwiach, poszukując alkoholu. Po powitaniu wystarczył im jeden rzut oka do środka przedziału, by natychmiast wytrzeźwieć, pożegnać i panicznie uciec z powrotem na korytarz. Wieść się rozeszła po obu wagonach i nikt ich już nie niepokoił.

– Jak wilki i owce w jednym wagonie. – Babel spojrzał w górę na czapkę leżącą na półce pod sufitem. – Owce skupiły się w swoim kącie, czekając na egzekucję, tylko że wilki nie były dzisiaj głodne.  

Jeśli nawet wojskowi nie rozpoznali od razu munduru ani jego granatowych patek dowódcy drużyny, ani nawet odznaki zasłużonego z sierpem i młotem ułożonymi na mieczu, to czapka z czubem, budionnowka mówiła wszystko. Czapka należała w zasadzie do zimowych sortów mundurowych, ale zapracowana w nowej sytuacji na zachodzie Związku Radzieckiego formacja nie mogła dopilnować wszystkiego i Babel nosił ją od pół roku. Na złość wojskowym, bo zarówno on, jak i chrapiący młodszy lejtnant należeli do organów NKWD.

A wojskowi od trzech lat na sam widok funkcjonariuszy organów robili w spodnie. W 1937 po sfingowanym procesie, gdzie sfabrykowane dowody usłużnie dostarczyli Niemcy, Stalin pozbył się potencjalnego rywala do władzy marszałka Michaiła Tuchaczewskiego. Wyrok śmierci zapoczątkował lawinę czystek w Armii Czerwonej. Do 1940 roku straciło życie albo dzięki uśmiechowi losu zostało zesłanych dożywotnio do łagrów dwie trzecie wyższych oficerów i tysiące niższych, a armia dostała się w niepodzielne władanie politruków, wiernych członków partii z doświadczeniem wojskowym uzyskanym na dwumiesięcznych przyśpieszonych kursach doszkalających.    

– Chyba skończę tę butelkę. Tylko lejtnantowi nie zostanie nic na klina. – Natan przechylił butelkę i pociągnął do końca. – Trudno. Tylko nie pamiętał, ile wypili przez wieczór i noc. Dwie czy trzy butelki? Chyba trzy, ale należy się, w końcu jest na urlopie. I to żadna hańba dla munduru...

Podniósł się i krytycznie obejrzał w małym lustrze na ścianie wagonu. Ogoli się u brata. Poprawił patki i obejrzał dokładnie mundur. Całe życie był przyzwyczajony do innych i ciągle dziwił go brak naramienników, ale tutaj traktowali je jako burżuazyjny przeżytek.

A jego ojciec dawno temu chodził w innym mundurze i w śmiesznej czapce. Znalazł to na starych zdjęciach na dnie szuflady biurka w domu. Ojciec któregoś dnia w końcu uległ namowom jego i jego brata Arona i opowiedział swoje krótkie życie wojskowe przed urodzeniem Natana.