Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Książka roku 2021 według „Sunday Timesa”, „New York Timesa”
Jedna z najlepszych powieści historycznych, jakie czytałem. - Dan Jones, autor bestsellerów Templariusze, Krzyżowcy, Świt królestw
Pierwsza połowa XIII wieku. W Hagenburgu trwa wielka przebudowa katedry. W cieniu monumentalnej budowli tętni życie. Wszyscy, od biskupiego skarbnika, przez miejskich kupców, utalentowanych mistrzów kamieniarskich, po miejscową społeczność żydowską, pozostają pod jej przemożnym wpływem wykraczającym poza kwestie duchowe i artystyczne.
Zaskakujące koleje losów skarbnika Eugeniusa von Zaberna, uparcie spełniających marzenia braci Schäfferów i ich przedsiębiorczej siostry Grete, żony kupca, barona von Kronthala zakochanego w córce heretyka oraz wyjątkowego żydowskiego chłopca Judla ben Icchaka tworzą barwną mozaikę życia ówczesnego społeczeństwa. Walka o władzę i wpływy między Kościołem a możnymi, płonące stosy heretyków, watykańskie i dworskie intrygi, polityczne stronnictwa i ekonomiczne interesy, skrywane miłości… Wszystko to sprawia, że miłośnicy prozy Umberta Eco, Hilary Mantel i Kena Folletta będą zachwyceni atmosferą i żywymi postaciami Katedry Bena Hopkinsa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 637
Dla Ceylan
Gdzie byłeś, kiedym Ja kładł podwaliny ziemi? Poucz mnie, jeśli posiadasz taką wiedzę. Czy wiesz o tym, kto określił jej rozmiary albo kto sznurem ją obmierzył? Na czym wspierają się jej podstawy albo kto założył jej kamień węgielny? Czy chórem śpiewały gwiazdy poranne i radowali się wszyscy synowie Boży?1Księga Joba 38, 4-7
Wszystkie cytaty z Biblii za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2012. [wróć]
Na początku była Światłość Światłość doskonała Tylko Światłość i oprócz niej nic, żadnego świadectwa jej istnieniu Przeto stworzyła Mrok Światłość otuliła Mrok A Mrok otoczył Światłość Złączyli się w pocałunku Z tej bliskości narodził się Szatan Osamotniony Szatan nie miał się z kim bawić Toteż sam stworzył sobie zabawki Materię Rzeczy Świat Wiedzcie, że: Ten świat należy do Szatana Ten świat z wszystkimi swoimi rzeczami Ze swoimi drzewami, rzekami, kamieniami, jaszczurkami, muchami, kwiatami, wężami Swoim księżycem, słońcem i swoimi gwiazdami Swoim ciałem, kośćmi i swoją krwią Jest światem Szatana Nie będzie miał początku, nie będzie miał końca Jest zwodniczym mirażem Dla realnego świata Światłości Ten świat to Nicość
KSIĘGA PIERWSZA
KRZYŻ
(1229–1235)
KSIĘGA PIERWSZA
KRZYŻ
(1229–1235)
I: BARANEK BOŻY
(ROK 1229. RETTICH SCHÄFFER I)
*
II: PRZEKLĘTE LICZBY
(ROK 1229. EUGENIUS VON ZABERN I)
*
III: SZYLING SZATANA
(ROK 1230. RETTICH SCHÄFFER II)
*
IV: KŁĘBOWISKO ŻMIJ
(ROK 1231. EUGENIUS VON ZABERN II)
*
V: IZBA RACHMISTRZÓW
(ROK 1231. MANFRED GERBER I)
*
VI: ŚWIATŁO SŁONECZNE
(ROK 1231. RETTICH SCHÄFFER III)
*
VII: LADACZNICE RZYMU
(ROK 1231. MANFRED GERBER II)
*
VIII: KOSZYK MIODOWYCH ŁAKOCI
(ROK 1231. OTYLIA II)
*
IX: CZARNY KOT
(ROK 1232. EUGENIUS VON ZABERN III)
*
X: OPŁACALNY INTERES
(ROK 1232. MANFRED GERBER III)
*
XI: SKRZYNIA NA WIANO
(ROK 1232. GRETE GERBER I)
*
XII: W TWOJE RĘCE
(ROK 1232. OTYLIA III)
*
XIII: CHLEB I WODA
(ROK 1232. MANFRED GERBER IV)
*
XIV: PORANNY OŁTARZ
(ROK 1233. RETTICH SCHÄFFER IV)
*
XV: DZIEWIĘĆ KRĘGÓW
(ROK 1234. EUGENIUS VON ZABERN IV)
*
XVI: TO JEST LITERA „A”
(ROK 1235. MANFRED GERBER V)
*
XVII: MINOTAUR
(ROK 1235. RETTICH SCHÄFFER V)
Lubi rozprawiać o tym, jak przybył do Hagenburga, jak kupił sobie wolność, terminował u kamieniarza i pracował przy budowie katedry. Teraz znów opowiada tę swoją historię grubemu Utowi i jego kompanom w Zum Drecke na targu rybnym.
Ma na imię Rettich. W tutejszej okolicy od razu przywodzi ono na myśl rzodkiewkę. Nosi je od tak dawna, że nikt już nie pamięta, skąd się wzięło i dlaczego do niego przylgnęło. Może jego rudawe włosy i piegowata, blada twarz – czerwonawa góra, biały dół – nasuwały takie skojarzenie? Niewykluczone, choć to wyjaśnienie jest zapewne jednym z wielu. Tak czy inaczej na imię ma Rettich i był pastuchem żyjącym w poddaństwie na wzgórzach w okolicy Lenzenbachu, tak jak jego ojciec i ojcowie pozostałych przodków.
Jego opowieść rozpoczyna się od nagłej śmierci ojca, wraz z którą przyszło mu – zaledwie dziewiętnastoletniemu jasnowłosemu chłopcu – przejąć obowiązki głowy rodziny. Była wiosna, gdy ojciec wybierał się do Hagenburga zapłacić biskupowi należności, kupić nową klingę do kosy i przyjąć komunię świętą. Przed tą wyprawą obiecał zabrać go po raz pierwszy do miasta. Ale ojciec nie żyje, więc Rettich z młodszym bratem Emmlem (zdrobnienie od Emmericha) schodzą ze wzgórza, wskakują na wóz z drewnem, pomagają go rozładować, zaprzyjaźniają się z kilkoma rzecznymi przewoźnikami pływającymi po Ehle, z sympatii częstują ich owczym serem, a potem wygodnie, po pańsku, rozsiadają się w łodzi, tamtym pozostawiając wioślarską robotę. Sami przez całą drogę do przystani w Hagenburgu pluskają dłońmi w wodzie i na miejscu wysiadają na brzeg.
Uto ziewa, nawet nie zakrywa ust. Pociąga łyk trunku.
– Zdążyłem wypić połowę, a ty dopiero docierasz do Hagenburga – narzeka.
Rettich wzrusza ramionami.
– Pij wolniej. Powściągliwość to cenna zaleta.
– Pełna kiesa więcej od niej warta. Gdybyś ją miał, znaczy pełną kiesę, mógłbyś mnie nią trącać od czasu do czasu, żebym nie zasypiał podczas twojej paplaniny.
Rettich śmieje się wraz z nim. Nie ma mu za złe żartu.
– Mogę mówić dalej, Herr Hirschner?
Uto Hirschner, miejski herold, macha ręką na znak przyzwolenia. Wystarczy zafundować mu trunek, opowiedzieć swoją historię, a on zapamięta twoje imię i twarz. Nawiasem mówiąc, Rettich się dowiedział, że każdy, kto znajdzie się w potrzebie, przychodzi do Hirschnera.
– Nabrzeże, plac targowy, ryby… – Rettich rozkłada ręce i zatacza nimi półkole.
– Ryby? Mnie chcesz opowiadać o rybach? – drwi Hirschner. – Posłuchaj, chłopcze, my nie jesteśmy zapyziałymi wieśniakami z podmokłego zadupia jak ty. Przyszliśmy na świat tutaj, w Hagenburgu, i dobrze wiemy, jak wygląda targ rybny.
† † †
Przez pierwsze kilka nocy, które spędza w wilgotnym składziku w domu Żyda, nawiedza go wciąż ten sam sen o przybyciu do miasta, przewijają się w nim fragmenty podróży. Skok z łodzi na nabrzeże. Ciągle rozkołysana ziemia pod nogami. Mrowie ludzi jak na zielonoświątkowym jarmarku w Schlettstadt, tylko gęstsze, jakby nad rzeką tłoczyły się obok siebie dwa światy: żywych i umarłych. Rzucone z nabrzeża słowa podziękowania dla życzliwych wioślarzy, mocny uścisk dłoni Emmlego kurczowo trzymającego się go w drodze na gwarny rynek, a potem kopuła wznosząca się w oddali ponad rzędami dwuspadowych dachów. Katedra.
† † †
– Najmocniej przepraszam, panie, gdzie mogę znaleźć biskupa?
Rozlega się śmiech.
– Rozpytywałeś o niego tak po prostu? – Uto rechocze.
Rettich mu wtóruje.
– A jak się miałem czegoś dowiedzieć? Przywiozłem w sakiewce podatek, bo wiedziałem, że płacimy go biskupowi, no i sam widzisz, pomogło…
Cieszy się, że Uto jest rozbawiony, to znaczy, że może wysłucha całej historii.
W swojej opowieści Rettich krąży pod katedrą, pyta kamieniarzy, murarzy i cieśli, gdzie znajdzie biskupa. Teraz, kiedy już od kilku miesięcy przebywa w mieście, wie, jakie to było głupie. Z takim samym skutkiem mógł paradować z wizerunkiem błazna i napisem: „Wiejski Ćwok” na sztandarze.
– Gdzie znajdę biskupa?
– Czego od niego chcesz, chłopcze? Potrzebujesz duchowych nauk? – pyta go jeden z kamieniarzy. Stara się powstrzymać śmiech, ale z oczu patrzy mu przyjaźnie.
– Są potrzebne nam wszystkim – oświadcza Rettich.
– Masz rację. Ale biskupa tu nie ma.
Rettich jest zasmucony.
– Gdzie jest w takim razie?
Kamieniarz wzrusza ramionami.
– Kto go tam wie? Toczy boje, poluje, objeżdża swoje włości, liczy dochody. Zapamiętaj sobie mądre słowa, że Jego Ekscelencji biskupa nigdy nie ma dla takich jak my. A czego ty właściwie od niego chcesz?
– Chcę się z nim targować. O opłaty.
Kamieniarz jest zaskoczony.
– Patrzcie go, chce się targować z biskupem!
Te słowa wzbudzają zainteresowanie innych. Odkładają narzędzia, podchodzą bliżej, zacieśniają krąg.
– Słyszałem, że mogę sobie kupić wolność – wyjaśnia Rettich.
– Owszem – potwierdza kamieniarz. – Ale podobno nie jest tania.
– Ile kosztuje? – docieka Rettich.
Kamieniarz rozkłada ręce. Nie wie.
– Po co ci ona? Niedobrze ci tam, gdzie żyjesz?
– Wioska niczego sobie. Tylko nie lubię dziewczyn.
– A to z jakiego powodu? – docieka kamieniarz.
– Bo rosną im brody? – rzuca drugi.
Rozlega się gromki śmiech.
– Czyli chcesz być wolny, żeby się uganiać za naszymi miastowymi dziewuchami?
Rettich też się śmieje, mruży oczy w słońcu, zadowolony, że przyciąga uwagę.
– Chcę mieć swój dobytek dla siebie. I własny los w swoich rękach.
† † †
O niej nie ma mowy w opowieści, bo Uto będzie ziewał. On wie, jaka jest katedra, patrzy na nią od urodzenia. Nie zrozumie, jak to jest. Przyjechać z Lenzenbachu, gdzie najwyższy dom ma dwie kondygnacje, i zobaczyć strzelistą budowlę. Dla Uta drzwi są drzwiami, łukowe sklepienia łukowymi sklepieniami. Ale Rettich i Emmerich stanęli przed nią jak pielgrzymi, oniemiali z wrażenia, urzeczeni.
Rettichowi łzy napłynęły do oczu, gdy zobaczył portal, a nad nim tak realistyczną, jakby rozgrywała się na jego oczach, scenę przedstawiającą odchodzenie Matki Bożej z doczesnego świata. Jej bezwładne ciało podtrzymywane przez tłumnie zgromadzonych żałobników pełnych nabożnego skupienia. Jej Syna, a naszego Zbawiciela, klęczącego z miniaturową figurką Rodzicielki w delikatnych dłoniach i przyjmującego w nie jej nieśmiertelną duszę.
Rettich stał przed kościołem biskupa i płakał. Nigdy nie widział czegoś równie pięknego.
† † †
– Wejdź, nie tłucz się tam jak przeklęty nietoperz – dobiega głos z wnętrza.
Rettich (bez Emmlego, którego zostawił w słońcu z kamieniarzem) wchodzi roztrzęsiony do środka. Znajduje się w kancelarii Eugeniusa von Zaberna, skarbnika biskupa, w budynku oddalonym o rzut kamieniem od katedry.
Von Zabern, wysoki, ciemnowłosy, ubrany na czarno, mierzy go wzrokiem od stóp do głów.
– Co cię tu sprowadza, chłopcze?
Rettich jest zdenerwowany, ale z całą pewnością nie onieśmielony.
– Łaskawy panie, przybyłem zapłacić podatek, ale chcę też uzyskać odpowiedzi na dwa pytania. Pierwsze, czy w tym roku możemy zapłacić pieniędzmi, a nie w owcach, a drugie, czy możemy kupić sobie wolność od Jego Ekscelencji biskupa.
Cisza, skarbnik analizuje te słowa i ponownie spogląda na jasnowłosego chłopca. Patrzy mu prosto w oczy. Zastanawia się, czy pod tym nie kryje się coś więcej.
– Wioska i nazwisko?
– Lenzenbach, Schäffer.
– W Lenzenbachu każdy nazywa się Schäffer.
– Wiem, łaskawy panie. My jesteśmy znani jako Złotowłosi Schäfferowie, ze względu na kolor włosów.
Von Zabern klaszcze, a wtedy jeden z dwóch młodych urzędników zrywa się na równe nogi i podbiega do regałów, na których piętrzą się zwoje i księgi. Drugi nie rusza się z miejsca, zajęty liczeniem stosu monet i przesuwaniem palcami kamyków abakusa. W pomieszczeniu znajdują się: boazeria, mnóstwo półek z księgami rachunkowymi, trzy okna wypełnione natłuszczonym muślinem, dwa kontuary, trzy biurka, skarbnik, jego dwaj urzędnicy, śpiący pies i Bóg jeden wie ile pieniędzy.
– Dlaczego pieniędzmi, a nie w owcach? – pyta szorstko skarbnik.
Rettich zdejmuje wełnianą czapkę, mając nadzieję, że bez niej będzie się wydawał pokorniejszy.
– W zeszłym roku daliśmy Jego Ekscelencji dziesięć owiec. Teraz na targu jedna owca kosztuje jedenaście pensów. Proponuję więc, że zapłacę Jego Ekscelencji dziewięć szylingów i dwa pensy, bo tyle kosztuje dziesięć owiec. Czy to nie jest sprawiedliwa kalkulacja?
Kąciki ust skarbnika unoszą się w przelotnym uśmiechu.
– Ty przebrzydły kmiotku, chcesz się targować z Jego Ekscelencją?!
Rettich wzrusza ramionami.
– Przecież to uczciwe rozliczenie. Taki sam podatek jak w zeszłym roku.
Skarbnik milczy, więc Rettich się uśmiecha i kiwa głową.
– Z dobrej woli możemy się umówić na dziewięć szylingów i trzy pensy?
– Dodatkowy pens! Jego Ekscelencja zemdleje z wrażenia. Czyli tegoroczny wykot się udał?
– Tak. Dlaczego miałbym kłamać?
– Jeśli dobrze rozumiem, chcesz pozbawić Jego Ekscelencję korzyści z pożytków osiągniętych w dobrym roku?
– Po co się wysilać i powiększać stada, skoro im więcej mamy owiec, tym więcej musimy ich oddać biskupowi? A po śmierci rodzinie nie zostaje nic, bo wszystko należy do Jego Ekscelencji?
– Bezczelny gnojku! Co ty wygadujesz? Jeszcze młodzik z ciebie. Gdzie twój ojciec?
– Umarł w tym roku, łaskawy panie. Ojciec, niech Bóg czuwa nad jego duszą, nie ośmieliłby się zadać takich pytań. Mówił, że tak jest, ale nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby coś zrobić. Ale ja nie jestem nim i choć serce mi wali, nie boję się przynajmniej zapytać. Czy możemy kupić sobie wolność?
Młody urzędnik kładzie przed skarbnikiem księgę wsi Lenzenbach i się oddala. Eugenius von Zabern zręcznie przesuwa długim palcem po liście nazwisk i kolumnie liczb, po czym ponownie przenosi ciemne oczy na Retticha.
– Wolność twojej rodziny będzie kosztować dwadzieścia siedem marek. – Wydaje się, że skarbnik delektuje się chwilą, która następuje po obwieszczeniu ceny, i myślą o gorzkim, wstrętnym posmaku, jaki zaskoczenie wywoła w ustach Retticha. – A na twoje pierwsze pytanie – uprzejmie kontynuuje von Zabern – odpowiadam: owszem, możesz teraz zapłacić podatek w pieniądzach, ale wyniesie on okrągłe dziesięć szylingów. I przyjmij do wiadomości, że w przyszłym roku, jeśli tak sobie zażyczę, zapłacisz dziesięcinę w owcach. Ostrzegam też was, Złotowłosi Schäfferowie! Nie próbujcie ich przed nami ukrywać, gdy do was zawitamy. Dość długo tu siedzę, chłopcze, i znam wszystkie sztuczki.
† † †
Przed życiowymi, ważnymi rozmowami stoi pod ołtarzem w apsydzie katedry, ściskając mocno dłoń Emmlego. Złocone sklepienie, zdobienia, malowidła. Kamienie tak doskonale przycięte i dopasowane, że wydają się tworzyć jednolity mur. Warstwy różnokolorowego piaskowca, ich harmonijnie zmieniające się odcienie. A w oknie powyżej czerwień, jakiej nigdy nie widział, błękit bardziej lazurowy niż niebo o zmierzchu, złocista żółcień przechwytująca promienie słońca, dzięki niej Światłość jest wewnątrz widoczna.
W kruchcie posągi apostołów. Rettich czuje narastające zażenowanie swoimi oczekiwaniami. W torbie przewieszonej przez ramię ma wyrzeźbione w drewnie figurki, które przywiózł na sprzedaż.
Patrząc na dzieła prawdziwych mistrzów, dochodzi do wniosku, że powinien wysypać je z torby do rzeki i raz na zawsze zapomnieć, że kiedykolwiek trzymał dłuto w dłoni.
Jąkając się ze wstydu, dzieli się tą myślą z bratem.
– Ale Rettichu, przecież drewno unosi się na wodzie – przypomina mu Emmerich.
† † †
Rettich patrzy na ciężki srebrny krzyż na tle czarnego habitu skarbnika. Nie może ponownie spojrzeć mu w oczy, jeszcze nie.
– Dwadzieścia siedem marek? Skąd, na litość boską, pasterz ma wziąć tyle pieniędzy?
– Oto nowe wyzwanie, złotowłosy chłopcze. Zaciągnij pożyczkę – ucina skarbnik.
– Ale jak zdobędę pieniądze na spłatę?
– Okradając ludzi na traktach, sprzedając niewolników Saracenom. Albo zarabiając je dobrą i uczciwą pracą. Wybór należy do ciebie. – Skarbnik się śmieje. – Kościół woli dobrą, uczciwą pracę.
– Ja też. Tylko od kogo mam taką kwotę pożyczyć?
– Jeśli znajdziesz kogoś, kto zgodzi się udzielić ci pożyczki, wróć tutaj i powiedz mi o tym niezwłocznie. Niechybnie padnę trupem, a może to i lepiej, bo jestem już zmęczony tym światem.
Dwaj młodsi kanceliści chichoczą. Nawet Rettich się uśmiecha.
– Do kogo, łaskawy panie, mogę się o nią zwrócić? – pyta.
– Na Schriwerstublgass jest palestrant, nazywa się Altmüller. Niezbyt się troszczy o swoją nieśmiertelną duszę i czasami pożycza pieniądze. Albo idź do Żydów. Oni oferują lepsze warunki.
† † †
Kolejny fragment opowieści, który zostanie przemilczany: Rettich wychodzi z kancelarii skarbnika i płacze. Nie wie, dokąd się udać. We łzach wypełniających mu oczy rozszczepia się słoneczne światło i tworzy rozmyte tęcze. Rękawem ociera słone łzy i gile z nosa, zawodzi beznadziejnie i przejmująco, meeee, meeee, jak jego własna zagubiona owca.
Ludzie mu się przyglądają, więc się od nich odwraca. Dostrzega wyrwę w trzcinowym ogrodzeniu i przeciska się przez nią. Znajduje ustronne miejsce. Musi się uspokoić, zanim stanie przed Emmlem. Musi wpaść na jakiś pomysł, powiedzieć mu coś pokrzepiającego, błyskotliwego. Dwadzieścia siedem marek jest jak czarna chmura przesłaniająca słońce. Dług niemożliwy do spłacenia, równowartość prawie sześciuset owiec.
Opiera się o coś twardego. O ogromny głaz.
Niżej fundamenty otoczone trzcinowym płotem. Głęboko wkopane, szerokie.
Rettich rozgląda się i dochodzi do wniosku, że nie są to fundamenty nowego budynku, lecz katedry. Uspokaja się, łzy przestają płynąć, ociera oczy. Wokół niego, niezwieńczone dachem, wznoszą się ściany nawy. U jego stóp biegną świeżo wzmocnione fundamenty. Na piaszczystej ziemi spoczywają kamienne bloki, które jeszcze nie trafiły na swoje miejsce w nowych, wysokich murach.
Przypuszczał, że katedra jest ogromna, niewiarygodnie strzelista, rozłożysta i potężna. Doskonała, cudowna, okazała.
A to jest zaledwie jej początek.
† † †
Rettich wraca na skąpany w słońcu plac budowy – pokryty grubą warstwą pyłu, z kamiennymi blokami i z mieszalnikami do zaprawy murarskiej.
Zanim zdąży otworzyć usta, słyszy…
– Twój młodszy brat mówi mi, że rzeźbisz. W drewnie – zwraca się do niego kamieniarz Landolt.
Rettich mruga do Emmlego, siada przy nim na wielkim bloku różowawego kamienia, który służy im za ławkę. Otwiera torbę i na chybił trafił wyciąga z niej Baranka Bożego. Niedużą figurkę z proporczykiem, na którym widnieje napis tollo peccata mundi – gładzę grzechy świata.
– Znasz litery? – pyta zdziwiony kamieniarz.
– Nie. Tylko je skopiowałem. Ksiądz mi pokazał.
Rettich przygląda się twarzy Landolta, który trzyma w dłoniach figurkę i obraca ją w palcach. Kuksaniec w żebra od Emmericha. W ten sposób daje bratu do zrozumienia: „A nie mówiłem? Podoba mu się!”.
– Może… – zaczyna Rettich – znajdzie się tu dla mnie praca?
Landolt śmieje się cicho.
– Wydaje ci się, że zeskoczysz z łodzi, pokażesz mi Baranka Bożego i dostaniesz robotę?
– Tak.
– Hej! Mam chłopaka, który chce się tu zatrudnić! – Landolt woła do swoich towarzyszy, którzy sznurkiem mierzą kamienny blok.
Zaciekawieni podnoszą wzrok. Przerywają pracę i mrużą oczy w przymglonym pyłem słońcu.
– Nie ma co się tak rwać, chłopcze. Tutaj praca nigdy się nie kończy.
Landolt wyciąga z torby jeszcze dwie figurki, Maryi Dziewicy i Świętej Katarzyny z kołem oplecionym słonecznikami. Gwiżdże przez zęby. Rettich obserwuje go uważnie, ale nie potrafi niczego wyczytać z jego twarzy.
Młodsi robotnicy zerkają na figurki, na Maryję.
– To twoja ukochana?
Rettich się rumieni.
– Nie? Może siostra? Mógłbym ją poznać?
– Skąd ona pochodzi? – pyta drugi murarz.
– Z mojej głowy.
Rettich wkłada czapkę. Nie musi już udawać potulnego. Landolt obejrzał figurki i przenosi wzrok na niego. Ma rozjaśnione uśmiechem oczy.
– Porozmawiam z mistrzem kamieniarzy – mówi.
† † †
Przejdziesz przez plac katedralny, miniesz namioty, w których jedzą i śpią robotnicy, skręcisz w Brüdergass, która prowadzi do klasztoru, a następnie skierujesz się w stronę Bramy Mogunckiej. Zobaczysz ją przed sobą wznoszącą się ponad dachami przy północnej baszcie. Miniesz pobielony biskupi pałac (w którym według Landolta Jego Ekscelencja nigdy się nie pokazuje) i tam będzie Schriwerstublgass, ciemny i wąski zaułek, gdzie znajdziesz urzędników i palestrantów. Miejsce, którego szukasz, jest na samym końcu tej uliczki. Każdy ci je wskaże, wystarczy, że zapytasz o Judengasse.
Emmerich jest zdenerwowany, i dobrze. Dobrze dlatego, że Rettich musi udawać spokojnego, pokazać, że jest silny, przyjąć postawę starszego brata, nieustraszonego i odważnego. Oczywiście, że widzieli wcześniej Żydów. Kto ich nie widział? Ale rozmawiać z jakimś? Pójść na żydowską ulicę, przystanąć tam i prosić o pomoc?
– Przepraszam, panie, Meir Rosheimer? Szukam…
Stary, siwobrody Żyd wzrusza ramionami i idzie dalej, mamrocząc pod nosem; odwraca wzrok.
Ulica jest dość szeroka jak na zaułek. Po obu stronach wznoszą się dwupiętrowe domy, a zdarzają się nawet trzypiętrowe. W jednym zdemontowano dach, a otwór prowizorycznie osłonięto. Dobudowują nowe piętro. Na wsi, myśli Rettich, jest dużo miejsca, można budować tu i tam, wszędzie. W mieście, gdzie przestrzeń ograniczają mury, da się tylko w górę.
Na ulicy jest dość pusto. Zbliża się kobieta spowita w suknie mimo pełnego słońca, w chuście i czepku.
– Łaskawa pani, szukam…
Kobieta spuszcza ciemne oczy, patrzy na swoje stopy, cmoka z niezadowoleniem. Rettich nie istnieje, w każdym razie dla niej.
Przystaje, wygląda na zagubionego. Łowi niespokojne spojrzenie Emmericha, który dostrzega jego wahanie. Tonący brzytwy się chwyta, więc Rettich podchodzi do najbliższych drzwi i głośno puka.
Jeden, dwa, trzy, cztery… Rettich liczy owce. Stado wbiega do zagrody, owce się kulą, próbują się chować przed szczekającym psem, siedem, osiem, dziewięć, z drugiej strony drzwi nic się nie dzieje, owce się pchają, czarne – jakby z rozmysłem się wyróżniające – pomagają mu w liczeniu. Piętnaście, szesnaście… za drzwiami wciąż cisza.
Po dwudziestej pierwszej owcy drzwi otwierają się z trzaskiem. Dziewczynka patrzy szeroko otwartymi oczami na dwóch jasnowłosych gojów stojących w progu jej domu.
– Eee… – zacina się Rettich. – Panienko, szukamy Meira Rosheimera.
– Jest w domu nauki.
– W domu nauki? A gdzie ten dom?
Dziewczynka wznosi wzrok ku niebu, jakby usłyszała głupie pytanie.
– Trzecie drzwi w dół – wyjaśnia i znika.
Rettich ze ściśniętym gardłem zagląda przez uchylone trzecie drzwi. Ciężkie, dębowe. Nie może się nadziwić temu, co widzi w środku. Rzędy pulpitów i stołów, stosy zwojów i ksiąg, do tego dwudziestu dwóch Żydów (wystarczy mu rzut oka, żeby policzyć). Jedni śpią z głowami opartymi na blatach, inni stoją przy pulpitach i czytają, kołysząc się i mamrocząc, a pozostali rozmawiają, trochę się sprzeczają, to znów żartują.
– Herr Meir Rosheimer! Szukamy… Rosheimera – woła przez szparę w drzwiach najodważniej jak potrafi, ale i tak głos mu się załamuje ze strachu.
Jeden z niby śpiących mężczyzn podnosi się. Przystojny, z wyrazistymi rysami i z brodą; jego spojrzenie wydaje się rozbawione.
– Ja nim jestem – mówi. – Chodźmy do mojego biura.
Mieści się ono w sąsiednim domu, w długim, wąskim pokoju. Jest tam pięć stołków, dzban wody i pięć skórzanych kubków, kałamarz, księga rachunkowa i pióro. Panuje w nim mrok, okiennice są zamknięte, ale oczy Meira błyszczą w ciemności, gdy spogląda na dwóch chłopców.
– Ciekawe… – odzywa się. – Co mogę dla was zrobić?
Rettich chrząka.
– Proszę powiedzieć, jak to załatwimy.
W oczach Meira Rosheimera pojawia się błysk rozbawienia, gdy otwiera okiennice i wpuszcza do pomieszczenia promienie popołudniowego słońca.
– Zróbmy tak – mówi. – Najpierw ty powiesz, ile pieniędzy chcesz pożyczyć. A potem kiedy będziesz mógł mi je spłacić.
Rettich przełyka ślinę.
– Dwadzieścia siedem marek. Będę spłacał trzy marki rocznie, jeśli Bóg pozwoli.
Długa pauza. Meir Rosheimer siada. Drobinki kurzu tańczą w smugach słonecznego światła jak płatki złota, unoszą się i opadają, krążą tak bez końca.
– Albo mogę za dziesięć lat spłacić całość. Za jednym zamachem.
– Ile mi zapłacisz za dziesięć lat?
Rettich patrzy na niego, tylko częściowo rozumie pytanie.
– Za każdy rok – dodaje Rosheimer. – Za każde dziesięć marek zapłacisz mi jedną dodatkową markę.
Rettich znowu przełyka ślinę.
– Uważasz, że powinienem pożyczyć ci dwadzieścia siedem marek darmo? – pyta Meir z uśmiechem.
– Jedna na dziesięć, to dwie marki i czternaście szylingów.
– Dobrze, chłopcze. Umiesz liczyć…
– Dwie marki i czternaście to wasze…
– Odsetki od pożyczki. Owszem.
– Wobec tego zapłacę dwadzieścia siedem plus dwie i czternaście. Razem dwadzieścia dziewięć marek i czternaście szylingów.
– Tak. Jeśli pożyczkę spłacisz mi za rok od dzisiaj. – Meir obserwuje wahającego się Retticha. Wzdycha. – Powiedziałem, że co roku biorę jedną markę za każde dziesięć pożyczonych.
– To znaczy, że… po dziesięciu latach będę winien pięćdziesiąt cztery marki. Za każdy rok dwie marki czternaście szylingów… czyli łącznie pięćdziesiąt cztery.
– Niezupełnie. Wyjdzie więcej, bo zapomniałeś o oprocentowaniu odsetek.
Rettich drży, a w głębi ust czuje wzbierający metaliczny posmak strachu. Zamyka oczy i liczy. Dokłada do zagrody coraz więcej owiec, a potem jeszcze więcej i więcej…
– Czyli po dziesięciu latach będę wam winien około sześćdziesięciu dziewięciu marek plus dziewiętnaście szylingów?
Cisza. Meir spuszcza powieki, sam przelicza. Otwiera oczy.
– Jak do tego doszedłeś? – pyta.
– Nie wiem, panie – odpowiada Rettich. – Mam rację?
– Owszem.
– Hurra! – cieszy się Rettich i klepie w udo.
Emmerich patrzy na brata, jakby ten postradał zmysły. Z dwudziestu siedmiu marek zrobiło się prawie siedemdziesiąt. Z czego się tu cieszyć?
– Powiedz mi, młody człowieku – odzywa się zaciekawiony Meir – gdzie nauczyłeś się liczyć?
– Ja nieustannie liczę! – oznajmia Rettich. – Latem wyprowadzamy na wzgórza na te same pastwiska wszystkie pięć stad i rozbijamy namioty blisko siebie, ale przy wyrobie sera każde stado traktuje się oddzielnie. Więc mówię chłopakom, żeby się zebrać razem, wlać całe mleko do jednej kadzi, wspólnie zrobić ser i w ten sposób oszczędzić czas, dzielić się deskami, sitami, ściereczkami. A chłopaki pytają, jak podzielić sery, bo przecież mamy stada różnej wielkości. Tłumaczę im, że to proste. Ze stu zrobionych serów, ja biorę dwadzieścia sześć, ty bierzesz osiemnaście, ty trzydzieści dwa i tak dalej. Wiecie, panie, policzyłem wszystkie nasze owce i jest ich trzysta osiemdziesiąt, a ja mam dziewięćdziesiąt dziewięć, to znaczy, że ze stu serów biorę dwadzieścia sześć…
– Rozumiem – mówi Meir.
– …tak jest sprawiedliwie, no i każdy na tym korzysta. Właśnie tak im powiedziałem.
– A co oni na to, ci inni pasterze?
– Nie uwierzyli mi. Myśleli, że ich oszukuję.
– My, Żydzi, mamy ten sam problem.
– Nigdy nie oszukujecie, panie?
– Uczciwego klienta? Nigdy.
– A nieuczciwego?
– No wiesz…
– Naprawdę jest jedna marka za dziesięć co roku?
– Taka jest moja oferta na początek. Starszych, zaufanych klientów, którzy zaciągają pożyczki na długie terminy, traktujemy łaskawiej… – Wzdycha. – Zresztą to zależy. Od rodzaju umowy. W twoim przypadku wolałbym otrzymywać trzy marki rocznie, tak jak zaproponowałeś na początku.
– W takim razie będę miał wobec was zobowiązanie przez… ponad dwadzieścia lat. Dwadzieścia sześć lat, mniej więcej.
Oczy Meira znów rozszerzają się ze zdumienia. Pochyla się do Emmericha.
– Czy na pewno twój brat jest tylko pasterzem?
Emmerich nie jest w ciemię bity.
– Tylko pasterzem? Przecież Bóg jest naszym pasterzem.
– Nie mówmy o Nim.
– Pasterzem był król Dawid – wtrąca się Rettich.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, chłopcze, wróćmy do naszej sprawy. A zatem jeszcze jedno pytanie. Jakie dajesz poręczenia? Skąd weźmiesz pieniądze, te trzy marki rocznie?
– Mam zostać uczniem kamieniarza.
– Gratulacje. Dobry pomysł.
– Mój brat też pójdzie gdzieś do pracy. Mamy we wsi to i owo do sprzedania. – Rettich zniża głos. – …plus dwadzieścia owiec, o których biskup nie wie i możemy je sprzedać. Albo wypożyczać.
– Wynajmujesz owce?
– Pewnie. Pasterz, któremu je pożyczam, zatrzymuje dla siebie wełnę i ser. Ale kiedy czas pożyczki dobiega końca, musi oddać powiększone stado. Podobnie jak u was, za każde dziesięć wypożyczonych owiec musi zwrócić jedną dodatkowo. Albo różnicę spłacić pieniędzmi, wełną czy… Tak jak powiedzieliście, panie. Jest wiele sposobów na zawarcie umowy.
Meir się uśmiecha i drapie po brodzie.
– No tak, ja… Jeszcze się nie trudniłem lichwą owiec… – Podnosi wzrok. – Posłuchaj. Nigdy nie pożyczyłbym dwudziestu siedmiu marek pasterzowi. – Unosi ręce, zanim Rettich zdąży zaprotestować. – Ani komuś, kto dopiero uczy się zawodu! Ale… – Wstaje i idzie po księgę. – Poradzisz sobie, chłopcze. Jestem tego pewien. Nie wątpię ani przez chwilę, że za pięć lat będziesz członkiem cechu kamieniarzy, a jeśli zechcesz, będziesz mógł szybciej spłacić kapitał. – Otwiera księgę. – Przypuszczam, że jeżeli teraz udzielę ci pożyczki, to twoje konto zamkniemy przed upływem trzynastu lat. Jak sądzisz?
Rettich uśmiecha się i kiwa głową. Meir odwraca się i patrzy na Emmericha.
– Młodszy brat jest równie bystry jak ty?
– Nawet bystrzejszy – zapewnia z dumą Rettich.
– Potrzebuję nowego chrześcijańskiego sługi – mówi Meir.
Emmerich się boi, spogląda na brata.
– Dwa próbne tygodnie, a potem zobaczymy, zgoda? – pyta Meir.
Rettich zachęca brata spojrzeniem, a Emmerich kiwa głową. Meir znów się uśmiecha.
– Bardzo mi potrzebny taki służący. Wielu rzeczy my, Żydzi, nie możemy robić. W jeden dzień tygodnia winą można obarczyć nas, w pozostałe sześć spada ona na ciebie. – Trzyma w dłoni pióro, na parapecie pod oknem stoi kałamarz. Patrzy na Retticha błyszczącymi oczami. – Jak się nazywasz?
† † †
– Znowu ty – mamrocze Eugenius von Zabern. – Czego chcesz tym razem?
Rettich podchodzi do niego, skłania głowę przed kanonikiem, osobą wyżej urodzoną i starszą, po trzykroć zasługującą na szacunek. Kładzie na stole ciężki mieszek z koźlęcej skóry, pociąga za sznurki i miękka sakiewka się otwiera. W jej wnętrzu znajduje się spory stos srebrnych monet pozyskanych w odległości nie większej niż zasięg strzały wypuszczonej z łuku przy kancelarii skarbnika w stronę Bramy Wogeskiej. Przewiezionych przez miasto przez Meira Rosheimera, a dostarczonych przez Retticha Schäffera („Sam musisz mu je dać, bo srebra z rąk Żyda nie weźmie”) do szkatuły Jego Ekscelencji biskupa Hagenburga.
– Chcę kupić dla nas wolność – oznajmia Rettich.
– Ukradłeś je? – pyta von Zabern.
– Pożyczyłem – odpowiada chłopak. – Tak jak mi, łaskawy panie, poradziłeś.
Von Zabern bierze do ręki monetę, waży ją w dłoni. Kręci głową.
– Tak jak ci poradziłem? Owszem, poradziłem. Ale, do diaska, nie przypuszczałem, że to zrobisz!
† † †
W Zum Drecke goście się śmieją, wiwatują i poklepują Retticha po plecach.
– A to mu pokazałeś! Temu staremu draniowi! Jeszcze jeden wolny człowiek w Hagenburgu. Kolejny uczeń w cechu kamieniarzy. – Uto rechocze i gładzi się po pękatym brzuchu. – Niezła historia, daję słowo, chłopaku! – wykrzykuje i popija słodkie wino. – Może pewnego dnia ją opowiem. Gdy zostaniesz członkiem cechu, obwieszczę ją światu. Nazywasz się Rettich, tak?
– Tak, mam na imię Rettich.
– Zapamiętam. Niedawno byłeś poddanym Jego Ekscelencji, a teraz należysz do Żyda.
Rettich kiwa głową z uśmiechem.
– Ale co roku będzie mu mnie po trochu ubywać.
† † †
Rettich sypia teraz z innymi uczniami na siennikach w szopie, rzut kamieniem od katedry. Gdy nie może spać, a wszyscy inni chrapią, leży z otwartymi oczami, wpatruje się w ciemny słomiany sufit i wyobraża sobie, że ponad nim jest nieboskłon i gwiazdy, a jeszcze wyżej dusza jego ojca.
– Spójrz, ojcze – mówi i w półśnie trzyma w górze opatrzony pieczęcią pergamin od skarbnika księdza biskupa. – Kto by pomyślał? Tymczasem ja to zrobiłem, kupiłem nam wolność.
Dusza ojca się uśmiecha. Szopę wypełniają oddechy. Wydaje się, że oni, to znaczy uczniowie kamieniarza, wszyscy równocześnie wdychają i wydychają powietrze i że sen jest jak rzeka, jak Ojciec Ren, płynąca spokojnie ku odległemu, nieznanemu morzu.
Nie jestem złym człowiekiem, a mimo to nikt nie darzy mnie sympatią. Mogłem być szczęśliwy, jak większość możnych w Alzacji, Argowii i Nadrenii, wieść spokojne życie, pobierać roczne dochody i wybuchać gniewem, ilekroć zażądano by ode mnie zajęcia się jakąś pracą. Nasz ród, którego nazwisko pochodzi od nazwy rodzinnego miasteczka położonego w obrębie Wogezów, od pokoleń miał syna w kapitule katedralnej. Tak więc i ja odziedziczyłem ten urząd. Nie zdobyłem go ze względu na swoje przymioty ani uzdolnienia. W przeciwieństwie do innych kanoników katedralnych, którzy przychodzą i odchodzą, kiedy im się podoba, a potem większość życia spędzają na polowaniach, hazardzie i rozkoszach cielesnych, ja… wciąż pełnię funkcję skarbnika biskupa.
Wszystkiemu winne przekleństwo, które ciąży na mnie od urodzenia. Czasami spotykam takich jak ja. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu miałem w biurze pasterza z Lenzenbachu, który biegle liczy. Kamieniarze i murarze, którzy nieustannie hałasują na placu budowy i są zmorą mojego życia, też umieją mierzyć, dzielić, liczyć. A Żydzi, Żydzi… Pan Bóg wie, że oni potrafią liczyć jak sam szatan.
Niestety większość osłów, z którymi mam do czynienia, ledwo sobie radzi z rachowaniem do dwunastu.
Moje przekleństwo polega na tym, że wiem, jak ten świat jest zbudowany: on stoi na liczbach. Jeśli już ma się tę świadomość, to niezależnie od tego, czy jest się pasterzem, murarzem, Żydem czy kanonikiem, nie sposób przestać się nimi zajmować, układać je w różne kombinacje, dopatrywać się w nich wzajemnych powiązań, odkrywać nieprawidłowości i tajemnice w ich ciągach, poruszać się w tym liczbowym bezmiarze. Mój los przypieczętowały słowa wypowiedziane przez mego starszego brata, niech diabli wezmą jego zgnuśniałą duszę. „Oto Eugenius, Wasza Miłość, dobrze się zna na liczbach”.
– Rachmistrz? – upewnił się biskup, a gdy tylko przyjąłem obowiązki członka kapituły, odesłał mnie do swojego skarbca.
Jestem tu od jedenastu lat, dwóch miesięcy i trzynastu dni… czyli od czterech tysięcy dziewięćdziesięciu dwóch dni. Funkcję głównego skarbnika pełnię przez dwa tysiące siedemset dziewięćdziesiąt siedem dni.
Nawiasem mówiąc, jest to liczba pierwsza.
Nie zliczę pieniędzy, które przepłynęły przez moje ręce od tamtego dnia. Chciałbym je mieć dla siebie. Byłaby to naprawdę ładna sumka.
† † †
Życie rolnika i pasterza w ich sielankowej krainie toczy się w cyklach sezonowych, również moje, piekielne i przeklęte, biegnie takim samym trybem. Mam szczęśliwą wiosnę – czas pobierania dziesięciny, po niej następuje cudowne lato, które mija mi na ściganiu opieszałych płatników i ściąganiu długów, a potem przychodzi radosne święto plonów, czyli bilansowania ksiąg, teraz natomiast… trwa moja ulubiona pora roku, to znaczy karnawał dobroczynności.
To czas, kiedy cuchnący księża wyłażą z zakamarków swoich butwiejących drewnianych kościółków i pełzną do Hagenburga po zapłatę. To również czas, gdy szlachta rodowa z naszych ziem, która niegdyś toczyła boje z biskupami Hagenburga, obecnie przyjmuje z moich rąk przepastne kiesy wypełnione srebrem w zamian za utrzymywanie pokoju. I wreszcie, ciągnąc za sobą błogosławiony swąd kadzideł, zjawiają się nasi przyjaciele z Rzymu. W ostatnich latach coraz częściej przybywają tu w ich imieniu plenipotenci albo legaci po złote owoce zebrane w naszej diecezji.
Mam teraz przed sobą Florentczyka imieniem Renzo, który pracuje dla rodziny Frescobaldich. Właśnie przybył po dwadzieścia jeden beczek wina z najlepszych winnic naszego biskupa, które mają być przewiezione nad Saonę, a stamtąd rzeką do Morza Śródziemnego i dalej, aż do Rzymu. Zagaduję go o nowiny z Italii, pytam o zdrowie Jego Świątobliwości i o inne ciekawostki, ale moja łamana łacina wyraźnie go mierzi (ależ oni nienawidzą niemieckiego akcentu!) i odpowiada monosylabami. Doskonale, wino, które ci wydam, będzie drugiej klasy, ty florencki kocmołuchu, i mam nadzieję, że w drodze powrotnej zakazisz się ospą. „Beczki będą do odbioru jutro w magazynie przy Bramie Wogeskiej” – wyjaśniam uprzejmie i zmuszam się do uśmiechu.
Mój „uśmiech” płoszy dzieci. Może ten grymas powinienem nazywać jakoś inaczej.
† † †
Jeden po drugim albo parami nasi wierzyciele przybywają i zabierają swoje srebro, wino, zboże i wełnę. Nie dopuszczę do utraty ani pensa. Bo skoro czeka mnie niewiele przyjemności w tym życiu (a wydaje się, że taki już mój los), to przynajmniej chcę mieć pewność, że tę przeklętą pracę wykonuję bez zarzutu.
Przez mniej więcej cztery do sześciu tygodni w roku korzystam z przywileju i opuszczam kancelarię, wsiadam na konia i krążę po okolicy w towarzystwie dwóch urzędników i sześciu uzbrojonych po zęby najemników. Podczas tych wypraw nie ma warunków do rozmów, więc spędzam czas na rozmyślaniu o czekających mnie zadaniach, a te zazwyczaj sprowadzają się do odnalezienia, upokorzenia i uwięzienia tych, którzy chcieliby podstępnie pozbawić Jego Ekscelencję należności. Jestem jak ogar, przeszukuję każdą szczelinę i na ogół udaje mi się dopaść kombinatorów i wyciągnąć ich z nor, znaleźć ukryte zboże, wino czy bydło „przez zapomnienie” porzucone w leśnej stodole, a tym samym ochronić i pomnożyć znaczne dochody Jego Ekscelencji.
Czasami chciałbym, żeby znalazła się choć jedna osoba, tylko jedna, która potrafiłaby sobie uświadomić, jak wiele robię dla Jego Ekscelencji. Myślałem o tym i wydaje mi się, że Żyd Rosheimer by zrozumiał, bo sam ma do czynienia z setkami dłużników i swoje pieniądze topi w spekulacyjnych interesach związanych z utrzymywaniem tuzina łodzi na Renie i przewozami ładunków do Moguncji, Kolonii, Brugii i Antwerpii. Albo może Wolfram, właściciel łodzi, który próbuje tutaj kupować tanio i drogo sprzedawać wzdłuż Renu, Łaby, Rodanu i Saony. Obaj muszą prowadzić skomplikowane księgi rachunkowe i dokonywać złożonych obliczeń.
Ale dlaczego miałbym z nimi rozmawiać? Z Żydem intrygantem i natrętnym szwajcarskim karłem?
W każdym razie interesy mojego czcigodnego biskupa mają się do ich spraw jak wieloryb do śledzia. Jego Ekscelencja ma całe zastępy dłużników. Należą do nich chłopi, pasterze, hodowcy kóz, gręplarze konopi, oberżyści, właściciele posiadłości miejskich, klasztory i ziemianie, winiarze, rolnicy, potępieni i ocaleni, wszyscy muszą płacić podatki biskupowi.
A po stronie rozchodów pensy, szylingi i marki płyną na zewnątrz do naszych tak zwanych przyjaciół i sojuszników w Rzymie (niektórzy są nawet kanonikami naszej katedry, chociaż ani razu nie zapuścili się na północ od Florencji), do naszych wasali, niegdyś walczących ze sobą możnych z Alzacji (których lojalność może kupić każdy, kto zaoferuje wyższą cenę), do naszych kanoników (których ponad połowa mieszka gdzie indziej), do naszych kościołów (też ponad połowa potrzebuje nowego dachu) i do naszych kapłanów (więcej niż połowa z nich żyje w grzechu albo wyznaje herezję, albo jedno i drugie).
Tak więc złota przybywa i złota ubywa, a moim świętym obowiązkiem jest dopilnować i mieć bezwzględną pewność, taką jak ta, że szatan jest Niderlandczykiem, że więcej złota wpływa do skarbca, niż z niego wypływa.
† † †
Wielu rzeczy nie znoszę na tym świecie, a bardzo niewiele lubię. Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że najbardziej nie cierpię tego dołu bez dna, który znajduje się niecałe pięćdziesiąt kroków od mojej kancelarii, to znaczy katedry. Do tej przeklętej czeluści płynie nieprzebrana rzeka srebra i złota na zapłatę dla próżniaków: łupaczy kamienia, leśników i szklarzy za ich tak zwaną pracę.
Jakże nienawidzę tej góry kamieni otoczonej rozgadanymi, poszturchującymi się nawzajem, rozwrzeszczanymi, hałasującymi wyrobnikami, którzy kręcą się pod moimi oknami. W letni, upalny dzień, kiedy trzeba otworzyć okiennice, ledwo słyszę własne myśli! A ich praca nigdy się nie kończy! Teraz, z jakiegoś nieznanego mi powodu, przebudowuje się fundamenty pod nową nawę i oczywiście to ja muszę nie wiadomo skąd zdobyć dodatkowe pięćset marek!
Dlatego też w tym roku podczas objazdów w celu egzekwowania długów jestem bardziej sumienny niż zazwyczaj w ściąganiu każdego pensa, dosłownie każdego. Dzięki mnie – niech wybrzmi to wyraźnie – murarze i mieszacze zaprawy w Hagenburgu mogą w sobotę wysączyć dzban wina. To ja, tylko ja, zapewniam dodatnie saldo dochodów biskupa.
Nietrudno zatem wyobrazić sobie moją irytację, gdy po powrocie do Hagenburga zastaję w mojej kancelarii czekającego na mnie księdza biskupa we własnej osobie oraz towarzyszącego mu młodzieńca z rozbieganym wzrokiem, pochodzącego z jednego z pomniejszych rodów Alzacji. Achima von Esinbacha.
I ci dwaj oznajmiają mi, że mają nowe plany w związku z katedrą Najświętszej Marii Panny. I że nawet tysiąc marek nie wystarczy, że będzie o wiele za mało.
† † †
Niewątpliwie prawdą jest, że z powodu mojej pracy, nierozerwalnie powiązanej ze sknerstwem, stałem się ponury i zgorzkniały, ale nie jestem pozbawiony wrażliwości na piękno. Zapewniam, że na stole w mojej kancelarii nigdy dotąd nie leżał tak wspaniały pergamin jak ten. Tam, gdzie zazwyczaj swoje miejsce mają rejestry, księgi rachunkowe i zaśniedziałe monety, teraz rozpościera się szkic katedry w pełnej krasie, przedstawiający ją od zachodniej strony. Katedra jest w nowym stylu, o którym sporo słyszałem: majestatyczna, harmonijna i wznosi się na taką wysokość, że zdaje się rzucać wyzwanie niebiosom. Katedra, niech to będzie jasne, zapiera dech w piersiach.
I bez wątpienia zapierają dech w piersiach również jej koszty.
Autorem tego bezwstydnie ekstrawaganckiego i kunsztownego projektu jest wspomniany już Achim von Esinbach, młodzieniec z zamożnego domu, który niedawno powrócił z Uniwersytetu Paryskiego i z chantiers w Reims, Chartres i Troyes z tą wizją w sercu i tym pergaminem w rękach. Jakimś sposobem udało mu się dostać na audiencję do biskupa i podczas mojej nieobecności sprzedać swoje szalone mrzonki mojemu panu.
– Nie bądź taki zatrwożony, Eugeniusie – mówi beztrosko i z rozbawieniem Jego Ekscelencja. – Jeżeli potrafią wznieść takie cuda w Paryżu i Szampanii, to z pewnością i my możemy zbudować podobne tutaj, w Alzacji.
– Biskup Metzu rozpoczyna taką budowę – dodaje von Esinbach.
Biskup Metzu. Nasz sąsiad i największy rywal mojego biskupa. Teraz wszystko staje się jasne. Jeśli w Metzu stanie katedra francuska, to w Hagenburgu bezwzględnie musi powstać taka sama.
– Oto ona, czcigodny kanoniku – mówi Achim von Esinbach i obraca welin na moim biurku, żebym mógł zobaczyć projekt w całości. – Proszę się przyjrzeć. Bez pośpiechu.
Przyglądam się. Widzę rzędy posągów ustawionych jak błogosławieni podnoszeni do raju: królów, apostołów, proroków, świętych. Widzę Matkę Bożą między dwoma ogromnymi portalami, ma dłonie złożone do modlitwy. Rozetę w intensywnych, pięknych kolorach, która kształtem przypomina kwiat słonecznika, a barwami tęczę.
Wszystko to jawi mi się przed oczami, cudowne, poruszające i zdumiewające, a każdy z tysiąca kamiennych bloków i posągów przekłada się na migotliwy strumień monet, które trzeba skądś zdobyć. Przenoszę wzrok na architekta, von Esinbacha, i widzę młokosa zakleszczonego w ferworze. Unika mego spojrzenia, mruga, zerka do każdego zakątka pomieszczenia, a jego złożone dłonie drżą. Jest rozgorączkowany, napięty jak struna na wioli.
Wzdycham głośno.
Biskup się śmieje.
– Wiem, Eugeniusie, że to znacznie uszczupli nasze zasoby. Ale chwała Boża ma swoją cenę! Podjąłem decyzję. Odkąd zobaczyłem szkice mistrza Achima, będę je nieustannie miał przed oczami.
Mój pan i mistrz zazwyczaj nie jest taki prędki. Siedzę i obliczam, przyglądam się jego twarzy i widzę znużonego, starzejącego się mężczyznę. Oczy ma niespokojne i brunatne jak wody rzek w Wogezach, policzki obwisłe z powodu dobrego odżywiania, lecz spowolnionego trawienia. Jego nos mieni się kolorami lokalnego wina. Jak na wojownika twarz ma zbyt łagodną, nazbyt otwartą. A jak na wysokiej rangi duchownego nazbyt strudzoną.
Wreszcie rozumiem. On zabiega o spuściznę, którą mógłby przekazać swojej diecezji i swemu miastu. I o epitafium.
Dostrzega moje badawcze spojrzenie i unosi brwi. Nastroszone jak skrzydła przybierają kształt pytajników.
– Co myślisz, Eugeniusie?
Co myślę? Myślę, że przez jedenaście lat, dwa miesiące i trzynaście dni strzegłem równowagi finansowej tej diecezji pieczołowicie i bez skrupułów. A teraz zostałem wyprowadzony w pole przez marzyciela von Esinbacha z przeklętym welinem zwiniętym w rulon.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Cathedral
Copyright © 2021 by Ben Hopkins
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Jacek Grześkowiak
Ilustracja na okładce: Emanuele Ragnisco
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Katedra, wyd. I, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-754-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer