Na obcej ziemi. Nowe życie - Joanna Jax - ebook + audiobook
BESTSELLER

Na obcej ziemi. Nowe życie ebook i audiobook

Joanna Jax

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Poruszająca historia ludzi, którzy muszą zacząć budować swoje życie od nowa, w zupełnie nowym, nieznanym im miejscu. Po opuszczeniu Wołynia, Wissarion, Nadia, Marcel i Marta z bratem przyjeżdżają do Wrocławia, by rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Na miejscu czują się rozczarowani, ponieważ wszystko wygląda zupełnie inaczej niż przedstawiała to radziecka prasa. Dla Lemańskiego i jego przyjaciół powojenny rozgardiasz to dobry moment na zarobienie dużych pieniędzy, dla Andrzeja i jego rodziny to ciężka próba zmiany swojego życia a nawet wartości, którymi się dotychczas kierowali. Obraz Ziem Odzyskanych, ponura epoka stalinizmu w której bohaterowie powieści muszą się odnaleźć, by przetrwać. Joanna Jax kolejny raz udowadnia, że jest mistrzynią w osadzaniu opowieści w historycznych realiach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor:

Oceny
4,7 (396 ocen)
297
66
29
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IguanaZabka

Całkiem niezła

Pani Joanna jak zwykle powtarza na początku prawie każdego rozdziału całą fabułę, przez co ma się wrażenie ze ogląda się telenowelę z „w poprzednim odcinku” co odcinek. Nowa lektorka nie dorasta do pięt pani Oldze Bończyk, która w mistrzowski sposób różnicowała głosy postaci i odtwarzała lwowską gwarę. Obecna lektorka tego nie robi, marnując potencjał Marcela i Mariolki. Co do fabuły - czekam aż Nadia i Wisza wraz ze swoim toksycznym związkiem znikną z radaru wyjeżdżając hen, daleko! Wisza z każdym tomem staje się coraz bardziej odpychający, a Nadia wciąż rozmyśla nad swoją urodą. Poza tym, droga autorko - „spolegliwy” to taki, na którym można polegać, a nie uległy. Ten błąd powtarza się we wszystkich Pani książkach, przez co odnoszę wrażenie ze książki nie otrzymują należytej korekty. Więcej Marcela i Marty, mniej toksyków!
victorix21

Dobrze spędzony czas

Wrocław 1947-1948. Przesiedleńcy dobrze znani z poprzednich części. Nadia z córką Oleńką i sowieckim mężem Maksymem Fiodorowem. Marta z trójką dzieci i mężem Marcelem. To główni bohaterowie wokół których autorka rozwija swoją opowieść. Kamienica przy ulicy Stalina, w której żyją przesiedleńcy, ze wszystkimi ich dobrymi, ale również złymi nawykami. Trudny czas powojenny z rozpoczynającym się okresem stalinizmu, przygotowania do Wystawa Ziem Odzyskanych to tło historyczne w tej części sagi. Podsumowując pani Jax nigdy nie zawodzi. Miałam okazję powiedzieć jej osobiście kilka słów podziękowań, ponieważ gościła na spotkaniu autorskim naszej bibliotece. Autorka zapowiedziała już niebawem ukazanie się dwóch kolejnych części, więc jest na co czekać! Polecam.😀
30
Joanna-Walasek

Dobrze spędzony czas

Tematyka bardzo mi odpowiada. Fabuła na 5-ke. Ale dwa błędy lektorki potwornie mnie irytowały. Czytała repaRTianci zamiast repatrianci!!!! oraz UeNeNeRA zamiast po prostu Unnra.Wstyd. Wielokrotnie powtarzane w książce błędy. Czy nikt nie koryguje czytanego tekstu przed publikacją?
20
Maria44

Nie oderwiesz się od lektury

Choć nie lubię literatury o wojnie to jednak ta moze być
20
basiolek

Nie oderwiesz się od lektury

kolejny tom odhaczony. Z wielką przyjemnością
00

Popularność




Re­dak­cjaAnna Se­we­ryn-Sa­kie­wicz
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce©PhoS/Shut­ter­stock
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Jo­anna Jax, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-33-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Wro­cław, 1947

Przed mo­nu­men­tal­nym bu­dyn­kiem z czer­wo­nej ce­gły w neo­go­tyc­kim stylu przy ulicy Sta­lina kłę­biły się tłumy lu­dzi, które nad­cią­gały z Dworca Odra. Po­rząd­kowi pró­bo­wali usta­wić coś w ro­dzaju ko­lejki, udzie­lali in­for­ma­cji i zda­wali się wy­ka­zy­wać aniel­ską cier­pli­wość.

Młoda ko­bieta z opa­ską Pań­stwo­wego Urzędu Re­pa­tria­cyj­nego na rę­ka­wie wy­szła z tłumu, oparła się o ścianę bu­dynku i pod­pa­liła pa­pie­rosa. Wy­pu­ściła kłąb dymu i po­pa­trzyła w niebo, jakby spraw­dzała, czy za chwilę lu­nie deszcz, czy może ciemne chmury się roz­pro­szą i oszczę­dzą cze­ka­ją­cych przed sie­dzibą PUR-u lu­dzi.

Wis­sa­rion nie miał po­ję­cia, gdzie po­wi­nien się udać, aby wy­łusz­czyć swoją prośbę i do­stać zgodę na prze­nie­sie­nie do Wro­cła­wia, mimo że otrzy­mał już nada­nie ziemi i go­spo­dar­stwa, a jego karta prze­sie­dleń­cza ja­sno wska­zy­wała, iż po­wi­nien za­miesz­kać we wsi Szczo­dre, kie­dyś zna­nej jako Si­byl­le­nort. W końcu pod­szedł do dziew­czyny. Nadia i Ju­lianna za­wsze mu po­wta­rzały, że jest przy­stoj­nym męż­czy­zną i gdy się uśmie­cha, jest w sta­nie ocza­ro­wać każdą pannę.

– Straszny ścisk – za­gad­nął.

Uśmiech­nęła się do niego, nieco z przy­musu. Wy­glą­dała na zmę­czoną i może lekko znu­żoną.

– Te­raz nie jest tak strasz­nie, ale za­raz po woj­nie, gdy prze­nie­siono nas już do Wro­cła­wia, działy się tu dan­tej­skie sceny. Po­dob­nie zresztą jak w na­szych punk­tach eta­po­wych na Psim Polu i przy Pau­liń­skiej. A te­raz zno­wuż nas mają stąd wy­ko­pać, bo w tym bu­dynku po­wsta­nie szkoła. A wy skąd przy­je­cha­li­ście? – po­wie­działa mo­no­ton­nym gło­sem. Naj­wy­raź­niej urok Wis­sa­riona na nią nie za­dzia­łał.

– Przy­by­łem spod Le­ska. Już ja­kiś czas temu.

– I do­piero te­raz się do nas zgła­sza­cie? – zdzi­wiła się.

– Nie. – Uśmiech­nął się słabo i wy­cią­gnął z kie­szeni akt nada­nia ziemi i bu­dyn­ków, wy­sta­wiony przez Mi­ni­ster­stwo Ziem Od­zy­ska­nych, oraz kartę prze­sie­dleń­czą.

– Coś się nie zga­dza? – za­dała ko­lejne py­ta­nie i mach­nęła ręką. – Pro­szę się nie przej­mo­wać błę­dami w do­ku­men­tach. Mamy urzęd­ni­ków wła­ści­wie z ła­panki. Kiedy się skoń­czy re­pa­tria­cja i sy­tu­acja się uspo­koi, po­pra­wią panu te kwity.

– Nie w tym rzecz... Chciał­bym się prze­nieść do mia­sta, a na go­spo­darce po­zo­stałby mój brat. Nie wiem, jak to za­ła­twić, żeby i przy­dział do­stać we Wro­cła­wiu, i ro­botę – wy­du­kał.

Nie chciał miesz­kać ze Stie­pa­nem. Da­ro­wał mu ży­cie i po­mógł w trud­nej sy­tu­acji, ale nie za­mie­rzał się nim opie­ko­wać jak nie­gdyś. No­sił w so­bie zbyt wiele żalu do brata, by mógł uda­wać, że nic strasz­nego się nie wy­da­rzyło. Poza tym był prze­ko­nany, że gdy tylko Stie­pan nieco okrzep­nie i po­czuje się w swo­jej no­wej skó­rze bez­piecz­nie, znowu za­cznie coś kom­bi­no­wać. W końcu na te te­reny przy­było wielu Ukra­iń­ców i kto wie, ilu spo­śród nich to dzia­ła­cze OUN-u albo żoł­nie­rze UPA. On zaś nie za­mie­rzał się w to ba­wić. Przede wszyst­kim dla­tego, że nade wszystko pra­gnął znik­nąć z oczu mi­li­cji i funk­cjo­na­riu­szom Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­nego. A ci pil­no­wali Ukra­iń­ców jak oka w gło­wie, za­pewne prze­ra­żeni my­ślą, że Ukra­iń­ska Po­wstań­cza Ar­mia mo­głaby się od­ro­dzić i sze­rzyć dy­wer­sję.

W tak du­żym mie­ście jak Wro­cław ła­twiej było wto­pić się w tłum. W ich wsi wszy­scy pa­trzyli na nowo przy­by­łych Ukra­iń­ców jak na dia­bły. Po­cząw­szy od wła­dzy lo­kal­nej, a na zwy­kłych miesz­kań­cach skoń­czyw­szy. A on wo­lał po­zo­stać ano­ni­mowy. Miał plan i nie ży­czył so­bie, aby głu­pie wy­bryki brata go zni­we­czyły.

– Jak cała wio­cha zje­dzie do Wro­cła­wia, to nie da się tu żyć – burk­nęła.

– A co wam prze­szka­dza wiej­ska lud­ność? Nowa wła­dza po­noć ho­łubi ro­bot­ni­ków i chło­pów, a pani tak po­gar­dli­wie się o nich wy­raża. – Wis­sa­rion po­sta­no­wił uda­wać ura­żo­nego.

– Pa­nie to były za sa­na­cji – od­parła wy­nio­śle. – Mam na imię Irena. A dla­czego się mar­twimy re­pa­trian­tami ze wsi? To pro­ste, oni nie po­tra­fią żyć w mie­ście. W ła­zien­kach trzy­mają kury, na po­dwó­rzach bu­dują szopy i ho­dują w nich kozy i świ­nie, a na skwe­rach sa­dzą ziem­niaki. Wy­le­gują się w par­kach, jakby byli na łące, i wy­sta­wiają krze­sła na chod­niki, gdzie bie­sia­dują jak we wła­snym obej­ściu. Tak nie może być...

– Za­pew­niam Irenkę, że nie za­mie­rzam ho­do­wać świń i sa­dzić na zie­leń­cach bu­ra­ków. Po pro­stu nie chcę miesz­kać na wsi, tylko w mie­ście.

– Do­brze mó­wi­cie po pol­sku – stwier­dziła i przy­gry­zła wargi. – Tak so­bie my­ślę... Wiem! Wy­ślę was do ta­kiej jed­nej kie­row­niczki Re­fe­ratu Pracy. Na­rzeka, że nie ro­zu­mie Ukra­iń­ców, i rwie so­bie włosy z głowy, gdy ci za­rzu­cają ją py­ta­niami. Może się jej przy­da­cie. Na­zywa się Ge­no­wefa Ku­rzepa.

– My­śla­łem ra­czej o za­trud­nie­niu przy od­bu­do­wie mia­sta. Za­wsze pra­co­wa­łem fi­zycz­nie... – za­czął du­kać.

– Tak się wam śpie­szy do cięż­kiej ro­boty? To te­raz nie­bez­pieczne za­ję­cie. Można ja­kiś nie­wy­buch zna­leźć albo trupa... I tak się wy­star­cza­jąco na­ty­ra­cie w czy­nie spo­łecz­nym – od­parła, wni­kli­wie przy­glą­da­jąc się Wis­sa­rio­nowi. – Przy­stojni je­ste­ście. Jak wam na imię?

Zi­now­jew nieco się za­wsty­dził, bo dziew­czyna po­dała swoje imię, a on się nie przed­sta­wił.

– W... Wik­tor – po­wie­dział i prze­łknął ślinę. O mały włos nie po­dał swo­jego praw­dzi­wego imie­nia.

– Spodo­ba­cie się Gieni. – Za­chi­cho­tała.

– To może jed­nak na tę bu­dowę... – wy­mam­ro­tał.

– A co wy do mnie ga­da­cie? Ja tu tylko po­rządku pil­nuję. Stań­cie w ko­lejce jak wszy­scy i po­wiedz­cie, że wy do kie­row­niczki Ku­rzepy. Ona zde­cy­duje, co z wami zro­bić. Uprze­dzam jed­nak, iż naj­pierw trzeba się za­jąć tymi, co do­piero przy­je­chali i nie mają gdzie spać. A wy, Wik­to­rze, i dom do­sta­li­ście, i hek­tar grun­tów, a na­wet za­po­mogę, bo wia­domo, że zie­mia od razu nie ob­ro­dzi – od­parła dziew­czyna i ru­szyła w stronę bramy, gdzie pa­no­wał naj­więk­szy roz­gar­diasz.

Stwier­dził, że musi po­cza­ro­wać tę pa­nią Ku­rzepę, aby ta nie ode­słała go do dia­bła. Wła­ści­wie nie miał po­ję­cia, czy w ogóle po­wi­nien się zgło­sić do urzędu dla re­pa­trian­tów, czy gdzie in­dziej, ale od cze­goś mu­siał za­cząć, a tę in­sty­tu­cję już znał. Nowa pol­ska wła­dza zdą­żyła się za­in­sta­lo­wać, wy­pie­ra­jąc ra­dziec­kich urzęd­ni­ków oraz po­zby­wa­jąc się „czer­wo­nej sza­rań­czy” z tro­fiej­nych ko­mand, ale on był na tych zie­miach od nie­dawna i nie wie­dział do­kład­nie, kto i czym się zaj­mo­wał. No może oprócz funk­cjo­na­riu­szy Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­nego i żoł­nie­rzy Kor­pusu Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­nego. Z nimi jed­nak wo­lał nie mieć do czy­nie­nia.

We­wnątrz bu­dynku Wis­sa­rion po­czuł się nie­mal jak w ko­ściele. Łu­kowe skle­pie­nia, wi­tra­żowe okna i bo­gato zdo­bione kute ba­lu­strady przy­wo­dziły na myśl wła­śnie taki przy­by­tek. Może i sama in­sty­tu­cja miała w so­bie coś ze świą­tyni, bo­wiem każdy, kto tu przy­by­wał, mo­dlił się, by tra­fić do mu­ro­wa­nego domu, nie­znisz­czo­nego miesz­ka­nia czy otrzy­mać zie­mię, na któ­rej co­kol­wiek wy­ro­śnie.

Ge­no­wefa Ku­rzepa była szcze­rze zdzi­wiona wi­zytą Wis­sa­riona Zi­now­jewa, a może ra­czej Wik­tora Kraw­czenki.

– Prze­cież do­sta­li­ście i hek­tar ziemi, i dom ładny, a na­wet za­po­mogę trzy­sta zło­tych – po­wie­działa. – Zresztą nie wiem, czego szu­ka­cie w na­szym urzę­dzie, to sprawa wy­działu do spraw lo­ka­lo­wych. O ile otrzy­ma­cie we Wro­cła­wiu ro­botę, cho­ciaż ta też nie gwa­ran­tuje kwa­te­runku. Tylko po co wam się pchać do tego zruj­no­wa­nego mia­sta?

– Z bra­tem nie naj­le­piej żyję, wolę więc miesz­kać i pra­co­wać we Wro­cła­wiu.

Ge­no­wefa Ku­rzepa była ko­bietą około pięć­dzie­siątki, dość wy­soką i – jak to się ma­wiało – „przy ko­ści”. Jej twarz miała jed­nak ła­godne rysy i można było pa­nią Ge­no­wefę uznać za dość atrak­cyjną, cho­ciaż kom­plet­nie nie była w ty­pie Wis­sa­riona. Przy­glą­dała mu się bacz­nie, po­dob­nie jak młoda Irenka, pil­nu­jąca po­rządku przed bu­dyn­kiem. Miął w dło­niach be­ret, nie bar­dzo wie­dząc, czy wyjść z po­koju kie­row­niczki i skie­ro­wać się do znaj­du­ją­cego się nie­da­leko Za­rządu Miej­skiego, bo tam po­wi­nien do­stać ja­kieś wska­zówki, czy jed­nak po­pro­sić kor­pu­lentną urzęd­niczkę o po­moc. Sprawę roz­strzy­gnęła sama Ku­rzepa – we­zwała do sie­bie jedną z pra­cow­nic, na­ka­zała od­na­leźć do­ku­menty Wik­tora Kraw­czenki, a jego po­pro­siła, żeby usiadł i po­cze­kał.

– Spró­buję wam po­móc. Je­stem jed­nak kie­row­ni­kiem Re­fe­ratu Pracy i nie zaj­muję się kwa­te­run­kiem – po­wie­działa z ża­lem w gło­sie.

– Może od­najdę przy­ja­ciela z mo­jej wsi, na pewno da mi miej­sce do spa­nia, by­le­bym ro­botę pod­ła­pał – wy­du­kał.

– A jak się na­zywa wasz zna­jomy? Może i jego do­ku­men­tów po­szu­kamy i po­wiemy wam, gdzie za­miesz­kał? – za­pro­po­no­wała Ge­no­wefa.

Za­klął w du­chu. Nie miał po­ję­cia, który z jego zna­jo­mych mógłby prze­by­wać we Wro­cła­wiu. Prze­cież nie poda zmy­ślo­nych da­nych, bo tylko na­robi ba­ła­ganu. Może zna­la­złby się ja­kiś Zi­now­jew, ale tego na­zwi­ska wo­lał nie wy­mie­niać, choć być może ta uczynna ko­bieta nie miała po­ję­cia, kim byli człon­ko­wie jego ro­dziny.

– Pro­szę się nie tru­dzić. I tak ma­cie ze mną pro­blemy, nie chcę wam do­kła­dać na­stęp­nych. – Mach­nął ręką.

Nie od­po­wie­działa, po­nie­waż do po­koju we­szła młoda, wy­chu­dzona dziew­czyna w za du­żej su­kience i po­ło­żyła na biurku szarą teczkę. Ku­rzepa za­raz ją otwo­rzyła, od­na­la­zła do­ku­menty do­ty­czące Wik­tora Kraw­czenki i po­wie­działa:

– Wi­dzę, że przy­słu­ży­li­ście się NKWD w tro­pie­niu ukra­iń­skich ban­dy­tów. Może uda­cie się z moją re­ko­men­da­cją do Wo­je­wódz­kiego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­nego? Tacy lu­dzie są nam po­trzebni, bo nie po­zby­li­śmy się jesz­cze wszyst­kich mor­der­ców z UPA. Za­pewne wielu z nich prze­śli­zgnęło się do Wro­cła­wia i kto wie, czy nie ze­chcą przy­go­to­wać ko­lej­nych ak­tów sa­bo­tażu. Mo­gli­by­ście i te­raz po­móc w ich od­na­le­zie­niu.

„Jesz­cze mi tylko tego bra­ko­wało” – po­my­ślał z prze­ką­sem, ale nie chciał zbyt gwał­tow­nie re­ago­wać na po­dobną pro­po­zy­cję. Ge­no­wefa Ku­rzepa mo­głaby po­my­śleć, że jest wro­giem no­wego ustroju, co zresztą nie mi­ja­łoby się z prawdą. Mil­czał więc, jakby roz­wa­żał ofertę.

– Znam jed­nego wy­soko po­sta­wio­nego ofi­cera NKWD... – cią­gnęła nie­zra­żona mil­cze­niem Wis­sa­riona.

– Prze­cież we Wro­cła­wiu już się za­in­sta­lo­wała pol­ska wła­dza...

Po­pa­trzyła na niego jak na idiotę. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela było, że w każ­dym waż­niej­szym re­sor­cie wła­dzę nad­rzędną sta­no­wili ra­dzieccy ofi­cjele, na­zy­wani so­wiet­ni­kami, na­wet je­śli cho­dzili w pol­skich mun­du­rach. I to oni za­wsze mieli ostat­nie słowo. Jesz­cze bar­dziej niż przed chwilą pra­gnął, by ko­bieta po­rzu­ciła ten po­mysł.

– Sły­szy­cie prze­cież, że do­brze ga­dam w wa­szym ję­zyku, cho­ciaż je­stem Ukra­iń­cem. A tu­taj przy­jeż­dża wielu ta­kich, co po pol­sku ani be, ani me, ani ku­ku­ryku. – Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu, by za­chę­cić Ku­rzepę do za­trud­nie­nia go w cha­rak­te­rze tłu­ma­cza. Na po­czą­tek mógłby ro­bić i to.

Ge­no­wefa po­stu­kała ołów­kiem w blat biurka i stwier­dziła:

– Moim tłu­ma­czem nie mo­że­cie zo­stać, bo już mi ja­kie­goś przy­dzie­lili, ale bę­dzie­cie jeź­dzili w te­ren i spraw­dzali, czy prze­sie­dlo­nym Ukra­iń­com ni­czego nie bra­kuje. Co­dzien­nie bę­dzie­cie spo­rzą­dzać ra­porty. Pi­sać umie­cie?

– Po pol­sku dość kiep­sko – przy­znał się od razu, bo jakże miałby two­rzyć ja­kieś pi­sma bez zna­jo­mo­ści al­fa­betu ła­ciń­skiego.

– I co ja mam z wami zro­bić? – jęk­nęła, ale na szczę­ście nie na­ka­zała, żeby so­bie już po­szedł, bo mar­no­wał jej cenny czas. – Może wróć­cie na go­spo­darkę, po­jed­naj­cie się z bra­tem...

– Ni­gdy w ży­ciu – wy­ce­dził.

– W ta­kim ra­zie bę­dzie­cie roz­wo­zić do po­wia­to­wych ko­mi­te­tów apro­wi­za­cyj­nych przy­działy z na­szego od­działu Cen­tral­nego Ko­mi­tetu Po­mocy Spo­łecz­nej przy punk­cie eta­po­wym przy Pau­liń­skiej. Żyw­ność, ubra­nia, środki czy­sto­ści... A tym­cza­sem za­miesz­ka­cie na Bi­sku­pi­nie. Do­kwa­te­ruję was do willi, w któ­rej miesz­kam. Mam je­den po­kój i małą służ­bówkę. Mo­że­cie się w niej za­de­ko­wać, do­póki nie znaj­dziemy wam cze­goś in­nego. Pro­wa­dzić auto po­tra­fi­cie?

Po­krę­cił głową. Miał wra­że­nie, że ko­bieta za chwilę straci cier­pli­wość.

– W ta­kim ra­zie bę­dzie­cie po­moc­ni­kiem kie­rowcy – od­parła z gło­śnym wes­tchnie­niem.

Wis­sa­rion chwy­cił dłoń Ku­rzepy i za­czął ją ob­ca­ło­wy­wać.

– Jakże ja się wam od­wdzię­czę? – za­py­tał.

Ko­bieta po­czer­wie­niała jak bu­rak i wy­mam­ro­tała, re­zy­gnu­jąc ze sto­so­wa­nia per wy:

– W pie­cach na­pa­lisz, drewna na­rą­biesz i przy­pil­nu­jesz, żeby inni lo­ka­to­rzy za bar­dzo nie bru­dzili. Im się wy­daje, że za­raz ich gdzieś prze­niosą, to o nic nie dbają. Gdy taki wielki chłop jak ty zwróci im uwagę, pew­nie po­słu­chają. A ja je­stem tylko słabą ko­bietką. – Chyba go pod­ry­wała, co tro­chę go prze­ra­ziło.

– Prze­cież mógł­bym pójść na bu­dowę, żeby wam pro­ble­mów nie ro­bić...

– Cie­bie szkoda. – Spu­ściła wzrok jak panna na wy­da­niu.

– W ta­kim ra­zie już nikt nie bę­dzie u was bru­dził. – Uśmiech­nął się nie­na­tu­ral­nie.

Za­po­mniał, jak zjed­ny­wać so­bie ko­biety i te­raz ro­bił to bar­dzo nie­udol­nie. Na­wet nie pa­mię­tał, kiedy ostat­nio się uśmie­chał w spo­sób nie­wy­mu­szony. Od­kąd stra­cił córkę, a drogi jego i Nadii się ro­ze­szły, nic go nie cie­szyło.

– W ta­kim ra­zie po­dam ci ad­res tej willi. Przyjdź po czwar­tej, wtedy po­win­nam już być w domu. Dziel­nica ładna, spo­kojna i mało znisz­czona, bę­dzie ci się tam po­do­bało – od­parła, lekko du­ka­jąc.

Do nie­dawna kon­kretna i dość chłodna Ge­no­wefa na­gle za­mie­niła się w za­lęk­nioną, a może bar­dziej za­wsty­dzoną ko­bietę. Za­pewne uznała, że ma u Wis­sa­riona ja­kieś szanse. Na ra­zie nie za­mie­rzał wy­pro­wa­dzać jej z błędu, po­nie­waż pani kie­row­nik Re­fe­ratu Pracy przez ja­kiś czas bę­dzie mu bar­dzo po­trzebna.

– Do­brze, będę. Tylko... ja ni­czego nie mam. Wszystko zo­sta­wi­łem bratu. Ot, kilka sta­rych szmat – od­parł i wska­zał na nie­wielki to­bo­łek, który za­brał z domu.

– Zaj­miemy się rów­nież tym. Je­śli za­czniesz pracę w ko­mi­te­cie, bę­dziesz mógł so­bie coś wy­brać do ubra­nia. I za­sta­nów się nad współ­pracą z Urzę­dem Bez­pie­czeń­stwa. Puł­kow­nik Fio­do­row może zro­bić z cie­bie praw­dziwą szy­chę, je­śli dzięki to­bie zła­pie kilku ban­dy­tów z UPA. – Uśmiech­nęła się, nie­świa­doma, że Wis­sa­rion Zi­now­jew w tym mo­men­cie stra­cił od­dech.

– Kto taki? – wy­mam­ro­tał po chwili mil­cze­nia.

– Mak­sim Fio­do­row. Pra­cuje w tym pięk­nym, ogrom­nym bu­dynku przy Pod­walu. I uwierz­cie, to on trzę­sie tym urzę­dem. Może wszystko...

„Tak, może wszystko – po­my­ślał z prze­ką­sem Wis­sa­rion. – Na­wet żyć z moją córką i z moją uko­chaną”.

– Nie... Wolę po­zo­stać zwy­kłym, pro­stym czło­wie­kiem – wy­du­kał.

– Te­raz wszystko się zmie­niło i za ja­kiś czas nie bę­dziesz mu­siał już być pro­stym czło­wie­kiem, bo każdy, kto ze­chce się wy­kształ­cić, do­sta­nie taką moż­li­wość.

Nie od­po­wie­dział, je­dy­nie ski­nął głową. Za­pa­mię­tał ad­res willi na Bi­sku­pi­nie, przy Spół­dziel­czej, a po­tem wy­szedł na mięk­kich no­gach z po­koju Ku­rzepy. Do­tarło bo­wiem do niego, że je­śli Mak­sim Fio­do­row zo­stał tu­taj od­de­le­go­wany, Nadia i jego có­reczka praw­do­po­dob­nie przy­je­chały ra­zem z nim.

Plan na jego przy­szłe ży­cie, który wy­kluł się pod­czas po­dróży do Wro­cła­wia, wła­śnie legł w gru­zach.

2.

Wro­cław, 1947

Czarny che­vro­let za­trzy­mał się przed jedną z ka­mie­nic przy daw­nej Mat­thias­strasse. Obec­nie ulica otrzy­mała miano Jó­zefa Sta­lina i Nadia po­my­ślała, że za­pewne miesz­kańcy bu­dynku wo­le­liby nie­miecką na­zwę, na­wią­zu­jącą do świę­tego, ani­żeli do ty­rana i mor­dercy mi­lio­nów lu­dzi. Wie­rzyła, że okres kultu przy­wódcy ra­dziec­kiego mi­nie tak samo jak nie­gdyś Adolfa Hi­tlera. Na ra­zie jed­nak nic na to nie wska­zy­wało.

– Pro­szę nie cze­kać, spę­dzę tu kilka go­dzin – po­wie­działa do kie­rowcy che­vro­leta.

– Puł­kow­nik po­wie­dział, że mam was także za­wieźć z po­wro­tem do domu – oznaj­mił młody męż­czy­zna, który nie­dawno zo­stał kie­rowcą waż­nej oso­bi­sto­ści i czuł się z tego po­wodu bar­dzo dumny.

– W ta­kim ra­zie pro­szę po mnie przy­je­chać o szó­stej. Być może mój mąż bę­dzie was po­trze­bo­wał, a wy bę­dzie­cie mar­no­wali czas, sto­jąc bez­czyn­nie przed ja­kąś ka­mie­nicą – oznaj­miła su­cho.

– W ta­kim ra­zie będę o szó­stej – od­parł ta­kim to­nem, jakby Nadia wła­śnie ode­brała mu szansę na kilka go­dzin od­po­czynku.

Wła­ści­wie było jej wszystko jedno, co w tym cza­sie bę­dzie ro­bił ów czło­wiek. Mógł so­bie po­je­chać nad rzekę albo wró­cić na Pod­wale, przed bu­dy­nek Wo­je­wódz­kiego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­nego, w któ­rym re­zy­do­wał Fio­do­row. Nie chciała jed­nak bu­dzić sen­sa­cji wśród miesz­kań­ców ka­mie­nicy przy Sta­lina. I tak sie­dzący na krze­słach przed bu­dyn­kiem dwaj męż­czyźni przy­glą­dali się jej z lekką grozą, po­dob­nie jak za­mia­ta­jąca obej­ście ko­bieta.

Gdy tylko Nadia zbli­żyła się do bramy, otyła nie­wia­sta w kwie­ci­stej chu­stce na gło­wie za­częła ostrym to­nem ru­gać męż­czyzn:

– To nie wa­sza wio­cha! Nie przy­stoi w wiel­kim mie­ście sie­dzieć na ulicy!

Na Nadię prze­stała zer­kać, za­pewne ze stra­chu. Każde dziecko wie­działo bo­wiem, że po­nie­miec­kie zdo­by­cze, ja­kimi były mię­dzy in­nymi luk­su­sowe li­mu­zyny, na­le­żały do in­sty­tu­cji, któ­rych na­le­żało się wy­strze­gać.

– Prze­pra­szam... – prze­rwała ty­radę ko­biety Nadia. – Szu­kam ro­dziny Le­mań­skich.

Nadia się do­my­śliła, że ko­bie­cina jest do­zor­czy­nią i zna wszyst­kich miesz­kań­ców ka­mie­nicy.

– Pod piątką miesz­kają – wy­mam­ro­tała.

– Dzię­kuję – od­parła i uśmiech­nęła się do wga­pia­ją­cego się w nią to­wa­rzy­stwa. Nie chciała, żeby czuli przed nią lęk czy na­wet re­spekt.

Bu­dy­nek, w któ­rym za­miesz­kali Le­mań­scy i Osad­kow­scy, nie ucier­piał zbyt­nio pod­czas ob­lę­że­nia Bre­slau. Na fa­sa­dzie można było do­strzec je­dy­nie dziury po ku­lach, ale kon­struk­cja naj­pew­niej nie zo­stała uszko­dzona. Nie usta­wiono żad­nych wspor­ni­ków czy rusz­to­wań, co było dość rzad­kim wi­do­kiem we Wro­cła­wiu.

Na klatce scho­do­wej cuch­nęło nie­mi­ło­sier­nie. Za­pach go­to­wa­nej ka­pu­sty mie­szał się z wo­nią ku­rzych od­cho­dów. Nadia nie bar­dzo wie­działa, dla­czego śmier­dzi tam jak w wiej­skim obej­ściu, ale nie za­mie­rzała się zbyt­nio nad tym za­sta­na­wiać. Za chwilę miała zo­ba­czyć swo­ich dawno nie­wi­dzia­nych przy­ja­ciół. W ta­kich chwi­lach do­ce­niała sta­tus, który po­sia­dała dzięki Mak­si­mowi. Jedno zda­nie wy­star­czyło, by jego pod­władni ru­szyli do roz­ma­itych urzę­dów, żeby do­wie­dzieć się, co się stało z Le­mań­skimi i An­drze­jem Osad­kow­skim, a po­tem usta­lić ich ak­tu­alny ad­res.

Na­ci­snęła dzwo­nek przy dwu­skrzy­dło­wych zie­lo­nych drzwiach z lekko od­pry­sku­jącą farbą. Po chwili usły­szała zgrzyt prze­krę­ca­nego zamka, a po­tem uj­rzała na progu swoją byłą te­ściową, Ka­ta­rzynę Osad­kow­ską. Matka Marty i An­drzeja bar­dzo się po­sta­rzała od czasu, gdy wi­działy się ostatni raz, ale wciąż miała duże, prze­ni­kli­wie spo­glą­da­jące oczy. Nadii ugięły się nogi, po­nie­waż nie miała po­ję­cia, że ro­dzice An­drzeja po­wró­cili z Ka­zach­stanu. A te­raz sta­nęła oko w oko z pa­nią Ka­ta­rzyną, która za­pewne już wie­działa za­równo o roz­wo­dzie swo­jego syna, jak i o tym, że Nadia zwią­zała się z ra­dziec­kim ofi­ce­rem NKWD.

– Dzień do­bry – wy­du­kała.

– Nadia? – za­py­tała pani Osad­kow­ska. – A co ty tu ro­bisz?

W gło­sie te­ścio­wej nie po­brzmie­wała ra­dość ze spo­tka­nia po la­tach, ale ra­czej po­garda po­mie­szana ze zdzi­wie­niem.

– Chcia­łam od­wie­dzić swo­ich przy­ja­ciół. – Z tru­dem wy­po­wia­dała słowa, bo nie­chęć pani Ka­ta­rzyny do niej nieco wy­trą­ciła ją z rów­no­wagi. – I cie­szę się, że mama... że pani prze­żyła.

– Oboje z mę­żem prze­ży­li­śmy. A je­śli przy­szłaś od­wie­dzić swo­ich przy­ja­ciół, to w tym domu na pewno ich nie znaj­dziesz – burk­nęła stara Osad­kow­ska.

– A czy Ma­rianna i Bo­guś... Na pewno pani ich po­znała... Czy zna pani może ich ak­tu­alny ad­res? – Nadia wciąż się ją­kała, jakby stała przed ob­li­czem ja­kiejś waż­nej oso­bi­sto­ści.

– Miesz­kają pod sió­demką – burk­nęła pani Ka­ta­rzyna i za­trza­snęła Nadii drzwi przed no­sem.

Mo­gła za­dzwo­nić jesz­cze raz i po­pro­sić, by Osad­kow­ska za­wo­łała Mar­cela albo Martę, ale się nie ośmie­liła. Pa­lił ją wstyd, bo była prze­ko­nana, że te­ściowa wie­działa nie tylko o jej ma­riażu z Fio­do­ro­wem, ale także o tym, iż Wis­sa­rion Zi­now­jew wcale nie był jej ku­zy­nem. Była pewna, że za­równo Marta, jak i An­drzej bro­nili jej do­brego imie­nia, ale kto wie, co mo­gło strze­lić do głowy Fe­li­cji czy Jadźce Kacz­kan?

We­szła na na­stępną kon­dy­gna­cję i za­pu­kała pod nu­mer siódmy, po­nie­waż ni­g­dzie nie zna­la­zła dzwonka. Na skrzy­dle drzwi przy­twier­dzono dwie pa­pie­rowe wi­zy­tówki. Wy­ni­kało z nich, że oprócz Ma­rianki i Bo­gu­sia w miesz­ka­niu miej­sce do ży­cia zna­la­zła także ro­dzina o na­zwi­sku Dzię­giel.

Drzwi otwo­rzył jej brzu­chaty męż­czy­zna w pod­ko­szulku, o prze­rze­dzo­nej fry­zu­rze i z pa­pie­ro­sem w zę­bach. Przez wą­ską szparę wy­do­był się odór, któ­rego na­miastkę czuć było na klatce scho­do­wej. Po­pa­trzył na ele­gancko ubraną Nadię, przy­gła­dził zmierz­wione włosy, mla­snął obrzy­dli­wie, jakby ssał lan­drynkę, i za­py­tał uwo­dzi­ciel­skim gło­sem:

– A pani ładna to do kogo?

– Szu­kam panny Ma­rianny i jej brata, Bo­gu­sia. Do­brze tra­fi­łam?

– To pani sio­stra? A ni­po­dobna żadną miarą. – Uśmiech­nął się.

– Ku­zynka – od­parła z wes­tchnie­niem.

– Wcho­dzi pani.

Męż­czy­zna otwo­rzył sze­rzej drzwi, ale wciąż w nich stał i Nadia mu­siała otrzeć się o jego wy­sta­jący brzuch, żeby do­stać się do środka. Mimo pa­nu­ją­cej biedy i re­gla­men­to­wa­nej żyw­no­ści temu czło­wie­kowi mu­siało się do­brze po­wo­dzić, je­śli nie stra­cił, jak to ma­wiał Mar­cel, swo­jego „bań­tu­cha”.

Prze­ci­snęła się przez wą­ski ko­ry­tarz, za­gra­cony nie­moż­li­wie, i w końcu zna­la­zła się w po­koju Ma­rianny i Bo­gu­sia. Ze­zo­wata ko­bieta aż się po­pła­kała z ra­do­ści, wi­dząc Nadię. Nikt z jej przy­ja­ciół nie miał po­ję­cia, że i ona w końcu tra­fiła do Wro­cła­wia. Nie była jed­nak przy­mu­so­wym prze­sie­dleń­cem, ale żoną so­wiet­nika, bez któ­rego wła­dze Urzędu Bez­pie­czeń­stwa nie mo­gły pod­jąć żad­nej zna­czą­cej de­cy­zji.

– Osad­kow­scy wró­cili z Ka­zach­stanu... Ale pani Ka­ta­rzyna na­wet nie chciała mnie wpu­ścić do miesz­ka­nia – za­częła się ża­lić Nadia, kiedy już przy­wi­tała się z Ma­rianną i jej bra­tem, a po­tem ob­ja­śniła, dla­czego zna­la­zła się we Wro­cła­wiu.

– Ni cał­kim z Ka­zach­stanu. Po­dob­nież z ar­mią An­dersa wy­szli i miesz­kali po­tem u In­dian – za­ko­mu­ni­ko­wała Ma­rianka.

– W Ame­ryce? – zdzi­wiła się Nadia. Chyba bar­dziej tym, że zde­cy­do­wali się opu­ścić bez­pieczny i bo­gaty kraj i przy­je­chali do ko­mu­ni­stycz­nej i zruj­no­wa­nej Pol­ski.

– Ni, nu w ja­kij Ame­ryce? W In­diach, ga­dam prze­cież. – Ma­rianna mach­nęła ręką, bo naj­wy­raź­niej nie miała po­ję­cia, że In­dia­nie wcale nie miesz­kają w In­diach, ale w Ame­ryce.

– Mu­sieli się bar­dzo zdzi­wić, gdy się do­wie­dzieli, jak wiel­kie zmiany za­szły w ich ro­dzi­nie. Marta w końcu wy­szła za Mar­cela, a ich syn roz­wiódł się ze mną.

– I An­drzej si oże­nił z Emilką Lam­par­ską – po­wie­działa Ma­rianka.

– Wiem o tym, Mak­sim mi po­wie­dział. Ale nie po­brali się w ko­ściele, tylko w urzę­dzie. To mu­siał być dla sta­rych Osad­kow­skich cios... – wes­tchnęła.

– Więk­szy był, jak zmiar­ko­wali, żeś ty te­raz so­wiecka dy­gni­ta­rzowa – za­śmiał się Bo­guś. – Dla nich to jak zdrada oj­czy­zny.

– Oj, ni ga­daj już głu­pot! Tylko ją w nerwy wpę­dzisz! – za­pro­te­sto­wała gwał­to­wa­nie Ma­rianna i do­dała: – A ni przej­muj si, za­raz nadam Mar­cie i Mar­ce­lowi, żeś si cu­dem od­na­la­zła. A tyn twój? Wis­sa­rion? Wisz, gdzie on si te­raz po­dziewa?

– Po­dobno nie żyje, ale ja w to nie wie­rzę – od­parła Nadia, a po­tem skrzy­wiła się i za­py­tała: – Na Boga, dla­czego u was tak śmier­dzi?

Bo­guś mach­nął ręką.

– A zje­chała tu wio­cha i kury w ła­zience trzyma. Jak awan­turę zro­bi­łem, to ko­bita chciała oknem sko­czyć z roz­pa­czy, że si jej ku­ra­ków po­zbędę. Do­zor­czyni udaje, ży o ni­czym nie wi, a do­no­sić na mi­li­cję... no ni bar­dzo wy­pada. Ni zo­stanę ka­pu­siem na stare lata.

– Niby chłop wielki jak piec, a miętki jak sien­nik na moim wy­rku – burk­nęła Ma­rianna i zwró­ciła się do brata: – Le­pij idź pod piątkę i na­daj Mar­cie albo An­drze­jowi, że Nadia u nas jest. A ja ja­kiej her­baty za­pa­rzę.

– Nie fa­ty­guj się, Ma­rianko – po­wie­działa Nadia. Oba­wiała się, że i her­bata bę­dzie za­la­ty­wać ku­rzymi od­cho­dami.

An­drzej przy­szedł kilka mi­nut póź­niej i oznaj­mił sta­now­czo:

– Moja matka za­cho­wała się bar­dzo nie­grzecz­nie. Jed­nak nie może się wtrą­cać, kogo przyj­miemy z Emi­lią w swoim po­koju, a kogo nie.

– Ro­dzinka w kom­ple­cie – wes­tchnęła Nadia.

– Niby po­wi­nie­nem się cie­szyć, że udało się nam za­kwa­te­ro­wać w jed­nym miesz­ka­niu i nie mu­simy dzie­lić go z ob­cymi, ale uwierz, można z nimi wszyst­kimi zwa­rio­wać. A do tego Mi­chaś z Igna­siem co­dzien­nie ro­bią taki rej­wach, że uszy puchną. Mała Ma­ry­sia też do­ka­zuje aż miło... Cza­sami mam ochotę wy­sko­czyć oknem.

– Co oni mają z tym wy­ki­da­niem[1] si przez okno? – mruk­nął pod no­sem Bo­guś.

– Chyba nie po­win­nam do was przy­cho­dzić. Prze­cież mo­żemy się spo­ty­kać u Bo­gu­sia i Ma­rianny – po­wie­działa nie­pew­nie Nadia. Nie chciała, by z jej po­wodu An­drzej po­róż­nił się ze swoją matką.

– Nie mo­żemy, bo po pię­ciu mi­nu­tach w tym miesz­ka­niu mam ochotę rzu­cić wik­tem, jak to ma­wia Mar­cel. – An­drzej się uśmiech­nął.

– Jak ni z okna, to wik­tem, ładna ro­bota. – Bo­guś za­re­cho­tał gło­śno.

Nie pro­te­sto­wała dłu­żej, tylko po­zwo­liła się za­cią­gnąć do miesz­ka­nia pię­tro ni­żej. Było ono ob­szerne i skła­dało się z czte­rech du­żych i wid­nych po­koi. Za­pewne przed wojną miesz­kali w nim ja­cyś za­możni lu­dzie, te­raz jed­nak za­kwa­te­ro­wano w nim kilka ro­dzin, co we Wro­cła­wiu nie sta­no­wiło spe­cjal­nego dzi­wo­wi­ska. Mia­sto było zruj­no­wane, bar­dzo po­woli pod­no­siło się ze zgliszcz po Fe­stung Bre­slau i za­pewne mi­nie kilka ład­nych lat, za­nim za­gęsz­cze­nie w lo­ka­lach miesz­kal­nych nieco się zmniej­szy, zwłasz­cza że dla władz pol­skich naj­waż­niej­sza była od­bu­dowa sto­licy, a Zie­mie Od­zy­skane sta­no­wiły źró­dło po­zy­ski­wa­nia ce­gieł, sto­larki i in­nych dóbr, które ma­sowo wy­wo­żono do War­szawy. Może dla­tego co­raz czę­ściej mó­wiono o tych stro­nach „Dojny” Śląsk, za­miast Dolny.

Emi­lia Osad­kow­ska pa­trzyła na nią z rów­nie wielką po­gardą, jak pół go­dziny wcze­śniej pani Ka­ta­rzyna. Nadia nie miała jed­nak po­ję­cia, czy tę pełną wy­rzutu minę wy­wo­łał fakt, że Nadia była nie­gdyś żoną An­drzeja, czy obec­nie Mak­sima. Na szczę­ście za chwilę do po­koju we­szli Marta z Mar­ce­lem i Nadia prze­stała zwra­cać uwagę na Emilkę.

– Do­brze, żeś si ze Lwowa prze­flan­co­wała na te Zie­mie Wy­zy­skane – po­wie­dział Mar­cel. – Prze­cież te­raz Lem­berg to ra­dziecki, no a Bre­slau pol­ski.

– A jaka to dla niej róż­nica, jak za ka­capa po­szła? – nie wy­trzy­mała Emi­lia.

– Emi­lio... Pro­szę... – po­wie­dział ci­cho An­drzej i zgro­mił wzro­kiem swoją mał­żonkę.

– A czy wiesz, dla­czego za niego wy­szłam? – za­py­tała z iro­nią Nadia.

– To nie ma zna­cze­nia, ale fakt, że je­steś żoną oprawcy z NKWD – z ust Osad­kow­skiej ska­py­wał jad.

– Nie po­my­śla­łaś, że gdyby nie po­szła za Mak­sima, ty zo­sta­ła­byś wdową? Co ja mó­wię, na­wet byś nie zdą­żyła za An­drzejka za mąż wyjść – fuk­nęła Marta. – Mo­gła­byś do­ce­nić jej po­świę­ce­nie.

– Na­prawdę? Wozi się pew­nie li­mu­zy­nami, mieszka bez lo­ka­to­rów i nosi się jak da­mulka. Straszne mi wy­rze­cze­nie – prych­nęła Emi­lia, a po chwili opu­ściła po­kój, chyba zda­jąc so­bie sprawę, że jej słowa nie znajdą w tym to­wa­rzy­stwie po­kla­sku.

– Nie zwra­caj na nią uwagi – po­wie­dział An­drzej, uśmie­cha­jąc się sztucz­nie.

Naj­pew­niej wstyd mu było za żonę. Nadia była czę­ścią ich ro­dziny i osobą na tyle bli­ską, że w końcu An­drzej po­go­dził się z jej wy­bo­rem. A na­wet, po­dob­nie jak Marta, był jej bar­dzo wdzięczny za to, co dla niego zro­biła.

– Nie będę – od­parła i po­kle­pała by­łego męża po ra­mie­niu.

Pew­nie, że było jej przy­kro, po­nie­waż nie są­dziła, iż to wła­śnie Emilka bę­dzie miała do niej naj­więk­sze pre­ten­sje, ale w tej chwili chciała się je­dy­nie cie­szyć obec­no­ścią przy­ja­ciół.

– Jak ta czorna li­mu­zyna pod­je­chała, to żym si spo­cił z nerw. Już my­śla­łem, że po ko­goś z na­szych przy­je­chali... Ale zir­kam[2], a tam ja­kaś ko­bita wy­siada, i lżyj mi si ja­koś zro­biło. Ni po­zna­łem, ży to ty.

– Nie chcia­łam wzbu­dzać ani lęku, ani sen­sa­cji, ale Mak­sim wciąż o mnie drży. Wy­daje mu się, że wszy­scy czy­hają na na­sze ży­cie. A to Ukra­ińcy z UPA, któ­rym udało się prze­żyć i do­stać do Wro­cła­wia, a to zno­wuż pol­scy ban­dyci z AK albo Niemcy, któ­rzy tu po­zo­stali. Że o sza­brow­ni­kach nie wspo­mnę. Jak mam wra­cać wie­czo­rem, to je­śli tylko jest taka moż­li­wość, daje mi auto z kie­rowcą.

– E tam. – Marta mach­nęła ręką. – Pew­nie się boi, żeby cię jaki przy­stoj­niak nie za­uro­czył.

– Może i tak, ale Mak­sim za nic w świe­cie się do tego nie przy­zna. – Uśmiech­nęła się.

Oczy­wi­ście za­py­tali ją także o losy Wis­sa­riona Zi­now­jewa.

– Przy­kro mi z po­wodu Wi­szy – po­wie­dział ci­cho An­drzej, gdy Nadia po­wie­działa mu o usta­le­niach Fio­do­rowa.

– Ja wiem, że on żyje. Gdyby coś mu się stało, na pewno bym to po­czuła. Tu, w środku – od­parła ka­te­go­rycz­nie i po­ło­żyła dłoń na piersi.

An­drzej zer­k­nął ukrad­kiem na Martę, a po­tem na Mar­cela. Za­pewne do­szli do wnio­sku, że zwa­rio­wała z żalu po uko­cha­nym i wma­wiała so­bie, iż jesz­cze kie­dyś się spo­tkają. Nie wy­pro­wa­dzali jej jed­nak z błędu, być może uzna­jąc, że ta­kie oszu­ki­wa­nie sie­bie w czymś Nadii po­może. Mieli słusz­ność. Gdyby cho­ciaż raz zwąt­piła we wła­sne prze­czu­cia i uznała, że Wis­sa­rion Zi­now­jew nie żyje, pę­kłoby jej serce. Tylko cza­sami ja­kiś ci­chy gło­sik z niej drwił, że jest kom­pletną idiotką, która co­dzien­nie się okła­muje.

– Fio­do­row nie miał ci za złe, że od­wie­dzasz by­łego mał­żonka? Nie jest za­zdro­sny? – za­py­tał An­drzej, zmie­nia­jąc te­mat, by nie roz­dra­py­wać ran Nadii.

– On wie, że nic mu z two­jej strony nie grozi – od­parła, nie do końca zgod­nie z prawdą.

Dość czę­sto do­cho­dziło w jej domu do sprze­czek, od­kąd po­pro­siła męża, by ten po­mógł jej od­na­leźć nie tylko Martę i Mar­cela, ale także An­drzeja. Uspo­koił się do­piero wów­czas, gdy do­wie­dział się o ślu­bie Osad­kow­skiego z Emi­lią Lam­par­ską. Mak­sim nie miał po­ję­cia, że w jej sercu było miej­sce na mi­łość tylko do jed­nego męż­czy­zny, i nie był to An­drzej, ale Wis­sa­rion Zi­now­jew.

– To do­brze, za nic w świe­cie nie chciał­bym ko­lejny raz wy­lą­do­wać w wię­zie­niu – od­parł Osad­kow­ski, uda­jąc za­trwo­żo­nego.

– Mak­sim wiele ry­zy­ko­wał, wy­cią­ga­jąc cię z niego. – Ko­lejny raz uśmiech­nęła się nie­szcze­rze. Miała na­dzieję, że nikt tego nie za­uważy, a An­drzej nie za­cznie na nowo drą­żyć te­matu. Li­czyła także, że umowa, którą nie­gdyś za­warła z Mak­si­mem, na­dal bę­dzie obo­wią­zy­wała i An­drze­jowi nie spad­nie włos z głowy.

– A Emi­lia za­miast ca­ło­wać cię po rę­kach, stroi fo­chy. Po­dob­nie jak nasi ro­dzice – burk­nęła Marta i do­dała: – Jak­bym nie dość miała słu­cha­nia sta­rej Kacz­ka­no­wej i jej głu­piej wnuczki. Wa­syl ura­to­wał mi ży­cie, An­drzej­kowi rów­nież, a ta me­giera, Fela, nic tylko glę­dzi o tym, że chło­paka trzeba od­na­leźć i do­nieść na niego do UB. Co gor­sza, moi ro­dzice po­dzie­lają jej po­glądy. I cią­gle cho­dzą na­bur­mu­szeni. Jak nie z two­jego po­wodu, Nadio, to z po­wodu Wa­syla.

– Oni to ni­za­do­wo­leni, żeś za mnie po­szła – wark­nął Le­mań­ski. – A te­raz mamy prze­cież de­mo­kra­cję i każdy może si że­nić, z kim chcy. Wszy­scy je­ste­śmy te­raz ta­kimi sa­mymi bie­do­ła­chami.

– A ty, Mar­cel, do­sta­łeś jaką ro­botę? – za­py­tała Nadia.

– Na ślu­sarce si znam, ale z tą sztywną grabą ni­g­dzie mnie ni chcą. Stró­żuję tro­chę, tro­chę kom­bi­nuję i ja­koś na­sta­jemy. – Mach­nął ręką.

– No a ty, An­drzejku? – za­py­tała ci­cho.

– Kiedy pi­szę w po­da­niu, że by­łem żoł­nie­rzem AK i ob­jęła mnie amne­stia, to naj­pierw ga­pią się na mnie jak na du­cha, a po­tem od­sy­łają do naj­po­dlej­szych ro­bót. Jak­bym się nie przy­znał, a sami by do tego do­szli, zro­bi­łaby się chryja. Mógł­bym do par­tii ko­mu­ni­stycz­nej się za­pi­sać, wy­rzec się swo­jego daw­nego ży­cia i wmó­wić im, że się na bol­sze­wizm na­wró­ci­łem, ale Emi­lia na­wet nie chce o tym sły­szeć. Po­dob­nie jak moi ro­dzice. A prze­cież sta­ramy się z Emilką o po­więk­sze­nie ro­dziny. Co bę­dzie, gdy uro­dzą się dzieci? – po­wie­dział z ża­lem w gło­sie An­drzej.

– Jak tak co­dzien­nie bę­dzie­cie się kłó­cić, to ra­czej się nie do­ro­bi­cie po­tomka – stwier­dziła Marta i za­chi­cho­tała.

– Dla­czego się kłó­ci­cie? Prze­cież była z was taka ide­alna para. No i twoi ro­dzice po­winni być za­do­wo­leni z no­wej sy­no­wej – zdzi­wiła się Nadia.

– Moja żona nie ro­zu­mie, że te­raz wszystko się zmie­niło i nie może uda­wać, iż wciąż jest pa­nią ofi­ce­rową. Nie chcę się zaj­mo­wać żad­nymi nie­bez­piecz­nymi spra­wami, już się w ży­ciu na­wo­jo­wa­łem i wy­cier­pia­łem. Gdy ogło­szono amne­stię, sta­wi­łem się przed Pań­stwową Ko­mi­sją Amne­styjną, cho­ciaż już od dawna nie dzia­ła­łem w pod­zie­miu i nie za­mie­rza­łem tego ro­bić. Jed­nak zda­łem broń i wy­spo­wia­da­łem się, gdzie słu­ży­łem w AK i co tam ro­bi­łem. Je­den pi­sto­let so­bie zo­sta­wi­łem, bo tu­taj bez gwera[3] ani rusz. Może gdy­bym do­strzegł ja­ką­kol­wiek szansę w ta­kiej walce... Masz słusz­ność, twój mąż wiele ry­zy­ko­wał i dał mi drugą szansę. Chcę ją wy­ko­rzy­stać, gdy tym­cza­sem Emi­lia uważa, że da­łem się zła­mać. Od bo­ha­tera do szmaty – wes­tchnął.

– Za­pewne chce, że­by­ście do jej ta­tuśka, do An­glii, po­je­chali – prych­nęła Marta.

– Po­roz­ma­wiam z Mak­si­mem, może za­ła­twi ci ja­kąś do­brą pracę – po­wie­działa po­cie­sza­jąco Nadia.

Są­dziła, że An­drzej za­pro­te­stuje, ale nie zro­bił tego. Marta szep­nęła jej do ucha, że je­dyne za­ję­cie, ja­kie mu przy­dzie­lono, to w eki­pie od­gru­zo­wy­wa­nia mia­sta. Nie­kiedy na­ty­kał się w niej na roz­kła­da­jące się trupy albo nie­wy­bu­chy, więc to i podła, i nie­bez­pieczna ro­bota.

Około szó­stej Nadia wyj­rzała przez okno. Kie­rowca Mak­sima już na nią cze­kał. Po­że­gnała się po­śpiesz­nie ze wszyst­kimi, obie­cała, że bę­dzie ich czę­sto od­wie­dzać, a po­tem wy­szła przed ka­mie­nicę. Była pewna, iż wszy­scy jej miesz­kańcy dys­kret­nie pa­trzyli na czar­nego che­vro­leta i na nią. Być może za­sta­na­wiali się te­raz, ja­kie kon­szachty z pro­mi­nen­tami mieli ich są­sie­dzi spod piątki.

Lu­dzie byli nie­ufni i po­dejrz­liwi, ale trudno było się im dzi­wić. Ni­gdy nie było wia­domo, czy pod­jeż­dża­jący przed dom sa­mo­chód nie ozna­cza aresz­to­wa­nia któ­re­goś z miesz­kań­ców. Je­śli ktoś w cza­sie wojny dzia­łał w pod­zie­miu albo w UPA, nie chwa­lił się tym. Po­dob­nie jak fak­tem, że za sa­na­cji po­sia­dał ma­ją­tek i na­le­żał do za­moż­nej elity. Kie­dyś przy­na­leż­ność do wyż­szego stanu była po­wo­dem do dumy, te­raz już nie. Na­le­żało ra­czej ukry­wać swoje po­cho­dze­nie, za­miast się nim cheł­pić.

Do­sko­nale pa­mię­tała, jak Osad­kow­scy trak­to­wali ją z góry i w jaki spo­sób wy­po­wia­dali się o Mar­celu. Nie tylko z uwagi na jego kry­mi­nalną przy­godę, ale na­zy­wali go także pro­sta­kiem i bie­do­ła­chem. Te­raz nie dość, że stali z Le­mań­skim w jed­nym sze­regu, to jesz­cze mu­sieli za­miesz­kać z nim pod jed­nym da­chem.

***

Po po­wro­cie do domu Nadia za­sia­dła z mę­żem do ko­la­cji. Nie mu­siała jej przy­go­to­wy­wać, bo Fio­do­row za­trud­nił go­spo­dy­nię – ste­raną ży­ciem Niemkę, która jesz­cze nie opu­ściła Wro­cła­wia.

Niem­ców po­zo­stała w tym mie­ście garstka. Pol­skie wła­dze jed­nak nie chciały po­zby­wać się wszyst­kich, cho­ciażby tych, któ­rzy znali za­równo ję­zyk nie­miecki, jak i pol­ski czy ro­syj­ski. Mar­tha Gros­sler na­le­żała do tej grupy, bo­wiem za cara słu­żyła w Sankt Pe­ters­burgu, do­brze wła­dała ję­zy­kiem Toł­stoja i za­raz po wej­ściu Ro­sjan stała się bar­dzo przy­datna. Po­tem prze­stali się nią in­te­re­so­wać i za­pro­po­no­wali jej wy­jazd do Nie­miec. Nie zro­biła tego, twier­dząc, że Bre­slau to jej mała oj­czy­zna. Przy­były do Wro­cła­wia Fio­do­row od razu ją za­trud­nił i dzięki temu Mar­tha mo­gła wieść ta­kie ży­cie jak do­tych­czas, tylko słu­żyła in­nym pa­nom. Re­guły obo­wią­zu­jące w so­cja­li­stycz­nym świe­cie rów­no­ści naj­wy­raź­niej nie do­ty­czyły ta­kich lu­dzi jak puł­kow­nik NKWD.

W prze­ci­wień­stwie do wielu in­nych osób, na­pły­wa­ją­cych wciąż do Wro­cła­wia, Nadia nie czuła nie­chęci do Mar­thy, po­nie­waż ni­gdy nie uzna­wała zbio­ro­wej od­po­wie­dzial­no­ści. Ow­szem, wiele wy­cier­piała z po­wodu ge­stapo, ale jaki zwią­zek mógł mieć zwy­rod­nia­lec z żeń­skiego wię­zie­nia we Lwo­wie z Bogu du­cha winną ko­bie­ciną, która przez więk­szość swo­jego ży­cia peł­niła służbę w bo­ga­tych do­mach.

– Udało się spo­tka­nie? – za­py­tał Mak­sim bez cie­nia zło­śli­wo­ści.

– Tak... Bar­dzo ci dzię­kuję, że po­mo­głeś mi ich od­na­leźć. Czuję się tu obco, a z uwagi na to, kim je­steś, nikt nie chce się do mnie zbli­żać. A oni... Oni mnie ak­cep­tują bez względu na wszystko – po­wie­działa cie­pło, bo nie chciała, by owa wy­po­wiedź za­brzmiała jak wy­rzut.

– Nadio, we Wro­cła­wiu jest wielu ra­dziec­kich ofi­ce­rów, któ­rzy przy­byli tu z ro­dzi­nami. Z cza­sem za­przy­jaź­nisz się z nimi i uwierz, żadna z tych ko­biet nie bę­dzie się cie­bie oba­wiała. Oczy­wi­ście nie ozna­cza to, że mam coś prze­ciwko temu, że­byś od­wie­dzała swo­ich przy­ja­ciół. Wie­rzę, że żadne z nich nie robi po­dej­rza­nych rze­czy. Je­śli tak by było, mam na­dzieję, iż pierw­szy się o tym do­wiem. Od cie­bie, a nie z kar­to­tek – od­parł spo­koj­nie.

– Mak­si­mie, dla­czego uwa­żasz, że każdy coś kom­bi­nuje i bruź­dzi wła­dzy lu­do­wej? Lu­dzie są zmę­czeni i przy­zwy­cza­jają się do no­wego miej­sca, które miało być ra­jem na ziemi, a oka­zało się kupą gruzu. A mu­szą gdzieś spać, pra­co­wać, jeść... Za­pew­niam cię, że nie w gło­wie im te­raz ak­cje sa­bo­tażu – wes­tchnęła.

– Ko­cha­nie, po pro­stu dmu­cham na zimne. Na­wet nie wiesz, jak wielu żoł­nie­rzy UPA zdo­łało się prze­do­stać na Zie­mie Od­zy­skane. Nie tylko tu­taj, ale też na War­mię czy Po­mo­rze. To za­ja­dłe psy, które są go­towe od­gryźć rękę, która ich karmi. Po­dob­nie zresztą jak ban­dyci z Ar­mii Kra­jo­wej, któ­rym się wy­da­wało, że mogą się sta­wiać wiel­kim tego świata. Gdy ogło­szono amne­stię, biura nie na­dą­żały z ich re­je­stra­cją. Kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy szczu­rów wy­szło na po­wierzch­nię.

Nadia chciała coś po­wie­dzieć, ale Mar­tha przy­pro­wa­dziła do po­koju Oleńkę. Dziew­czynka była prze­śliczna i po­dobna do Wi­szy jak dwie kro­ple wody. Miała ciemne oczy i włosy, tak jak Wis­sa­rion i Nadia, dla­tego nikt na­wet nie po­dej­rze­wał, że Alek­san­drę uro­dziła zu­peł­nie inna ko­bieta.

– Moja mała księż­niczka – po­wi­tał ją z uśmie­chem Fio­do­row i po­sa­dził dziew­czynkę na swo­ich ko­la­nach.

– A ta­tuś po­czyta mi dzi­siaj ro­syj­ską bajkę? – za­py­tała i cmok­nęła Mak­sima w po­li­czek.

Już od ja­kie­goś czasu nie wspo­mi­nała o praw­dzi­wym ojcu. Za­pewne i jego ob­raz za­tarł się w jej pa­mięci. Dla niej Wis­sa­rion Zi­now­jew był mar­twy, mimo że na po­czątku Nadia usi­ło­wała jej wma­wiać, iż jest ina­czej. Te­raz jed­nak Oleńka zy­skała no­wego ojca, któ­rego po­ko­chała ca­łym ser­cem.

– Nie­długo moja kró­lewna sama bę­dzie mo­gła so­bie czy­tać książki. Naj­pierw pol­skie, a po­tem ro­syj­skie – po­wie­dział.

Od wrze­śnia Alek­san­dra miała pójść do szkoły i bar­dzo to prze­ży­wała, cho­ciaż na ra­zie chyba nie wy­obra­żała so­bie sa­mo­dziel­nego czy­ta­nia ba­jek.

– Ale ja wolę, jak ty mi czy­tasz. Za­wsze mi bę­dziesz czy­tał, na­wet jak już będę umiała sama – oznaj­miła.

– Pew­nie, na­wet gdy za mąż wyj­dziesz. – Mak­sim się ro­ze­śmiał.

– A to ty nie bę­dziesz moim mę­żem? – za­py­tała roz­kosz­nie.

– Nie, ja już mam żonę, twoją ma­mu­się, i jej też mu­szę czy­tać bajki na do­bra­noc. – Mak­sim po­gła­skał Oleńkę po ciem­nej czu­pry­nie.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie... – Nadia uśmiech­nęła się kpiar­sko.

Po­kle­pał ją de­li­kat­nie po dłoni i szep­nął:

– Nie chcę mó­wić na­szej córce, co ozna­cza u nas czy­ta­nie ba­jek.

– Wa­riat! – Po­pa­trzyła z czu­ło­ścią na męża, pia­stu­ją­cego córkę Wis­sa­riona ni­czym wła­sną dzie­cinę.

Fio­do­row je ko­chał i trak­to­wał jak księż­niczki. Nie od­czu­wały zbyt­nio tru­dów po­wo­jen­nego ży­cia, bo Mak­sim za­pew­niał im wszystko, czego po­trze­bo­wały. Za­równo w wy­mia­rze ma­te­rial­nym, jak i uczu­cio­wym. Na­prawdę po­winna być szczę­śliwa i cie­szyć się z tego, co ma. Nie­stety, Nadia Fio­do­rowa nie była szczę­śliwa ani tro­chę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]wy­ki­dać – wy­rzu­cić.Tłu­ma­cze­nia przy­to­czone na pod­sta­wie na­stę­pu­ją­cych pu­bli­ka­cji: Zo­fia Ku­rzowa: Pol­sz­czy­zna Lwowa i Kre­sów po­łu­dniowo-wschod­nich do 1939 roku. Uni­ver­si­tas, Kra­ków 2006; Sta­ni­sław Do­ma­gal­ski: Lwow­ska mowa ba­ła­kowa. Bol­li­nari Pu­bli­shing Ho­use, War­szawa 2013.
[2] zir­kać – pa­trzeć, zer­kać
[3] gwer – ka­ra­bin