Jedyny walc - Małgorzata Garkowska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Jedyny walc ebook i audiobook

Małgorzata Garkowska,

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

W 1905 roku w Królestwie Polskim narastają rewolucyjne nastroje, ale także represje caratu. Jednak i w takich czasach miłość potrafi wybuchnąć z niespodziewaną siłą i połączyć odległe światy.

Ewelina Strojnowska wychowuje się w zubożałej szlacheckiej rodzinie. Po ukończeniu pensji dla panien w Wilnie marzy głównie o tym, żeby dobrze wyjść za mąż. Czy odpowiednim kandydatem okaże się poznany w pociągu do Warszawy porucznik Paweł Orłowski? Polak, choć służy w carskiej armii, nie umie zdecydować, gdzie powinno być jego miejsce. Od pierwszego wejrzenia wie jednak, kogo chciałby widzieć u swego boku.

Hrabia Aleksandr Konstantinowicz Sorokin mimo sprzeciwu matki postanawia wyjechać do Przywiślańskiego Kraju, gdzie jego zmarły ojciec pozostawił niewielki majątek. Na balu charytatywnym, na który się wybrał, aby poznać zachwycającą pianistkę, zwraca uwagę na Ewelinę. Państwo Strojnowscy uważają, że Rosjanin jest najgorszym z możliwych konkurentów do ręki ich córki, ale młody hrabia nie zamierza się poddać.

Małgorzata Garkowska z ogromną wrażliwością odmalowuje barwny obraz przełomu XIX i XX wieku w opowieści, w której wolność oznacza nie tylko walkę z zaborcą, ale także z własnymi uczuciami. Jak się potoczą losy uwikłanych w trójkąt miłosny bohaterów? Czy panna Ewelina odkryje, co łączy dwóch ubiegających się o jej względy mężczyzn? Kiedy wybrzmią echa jedynego walca, wszystko stanie się jasne…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 21 min

Lektor: Anna Matusiak
Oceny
4,5 (417 ocen)
270
103
38
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DorotaStec

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytać
10
Margaretka61

Dobrze spędzony czas

Romans z wartką akcją. No i serdevzna nota od wydawców.
10
juzynianka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
Prezent02

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka, w sposób wciągający wprowadza czytelnika w zawiłości historii, ukazując moc miłości, która jest ponad podziałami
10
Beniam1

Z braku laku…

Wyjątkowo nudna, chyba mam inny gust niż redaktorka i wydawczyni. Btw szkoda, że redaktorka nie poprawiła błędów związanych z nazewnictwem "małżonki", bo to, że pisarka nie wie, mogło się zdarzyć, ale, że redaktorka nie wie, że małżonka to nie własna żona, a czyjaś, to dziwne.
22

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki, redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Anna Jeziorska

Ilustracje na okładce

© Ildiko Neer | Trevillion Images

© rawpixel.com | freepik.com

Wydanie I, Chorzów 2023

tekst © Małgorzata Garkowska, 2023

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-035-8

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

A szczęście było tak dostępne, tak blisko!

Aleksandr Puszkin, Eugeniusz Oniegin

Prolog

1884

Porywisty listopadowy wiatr targał gałęziami grabów rosnących wzdłuż prowadzącego do dworku na Przylesiu żwirowanego podjazdu. Wieczór już czyhał, gotów objąć okolicę kłębami chmur, zwiastującymi deszcz.

Zaprzężony w gniadego ogiera wolant, prowadzony pewną ręką zarządcy dworu, minął główne wejście i zatrzymał się bliżej bocznego, przeznaczonego dla służby. Józef Borek zeskoczył z kozła i poczekał, aż doktor Wawrzyn Matuszewski wysiądzie, osobiście zabrał jego torbę lekarską i dopiero wtedy dał znać stajennemu, żeby odprowadził powóz. Gwałtowny podmuch zafurkotał płaszczami obu mężczyzn i zmusił ich do podtrzymania kapeluszy.

– Psia pogoda! – Matuszewski poprawił zsuwające się z nosa okulary i nie powstrzymał złorzeczenia.

Zarządca tylko przytaknął, nie wiedząc, co mógłby dodać, wszak późną jesienią wiatr i deszcz nie były niczym wyjątkowym.

Józef odgonił łaszące mu się do nóg dwa brytany i jak to on, oszczędnym, ale uprzejmym gestem wskazał lekarzowi, by podążył za nim. Ten się nie ociągał, bo i jemu już chłód zdążył dać się we znaki. Nie pierwszy raz gościł we dworku Sorokinów, Natalia Nikołajewna wzywała go, gdy potrzebowała konsultacji w sprawie zdrowia małego Aleksandra, ale zdecydowanie wolał składać wizyty w czasie letnim, gdy tak wiele się tutaj działo, a otaczający Przylesie prowadzony z wyczuciem przez hrabinę kwiatowy ogród zachwycał feerią barw i zapachów. Najczęściej wraz z pierwszymi zapowiedziami pogorszenia pogody państwo hrabiostwo przenosili się do Petersburga, dlatego doktor Wawrzyn ze zdziwieniem przyjął prośbę Borka, by przyjechał ulżyć hrabiemu Konstantinowi w chorobie, która – jak opowiadał zarządca – wręcz przykuła go do łóżka.

Ledwo zdążyli przed kolejnym uderzeniem przenikliwego wiatru, z ulgą zanurzając się w ciepłą i cichą sień, zwłaszcza Matuszewski po podróży niczym nieosłoniętym wolantem, wychłostany podmuchami zimna, w tej chwili rozmyślał bardziej o gorącym napitku niż o czekającym na badanie pacjencie. „A i zjeść by się przydało, Borkowa znakomitego gulaszu z dziczyzny potrafi nagotować” – skonstatował na swój użytek, nie wypowiadając jednak tego głośno.

Z pospiesznie zapadającą ciemnością wieczoru nadciągnął deszcz, gęste krople szybko zamieniły się w zacinające ukosem strugi. Woda bębniła po gontowanym dachu, uderzała w szyby lub w zamknięte na noc drewniane okiennice. Zgasły pod naporem ulewy zawieszone na ganku latarnie, zrywane z drzew gwałtownymi powiewami żółtawe liście wirowały bezładnie i krótko, zanim mokre zasnuły drogę i pielęgnowany na angielską modę trawnik. Zdawało się, że z każdym nowym uderzeniem nawałnicy coraz większy ziąb przejmuje władzę, przenika ceglane ściany, wygrywa z rozpalonym w kominkach ogniem.

– Stefcia! – zawołał Borek niecierpliwie, oczekiwał przecież, że żona będzie przygotowana na ich przyjazd, tymczasem nigdzie nie było jej widać. Nie chcąc przedłużać, sam odebrał od Matuszewskiego okrycie i mrukliwie wytłumaczył nieobecność małżonki. – Zaproszę szanownego doktora do kuchni, tam teraz najcieplej. Pan hrabia, jak to przed zimą, większość służby kazał odesłać, część tylko z panią i chłopcem wyjechała jak co roku do Petersburga – wyjaśnił niepotrzebnie, wiedza o zwyczajach państwa Sorokinów nie była żadną tajemnicą, ale jak poznał po minie Wawrzyna, doktor nie poczuł się urażony. – Stefa! – Józef znowu podniósł głos, gdy weszli dalej, do wykładanej jasnym drewnem jadalni dla służby, rozgrzanej żarem od schowanego głębiej węglowego pieca.

Matuszewski w pierwszej chwili żachnął się na propozycję, choć nie pokazał tego po sobie, ale kiedy wyobraził sobie niedogrzany salon, bo podczas nieobecności hrabiostwa we dworze na pokojach nie utrzymywano licznego personelu, zdecydował, że woli posiedzieć w przyjemnym cieple, niechby już w jadalni dla służby.

– Proszę siadać, panie konsyliarzu, przy stole. Grzanego piwa dam, a i Stefa pewnikiem zaraz coś ciepłego poda, ja tymczasem się dowiem, kiedy pan hrabia pozwoli… Rozumie pan doktor, już późno się zrobiło – przerwał zakłopotany.

– Rozumiem, panie Borek. Konstantin Aleksandrowicz nigdy nie przepadał za moimi odwiedzinami. – Matuszewski się uśmiechnął i zaraz pogładził wąsy, jakby chcąc ukryć niestosowną wesołość. – Sprawa jednak musi być poważna, skoro hrabia nie zdecydował się na wyjazd – dodał.

Zarządca kiwnął głową. W myślach już planował, czego jeszcze będzie musiał dopilnować, zanim uda się na spoczynek. Znużony był, bo na podróż do Rudy zmitrężył więcej czasu, a i za żoną też już nieco się stęsknił.

Borek zarządzał dworem od niecałych piętnastu lat, przejął niejako obowiązki po swoim ojcu, który u poprzedniego właściciela Przylesia, hrabiego Ostaszewskiego, służył długie lata jako rządca. W zasadzie Józef mógł mówić o sporym szczęściu, które stało się jego udziałem. Do powstania w sześćdziesiątym trzecim pewnie by poszedł, ale rok wcześniej wzięto go do carskiej armii i odbywał służbę poza Królestwem. Zresztą Rosjanie trzymali wszystkich rekrutów pod strażą, zapewne w obawie, by nie dołączyli do rewolty. Kiedy Józef wrócił do Przylesia, ze smutkiem odkrył, że ojciec i starszy brat polegli w trakcie walk w lesie bolimowskim, hrabia Ostaszewski trafił do sybirskiego więzienia, majątek rodzinny zaś został skonfiskowany i teraz należy do hrabiego Konstantina Aleksandrowicza Sorokina. Rosjanin zakupił pewną część udziałów w żyrardowskiej fabryce lnu i na Przylesiu spędzał z rodziną kilka miesięcy w roku. Mimo obaw miejscowych okazał się przyjaźnie nastawiony do Polaków i nie robił trudności, żeby we dworze pozostali wszyscy chętni do pracy. We wsi mówiono, że o matkę Józefa, o której się dowiedział, że jest znakomitą kucharką, nawet zabiegał, mimo udziału jej męża w powstaniu. Za to nowy zarządca, którego Sorokin przyjął na miejsce starego Borka, zupełnie się nie sprawdził, nie miał posłuchu i szybko wyszło na jaw, że trwoni pieniądze. Los zechciał, żeby właśnie wtedy pojawił się Józef. W niedługim czasie, dzięki wstawiennictwu matki, a i sumienności, jaką on sam się wykazał, hrabia powierzył mu obowiązki zarządcy. Tutaj też poznał Stefanię, którą najęto na przyuczenie do jego matki, i szybko stało się to, co według Borka było nieuniknione: zapowiedzi, ślub i nie minęło pół roku, gdy na świat przyszło ich pierwsze dziecko, a właściwie dzieci – dwóch pięknych chłopców: Juliusz i Adam. Poród był ciężki i Stefa utraciła mnóstwo krwi, a potem szczęście już na dobre Józefa opuściło. Najpierw na krup umarł Adaś, a niedługo po nim kostucha zabrała Juleczka. Pomimo usilnych starań, modlitw i zabiegów słynnej w okolicy zielarki Borkowa już więcej w ciążę nie zaszła. Borek jakoś pogodził się z brakiem Bożej przychylności, ale jego żonie przyszło to o wiele trudniej i nie było miesiąca, żeby nie pochlipywała w ukryciu. Dopiero po kilku latach możliwość zajmowania się synem Sorokinów, Aleksandrem, nieco uśmierzyła jej boleść.

Po dłuższej chwili Stefania pojawiła się w drugim wejściu do pomieszczenia kuchennego. Wykrochmalony biały fartuch, narzucony na suknię, wskazywał, że przynajmniej w tej chwili pełni obowiązki nie tylko kucharki, ale także pokojówki. Z uśmiechem powitała lekarza i pewnymi ruchami zaczęła odstawiać przyniesione na tacy brudne naczynia. Maruszewskiemu nie umknęło, że żona zarządcy nadal wygląda kwitnąco jak na swoje lata, a czas nie odjął gibkości jej ruchom, ciągle tak samo zachwycającym, jak wtedy, gdy zdarzyło mu się ją obserwować podczas swojej poprzedniej bytności w dworku.

Ledwie przywitała Matuszewskiego, obrzuciła swojego męża gradem informacji.

– No toć nie krzycz tak, Józef, nie rozdwoję się. Zaniosłam teraz na górę kolację, ale hrabia nie ma apetytu, nawet na rosół z kuropatwy, a przecież zawsze to był jego ulubiony. Kazał za to powiedzieć, że dość się naczekał i spać będzie. – Stefania mitygowała męża, nie przejmując się obecnością doktora Matuszewskiego. Zaraz jednak, rzuciwszy w jego kierunku wymowne spojrzenie, dopowiedziała znacznie łagodniejszym głosem: – Już panu doktorowi naszykowałam pokój na spanie, niech się pan Wawrzyniec nie martwi, porządnie tam kazałam napalić i zaraz podam ciepłej strawy. A i ty, Józef, zjedz, bo cały dzień ci zeszło. – Pokręciła głową z widoczną dezaprobatą. – Martwiłam się, bo ta burza w powietrzu od dawna wisiała.

– Tak wypatrujesz, że jak przyjeżdżamy, to cię nie ma. Po drodze żeśmy przymusowy postój we wsi mieli – mruknął Borek.

– Poród. Komplikacje – wyjaśnił krótko Matuszewski, przysuwając do siebie koszyk z chlebem.

Stefania Borkowa, która właśnie nalewała okraszony kawałkami boczku krupnik, zamarła w pół gestu. Łyżka wazowa wysunęła jej się z dłoni i brzydko szczęknęła o wazę.

– Przepraszam – wymamrotała, odwracając się do mężczyzn. – To nasza Helcia?

– Tak, ale nie czas na to teraz – uciszył jej kolejne pytania Józef. – Niech pan doktor zje w spokoju.

Kobieta bez słowa wróciła do podawania posiłku, choć talerz przed mężem postawiła nieco zbyt mocno, aż gorąca zupa chlapnęła na jego dłoń. Józef, przyzwyczajony do fochów małżonki, ze spokojem sięgnął po serwetę i starannie wytarł ręce, usiłując nie widzieć nieco kpiącego uśmieszku błąkającego się pod wąsem Matuszewskiego.

***

Hrabia Konstantin Aleksandrowicz Sorokin mimo swojej zapowiedzi nie spał. Bezsenność męczyła go od dawna. Nie miał apetytu i odesłał Stefanię, przykazując, żeby dziś nikt go nie niepokoił. Oczywiście wiedział o wizycie lekarza, jednak nie miał już nadziei, że jakiekolwiek jego specyfiki uśmierzą ból choćby na tyle, żeby spokojnie przespał noc. Borek uparł się sprowadzić tego – w ocenie hrabiego – zwykłego konowała, Matuszewskiego, lekceważąc całkowicie wolę swojego chlebodawcy. Rzecz jasna Sorokin nie wątpił, że zachowanie Józefa podszyte jest jedynie troską i poczuciem odpowiedzialności, cechami bardzo pożądanymi, kiedy decyduje się powierzyć zarządzanie posiadłością Polakowi, nie zmniejszało to jednak irytacji na Wawrzyna, za którym hrabia nigdy nie przepadał. Natomiast lubiła go i darzyła uznaniem żona Konstantina, stąd pewnie decyzja Borka, żeby sprowadzić Matuszewskiego, a nie starszego i bardziej cenionego przez hrabiego doktora Jawurka. Druga rzecz, że Natalia Nikołajewna zapewne już napisała do rządcy list z pytaniami o zdrowie męża i gdyby Józef poinformował, że żadnego lekarza przy nim nie było, gotowa sprowadzić jakiegoś z Rosji. A na to Konstantin nie zamierzał wydawać ani rubla.

Leżał więc w niedawno zmienionej przez Stefanię wykrochmalonej pościeli i leniwie przyglądał się zdobieniom na inkrustowanych macicą perłową w kwiatowe motywy gałkach swojego łoża. Szalejące za oknem – wydawałoby się, że w rytm nacierającego wiatru – błyskawice raz po raz rozświetlały pokój, wydobywając z mroku złocenia zdobiące tapety. Ból ku jego zdziwieniu nie dokuczał mu aż tak dotkliwie, jak zazwyczaj, za to ogarniała go nieznana dotąd, dziwna słabość. „Nie potrzeba mi tego konowała. Sam umrę, jeszcze tej nocy” – westchnął w myślach, nie odmawiając nawet sobie sarkazmu. „Dobrze mi było w tej Polsce – myślał dalej, pozwalając leniwie płynąć wspomnieniom. – Lepiej czasem niż w Rosji, choć ten ubiegłoroczny kwietniowy strajk szpularek nieco napsuł mi krwi”.

Krwawe starcia robotników z wojskiem na tyle zdenerwowały hrabinę, że w obawie o małego Aleksandra Konstantinowicza omal nie wróciła do Petersburga. Pokłócili się wówczas jak nigdy dotąd i kilka następnych tygodni panowała między nimi zimna cisza. Sorokin przypuszczał, że bardziej niż o zamieszki jego żonie mogło chodzić o ręcznie malowany wazon z chińskiej porcelany, który w gniewie rozbił o ścianę, bo kolejne strajki z sierpnia tego roku zrobiły na niej zdecydowanie mniejsze wrażenie…

Hrabia, pogrążony w przeszłości, niemal przegapił ciche pukanie do drzwi.

– Wejść – nakazał po rosyjsku.

Borek najwyraźniej też nie wierzył, że hrabia zdoła usnąć. Jeszcze kilka tygodni temu pewnie by z tego żartował, ale dziś oddychało mu się na tyle ciężko, że bez potrzeby nie wdawał się w żadne konwersacje.

– Mam wieści, Konstantinie Aleksandrowiczu. – Rosyjski Józefa nie był tak śpiewny, jak potrzeba, ale przynajmniej nie wymawiał słów, jakby się nimi brzydził, co hrabia niejednokrotnie obserwował u Polaków.

– Mów – polecił krótko.

– Orłowska urodziła dziś syna. Może i dobrze, żem z doktorem wracał. Stara Wiskówna, akuszerka, wołała o pomoc, bo dzieciak wyjść nie chciał. Mówili, że w drugą stronę ułożony. – Borek umilkł, zbierał siłę na dalsze słowa.

– To wszystko? – ponaglił go w końcu Sorokin.

– Nie, panie hrabio… Orłowska nie przeżyła.

Konstantin posmutniał. Helenka zwabiła go smukłą kibicią i delikatnością. Czerwieniła się niczym pensjonarka, gdy wołał ją do swojego gabinetu na pieszczoty, wykorzystując czas codziennej przechadzki Natalii Nikołajewny. Ach, cudowna była jej świeżość i hrabiemu zrobiło się żal, że już nigdy nie posmakuje skóry na jędrnych piersiach swojej ulubionej kochanki. Owszem, ciąża była utrudnieniem, zwłaszcza że dziewka się uparła i nie chciała jej spędzić, czemu Sorokin, powodowany słabością do młódki, uległ, obiecał nawet uznać dziecko, ale postawił warunek, że jeśli Hela zostanie przy dworze, to da jej na wykształcenie dzieciaka, gdy urodzi się chłopak, lub na posag, gdy dziewuszka, i nie zamierzał tego zobowiązania wycofywać, ale na nic więcej Orłowska liczyć nie może. Konstantin nie miał złudzeń, że i jego małżonka, i cała dworska służba doskonale się domyślali, skąd ciąża u młodziutkiej Helenki. Jednak co innego plotki, a co innego gdyby jednoznacznie nie wykluczył nieślubnego potomka z testamentu, czego, oczywiście, hrabia nie planował, bo z pewnością uraziłby Natalię Nikołajewnę – a na to tym bardziej nie było go stać. Hrabina mogła przymykać oko na brzuch jego kochanki, ale nawet minimalny udział bękarta w spadku nie wchodził w grę.

– Wiesz, Józefie Antonowiczu, gdzie są moje zapisy, prawda? Dopilnuj, żeby trafiły gdzie trzeba. I na pogrzeb Orłowskiej możesz wziąć z kasy odpowiednią sumę. – Uniósł się lekko na łokciu i przez najbliższą minutę zanosił się kaszlem.

Borek podał mu rozcieńczone wodą wino, do którego dodał porcję uśmierzającego ból laudanum, i cofnąwszy się o krok, czekał cierpliwie, a odezwał się dopiero, kiedy atak minął i Sorokin wypił lekarstwo.

– Jak hrabia sobie życzy. Dopilnuję wszystkiego i do kancelarii notarialnej Goldbluma akt urodzenia dziecka przekażę – zapewnił i skłonił głowę.

Pomyślał przy tym, że jego chlebodawca wygląda dziś nieco lepiej niż jeszcze przed tygodniem, i zdziwiła go ta nagła dyspozycja, jakby Sorokin już żegnał się ze światem. Chciał nawet coś na ten temat napomknąć, ale w tym samym momencie Konstantin dał znać, żeby Józef przybliżył się do łóżka.

– Weźmiecie chłopaka na wychowanie? – zaproponował. Myśl powstała nagle w jego głowie, niczym iskra, i hrabia schwycił ją w ostatniej chwili. – Nie macie ze Stefanią dzieci, to nikt nie będzie się szczególnie dziwił.

– Oczywiście, Konstantinie Aleksandrowiczu.

– A teraz już mnie zostaw – jęknął i opadł na poduszki. – Tego konowała po śniadaniu przyprowadź.

Józef bez słowa spełnił polecenie. To także lubił w nim Sorokin – nie mielił niepotrzebnie językiem, stronił od zabaw z pijatykami, za to zawsze hrabia mógł na niego liczyć.

Konstantin ułożył się wygodniej i zamknął oczy. Poczuł nagłą ulgę i spokój. „Może prześpię noc” – pomyślał z nadzieją i po raz pierwszy nie ogarnął go lęk, że sześćdziesiąty rok jego życia okaże się ostatnim. Słuchał wiatru uderzającego deszczem o szyby i błądził myślami wokół Heleny i nowo narodzonego syna, co rusz wracając do wspomnień o małym Aleksandrze, którego po wielu latach nieudanych starań o ciążę wydała na świat jego ukochana Natka. Nie przypuszczał wtedy, że jeszcze kiedykolwiek doczeka się potomka. Obrazy się mieszały, nakładały na siebie, przenikały, aż przestał odróżniać jawę od majaków. Ból odszedł od niego całkowicie, a wraz z nim świadomość.

Konstantin Aleksandrowicz Sorokin zmarł we śnie jeszcze tej nocy.

Rozdział I

1899

Ewelina Klara Strojnowska skończyła dopiero dwanaście lat i była głęboko niezadowolona, że nie będzie mogła wziąć udziału w przyjęciu weselnym rodzonej siostry. Zupełnie tego nie rozumiała. Nie można przecież określić tego wydarzenia typowym balem, to tylko uroczysty obiad z tańcami w wynajętej Sali Hotelu Angielskiego i dziewczynka uważała, że jej obecność nikomu by nie uchybiła. Zwłaszcza że tylko ona reprezentowała rodzeństwo panny młodej! Stanisław Andrzej, najstarszy syn państwa Strojnowskich, miał być nieobecny podczas tego doniosłego wydarzenia, przysłał list, że nie ma mowy, aby teraz opuścił Bordeaux, gdzie na tamtejszym université studiował filologię. Panienka Ewelina, gdyby ktokolwiek chciał wysłuchać, co ona o tym sądzi, określiłaby zachowanie brata jako niedopuszczalne i bardzo nieeleganckie. Oczywiście dobre wychowanie nie pozwalało jej zabierać głosu bez pozwolenia i wtrącać się w rozmowy dorosłych, a nikt jej o opinię nie poprosił. Niemniej była przygotowana na ewentualne wygłoszenie swojego zdania. Nie omieszkała też uraczyć małym przemówieniem na ten temat towarzystwa lal, które zebrała na popołudniowej herbatce we własnej bawialni.

Najistotniejszym powodem niweczącym wszystkie aspiracje Eweliny pozostawał fakt, że główna zainteresowana była o siedem lat młodsza od swej siostry i aż o czternaście od brata. Ona z całą pewnością nie uznawała tej okoliczności za jakiś duży kłopot, musiała jednak pogodzić się z faktem, że jej père et mère (kiedy była niezadowolona, nadmiernie dbała o właściwą powagę, nawet jeśli tylko we własnych myślach) reprezentowali stanowisko zgoła odmienne.

Dostała jedynie zgodę – oprócz uczestnictwa w uroczystości zaślubin w kościele – na towarzyszenie rodzicom podczas wspólnego śniadania z rodziną pana Seweryna Jaraczewskiego, narzeczonego Marianny. To nieco ukoiło zawód, którego doznała. Zaciekawiona wszystkim, co się działo wokół niej, tkwiła przy stole wyprostowana jak struna, uważając, aby nie poplamić nowego stroju, uszytego według wskazówek siostry u Hersego, specjalnie na dzień ślubu. Po raz pierwszy Ewelina miała na sobie suknię o zupełnie niedziecinnym kroju i niemal tak samo długą jak te dla dorosłych panien, z czego była niezmiernie dumna. Bladoróżowy gładki żakiecik przechodził w ciemniejszą, drapowaną w liczne fałdy spódnicę, ozdobioną ukośnie naszytą wstążką w kolorze wina – identyczna zdobiła rękawy z pięknymi bufkami. Wprawdzie ze względu na obfitość zakładek z tyłu nie była najwygodniejsza do siedzenia na wyściełanym śliskim materiałem krześle, ale dziewczynka, pamiętając, jak stylowo prezentowała się jej sylwetka, gdy podziwiała rano swoje odbicie w lustrze, dzielnie znosiła tę drobną niedogodność.

Rozmowa podczas posiłku toczyła się niespiesznie, ale wesoło. Ku zadowoleniu pani domu służba na czas podawała zaplanowane starannie dania, nie myląc półmisków ani kolejności deserów. Ewelina wręcz chłonęła atmosferę panującą w salonie. Zachwycało ją wszystko – od wykwintnych potraw, które zadysponowała przygotować kucharce nieoceniona maman, przez eleganckie toalety gości, wreszcie po unoszące się w powietrzu zapachy francuskich perfum i męskich wód kolońskich. Podobał się jej również przyszły mąż Marianny – Seweryn, nadzwyczaj życzliwy mężczyzna o nienagannych manierach. W oczach dziewczynki spełniał wszelkie warunki, aby ubiegać się o miano dżentelmena idealnego: był przystojny, słusznej postury, nosił się modnie, a jego bystre zielone oczy świadczyły o inteligencji. Do tego mimo dość młodego wieku zdążył już zyskać uznanie jako świetny lekarz i mógł się poszczycić dobrze prosperującą praktyką, więc nie było obaw, że Mariannie będzie czegokolwiek brakowało. Już teraz było wiadomo, że po ślubie czeka na młodych dziewięciopokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w samym centrum miasta. Niestety nie Warszawy, a Poznania, co jak na razie według młodszej siostry okazało się jej jedynym większym zmartwieniem i rysą na tym sielankowym obrazie.

Sama panna młoda wydawała się mieć podobnych wątpliwości nieco więcej, bo co raz w chwilach zapomnienia nerwowo zaciskała usta i niepewnie popatrywała na swojego narzeczonego. Ewelina zastanawiała się, czy ma to związek z niewielką liczbą odwiedzin, które przed ślubem składał w Warszawie młody pan Jaraczewski. Było to zrozumiałe, skoro mieszkał na stałe w innym zaborze, a ponadto musiał `poświęcać sporo czasu na rozwijanie swojej praktyki. Gdyby nie uczestnictwo Adama Strojnowskiego w odbywającym się w Galicji ogólnoświatowym zjeździe lekarzy chorób wewnętrznych, gdzie poznał zarówno ojca pana Seweryna, jak i jego samego, Marianna pewnie dziś nie miałaby okazji, by się zastanawiać, jakim mężem okaże się jej narzeczony. Ale może siostra uważała, że nie dość dobrze się poznali? Że za mało listów i podarków wymienili między sobą? A może nie była pewna, jak się odnajdzie w dalekim Poznaniu, gdzie przecież nie nawiązała jeszcze żadnych stosunków i będzie zdana na koneksje męża? Marianna na te tematy rozmawiała z Eweliną rozczarowująco niewiele i nigdy nie zdołała nic podsłuchać, gdy z matką, w jej buduarze, omawiały ślubne okoliczności. Za to – jakby zawczasu chcąc pocieszyć młodszą siostrzyczkę – ofiarowała jej w prezencie nową lalę, z kompletną panieńską wyprawą w okazałym kuferku.

Tymczasem zakończono główną część śniadania i papa polecił podać kawę, natomiast narzeczeni przeprosili zebranych. Żeby zdążyć na uroczystość, musieli poświęcić nieco więcej czasu na przygotowanie strojów. Pan Seweryn odjechał powozem do hotelu, a Marianna udała się do swojej panieńskiej sypialni, gdzie czekały na nią pokojowe. Młodzi spotkać się mieli dopiero przed kościołem św. Karola Boromeusza.

– Lineczko, ty także możesz już odejść od stołu – zaleciła córce Barbara Strojnowska, zapewne nie wiedząc, jak bardzo tym poleceniem rozczarowała dziewczynkę.

Ewelina jednak nie protestowała, choć miała nadzieję dłużej zabawić wśród dorosłego towarzystwa. Złożyła wszystkim skromny ukłon – dokładnie tak, jak ją nauczono – i pomaszerowała do bawialni, żeby tam oczekiwać na sygnał do wyjazdu. Wprawdzie po drodze zastanawiała się, czy nie wprosić się do pokoju Marianny, żeby być jak najbliżej przygotowań, ale szybko zrezygnowała, przypomniawszy sobie, że Czesia obiecała ułożyć jej włosy w wymyślny warkocz. A suknię ślubną siostry widziała przecież tyle razy podczas przymiarek, że mogła z pamięci wymienić każdy hafcik i ozdobną fałdkę.

Ledwo Ewelina zniknęła za drzwiami, rozmowa przy stole zeszła na jej temat.

– Jakaż piękna i doskonale ułożona panienka – zachwycał się starszy pan Jaraczewski. – Jestem przekonany, że za kilka lat będzie najlepszą partią w całym Królestwie. Aż żałuję, że nie posiadamy z małżonką jeszcze jednego syna! – Roześmiał się rubasznie, gładząc przy tym brodę.

Państwo Strojnowscy zawtórowali uprzejmie, nie śmiała się tylko pogrążona w myślach ciotka Leokadia, zwana w kręgach rodzinnych Leosią, młodsza siostra ojca pani domu. Teraz dystyngowana i poważna dama w swoich latach, niegdyś słynęła z urody i niefrasobliwości, fundując rodzinie Ostaszewskich niemały skandal. Mając za nic konwenanse, wyjechała do Wilna za swoim przyszłym mężem Alfredem Jarczycem – artystą, który nie posiadał zbyt wielkiego majątku i istniała obawa, że czyha po prostu na posag panny Leosi. Z czasem jednak się okazało, że szybko znajdujący uznanie młody malarz jest w stanie zapewnić żonie właściwy poziom życia, a i małżonkiem okazał się nad wyraz porządnym. Kiedy zmarł po niefortunnym upadku z konia, Leokadia bardzo opłakiwała swojego Alfreda i długo ponad zwyczaj nosiła się w żałobie.

Na wesele Marianny, jednej z wnuczek swojego starszego brata, jednak przyjechała. Warszawa po kilku latach wydała jej się odrobinę bardziej światowa, ale nadal nie robiła na niej dobrego wrażenia – o ileż lepiej czuła się na uliczkach Wilna, które od dawna uważała za swoje… Westchnęła w duchu, ale z powodu tęsknoty za mężem nie zdecydowałaby się na wyjazd na stałe do innego miasta czy nawet najpiękniejszego dworku wiejskiego. Pamiętała dobrze posiadłość Ostaszewskich, zabraną jej rodzinie za udział w powstaniu. Dawne czasy, a jednak we wspomnieniach stale odżywały, lecz nawet one nie były piękniejsze od chwil przeżytych z Alfredem. Jedyne, co starszej pani dokuczało, to samotność. Kiedy tak dywagowano nad przyszłością Ewelinki, w jej głowie narodził się pewien plan. „Muszę porozmawiać z Adamem i Basią, oczywiście najwcześniej jutro wieczorem” – postanowiła sobie, wstając od stołu. Miała akurat chwilę, żeby się odświeżyć przed wyjazdem do kościoła.

Tymczasem Lineczka, która nie miała pojęcia o planach ciotki Leokadii, nie mogła się wprost doczekać podstawienia powozów i zadręczała Czesię, żeby ta po raz kolejny sprawdziła, czy na pewno każdy element stroju leży bez zarzutu.

– Panienka by się dziś tylko w lustrze przeglądała! A uchodzi to tak? – nie wytrzymała w końcu służąca.

Zajmowała się dziewczynką od dziecka i doskonale wiedziała, kiedy może swoją panienkę zrugać, a kiedy przytulić. Zresztą Ewelina uwielbiała spędzać czas z Czesią i traktowała ją bardziej jak siostrę niż służącą, zwłaszcza że Marianna zazwyczaj nie miała ochoty na przebywanie w towarzystwie młodszej siostrzyczki.

– Ależ moja Czesławo, nigdy dotąd nie miałam takiej pięknej robe élégante, sama tak powiedziałaś! – odparła dziewczynka niefrasobliwie, po raz kolejny okręcając się wokół własnej osi. Uwielbiała wtrącać w swoje wypowiedzi francuskie słówka, czasem nie przejmując się ich poprawnością, czuła się wówczas wyjątkowo poważna i światowa. – Idę o zakład, że też byś się tak zachowywała!

– Pewnie ma panienka rację – przyznała ze śmiechem Czesia. – A suknia w rzeczy samej bardzo udana. Od początku byłam pewna, że odcienie różu idealnie do panienki będą pasować. I słońce dzisiaj piękne, to i bucików panienka nie uwala.

– Właśnie! Aż szkoda, że maman się nie zgodziła, żebym poszła na przyjęcie – zafrasowała się na powrót Ewelina. – Tatusia prawie już przekonałam i byłby się zgodził, gdyby nie obawy mamusi – dodała z niezachwianą pewnością rozpieszczonej córeczki. – A Marianna też musiała wtrącić swoje trzy grosze, to niesprawiedliwe!

– Jeszcze się panienka nachodzi na prawdziwe bale – pocieszyła małą Czesia.

Wreszcie podstawiono przysłane przez pana Seweryna powozy i w jednej chwili pilnowanie, żeby nie wygnieść ani nie ubrudzić swojej wykwintnej toalety, stało się najważniejszym problemem zajmującym Lineczkę.

Zarówno w pojeździe, jak i w kościele przeznaczono jej miejsce obok ciotki Leokadii. Początkowo dziewczynka nie była z tego zadowolona. Nie znała tej wytwornej damy, dotąd jedynie udało jej się podsłuchać, jak na temat wysłania zaproszenia do Wilna rozprawiały Marianna z matką. Dowiedziała się wtedy, że we wczesnej młodości cioteczka wywołała prawdziwy skandal i że odziedziczyła niemałą fortunę po swoim mężu. Rzecz jasna kwestia skandalu interesowała dziewczynkę o wiele bardziej niż kwestia majątku, nie śmiała jednak wypytywać starszej krewnej o szczegóły. Jak dotąd niemal wszystkie jej zachcianki były skwapliwie spełniane, więc skąd mogła wiedzieć, że jej rodzice już zaczęli myśleć o posagu swojej najmłodszej córki? Oni, w przeciwieństwie do dwunastolatki, mieli świadomość, że dobre zamążpójście nie jest tak łatwe, jak się wydawało Ewelinie.

Ciotka Leokadia z kolei chętnie przyjęła Lineczkę za towarzyszkę. Doceniała, że dziewczynka siedzi grzecznie i nie paple bez ładu i składu, a tym bardziej bez pozwolenia, choć w jej oczach widziała prawdziwą ciekawość świata. Kiedy zachęciła panienkę do rozmowy, przekonała się, że nie myliła się również co do jej inteligencji – mała odpowiadała rezolutnie, ale nie wychodząc poza ramy narzucone konwenansami. Leokadia była przekonana, że, gdy poznają się lepiej, ich dyskusje mogą być naprawdę zajmujące.

***

Z Barbarą i Adamem Strojnowskimi Leokadia zdecydowała się pomówić nie kolejnego wieczoru, ale dopiero po dwóch dniach przy śniadaniu. Marianna i Seweryn wyruszyli z samego rana w podróż do Poznania. Uznała, że obecność Eweliny przy tej rozmowie będzie dobrym pomysłem. Sama nie cierpiała, gdy rozprawiano o niej za plecami, a tym bardziej decydowano o jej losie, czemu dała wyraz, uciekając z Alfredem do Wilna. Oczywiście to nie dziewczynka będzie miała ostateczny głos, ale dlaczego nie pozwolić jej posłuchać, jak się sprawy mają?

– Mam dla was propozycję – zaczęła, nie bawiąc się w nudne wstępy. Nie brakowało jej manier, gdy było ich potrzeba, jednak w domowym zaciszu i wobec najbliższej rodziny nie zamierzała stosować podchodów. I tak odczekała wystarczająco długo.

– Tak, ciociu? – Strojnowski natychmiast zwrócił się do niej z zakłopotaną miną. Podejrzewała, że Adam najwyraźniej się zamyślił, a teraz nadrabiał zmieszanie nadmierną uprzejmością.

Basia już miała dać znać córce, aby ta opuściła jadalnię, ale przygotowana na to Leokadia powstrzymała ją gestem.

– Niech Lineczka z nami zostanie, bo to o niej chcę mówić.

Ewelina natychmiast przybrała minę: „ja przecież nic nie zrobiłam”, ale można było zauważyć, że mimo wszystko niepewność zalała ją intensywną falą i nerwowo poprawiła się na krześle.

– Czy moja córka w czymś ci uchybiła? – Strojnowski spojrzał na dziewczynkę surowo i miało się wrażenie, że jego wąsy nasrożyły się razem z dopiero wzbierającym gniewem.

– Ależ skąd! – Leokadia machnęła ręką, rozbawiona i zasmucona równocześnie, że pierwsza myśl rodziców jest zawsze ta sama: oto ich dziecko coś przeskrobało. „Gdybym sama miała dzieci…” – westchnęła w duchu, ale nie dokończyła myśli, zajęta tym, co miała powiedzieć. – Wręcz przeciwnie, mój drogi, wręcz przeciwnie… Nie mam wątpliwości, że Ewelinka jest doskonale wychowaną młodą panienką i uważam, że byłoby słuszne, aby zapewnić jej odpowiednie wykształcenie, zanim zaczniecie myśleć o jej zamążpójściu.

– Guwernantka przychodzi do nas regularnie, do tego sama dobieram Lineczce odpowiednie lektury. No i lekcje gry na pianinie pobiera u… – zaczęła natychmiast tłumaczyć Barbara, ale Leokadia uciszyła ją łagodnym gestem.

Ewelina siedziała jak trusia w obawie, że matka jednak każe jej wyjść, a była niezmiernie zainteresowana, co wymyśliła ciocia Leosia, do której jej sympatia wzrosła błyskawicznie w momencie, gdy usłyszała, że może posłuchać dyskusji o swojej osobie.

– Nie wątpię, Basiu, że zapewniasz córce wszystko, co najlepsze. Pozwólcie, że wyjaśnię… Jestem już w takim wieku, że powinnam myśleć o wypisaniu testamentu. Nie zaprzeczaj, Adamie… – Uśmiechnęła się. – Bardzo kochałam mojego męża, ale niestety Bóg nie pobłogosławił nas dziećmi. Rada bym była, żeby moje pieniądze zostały w rodzinie, jako że to, co należało się spadkobiercom Alfreda, już spłaciłam. Szczerze mówiąc, myślałam najpierw o Stanisławie i dlatego opłaciłam jego studia we Francji, ale wybaczcie, wasz syn nie korzysta z szansy, jaką dostał, sami zresztą o tym wiecie najlepiej. Ale do rzeczy… Jestem gotowa zapisać swój majątek Ewelince, ale pod jednym warunkiem: wybiorę dla niej odpowiednią pensję w Wilnie. Chciałabym, żeby zamieszkała ze mną na czas nauki. Wprawdzie doskonała Kleczkowska już nie prowadzi swojego instytutu, ale jestem pewna, że znajdę coś równie dobrego – zakończyła.

Zapadła cisza. Lineczka nie śmiała spojrzeć na twarze mamusi i tatusia, bała się rozczarowania, bo propozycja cioci bardzo, ale to bardzo jej się spodobała. Nie chodziło jej, oczywiście, o majątek, to mogłaby docenić dopiero po kilku latach, ale o sam pomysł wyjazdu. Do Wilna! Nigdy tam nie była i wyobrażała sobie, że to musi być równie fascynujące miejsce, co Rzym czy Paryż. To, że jak dotąd nie odwiedziła i tych miast, zupełnie nie przeszkadzało jej w ekscytowaniu się perspektywą wyjazdu. Niemal bez ruchu oczekiwała na werdykt, który z pewnością odmieni jej życie. Kiedy po jej zdaniem zbyt długim milczeniu usłyszała, że papa wyraża zgodę, spontanicznie zerwała się ze swojego miejsca i podbiegła, żeby uściskać najpierw rodziców, a potem zadowoloną z takiego obrotu sprawy ciocię Leokadię.