Pachinko - Min Jin Lee - ebook
BESTSELLER

Pachinko ebook

Min Jin Lee

4,5

45 osób interesuje się tą książką

Opis

Głęboko poruszająca i napisana z wdziękiem powieść śledzi losy koreańskiej rodziny na przestrzeni pokoleń, poczynając od początku XX wieku.

Sunja, dziewczyna z biednej, ale dumnej rodziny, zachodzi w nieplanowaną ciążę, co może okryć jej bliskich hańbą. Odepchnięta przez zamożnego kochanka znajduje ratunek w ramionach młodego ministra, który oferuje jej małżeństwo i nowe życie w Japonii.

Tak zaczyna się wciągająca saga o wyjątkowych ludziach w fascynujących czasach. Rodzina Sunji doświadcza wzlotów i upadków. Tęskni za ojczyzną, której nie zna, i stara się dostosować do miejsca, którego nie rozumie.

Pachinko to uniwersalna historia o tym, co muszą poświęcić imigranci, by znaleźć swoje miejsce w świecie.

  • Finalistka National Book Award
  • Jedna z dziesięciu najlepszych książek roku 2017 wg „The New York Times"
  • Wyróżniona przez m.in. „USA Today”, „Washington Post” i „Boston Globe”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 669

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (444 oceny)
282
120
36
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jusiaq
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wielowątkowa saga rodzinna, przedstawiająca trudne życie Koreańczyków w Japonii na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Trudno się oderwać, wciąga od pierwszej strony.
40
Yenneferinred

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna opowieść właściwie saga rodzinna. trudno się oderwać od czytania. porusza tematy o których przeciętny Polak ma mgliste pojęcie: historia Japonii i Korei, obyczajowość. Polecam
30
Gosiap_2005

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie opisana... historia Japonii nieznana Europejczykom, niemniej warta poznania, szczególnie przez pryzmat życia zwyczajnych ludzi... polecam 10/10
30
zynzyl1

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia pokoleniowa.
20
kryspa1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale się ją czyta.
20

Popularność




Księga I

Kohy­ang, rodzinne strony

1910–1933

Cho­ciaż „ojczy­zna” to tylko nazwa, tylko słowo, zawiera w sobie siłę. Więk­szą siłę niż naj­po­tęż­niej­sze zaklę­cie, jakie kie­dy­kol­wiek rzu­cił cza­ro­dziej czy jakie przy­zwało ducha.

Char­les Dic­kens, Mar­cin Chuz­zle­wit

(przeł. K. Czer­wi­jow­ska)

1

Yŏngdo koło Pusanu, Korea

Histo­ria przy­nio­sła nam roz­cza­ro­wa­nie, ale mniej­sza o to.

Na prze­ło­mie wie­ków pod­sta­rzały rybak i jego żona posta­no­wili przy­jąć pod swój dach loka­to­rów, aby zaro­bić tro­chę gro­sza. Oboje uro­dzili się i wycho­wali w wio­sce rybac­kiej Yŏngdo, która tak naprawdę była wysepką, długą na osiem kilo­me­trów, leżącą nie­opo­dal portu Pusan. W trak­cie dłu­go­let­niego mał­żeń­stwa kobieta wydała na świat trzech synów, z któ­rych prze­żył tylko Hun – naj­star­szy i naj­słab­szy z całej trójki. Choć miał zaję­czą wargę i szpo­tawą stopę, cecho­wały go sze­ro­kie bary, mocna budowa ciała i zło­ci­sta kar­na­cja. Nawet jako mło­dzie­niec zacho­wał łagodny, reflek­syjny tem­pe­ra­ment, który prze­ja­wiał już od dziecka. Ile­kroć prze­sła­niał dło­nią znie­kształ­cone usta, co weszło mu w nawyk pomię­dzy obcymi, przy­po­mi­nał swego przy­stoj­nego ojca – szcze­gól­nie za sprawą dużych uśmiech­nię­tych oczu, które po nim odzie­dzi­czył. Sze­ro­kie czoło Huna, wiecz­nie opa­lone dzięki pracy pod gołym nie­bem, zdo­biły brwi czarne jak atra­ment. Podob­nie jak rodzice, Hun nie był wyga­dany, co skła­niało niektó­rych ludzi do myl­nego prze­ko­na­nia, że skoro nie obraca żwawo języ­kiem, ma nie­równo pod sufi­tem, mijało się to jed­nak z prawdą.

W tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tym roku, gdy Hun miał dwa­dzie­ścia sie­dem lat, Japo­nia doko­nała anek­sji Korei. Rybak i jego żona, ludzie gospo­darni i wytrwali, nie zamie­rzali się przej­mo­wać nie­kom­pe­ten­cją kore­ań­skich ary­sto­kra­tów i zepsu­ciem kore­ań­skich wład­ców, przez któ­rych kraj wpadł w ręce zło­dziei. Kiedy znów pod­nie­siono im czynsz, wynie­śli się z sypialni i zamiesz­kali w sieni, aby móc pomie­ścić więk­szą liczbę loka­to­rów.

Drew­niany domek, który dzier­ża­wili od ponad trzech dzie­się­cio­leci, nie był duży, mie­rzył nie­całe pięć­dzie­siąt metrów kwa­dra­to­wych. Prze­su­wane papie­rowe drzwi dzie­liły wnę­trze na trzy przy­tulne pomiesz­cze­nia, a rybak wła­sno­ręcz­nie zastą­pił prze­cie­ka­jącą strze­chę dachów­kami z czer­wo­na­wej gliny, na czym sko­rzy­stał wła­ści­ciel domu miesz­ka­jący w Pusa­nie w luk­su­so­wej posia­dło­ści. Koniec koń­ców kuch­nia zna­la­zła się na zewnątrz, w ogro­dzie warzyw­nym, gdzie zmie­ściło się wię­cej sto­łów do jedze­nia posił­ków i garn­ków do goto­wa­nia, które wisiały na ścia­nie z kamie­nia połą­czo­nego zaprawą.

Za namową ojca Hun pobie­rał nauki u miej­sco­wego nauczy­ciela, dzięki czemu mógł pro­wa­dzić domowe rachunki i nie dał się oszu­kać na targu. Led­wie nauczył się liczyć w gło­wie i na papie­rze, a także czy­tać i pisać po kore­ań­sku i po japoń­sku, prze­stał cho­dzić do szkoły. Już jako mło­dzik pra­co­wał rów­nie wytrwale jak męż­czy­zna dwa­kroć od niego star­szy i mający dwie sprawne nogi. Hun miał zwinne ręce i dość siły, aby prze­no­sić znaczne cię­żary, lecz nie potra­fił bie­gać ani nawet szybko cho­dzić. Obaj, ojciec i syn, znani byli z tego, że nie się­gali po alko­hol. Rybak i jego żona zapew­nili swemu jedy­nemu żyją­cemu dziecku – wio­sko­wej kalece – wykształ­ce­nie i wpo­ili mu pra­co­wi­tość, nie wie­dzieli bowiem, co z nim będzie po ich śmierci.

Gdyby dwoje ludzi mogło dzie­lić wspólne serce, w wypadku tej pary biją­cym orga­nem byłby Hun. Rybak i jego żona stra­cili pozo­sta­łych dwóch synów; naj­młod­szy zmarł na odrę, a średni, praw­dziwy nic­poń, zgi­nął ugo­dzony rogami przez szar­żu­ją­cego byka. Nie licząc wypraw do szkoły i na targ, Hun spę­dzał więk­szość czasu w pobliżu domu, naj­pierw jako dziecko, a póź­niej także jako młody męż­czy­zna, który musiał poma­gać rodzi­com. Ci naj­chęt­niej daliby mu gwiazdkę z nieba, jed­nakże kochali go wystar­cza­jąco mocno, aby go nie roz­piesz­czać. Wie­dzieli, że roz­pusz­czony syn jest gor­szy od mar­twego, i z tego powodu nie fol­go­wali mu nad­mier­nie.

Nie wszy­scy byli takimi szczę­ścia­rzami. Nie wszy­scy mieli roz­sąd­nych rodzi­ców. Jak to czę­sto bywa na zie­miach plą­dro­wa­nych przez wro­gów i nisz­czo­nych przez naturę, na pod­bi­tym pół­wy­spie nie bra­ko­wało potrze­bu­ją­cych: ludzi leci­wych, wdów i sie­rot. Na każde gospo­dar­stwo, które mogło wykar­mić jesz­cze jedną gębę, przy­pa­dały dzie­siątki osób chęt­nych pra­co­wać od rana do nocy za miseczkę ryżu.

Wio­sną tysiąc dzie­więć­set jede­na­stego roku, dwa tygo­dnie po dwu­dzie­stych ósmych uro­dzi­nach Huna, czer­wo­no­lica swatka zło­żyła wizytę jego matce.

Kobiety roz­ma­wiały w kuchni przy­ci­szo­nymi gło­sami, ponie­waż w poko­jach spali loka­to­rzy. Był późny ranek i rybacy, któ­rzy wypra­wili się na połów wie­czo­rem, zdą­żyli wró­cić na ląd, umyć się, zjeść cie­płą kola­cję i poło­żyć się do łóżek. Matka Huna pod­jęła swatkę kub­kiem chłod­nej her­baty jęcz­mien­nej, sama jed­nak nie prze­rwała krzą­ta­niny.

Oczy­wi­ście domy­ślała się, z czym przy­cho­dzi swatka, wszakże nie miała poję­cia, jak się zacho­wać. Hun ni­gdy nie mówił o ożenku. Nie do pomy­śle­nia było, aby dziew­czyna z dobrego domu wyszła za kogoś takiego jak Hun, z zaję­czą wargą i szpo­tawą stopą, ponie­waż takie rze­czy nie­uchron­nie poja­wi­łyby się też w następ­nym poko­le­niu. Żona rybaka ni­gdy nie widziała, aby jej syn choćby roz­ma­wiał z jakąś młodą wie­śniaczką – dziew­częta uni­kały go jak ognia, a Hun wie­dział, że nie warto marzyć o czymś, czego nie można dostać. Każdy na jego miej­scu pogo­dziłby się z ogra­ni­cze­niami i mie­rzyłby zamiary podług sił.

Swatka, z zaró­żo­wioną i obrzmiałą śmieszną drobną twa­rzą, strze­lała inte­li­gent­nymi czar­nymi oczyma na wszyst­kie strony, obli­zy­wała wargi, jakby czuła pra­gnie­nie, i ważyła każde swoje słowo, nie chcąc nikogo ura­zić. Żona rybaka wie­działa, że zna­la­zła się pod ostrza­łem i że gość chło­nie wszyst­kie szcze­góły, spraw­nie oce­nia­jąc wiel­kość i zamoż­ność domu.

Z kolei swatka nie miała moż­li­wo­ści roz­szy­fro­wać matki Huna, kobiety skry­tej, która pra­co­wała od świtu do nocy, zaj­mu­jąc się codzien­nymi spra­wami, i zawczasu wybie­gała myślą w przód, do następ­nego dnia. Żona rybaka rzadko cha­dzała na targ, gdyż nie chciała tam nie­po­trzeb­nie mitrę­żyć; zamiast tego posy­łała na zakupy Huna. Nie­cie­kawa plo­tek pozwo­liła teraz mówić swatce, a sama sku­piła się na kro­je­niu rzod­kwi z miną rów­nie nie­ru­chomą jak jej ciężki sosnowy stół.

W końcu, nie mając wyj­ścia, swatka prze­szła do sedna. No więc jest kwe­stia nie­szczę­snej szpo­ta­wej stopy i zaję­czej wargi, lecz poza tym Hunowi niczego nie bra­kuje – zdo­był wykształ­ce­nie i ma siłę pary wołów! Taki syn to wiel­kie szczę­ście dla każ­dej matki, stwier­dziła swatka. I zaczęła sobie uży­wać na wła­snych dzie­ciach: żaden z jej synów nie prze­ja­wia smy­kałki ani do ksią­żek, ani do han­dlu, choć poza tym nie można im nic zarzu­cić, córka nato­miast zbyt wcze­śnie wyszła za mąż i mieszka za daleko. Syno­wie też się poże­nili, nie naj­go­rzej jej zda­niem, ale wszy­scy są leniwi. W prze­ci­wień­stwie do Huna. Zamil­kł­szy, wpa­trzyła się w kobietę o oliw­ko­wej cerze i kamien­nej twa­rzy, szu­ka­jąc w jej rysach naj­lżej­szych oznak zain­te­re­so­wa­nia.

Matka Huna trzy­mała głowę spusz­czoną i pew­nie dzier­żyła nóż w ręku, kro­jąc rzod­kiew na równe kostki. Gdy na desce do kro­je­nia utwo­rzyła się spora kupka, jed­nym spraw­nym ruchem prze­nio­sła ją do miski. Przez cały czas słu­chała swatki tak pil­nie, aż się bała, że zacznie drżeć z ner­wów.

Zanim swatka weszła do środka, okrą­żyła dom, aby oce­nić poziom zamoż­no­ści rybaka. Z tego, co zoba­czyła, pogło­ski nie kła­mały – rodzina rybaka nie była biedna. W ogro­dzie warzyw­nym rosła buj­nie rzod­kiew, któ­rej słu­żyły wcze­sno­wio­senne desz­cze, teraz gotowa do wycią­gnię­cia z brą­zo­wej ziemi. Na dłu­gim sznu­rze do pra­nia suszyły się w słońcu dor­sze i kal­mary. Nie­opo­dal wygódki, w czy­stej zagro­dzie wznie­sio­nej z miej­sco­wego kamie­nia, sie­działy trzy czarne świ­nie. Swatka nali­czyła też sie­dem kur i koguta. A dobra sytu­acja rodziny była jesz­cze bar­dziej widoczna wewnątrz domu.

W kuchni paczuszki ryżu i miski na zupę stały na solid­nych pół­kach, z nisko zawie­szo­nych desek stro­po­wych zwie­szały się war­ko­cze bia­łego czosnku i czer­wo­nej papryki chili. W kącie obok zlewu roz­py­chał się ogromny ple­ciony kosz pełen świeżo nako­pa­nych ziem­nia­ków. W powie­trzu uno­sił się swoj­ski zapach jęcz­mie­nia i prosa gotu­ją­cego się w czar­nym żeliw­nym garnku.

Swatka, usa­tys­fak­cjo­no­wana zamoż­no­ścią rybaka i jego żony w oko­licy bied­nie­ją­cej z dnia na dzień, uznała, że nawet Hun zasłu­guje na peł­no­war­to­ściową narze­czoną.

Dziew­czyna pocho­dziła z prze­ciw­nego krańca wyspy, zza gęstego lasu. Jej ojciec, drobny rol­nik dzier­ża­wiący zie­mię, podob­nie jak wielu innych stra­cił jedyne źró­dło utrzy­ma­nia wsku­tek nie­daw­nych dzia­łań japoń­skiego zaborcy. Wdo­wiec ten, który docho­wał się czte­rech córek i ani jed­nego syna, żywił się owo­cami lasu, nie­sprze­da­nymi rybami i jedze­niem, które otrzy­my­wał w jał­muż­nie od nie mniej ubo­gich od niego sąsia­dów. Jako czło­wiek przy­zwo­ity, ubła­gał swatkę, aby wysta­rała się o narze­czo­nych dla jego nie­za­męż­nych córek, uwa­żał bowiem, że w ich wypadku lepiej będzie wyjść za kogo­kol­wiek, niż żebrać o jedze­nie w świe­cie, gdzie wszy­scy są głodni, a cnota ma wysoką cenę. Posta­no­wił zacząć od Yan­gjin, z którą nie powinno być pro­blemu, ponie­waż była za młoda, aby się sprze­ci­wiać ojcu, i zbyt głodna, by pro­te­sto­wać prze­ciwko zamąż­pój­ściu.

Yan­gjin miała pięt­na­ście lat. Zda­niem swatki była łagodna i słodka niczym nowo naro­dzone cielę.

– Oczy­wi­ście nie ma posagu, tak więc jej ojciec nie ocze­kuje za nią wiele. Może parę kur nio­sek, tro­chę tka­nin na stroje dla reszty dziew­cząt, sześć czy sie­dem wor­ków prosa, byle prze­trwać zimę. – Nie napo­tkaw­szy sprze­ciwu, swatka się roz­zu­chwa­liła. – Może jedną kozę albo małą świ­nię. Są biedni, a ceny narze­czo­nych znacz­nie spa­dły. Rzecz jasna dziew­czyna nie będzie potrze­bo­wała biżu­te­rii. – Swatka wybuch­nęła śmie­chem.

Matka Huna poru­szyła pulchną dło­nią, obsy­pu­jąc rzod­kiew solą mor­ską. Swatka nie miała poję­cia, że gospo­dyni chło­nie każde jej słowo i zasta­na­wia się usil­nie, gotowa dać za narze­czoną syna o wiele wię­cej. Jej wyobraź­nia się oży­wiła, a nadzieja wez­brała w piersi, cho­ciaż minę dalej miała nie­wzru­szoną i nie­prze­nik­nioną. Wszakże swatka nie była głu­pia.

– Cóż ja bym oddała za wnuka! – Wyko­nała swój ostatni ruch, nie spusz­cza­jąc oka z pomarsz­czo­nej brą­zo­wej twa­rzy żony rybaka. – Mam wnuczkę, ale co wnuk, to wnuk. W dodatku chłopcy pła­czą mniej od dziew­czy­nek… Po dziś dzień pamię­tam chwilę, w któ­rej wzię­łam pier­wo­rod­nego na ręce. Jaka byłam wtedy szczę­śliwa! Był bie­lutki jak nowo­roczne cia­sto, tak samo miękki, cie­pły i pulchny. Czu­łam, że mogła­bym go schru­pać. No ale cóż, wyrósł na głupka – poża­liła się na koniec, aby nie prze­sa­dzić z prze­chwał­kami.

Matka Huna uśmiech­nęła się wresz­cie, ponie­waż ten obraz oka­zał się dla niej wię­cej niż nęcący. Która kobieta nie zapra­gnę­łaby trzy­mać na rękach wnuka, gdy jesz­cze nie­dawno nie śmiała nawet o tym marzyć? Zaci­snęła szczęki, aby nad sobą zapa­no­wać, i się­gnęła po miskę. Potrzą­snęła nią zama­szy­ście, aby roz­pro­wa­dzić równo sól.

– Dziew­czyna ma nie­zbyt ciemną gładką cerę. Żad­nych śla­dów po ospie. Jest dobrze wycho­wana, słu­cha się ojca i star­szych sióstr. Może nie jest mocno zbu­do­wana, ale ma silne ręce. Będzie musiała przy­brać tro­chę na wadze, ale to aku­rat zro­zu­miałe po tym, co prze­szła ostat­nio jej rodzina. – Swatka uśmiech­nęła się do kosza z ziem­nia­kami, jakby chciała dać do zro­zu­mie­nia, że tutaj Yan­gjin mogłaby się naja­dać do syta.

Matka Huna odsta­wiła miskę na stół i zwró­ciła się do swatki:

– Poroz­ma­wiam z mężem i z synem. Nie mamy jed­nak pie­nię­dzy na świ­nię ani kozę. Może uda nam się prze­ka­zać przed zimą tro­chę ziarna. Ale naj­pierw muszę z nimi oboma poroz­ma­wiać.

Młoda para spo­tkała się w dzień ślubu. Yan­gjin nie prze­stra­szyła się widoku przy­szłego męża. Tam, gdzie miesz­kała, trzy osoby miały zaję­czą wargę. Widy­wała też krowy i świ­nie z podobną przy­pa­dło­ścią. Dziew­czynka z sąsiedz­twa była prze­zy­wana Tru­skawką z powodu czer­wo­na­wej naro­śli pomię­dzy nosem i roz­sz­cze­pioną wargą. Gdy ojciec powie­dział Yan­gjin, że jej mąż będzie podobny do Tru­skawki, a do tego będzie miał szpo­tawą stopę, nie roz­pła­kała się. Usły­szała, że dobre z niej dziecko.

Ślub był tak cichy, że sąsie­dzi wytknę­liby ryba­kowi i jego żonie skąp­stwo, gdyby nie wafle ryżowe, któ­rymi zostali poczę­sto­wani. Nawet loka­to­rzy zdu­mieli się naza­jutrz, widząc, że dzień po weselu panna młoda podaje im śnia­da­nie.

Gdy Yan­gjin zaszła w ciążę, bała się, że dziecko odzie­dzi­czy po Hunie zaję­czą wargę i szpo­tawą stopę. Wszakże pierw­szy poto­mek uro­dził się z obiema zdro­wymi nogami, acz­kol­wiek jego twarz zdo­biła zaję­cza warga. Ani Hun, ani jego rodzice nie zmar­twili się, kiedy aku­szerka poka­zała im nowo­rodka.

– Prze­szka­dza ci to? – zapy­tał Hun żonę, a ona zgod­nie z prawdą odpo­wie­działa prze­cząco.

Ile­kroć była sama z nie­mow­lę­ciem, wodziła opuszką palca wokół jego ust i cało­wała je; kochała swoje dziecko naj­bar­dziej w świe­cie. Malec zmarł w siód­mym tygo­dniu życia na gorączkę. Drugi syn przy­szedł na świat ze zdro­wymi nogami i nie­zde­for­mo­waną twa­rzą, lecz rów­nież umarł, na gorączkę i bie­gunkę, jesz­cze przed cere­mo­nią baegil, która odbywa się sto dni po naro­dzi­nach. Sio­stry Yan­gjin, w dal­szym ciągu nie­za­mężne, winiły jej cien­kie mleko i radziły, aby odwie­dziła sza­mana. Hun i jego rodzice byli prze­ciwni sza­ma­ni­zmowi, jed­nakże Yan­gjin, będąc w ciąży po raz trzeci, wybrała się po poradę sama. Nie­stety póź­niej, jesz­cze przed roz­wią­za­niem, ogar­nęło ją dziwne uczu­cie, przez co pogo­dziła się z myślą, że trze­cie dziecko rów­nież straci. Nie­mowlę umarło na ospę.

Żona rybaka udała się do zie­la­rza i zaczęła warzyć syno­wej lecz­ni­cze her­baty. Yan­gjin wypi­jała brą­zowe napary do ostat­niej kro­pli, prze­pra­sza­jąc za kło­pot. Po każ­dym poro­dzie Hun szedł na targ i kupo­wał żonie wodo­ro­sty na zale­cze­nie łona, po każ­dym zgo­nie zaś przy­no­sił jej cie­płe jesz­cze wafle ryżowe pro­sto z targu i czę­sto­wał ją nimi ze sło­wami:

– Musisz jeść. Musisz odzy­skać siły.

Trzy lata po ślu­bie mło­dych zmarł ojciec Huna, a przed upły­wem kolej­nego roku ode­szła jego żona. Teścio­wie byli dla Yan­gjin dobrzy, ni­gdy nie odma­wiali jej jedze­nia ani ubra­nia. Żadne nie biło jej ani nie kry­ty­ko­wało, że nie zdo­łała dać im żyją­cego wnuka.

Wresz­cie na świat przy­szła Sunja, pierw­sza córka z czworga dzieci Huna i Yan­gjin. Dziew­czynka cho­wała się zdrowo; odkąd ukoń­czyła trzeci rok życia, jej rodzice byli w sta­nie prze­spać noc, nie spraw­dza­jąc raz po raz w łóżeczku, czy drob­niutka leżąca postać wciąż oddy­cha. Hun robił córce lalki z kolb kuku­ry­dzy i rzu­cił pale­nie, aby mieć za co kupo­wać jej sło­dy­cze. Cała trójka jadała wszyst­kie posiłki razem, mimo że loka­to­rzy ocze­ki­wali, iż Hun będzie zasia­dał do stołu wspól­nie z nimi. Hun darzył swoje dziecko miło­ścią podobną do tej, którą jego darzyli rodzice, z tą róż­nicą, że nie był w sta­nie mu niczego odmó­wić. Sunja była prze­ciętną dziew­czynką, pogodną i roze­śmianą, ale w oczach ojca jawiła się pięk­no­ścią. Hun nie mógł się nadzi­wić jej dosko­na­ło­ści. Mało który męż­czy­zna cenił swoją córkę tak bar­dzo jak Hun ją. Wyda­wało się, że sen­sem jego życia jest przy­wo­ły­wa­nie uśmie­chu na twarz Sunji.

Tej zimy, gdy Sunja skoń­czyła trzy­na­ście lat, Hun zgasł po cichu na gruź­licę. Pod­czas pogrzebu oby­dwie, Yan­gjin i Sunja, były nie­utu­lone w żalu. Naza­jutrz młoda wdowa wstała rano i zabrała się do pracy.

2

Listo­pad 1932

Zima, która nastą­piła po japoń­skiej inwa­zji na Man­dżu­rię, nie nale­żała do lek­kich. Sie­kący wiatr wdzie­rał się w głąb daw­nego domo­stwa rybaka i jego żony. Yan­gjin i Sunja musiały wszy­wać mię­dzy war­stwy odzie­nia wato­linę, aby nie zamar­z­nąć. Loka­to­rzy przy stole twier­dzili, że wielka depre­sja daje się odczuć na całym świe­cie, w ten spo­sób powta­rza­jąc zasły­szane na targu słowa męż­czyzn, któ­rzy potra­fili czy­tać. Ubo­dzy Ame­ry­ka­nie gło­do­wali tak samo jak ubo­dzy Rosja­nie i ubo­dzy Chiń­czycy. W imię cesa­rza nawet zwy­kli Japoń­czycy musieli się obejść sma­kiem. Oczy­wi­ście spry­cia­rze i ludzie har­dzi prze­żyli ten czas, jed­nakże roiło się od donie­sień o dzie­ciach, które zasy­piały i już się nie budziły, o mło­dych dziew­czę­tach, które sprze­da­wały cnotę za miskę maka­ronu, i o star­cach, któ­rzy wymy­kali się z domu, by umrzeć w spo­koju i dać szansę potom­kom.

Mimo to loka­to­rzy ocze­ki­wali regu­lar­nych posił­ków, a stary budy­nek doma­gał się remon­tów. Do tego co mie­siąc trzeba było opła­cać czynsz na ręce zarządcy wła­ści­ciela z Pusanu, który był nie­ubła­gany. Z bie­giem czasu Yan­gjin nauczyła się obra­cać pie­niędzmi, radzić sobie z dostaw­cami i nie godzić się na nie­ko­rzystne warunki. Zatrud­niła dwie osie­ro­cone sio­stry, zosta­jąc w ten spo­sób pra­co­dawcą. Miała trzy­dzie­ści sie­dem lat i pro­wa­dziła pen­sjo­nat, w niczym nie przy­po­mi­na­jąc boso­no­giej nasto­latki, która poja­wiła się w progu tego domu z zawi­niąt­kiem kry­ją­cym zmianę bie­li­zny w gar­ści.

Musiała sama wycho­wy­wać Sunję i zara­biać na utrzy­ma­nie. Na szczę­ście pen­sjo­nat przy­no­sił dochód, mimo że nie był jej wła­sno­ścią. W pierw­szy dzień każ­dego mie­siąca wszy­scy loka­to­rzy prze­ka­zy­wali jej dwa­dzie­ścia trzy jeny za noc­legi i wyży­wie­nie, jed­nakże w miarę upływu czasu prze­stało to wystar­czać na zakup ziarna i węgla. Yan­gjin nie mogła zażą­dać wyż­szego czyn­szu od loka­to­rów, gdyż ludzie ci zara­biali wciąż tyle samo. Z dru­giej strony musiała ich wykar­mić pomimo cią­głych pod­wy­żek cen żyw­no­ści. Goto­wała więc gęste, nie­przej­rzy­ste buliony na kościach i spo­rzą­dzała z ogro­do­wych warzyw pyszne sałatki, a kiedy pod koniec mie­siąca bra­ko­wało jej pie­nię­dzy, robiła cuda z prosa, jęcz­mie­nia i innych skład­ni­ków, jakie zostały jej w spi­żarni. Jeśli zabra­kło i ziarna, sma­żyła sma­ko­wite nale­śniki z mąki faso­lo­wej i wody. Rybacy przy­no­sili jej owoce morza, któ­rych nie sprze­dali na targu, ile­kroć więc poja­wiło się wia­derko kra­bów czy makreli, mary­no­wała je, aby mieć co podać na stół, gdy nadejdą gor­sze dni.

Przez minione dwa sezony z jed­nego pokoju gościn­nego korzy­stało na zmianę sze­ściu loka­to­rów. Trzej bra­cia Chŏng z pro­win­cji Chŏlla łowili nocą i spali w dzień, nato­miast dwaj mło­dzi męż­czyźni z Taegu i wdo­wiec z Pusanu pra­co­wali na nabrzeż­nym targu ryb­nym, cha­dzali więc spać wie­czo­rami. W cia­snym pomiesz­cze­niu musieli spać obok sie­bie, nie narze­kali jed­nak, gdyż ten pen­sjo­nat ofe­ro­wał znacz­nie lep­sze warunki niż to, co mieli w domu. Pościel była czy­sta, a jedze­nie sycące. Słu­żące sta­ran­nie prały im odzież, Yan­gjin zaś pil­no­wała, aby nie cho­dzili obdarci. Żaden z męż­czyzn nie mógł sobie pozwo­lić na żonę, dla­tego ten układ był dla nich wię­cej niż zado­wa­la­jący. Żona ozna­czała fizyczne wytchnie­nie dla robot­nika, lecz mał­żeń­stwo ozna­czało rów­nież dzieci, które będą potrze­bo­wały jedze­nia, ubra­nia i dachu nad głową. Zresztą żony bie­da­ków sły­nęły z uty­ski­wa­nia i pła­czu, a ci męż­czyźni znali swoje ogra­ni­cze­nia.

Cho­ciaż przez nie­ustanne pod­wyżki i nie­wy­so­kie zarobki wszyst­kim było ciężko, loka­to­rzy bar­dzo rzadko spóź­niali się z czyn­szem. Ci, któ­rzy pra­co­wali na targu, cza­sem dosta­wali zamiast pie­nię­dzy towary, a Yan­gjin nie była nie­chętna przy­ję­ciu sło­ika oleju w zamian za kilka bra­ku­ją­cych jenów. Teściowa wyja­śniła jej, że loka­to­rów należy dobrze trak­to­wać, gdyż zawsze mogą sobie poszu­kać innego miej­sca. Twier­dziła przy tym, że męż­czy­zna ma więk­szy wybór niż kobieta. Na koniec sezonu, gdy zostało tro­chę monet, Yan­gjin wrzu­cała je do ciem­nego gli­nia­nego garnka, który następ­nie cho­wała za odsu­waną deską w sza­fie, gdzie wcze­śniej jej mąż ukrył dwie złote obrączki będące wła­sno­ścią rodzi­ców.

W porze posił­ków Yan­gjin i Sunja poda­wały do stołu po cichu, a loka­to­rzy roz­pra­wiali dono­śnie o poli­tyce. Bra­cia Chŏng byli nie­pi­śmienni, lecz śle­dzili pil­nie wia­do­mo­ści na targu i przy jedze­niu lubili ana­li­zo­wać sytu­ację w kraju.

Był listo­pad, a połowy oka­zały się lep­sze, niż można by ocze­ki­wać o tej porze roku. Bra­cia Chŏng wła­śnie wstali z łóżek. Pozo­stali trzej loka­to­rzy mieli się wkrótce poja­wić w pen­sjo­na­cie. Rybacy zamie­rzali zjeść główny posi­łek dnia przed wypły­nię­ciem w morze. Wypo­częci i zadziorni zapew­niali, że Japo­nia nie pod­bije Chin.

– To prawda, Japońce mogą coś uszczk­nąć z Chin, ale na tym się skoń­czy. To dla nich za duży kąsek! – wykrzyk­nął średni brat.

– Te japoń­skie kur­du­ple ni­gdy nie pora­dzą sobie z Chi­nami! Chiny to nasz star­szy brat, a Japo­nia to tylko czarna owca w rodzi­nie! – dodał Gru­bas, naj­młod­szy z braci, z hukiem odsta­wia­jąc na stół kubek z cie­płą her­batą. – Chiń­czycy im pokażą, zoba­czy­cie.

Nędz­nicy drwili z potęż­nego najeźdźcy w czte­rech ścia­nach pen­sjo­natu, nie oba­wia­jąc się poli­cji, która i tak nie zawra­ca­łaby sobie głowy ryba­kami o prze­ro­śnię­tym ego. Bra­cia Chŏng wychwa­lali siłę Chin, albo­wiem całym ser­cem pra­gnęli, by jakiś inny naród posta­wił się Japoń­czy­kom, skoro ich władcy zawie­dli. Korea znaj­do­wała się pod oku­pa­cją od dwu­dzie­stu dwóch lat. Dwaj młodsi Chŏngowie uro­dzili się już po inwa­zji, ni­gdy więc nie żyli w wol­nym kraju.

– Ajumŏni! Pro­szę pani! – zawo­łał wesoło Gru­bas. – Ajumŏni!

– Tak? – Yan­gjin wie­działa, że loka­tor chce dokładkę. Gru­bas był rachi­tycz­nym mło­dzi­kiem, który jadł wię­cej niż obaj jego bra­cia razem wzięci.

– Można pro­sić jesz­cze miseczkę tej pysz­nej zupy?

– Tak, tak, oczy­wi­ście.

Yan­gjin przy­nio­sła z kuchni zupę, a Gru­bas wysior­bał wszystko do dna, po czym cała trójka wyszła do pracy.

Wkrótce potem do domu wró­cili pozo­stali trzej loka­to­rzy. Umyli się, szybko uwi­nęli z kola­cją, zapa­lili fajki i poszli spać. Kobiety uprząt­nęły naczy­nia ze stołu, po czym zja­dły pro­sty posi­łek w ciszy, aby nie obu­dzić śpią­cych męż­czyzn. Sunja ze słu­żą­cymi zamio­tły kuch­nię, umyły naczy­nia. Yan­gjin, zanim udała się na spo­czy­nek, doło­żyła węgla do pie­cyka. W gło­wie wciąż jej dźwię­czały słowa braci Chŏng o Chi­nach. Hun miał w zwy­czaju przy­słu­chi­wać się uważ­nie wszyst­kim roz­mo­wom. Pota­ki­wał przy tym rezo­lut­nie i wzdy­chał, a potem wra­cał do swo­ich zajęć. „To nic”, powta­rzał. „To nic”. Bez względu na to, czy Chiny ska­pi­tu­lują, czy zwy­ciężą, trzeba było pie­lić ogró­dek, pleść sznur­kowe san­dały i pil­no­wać nie­licz­nych kur przed zło­dzie­jami.

Wil­gotny skraj weł­nia­nego płasz­cza Paeka Isaka zdą­żył skost­nieć, lecz w końcu Isak zna­lazł pen­sjo­nat. Długa podróż z Pjon­gjangu wyczer­pała go. W prze­ci­wień­stwie do zaśnie­żo­nej pół­nocy zimno w Pusa­nie było zdra­dliwe. Zima na połu­dniu zda­wała się łagod­niej­sza, ale mroźny wiatr od morza wdzie­rał się w jego osła­bione płuca i prze­ni­kał go do szpiku. Opusz­cza­jąc dom, czuł się dość silny, aby odbyć podróż pocią­giem, jed­nakże teraz był wycień­czony i wie­dział, że musi odpo­cząć. Wysiadł­szy na sta­cji kole­jo­wej w Pusa­nie, prze­szedł do portu, skąd małą łódką dostał się do Yŏngdo, a tam pewien węglarz dopro­wa­dził go pod drzwi pen­sjo­natu. Czu­jąc, że zaraz się prze­wróci, ode­tchnął głę­boko i zapu­kał. Wie­rzył, że jeśli tylko dobrze się wyśpi, odzy­ska siły.

Yan­gjin wła­śnie umo­ściła się w baweł­nia­nej pościeli, gdy młod­sza ze słu­żą­cych zastu­kała w futrynę drzwi wio­dą­cych do izby wyło­żo­nej sien­ni­kami, gdzie spały wszyst­kie kobiety.

– Ajumŏni, przy­szedł jakiś męż­czy­zna. Chce roz­ma­wiać z gospo­da­rzem. Ma to zwią­zek z jego bra­tem, który miesz­kał tutaj przed wielu laty. Ten czło­wiek chce się u nas zatrzy­mać na noc. – Dziew­czyna powie­działa to wszystko na jed­nym tchu.

Yan­gjin zmarsz­czyła czoło. Kto też może pytać o Huna? Prze­cież w grud­niu miną trzy lata od jego śmierci.

Na cie­płej pod­ło­dze obok niej spała jej córka. Pochra­py­wała lekko, jej roz­pusz­czone włosy, pofa­lo­wane od war­ko­czy, uło­żyły się jedwa­bi­stym czar­nym wachla­rzem na poduszce. Poza tym w pomiesz­cze­niu było tylko tyle miej­sca, żeby zmie­ściły się dwie słu­żące, kiedy już skoń­czą pracę na ten dzień.

– Nie powie­dzia­łaś mu, że gospo­darz nie żyje?

– Powie­dzia­łam. Wyda­wał się zdzi­wiony. Twier­dzi, że jego brat pisał do gospo­da­rza, ale nie dostał odpo­wie­dzi.

Yan­gjin usia­dła i się­gnęła po han­bok1, który dopiero co zdjęła i równo zło­żony umie­ściła przy poduszce. Nało­żyła piko­waną kami­zelkę na spód­nicę i bluzkę, po czym paroma spraw­nymi ruchami upięła włosy w kok.

Ujrzaw­szy póź­nego gościa, zro­zu­miała, dla­czego słu­żąca go nie odpra­wiła. Męż­czy­zna był strze­li­sty niczym sosna, wypro­sto­wany i ele­gancki, a przy tym nie­spo­ty­ka­nie przy­stojny: miał wąskie roz­ra­do­wane oczy, kształtny nos i długą szyję. Na jego bla­dym czole nie zna­la­zł­byś ani jed­nej zmarszczki. W niczym nie przy­po­mi­nał ste­ra­nych loka­to­rów, któ­rzy doma­gali się dokła­dek i drwili ze słu­żą­cych, że nie mają mężów. Mło­dzie­niec był ubrany na zachod­nią modłę, w gar­ni­tur i gruby zimowy płaszcz. Impor­to­wane skó­rzane buty, skó­rzana walizka i takiż kape­lusz wyda­wały się nie na miej­scu w cia­snym przed­sionku. Wygląd gościa wska­zy­wał, że stać by go było na pokój w cen­tral­nym zajeź­dzie, pomy­śla­nym dla kup­ców. Wpraw­dzie w oko­licy nie­mal wszyst­kie pen­sjo­naty dla Kore­ań­czy­ków były prze­peł­nione, jed­nakże za odpo­wied­nią sumę na pewno coś by się zna­la­zło. Zresztą ten czło­wiek, tak ubrany, mógłby spo­koj­nie ucho­dzić za boga­tego Japoń­czyka. Słu­żąca gapiła się na przy­stoj­nego męż­czy­znę z roz­chy­lo­nymi ustami, mając nadzieję, że gospo­dyni pozwoli mu zostać.

Yan­gjin ukło­niła mu się, nie wie­dząc, co powie­dzieć. List od jego brata fak­tycz­nie przy­szedł, lecz ona nie umiała czy­tać. Co kilka mie­sięcy pro­siła miej­sco­wego nauczy­ciela, aby roz­szy­fro­wał dla niej uzbie­raną kore­spon­den­cję, jed­nakże tej zimy nie zro­biła tego z braku czasu.

– Ajumŏni… – Męż­czy­zna odpo­wie­dział ukło­nem. – Mam nadzieję, że cię nie obu­dzi­łem. Kiedy zsze­dłem na brzeg, było już ciemno. Dopiero przed chwilą dowie­dzia­łem się o twoim mężu. Bar­dzo mi przy­kro. Nazy­wam się Paek Isak. Pocho­dzę z Pjon­gjangu. Mój brat Paek Yosep miesz­kał tu przed wie­loma laty… – mówił z lek­kim pół­noc­nym akcen­tem w spo­sób, który wska­zy­wał na czło­wieka wykształ­co­nego. – Chciał­bym się tutaj zatrzy­mać na kilka tygo­dni, zanim ruszę dalej do Osaki.

Yan­gjin zer­k­nęła na swoje bose stopy. Pokój gościnny był już prze­peł­niony, a zresztą czło­wiek tej klasy z pew­no­ścią ocze­ki­wał oddziel­nej sypialni. Ale prze­cież o tej porze nie wcho­dziła w grę prze­prawa z powro­tem na stały ląd.

Isak wycią­gnął z kie­szeni spodni białą chu­s­teczkę i zaka­słał w nią.

– Mój brat był waszym gościem pra­wie dzie­sięć lat temu. Cie­kaw jestem, czy go pamię­tasz. Bar­dzo podzi­wiał twego męża.

Yan­gjin ski­nęła głową. Paek Yosep zapadł jej w pamięć, ponie­waż nie był ani ryba­kiem, ani robot­ni­kiem, a także dla­tego, że otrzy­mał imię po postaci z Biblii. Jego rodzice byli chrze­ści­ja­nami, zało­ży­cie­lami kościoła na pół­nocy.

– Ale pań­ski brat… wcale pana nie przy­po­mi­nał. Był niski, nosił okrą­głe meta­lowe oku­lary. Też zmie­rzał do Japo­nii. Zatrzy­mał się u nas na kilka tygo­dni.

– Tak, tak. – Isak się roz­pro­mie­nił. Sam nie widział brata od ponad dekady. – Obec­nie mieszka w Osace razem z żoną. To on napi­sał do two­jego męża. Nale­gał, abym sko­rzy­stał z waszej gościn­no­ści. Zachwa­lał waszego dor­sza. Twier­dził, że nie jadłem takiej ryby nawet w domu.

Yan­gjin się uśmiech­nęła. Jak­żeby mogła się nie uśmiech­nąć?

– Yosep mówił, że twój mąż pra­cuje nie­zwy­kle ciężko. – Choć Isak nie wspo­mniał o zaję­czej war­dze ani o szpo­ta­wej sto­pie, oczy­wi­ście o nich wie­dział; brat pisał mu o nich w swo­ich listach. Isak od dawna chciał poznać czło­wieka, który prze­zwy­cię­żył swe ułom­no­ści.

– Jadł pan kola­cję? – zapy­tała go Yan­gjin.

– Nie jestem głodny, dzię­kuję.

– Możemy coś panu przy­rzą­dzić…

– Czy mógł­bym tu prze­no­co­wać? Wiem, że się mnie nie spo­dzie­wa­li­ście, ale jestem w podróży od dwóch dni.

– Nie mamy wol­nego pokoju, pro­szę pana. Dom nie jest duży, jak pan widzi…

Isak wes­tchnął, po czym uśmiech­nął się do wdowy. Pro­blem był jego, nie jej. Nie chciał, aby się przez niego źle czuła. Rozej­rzał się za walizką, która, jak się oka­zało, stała obok drzwi.

– Rozu­miem. W takim razie wrócę do Pusanu i tam coś sobie znajdę. Ale zanim odejdę, zapy­tam jesz­cze, czy jest tu w pobliżu jakiś pen­sjo­nat, w któ­rym mógł­bym prze­no­co­wać choć dzi­siaj. – Wypro­sto­wał ramiona, aby nie spra­wiać wra­że­nia roz­cza­ro­wa­nego.

– W oko­licy nie ma żad­nych pen­sjo­na­tów, a my mamy wszyst­kie miej­sca zajęte – powtó­rzyła Yan­gjin. Gdyby umie­ściła go razem z innymi męż­czy­znami, prze­szka­dzałby mu ich zapach. Można się myć bez końca, a i tak nie pozbę­dzie się odoru ryb z ubra­nia.

Isak przy­mknął oczy i kiw­nął głową. Odwró­cił się do wyj­ścia.

– W pomiesz­cze­niu, które zaj­mują loka­to­rzy, zna­la­złoby się może tro­chę miej­sca… Bo widzi pan, mamy tylko jeden pokój gościnny. Szóstka loka­to­rów sypia w nim na prze­mian w dzień i w nocy, zależ­nie od godzin pracy. Jesz­cze jedna osoba się zmie­ści, ale nie można liczyć na wiel­kie wygody. Jeśli pan chce, zaraz pokażę…

– Dosko­nale! – rzekł z ulgą Isak. – Będę bar­dzo wdzięczny. Mogę zapła­cić z góry za cały mie­siąc.

– Będzie cia­śniej, niż pan się spo­dziewa – zastrze­gła Yan­gjin. – Za cza­sów pań­skiego brata nie noco­wało u nas tylu ludzi. Kie­dyś mie­li­śmy mniej­szy ruch. Nie wiem więc, czy…

– Ależ tak. To mi wystar­czy. Po pro­stu chcę się gdzieś poło­żyć.

– Jest późno, a do tego bar­dzo dzi­siaj wieje…

Yan­gjin nagle poczuła się zaże­no­wana warun­kami, jakie może zaofe­ro­wać. Było to dla niej nowo­ścią. Posta­no­wiła, że jeśli Isak zechce ich opu­ścić naza­jutrz rano, zwróci mu pie­nią­dze.

Na głos poin­for­mo­wała, ile wynosi mie­sięczny czynsz. Dodała, że jeśli Isak wyje­dzie przed koń­cem mie­siąca, odda mu róż­nicę. Zażą­dała od niego dwa­dzie­ścia trzy jeny, tyle samo co od ryba­ków. Isak odli­czył wyma­ganą sumę i wrę­czył ją gospo­dyni obiema rękami.

Słu­żąca zanio­sła jego walizkę pod drzwi sypialni i udała się do schowka po czy­ste posła­nie. Wie­działa, że męż­czy­zna zażąda gorą­cej wody z kuchni, aby się obmyć. Choć była go bar­dzo cie­kawa, trzy­mała oczy spusz­czone.

Yan­gjin weszła do sypialni razem ze słu­żącą, aby roz­ło­żyć dodat­kowe posła­nie. Isak przy­glą­dał im się w mil­cze­niu. Póź­niej słu­żąca przy­nio­sła mu mied­nicę z cie­płą wodą i czy­sty ręcz­nik. Dwaj mło­dzicy z Taegu spali równo obok sie­bie, wdo­wiec miał ręce pod głową. Posła­nie Isaka zna­la­zło się obok tego ostat­niego.

Ran­kiem loka­to­rzy pona­rze­kali tro­chę, że kogoś im dokwa­te­ro­wano, ale rozu­mieli, że Yan­gjin nie mogła go wygo­nić w środku nocy.

3

Oświ­cie ze swo­jej łodzi wró­cili bra­cia Chŏng. Nowego loka­tora, który dalej spał w ich pokoju, pierw­szy zauwa­żył Gru­bas.

Wyszcze­rzył się do Yan­gjin.

– Miło widzieć, że taka pra­co­wita kobieta jak ty odnosi coraz więk­sze suk­cesy. Wie­ści o twych wspa­nia­łych potra­wach dotarły nawet do boga­tych. Wkrótce zaczniesz podej­mo­wać Japoń­czy­ków! Mam tylko nadzieję, że poli­czy­łaś mu trzy­krot­ność tego, co pła­cimy my, bie­dacy.

Sunja pokrę­ciła głową na jego słowa, lecz Gru­bas tego nie zoba­czył. Wła­śnie doty­kał pal­cem kra­wata, który wisiał obok gar­ni­turu Isaka.

– Zatem to grube ryby noszą na szyi, aby wyda­wać się bar­dziej waż­nymi? Przy­po­mina to stry­czek. Ni­gdy jesz­cze nie widzia­łem cze­goś takiego z bli­ska. Oooch… jaki miękki! – Naj­młod­szy z braci Chŏng musnął wąsami koniec kra­wata. – Może to nawet jedwab. Praw­dziwy jedwabny stry­czek! – Wybuch­nął grom­kim śmie­chem, lecz Isak się nie obu­dził.

– Gru­ba­sie, nie ruszaj tego! – upo­mniał go ostrym gło­sem Dzio­baty.

Naj­star­szy z braci Chŏng miał twarz pozna­czoną śla­dami po ospie, a ile­kroć wpa­dał w gniew, nie­równa cera mu czer­wie­niała. Od śmierci ojca opie­ko­wał się oboma młod­szymi braćmi.

Gru­bas puścił kra­wat i zro­bił głu­pią minę. Wolał nie dener­wo­wać Dzio­ba­tego. Póź­niej wszy­scy trzej umyli się, zje­dli śnia­da­nie i poło­żyli się spać. Nowy loka­tor spał obok nich jakby ni­gdy nic, tylko od czasu do czasu poka­słu­jąc przez sen.

Yan­gjin udała się do kuchni, by kazać słu­żą­cym mieć oko na Isaka, który mógł się prze­bu­dzić w każ­dej chwili. Zaczęły szy­ko­wać dla niego cie­pły posi­łek. Sunja, kuca­jąc w kącie, obie­rała słod­kie ziem­niaki i nie pod­no­siła wzroku nawet wtedy, gdy jej matka wcho­dziła czy wycho­dziła. Przez cały tydzień z rzadka tylko odzy­wały się do sie­bie. Słu­żące się gło­wiły, co też takiego się stało, że Sunja nagle ści­chła.

Póź­nym popo­łu­dniem bra­cia Chŏng wstali, zje­dli obiad i wybrali się do wio­ski, aby kupić tytoń przed wypły­nię­ciem w morze. Ponie­waż pozo­stali męż­czyźni nie zdą­żyli jesz­cze wró­cić z pracy, w domu pano­wała przez parę godzin cisza. Wiatr od morza wci­skał się przez nie­szczelne ściany i futryny okien, przy­czy­nia­jąc się do prze­cią­gów w środku.

Yan­gjin roz­sia­dła się po turecku na cie­płej pod­ło­dze w izbie dla kobiet i zaczęła cero­wać spodnie jed­nego z loka­to­rów. Obok niej leżała kupka innych męskich ubrań, poprze­cie­ra­nych i cze­ka­ją­cych na naprawę. Nie były prane wystar­cza­jąco czę­sto, gdyż męż­czyźni nie mieli wielu zmian odzieży, a poza tym nie lubili sobie zawra­cać głowy takimi spra­wami. „I tak się znowu pobru­dzą”, maru­dził Gru­bas, mimo że jego starsi bra­cia byli raczej schludni.

Po pra­niu Yan­gjin sta­rała się zace­ro­wać, co się dało, i co naj­mniej raz w roku zmie­niała na nowe koł­nie­rzyki koszul, któ­rych nie dało się doprać. Ile­kroć nowy loka­tor zaka­słał, pod­ry­wała głowę. Wolała się kon­cen­tro­wać na rów­nym ściegu niż na córce, która szo­ro­wała nawo­sko­wane na żółto pod­łogi. Dwa­kroć w ciągu dnia trzeba było je zamieść i umyć.

Gdy nagle otwo­rzyły się drzwi fron­towe, zarówno Yan­gjin, jak i Sunja ode­rwały się od pracy. W progu stał pan Chŏn, węglarz, który przy­szedł po pie­nią­dze.

Yan­gjin pod­nio­sła się z ziemi, aby go przy­wi­tać. Sunja ukło­niła mu się płytko i znów zajęła się zamia­ta­niem.

– Jak miewa się pań­ska żona? – zapy­tała go Yan­gjin. Wie­działa, że żona węgla­rza cierpi na ner­wicę żołądka i czę­sto bywa przy­kuta do łóżka.

– Dziś rano wstała i poszła na targ. Nie spo­sób jej powstrzy­mać od zara­bia­nia pie­nię­dzy. Sama pani wie, jaka ona jest – dodał pan Chŏn z dumą.

– Szczę­ściarz z pana – skwi­to­wała Yan­gjin i się­gnęła po mie­szek, aby zapła­cić mu za tygo­dniową dostawę węgla.

– Ajumŏni, gdyby wszy­scy moi klienci byli tacy jak pani, ni­gdy nie cho­dził­bym głodny. Płaci pani wtedy, kiedy wypada ter­min. – Uśmiech­nął się zado­wo­lony.

Yan­gjin odpo­wie­działa uśmie­chem. Pan Chŏn skar­żył się jej co tydzień, że nikt nie płaci na czas, jed­nakże więk­szość ludzi odej­mo­wała sobie od ust, byle mieć na węgiel, ponie­waż zima była zbyt chłodna, aby nie ogrze­wać domów. W dodatku węglarz utył od prze­ką­sek i her­baty, któ­rymi go czę­sto­wali klienci, tak że w naj­bliż­szym cza­sie nie gro­ziła mu śmierć gło­dowa, nawet w tak chudy rok jak ten. Żona węgla­rza zali­czała się do naj­le­piej pro­spe­ru­ją­cych han­dla­rek wodo­ro­stów na miej­sco­wym targu i też przy­no­siła do domu nie­małe pie­nią­dze.

– Ten sukin­syn Lee, który mieszka tu nie­da­leko, ani myśli wysu­płać tego, co jest mi winien…

– Wszyst­kim żyje się ciężko. Każdy ma kło­poty.

– To prawda, że wszyst­kim żyje się ciężko, ale pani ma pen­sjo­nat pełen loka­to­rów, któ­rzy płacą czynsz, ponie­waż pani kuch­nia sły­nie na cały Kyŏngsang. Sły­sza­łem, że zatrzy­mał się u pani sam pastor. Zna­la­zło się dla niego miej­sce? Powie­dzia­łem mu, że pani okoń nie ma sobie rów­nych w Pusa­nie. – Pan Chŏn pocią­gnął nosem, chcąc spraw­dzić, czy trafi mu się coś smacz­nego, zanim ruszy w dal­szą drogę, jed­nakże nie wyczuł żad­nego aro­matu.

Yan­gjin zer­k­nęła na córkę, która natych­miast prze­stała zamia­tać i skie­ro­wała się do kuchni, aby naszy­ko­wać węgla­rzowi coś do jedze­nia.

– Ale na pewno już pani wie, że ten mło­dzie­niec nasłu­chał się o pani potra­wach od swego brata, który miesz­kał u was przed dzie­się­ciu laty. Tak, tak, brzuch ma lep­szą pamięć niż serce.

– Pastor? – powtó­rzyła oszo­ło­miona Yan­gjin.

– Młody czło­wiek z pół­nocy. Spo­tka­łem go wie­czo­rem, jak krą­żył po oko­licy w poszu­ki­wa­niu two­jego domu. Paek Isak. Stroj­niś. Odpro­wa­dzi­łem go pod same drzwi i był­bym zaj­rzał do środka, gdyby nie to, że mia­łem dostawę dla tego nic­po­nia Cho, który w końcu uciu­łał pie­nią­dze. Zajęło mu to mie­siąc…

– Och…

– W każ­dym razie opo­wie­dzia­łem pasto­rowi o pro­ble­mach żołąd­ko­wych mojej żony i o tym, jak ciężko pra­cuje na swoim stra­ga­nie, a on… pro­szę sobie wyobra­zić… rzekł, że się za nią pomo­dli. Od razu! Spu­ścił głowę i zamknął oczy tam, gdzie stał. Nie powiem, żebym wie­rzył w to całe mam­ro­ta­nie nie­któ­rych, ale z dru­giej strony coś takiego chyba nikomu nie zaszko­dzi, prawda? Ale wra­ca­jąc do tematu… Przy­stojny z niego męż­czy­zna, zgo­dzi się pani ze mną? Wstał już i wyszedł? Bo mógł­bym się przy­wi­tać.

Sunja przy­nio­sła drew­nianą tacę z kub­kiem gorą­cej her­baty jęcz­mien­nej, czaj­nicz­kiem i miską paru­ją­cych słod­kich ziem­nia­ków. Posta­wiła to wszystko przed węgla­rzem, który klap­nął na poduszkę do sie­dze­nia i rzu­cił się na ziem­niaki. Prze­łknąw­szy kęs, zaczął znowu mówić:

– No więc dziś rano zapy­ta­łem żonę, jak się czuje, a ona odparła, że nie naj­go­rzej, i poszła do pracy! Może więc jed­nak modli­twa odnio­sła sku­tek. Ha!…

– To on jest kato­li­kiem? – Yan­gjin nie chciała tak czę­sto prze­ry­wać węgla­rzowi, jed­nakże nie było na niego innego spo­sobu. Gdy raz zaczął, mógł mówić godzi­nami. Hun zwykł był powta­rzać, że jak na męż­czy­znę pan Chŏn ma w sobie za dużo słów. – Księ­dzem?

– Nie, nie. Nie księ­dzem. Tamci wyglą­dają ina­czej. Paek Isak jest pasto­rem. Wolno mu się oże­nić. Wybiera się do Osaki, gdzie żyje jego brat. Nie pamię­tam, abym go poznał… – Uniósł kubek do ust obiema rękoma i upił kilka łycz­ków. Zanim Yan­gjin zdą­żyła się ode­zwać, pan Chŏn wypa­lił: – Ten pie­przony Hiro­hito zajął nasz kraj, ode­brał nam zie­mię, ryż i ryby, a teraz wyciąga rękę po nasze dzieci. – Wes­tchnął i uszczk­nął znów ziem­nia­ków. – Cóż, nie winię mło­dych, że wyjeż­dżają do Japo­nii. Tutaj nie spo­sób zaro­bić na wła­sne utrzy­ma­nie. Dla mnie jest już za późno, ale gdy­bym miał syna… – pan Chŏn umilkł, ponie­waż nie miał w ogóle dzieci, co bar­dzo go smu­ciło – …gdy­bym miał syna, wysłał­bym go na Hawaje. Kuzyn mojej żony pra­cuje tam na plan­ta­cji trzciny cukro­wej. Praca jest ciężka, ale co z tego? Przy­naj­mniej nie pra­cuje dla Japoń­ców. Przed­wczo­raj, kiedy byłem w por­cie, ci skur­wiele pró­bo­wali mi powie­dzieć, że nie mogę…

Yan­gjin zmarsz­czyła brew na prze­kleń­stwo. Dom był bar­dzo mały, tak więc Sunja, która teraz zamia­tała izbę, i słu­żące sie­dzące w kuchni mogły wszystko usły­szeć, a z pew­no­ścią nad­sta­wiały uszu.

– Chce pan wię­cej her­baty? – zapy­tała węgla­rza.

Chŏn uśmiech­nął się i podał jej pusty kubek.

– Sami­śmy sobie winni, że Japo­nia nas naje­chała i pod­biła. To jasne jak słońce – pod­jął. – Sprze­dali nas wła­śni ary­sto­kraci. Żaden nasz dostoj­nik nie ma wystar­cza­jąco dużych jaj.

Oby­dwie, Yan­gjin i Sunja, wie­działy, że słu­żące pokła­dają się w kuchni ze śmie­chu na tę tyradę węgla­rza, który co tydzień mówił to samo.

– Jestem pro­stym robot­ni­kiem, ale swój rozum mam. W życiu bym nie pozwo­lił, żeby Japoń­czycy nas pod­bili. – Wycią­gnął śnież­no­białą chu­s­teczkę z kie­szeni płasz­cza przy­pró­szo­nego pyłem węglo­wym i wytarł ciek­nący nos. – Prze­klęte Japońce. No, będę się już zbie­rał do następ­nego klienta.

Yan­gjin popro­siła, aby zacze­kał, i udała się do kuchni. W drzwiach fron­to­wych wrę­czyła węgla­rzowi zawi­niątko ze świeżo nako­pa­nymi ziem­nia­kami. Jedna bulwa wypa­dła z zawi­niątka i poto­czyła się po pod­ło­dze. Pan Chŏn przy­dep­nął ją stopą i umie­ścił w kie­szeni.

– Nie traci się tego, co cenne.

– To dla pań­skiej żony – wyja­śniła Yan­gjin. – Pro­szę jej prze­ka­zać moje pozdro­wie­nia.

– Dzię­kuję. – Pan Chŏn naprędce wzuł buty i wyszedł na zewnątrz.

Yan­gjin stała w progu, odpro­wa­dza­jąc go wzro­kiem, dopóki nie znik­nął za drzwiami sąsied­niego domu. Dopiero wtedy wró­ciła do środka.

Po odej­ściu zawa­diac­kiego węgla­rza wewnątrz zro­biło się cicho i pusto. Sunja na czwo­ra­kach szo­ro­wała kory­ta­rzyk łączący główne pomiesz­cze­nie z resztą domu. Córka Huna miała jędrne ciało przy­po­mi­na­jące kloc jasnego drewna, czym nie róż­niła się spe­cjal­nie od Yan­gjin, i mnó­stwo siły w rękach i nogach. Dzięki przy­sa­dzi­stej syl­wetce nada­wała się do cięż­kiej pracy. Trudno było w jej wypadku mówić o deli­kat­no­ści rysów czy syl­wetki, lecz pod pew­nymi wzglę­dami była pocią­ga­jąca – raczej przy­stojna niż ładna. Z tłumu wyróż­niała się jed­nak zwłasz­cza prze­peł­nia­jącą ją ener­gią i żywio­ło­wo­ścią. Loka­to­rzy zale­cali się do niej nie­ustan­nie, tyle że bez­sku­tecz­nie. Jej ciemne oczy lśniły niczym rzeczne kamie­nie w gład­kiej bla­dej twa­rzy, a śmiech zara­żał wszyst­kich wokół. Hun roz­piesz­czał ją od maleń­ko­ści, tak więc nawet jako mała dziew­czynka Sunja wie­działa, że jej naj­waż­niej­szym zada­niem jest uszczę­śli­wiać ojca. Led­wie nauczyła się cho­dzić, stą­pała za nim krok w krok niczym wierny psiak, i choć podzi­wiała matkę, po śmierci Huna prze­isto­czyła się z rado­snej dziew­czyny w poważną młodą kobietę.

Cho­ciaż żaden z braci Chŏng nie mógł sobie pozwo­lić na mał­żeń­stwo, naj­star­szy Gumbo czę­sto powta­rzał, że dziew­czyna taka jak Sunja to ide­alna żona dla męż­czy­zny, który pra­gnie wysoko zajść w życiu. Gru­bas za nią prze­pa­dał, ale przy­go­to­wy­wał się raczej do roli młod­szego szwa­gra, mimo że Sunja miała zale­d­wie szes­na­ście lat, a więc była jego rówie­śnicą. Gdyby któ­ry­kol­wiek z braci mógł się oże­nić, Dzio­baty pierw­szy wybrałby sobie żonę. Wszystko to jed­nak prze­stało mieć zna­cze­nie, kiedy per­spek­tywy Sunji nagle zbla­dły. Zaszła bowiem w ciążę, a ojciec dziecka nie mógł jej poślu­bić. Sunja zwie­rzyła się matce przed tygo­dniem; poza tym oczy­wi­ście nikt o niczym nie wie­dział.

– Ajumŏni, ajumŏni! – wrza­snęła z sypialni star­sza słu­żąca. Yan­gjin pośpie­szyła za jej gło­sem. Nawet Sunja rzu­ciła szmatę, aby towa­rzy­szyć matce. – Pełno tu krwi! Na poduszce! A on cały się poci!

Pokhŭi, star­sza z sióstr, oddy­chała głę­boko, aby się uspo­koić. Krzyk nie był do niej podobny, zresztą wcale nie chciała prze­stra­szyć pozo­sta­łych kobiet, ale nie potra­fiła oce­nić, czy loka­tor umarł, czy jest umie­ra­jący, i bała się do niego zbli­żyć.

Przez chwilę nikt nic nie mówił, aż w końcu Yan­gjin kazała słu­żą­cej opu­ścić sypial­nię i sta­nąć przed drzwiami.

– To chyba gruź­lica – stwier­dziła Sunja.

Yan­gjin ski­nęła głową. Wygląd loka­tora przy­wo­łał jej przed oczy wspo­mnie­nie ostat­nich tygo­dni Huna.

– Bie­gnij po zie­la­rza – zwró­ciła się do Pokhŭi, ale zaraz zmie­niła zda­nie. – Nie, wróć. Mogę cię potrze­bo­wać tutaj.

Isak spał, zaru­mie­niony i spo­cony, nie mając poję­cia, że wpa­trują się w niego cztery kobiety. Tŏkhŭi, młod­sza z sióstr, wła­śnie się poja­wiła w sypialni i na widok cho­rego loka­tora sap­nęła gło­śno. Pokhŭi musiała ją uci­szyć. Gdy Isak sta­nął w progu minio­nego wie­czora, bla­dość jego cery dała się zauwa­żyć, jed­nakże dopiero teraz Yan­gjin zoba­czyła, że przy­stojna twarz męż­czy­zny jest szara niczym desz­czówka, która zebrała się w gli­nia­nym naczy­niu. Jego poduszkę zdo­biły plamki krwi w miej­scach, na które kaszl­nął.

– Ŏmŏ… Ojej… – wymam­ro­tała zanie­po­ko­jona Yan­gjin. – Musimy go natych­miast prze­nieść. Pozo­stali mogą się od niego zara­zić. Tŏkhŭi, opróż­nij scho­wek, tylko szybko.

Posta­no­wiła, że umie­ści Isaka w schowku, w któ­rym pod­czas cho­roby sypiał jej mąż, acz­kol­wiek byłoby o wiele pro­ściej, gdyby Isak mógł tam przejść o wła­snych siłach.

Pocią­gnęła za róg posła­nia, aby go obu­dzić.

– Pasto­rze Paek. Pro­szę pana, pro­szę pana! – Dotknęła jego ramie­nia. – Pro­szę pana!

W końcu Isak otwo­rzył oczy. Nie pamię­tał, gdzie się znaj­duje. Śniło mu się, że jest w domu i wypo­czywa w sadzie. Ota­czała go biel kwie­cia. Oprzy­tom­niaw­szy, roz­po­znał gospo­dy­nię pen­sjo­natu.

– Czy coś się stało?

– Pan ma gruź­licę – raczej stwier­dziła, niż zapy­tała Yan­gjin.

Isak zaprze­czył:

– Nie. Cho­ro­wa­łem dwa lata temu. Od tam­tej pory czuję się dobrze. – Uniósł rękę do czoła i poczuł pod pal­cami pot. Spró­bo­wał dźwi­gnąć głowę z poduszki, ale zbyt­nio mu cią­żyła. – Och, już poj­muję… – dodał, zauwa­żyw­szy czer­wone plamki na poduszce. – Tak mi przy­kro. Ni­gdy bym tu nie przy­szedł, gdy­bym wie­dział, że mogę komuś zaszko­dzić. Powi­nie­nem natych­miast odejść. Nie chcę nara­żać was na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Ze znu­że­nia zamknął oczy. Był cho­ro­wity od wcze­snego dzie­ciń­stwa; nie­dawna gruź­lica była tylko zwień­cze­niem dłu­giego pasma cho­rób. Ani rodzice, ani leka­rze nie chcieli go puścić do Osaki, jedy­nie Yosep uwa­żał, że zmiana miej­sca zamiesz­ka­nia wyj­dzie bratu na dobre, ponie­waż w Osace jest cie­plej niż w Pjon­gjangu, a także dla­tego, że tam nikt go nie będzie trak­to­wał jak inwa­lidy, co było jego udzia­łem przez całe życie.

– Powi­nie­nem wró­cić do domu – ode­zwał się ponow­nie Isak, nie otwie­ra­jąc oczu.

– Pogor­szy się panu, zanim zdąży się panu polep­szyć. Umrze pan w pociągu. Jest pan w sta­nie usiąść?

Isak pod­cią­gnął się do pozy­cji sie­dzą­cej i oparł ple­cami o zimną ścianę. Już w trak­cie podróży czuł zmę­cze­nie, lecz teraz wyda­wało mu się, że przy­tła­cza go cię­żar doro­słego niedź­wie­dzia. Zakrztu­sił się i odwró­ciw­szy do ściany, zaka­słał. Na bieli tynku poja­wiły się kro­pelki krwi.

– Zosta­nie pan z nami, dopóki się panu nie polep­szy – zade­cy­do­wała Yan­gjin.

Wymie­niły z córką spoj­rze­nia. Żadna z nich nie zara­ziła się od Huna, jed­nakże trzeba będzie jakoś chro­nić słu­żące i loka­to­rów.

Yan­gjin zmu­siła Isaka, aby poło­żył się na posła­niu, i zaczęła ostroż­nie cią­gnąć je po pod­ło­dze w stronę schowka – tak samo, jak zro­biła z mężem przed trzema laty.

– Nie chcia­łem spro­wa­dzić nie­szczę­ścia na ten dom – wymam­ro­tał Isak.

Mło­dzie­niec prze­kli­nał się w duchu za to, że posta­no­wił zakosz­to­wać świata i wyru­szyć do Osaki. Nie­po­trzeb­nie się okła­my­wał, że nic mu nie dolega, skoro ewi­dent­nie ni­gdy się nie wyle­czy z wro­dzo­nej cho­ro­wi­to­ści. Jeśli zara­ził kogoś po dro­dze i ten ktoś umrze, wina obar­czy jego sumie­nie. Pogo­dził się, że umrze, i miał tylko nadzieję, że nastąpi to rychło, zanim zdąży komuś zaszko­dzić.

4

Czer­wiec 1932

Wpocząt­kach lata, nie­całe pół roku przed poja­wie­niem się mło­dego pastora, Sunja spo­tkała nowego han­dla­rza ryb, Ko Hansu.

Mor­skie powie­trze było chłod­nawe, gdy ran­kiem udała się na targ w dziel­nicy Namp’o-dong. Bywała tam od maleń­ko­ści, naj­pierw jako nie­mowlę przy­tro­czone do ple­ców matki, a następ­nie jako mała dziew­czynka trzy­ma­jąca za rękę ojca, który wlókł się godzinę w jedną stronę. W towa­rzy­stwie Huna czuła się lepiej, gdyż po dro­dze ludzie zatrzy­my­wali ich i witali cie­pło. Nikt nie zwra­cał uwagi na jego zaję­czą wargę i szpo­tawą stopę, wszy­scy za to wypy­ty­wali o rodzinę, pen­sjo­nat i loka­to­rów. Mimo że Hun nie odzy­wał się wiele, Sunja widziała, jak sąsie­dzi łakną jego apro­baty wyra­żo­nej samym spoj­rze­niem jego uczci­wych oczu.

Po śmierci ojca wzięła na sie­bie zaopa­try­wa­nie pen­sjo­natu w zapasy. Nawet wtedy nie zmie­niła nawy­ków wpo­jo­nych jej przez oboje rodzi­ców: w pierw­szej kolej­no­ści roz­glą­dała się za świe­żymi jarzy­nami, następ­nie przy­sta­wała po kości na zupę u rzeź­nika, po czym na koniec kupo­wała to i owo od kobiet przy­cup­nię­tych obok mis z przy­pra­wami, rzę­dów lśnią­cych okoni czy tłu­stych dor­szy zła­pa­nych zale­d­wie przed paroma godzi­nami i wyło­żo­nych na tur­ku­so­wych i czer­wo­nych tka­ni­nach pokry­tych woskiem. Targ rybny, jeden z naj­więk­szych w Korei, roz­cią­gał się wzdłuż kamie­ni­stej plaży, prze­kupki nawo­ły­wały więc klien­tów na całe gar­dło, każda ze swego miej­sca na kwa­dra­cie mate­riału.

Pod­czas gdy Sunja przy­glą­dała się wodo­ro­stom ofe­ro­wa­nym przez żonę węgla­rza, kobieta spo­strze­gła, że nowy han­dlarz ryb nie może ode­rwać wzroku od dziew­czyny.

– Bez­wstyd­nik! Żeby tak się gapić… Mógłby być twoim ojcem! – Żona węgla­rza prze­wró­ciła oczyma. – To, że ktoś jest bogaty, nie zna­czy jesz­cze, że może tak bez­czel­nie trak­to­wać dziew­czynę z dobrej rodziny.

Sunja pod­nio­sła spoj­rze­nie i zoba­czyła nie­zna­nego jej męż­czy­znę w jasnym gar­ni­tu­rze i bia­łych skó­rza­nych butach. Stał obok budek z bla­chy fali­stej i drewna, w któ­rych zała­twiali swoje inte­resy wszy­scy han­dla­rze ryb. Ko Hansu, w kre­mo­wym kape­lu­szu panama na gło­wie, takim samym, jakie można było zoba­czyć na pla­ka­tach fil­mo­wych, wyróż­niał się spo­śród odzia­nych ciemno męż­czyzn niczym ele­gancki ptak przy­brany w mlecz­no­białe piórka. I wpa­try­wał się w nią z natę­że­niem, pra­wie nie zwra­ca­jąc uwagi na swo­ich kom­pa­nów, któ­rzy kon­tro­lo­wali cały hur­towy rynek ryb w oko­licy. Mogli nie tylko usta­lać ceny, ale też boj­ko­to­wać niektó­rych szy­prów poprzez odmowę skupu zło­wio­nych przez nich ryb. Do tego zada­wali się z Japoń­czy­kami, któ­rzy spra­wo­wali wła­dzę w por­cie. Wszy­scy pod­da­wali się woli han­dla­rzy ryb, lecz mało kto czuł się w ich obec­no­ści swo­bod­nie, oni zaś rzadko utrzy­my­wali kon­takty z ludźmi spoza branży. Rybacy z pen­sjo­natu mieli ich za aro­ganc­kich intru­zów, któ­rzy zara­biają na rybach, choć nie bru­dzą sobie nimi rąk. Acz­kol­wiek nawet oni pozo­sta­wali z han­dla­rzami w dobrych sto­sun­kach, ponie­waż dys­po­no­wali gotówką, by kupić cały ostatni połów lub wypła­cić zaliczkę na poczet kolej­nego w razie nie­po­wo­dze­nia w morzu.

– Dziew­czyna taka jak ty powinna zwra­cać uwagę męż­czyzn, tyle że on jest zbyt natar­czywy. Pocho­dzi z wyspy Cheju, ale mieszka w Osace. Z tego, co wiem, mówi świet­nie po japoń­sku. Mój mąż twier­dzi, że prze­wyż­sza innych spry­tem, lecz jest przy tym cwany. Ŏmŏ! – Żona węgla­rza poczer­wie­niała na twa­rzy z obu­rze­nia. – Znowu na cie­bie patrzy!

Sunja potrzą­snęła głową, ani myśląc prze­ko­nać się o tym na wła­sne oczy. Ile­kroć loka­to­rzy z nią flir­to­wali, igno­ro­wała ich i odda­wała się swoim zaję­ciom – teraz zamie­rzała postą­pić tak samo. Zresztą wie­działa, że prze­kupki lubią prze­sa­dzać.

– Popro­szę o ulu­bione wodo­ro­sty mojej mamy. – Sunja udała zain­te­re­so­wa­nie podłuż­nymi kup­kami suszo­nych wodo­ro­stów, które leżały w rząd­kach pose­gre­go­wane według jako­ści i ceny.

Przy­wo­łana do rze­czy­wi­sto­ści prze­kupka zamru­gała, po czym zapa­ko­wała pokaźną por­cję wodo­ro­stów. Sunja odli­czyła monety i wzięła paczuszkę.

– Ilu loka­to­rów gości­cie obec­nie? – zapy­tała żona węgla­rza.

– Sze­ściu. – Kątem oka dziew­czyna widziała, że han­dlarz, choć wdał się w roz­mowę z jed­nym z kom­pa­nów, nie prze­stał spo­glą­dać w jej kie­runku. – Mamy ręce pełne roboty.

– Oczy­wi­ście! Sunja, zapa­mię­taj to sobie: życie każ­dej kobiety to cią­gła praca i mor­dęga. Lepiej być na to przy­go­to­waną, wiesz. Powoli sta­jesz się kobietą, powin­naś zatem o tym usły­szeć. Od tego, kogo poślu­bisz, będzie zale­żało twoje dal­sze życie. U boku porząd­nego męż­czy­zny będzie ci się żyło dobrze, a u boku dra­nia kiep­sko. Tak czy owak jed­nak czeka cię ciężka praca. O bie­daczkę nikt się nie zatrosz­czy, musi to zro­bić sama.

Żona węgla­rza pokle­pała się po wiecz­nie wydę­tym brzu­chu i odwró­ciła się do następ­nej klientki, pozwa­la­jąc Sunji wró­cić do domu.

Przy kola­cji bra­cia Chŏng wspo­mnieli o nowym han­dla­rzu ryb, który kupił od nich cały połów.

– Jak na han­dla­rza jest w porządku – oznaj­mił Dzio­baty. – Wolę takich jak on spry­cia­rzy, któ­rzy nie tole­rują głup­ców. Ko Hansu przy­naj­mniej się nie tar­guje. Ma jedną cenę dla wszyst­kich, w miarę uczciwą. Nie sądzę, by chciał nas osku­bać jak pozo­stali. Komuś takiemu się nie odma­wia.

Gru­bas dodał, że zda­niem han­dla­rza lodu Ko Hansu jest nie­by­wale bogaty. Bywa w Pusa­nie tylko trzy razy w tygo­dniu, a poza tym mieszka w Osace i Seulu. Wszy­scy mówili o nim: Szef.

Ko Hansu zda­wał się wszech­obecny. Ile­kroć Sunja odwie­dzała targ, spo­ty­kała go tam. Na­dal otwar­cie się nią inte­re­so­wał. Choć sta­rała się go igno­ro­wać i robić zakupy jak zawsze, czuła, że w jego obec­no­ści twarz jej pło­nie.

Po tygo­dniu ode­zwał się do niej. Sunja wła­śnie skoń­czyła spra­wunki i zmie­rzała w poje­dynkę na prom.

– Panienko, co dziś będzie na obiad w pen­sjo­na­cie?

Byli sami, acz­kol­wiek nie­da­leko targu.

Sunja pod­nio­sła spoj­rze­nie, ale nie odpo­wie­działa. Ruszyła dalej szyb­kim kro­kiem. Serce waliło jej ze stra­chu i miała nadzieję, że męż­czy­zna za nią nie idzie. Pły­nąc pro­mem, usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć brzmie­nie głosu nie­zna­jo­mego – był to głos czło­wieka zde­cy­do­wa­nego, który jed­nak stara się zro­bić dobre wra­że­nie. Ko Hansu mówił z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem wyspy Cheju, prze­cią­gał nie­które samo­gło­ski; nie przy­po­mi­nało to w niczym spo­sobu mówie­nia miesz­kań­ców Pusanu. Nawet słowo „obiad” wypo­wie­dział jakoś dziw­nie, tak że Sunja musiała się domy­ślić, o co mu cho­dzi.

Naza­jutrz Hansu zrów­nał się z nią, gdy wra­cała do domu.

– Dla­czego nie masz jesz­cze męża? Jesteś w odpo­wied­nim wieku.

Sunja znowu przy­śpie­szyła i zosta­wiła go samego. Hansu nie dogo­nił jej.

Cho­ciaż go igno­ro­wała, Hansu nie zaprze­stał prób wcią­gnię­cia jej w roz­mowę. Zawsze zada­wał tylko jedno pyta­nie i tylko raz, bez powta­rza­nia. Ile­kroć Sunja zna­la­zła się w zasięgu jego głosu, odzy­wał się do niej, a ona odda­lała się pośpiesz­nie bez słowa.

Jej mil­cze­nie nie znie­chę­cało Hansu; prze­ciw­nie, uznałby ją za pospo­litą, gdyby bez namy­słu wdała się w poga­wędkę. Podo­bała mu się z wyglądu: lśniące sple­cione włosy, pełny biust pod białą kroch­ma­loną bluzką, sta­ran­nie prze­wią­zany pas, pewny sie­bie szybki krok. Młode dło­nie zdra­dzały, że ciężko pra­cuje – nie były to gład­kie zwinne ręce dziew­czyny z her­ba­ciarni ani szczu­płe blade ręce ary­sto­kratki. Jej miłe dla oka ciało wyda­wało się zwarte i krą­głe, a ramiona spo­wite w dłu­gie białe rękawy zapo­wia­dały mięk­kość i przy­tul­ność. Draż­niła go skry­tość tego ciała, pra­gnął dotknąć skóry. Córka ani boga­cza, ani bie­daka, była w jakimś stop­niu wyjąt­kowa. Nosiła się pro­sto i z poczu­ciem celu. Hansu dowie­dział się, jak ma na imię i gdzie mieszka. Był świad­kiem, jak co dzień robi zakupy w tym samym miej­scu. Poja­wiała się na targu ran­kiem i zała­twiw­szy swoje, odcho­dziła bez mitrę­że­nia. Czuł pew­ność, że prę­dzej czy póź­niej się poznają.

Nastał drugi tydzień czerwca. Sunja wra­cała z targu do domu, nio­sąc po koszyku na każ­dym przed­ra­mie­niu. Trzej japoń­scy ucznio­wie szkoły śred­niej, z roz­pię­tymi mun­dur­kami, zmie­rzali w stronę zatoki, aby poło­wić ryby. Zwa­ga­ro­wali, ponie­waż było zbyt gorąco, żeby usie­dzieć w jed­nym miej­scu. Na widok Sunji kro­czą­cej w stronę przy­stani pro­mo­wej zaczęli chi­cho­tać i szybko utwo­rzyli wokół niej krąg. Naj­wyż­szy z całej trójki, chudy blady chło­pak, się­gnął do koszyka po podłużny żółty melon i rzu­cił go ponad głową dziew­czyny do kole­gów.

– Oddaj to – spo­koj­nie powie­działa Sunja po kore­ań­sku.

Liczyła, że chłopcy nie mają w pla­nach prze­prawy do Yŏngdo. Tego typu incy­denty zda­rzały się na lądzie, lecz nie na wyspie, gdzie Japoń­czy­ków było zna­cząco mniej. Sunja dosko­nale wie­działa, że powinna uni­kać kło­po­tów za wszelką cenę. Mło­dzi Japoń­czycy czę­sto draż­nili się z mło­dymi Kore­ań­czy­kami, i odwrot­nie. Kore­ań­scy malcy mieli przy­ka­zane cho­dzić zawsze w gru­pie, jed­nakże Sunja była pra­wie doro­sła i silna z natury. Uznała, że chłopcy wzięli ją za kogoś młod­szego, i posta­no­wiła prze­mó­wić bar­dziej wład­czym gło­sem.

– Co? Co takiego powie­działa? – prze­krzy­ki­wali się chłopcy po japoń­sku. – Nie rozu­miemy cię, śmier­dząca ździro.

Sunja rozej­rzała się wokół sie­bie, ale nikt nie patrzył w ich stronę. Prze­woź­nik roz­ma­wiał z jaki­miś ludźmi, a prze­kupki han­dlu­jące na obrze­żach targu były zajęte klien­tami.

– Oddaj to, i to już! – powtó­rzyła dobit­niej i wycią­gnęła przed sie­bie prawą rękę. Ponie­waż koszyk wciąż miała prze­wie­szony przez przed­ra­mię, poczuła, jak jego ucho wpija się jej w ciało.

Spoj­rzała odważ­nie w twarz chu­demu chłopcu, który prze­wyż­szał ją o głowę.

Wszy­scy trzej zaśmiali się i dalej roz­ma­wiali mię­dzy sobą po japoń­sku. Sunja nie rozu­miała ani słowa. Dwaj chłopcy rzu­cali sobie żół­tego melona, a trzeci wła­śnie się­gnął do koszyka, który trzy­mała wciąż na lewym przed­ra­mie­niu, bojąc się go odsta­wić na zie­mię.

Chłopcy byli jej rówie­śni­kami, jed­nakże roz­pie­rała ich nie­okieł­znana ener­gia.

Naj­niż­szy z trójki w pew­nym momen­cie wycią­gnął z koszyka ogony wołowe.

– Yŏbo słyną z tego, że żrą psy, a teraz patrz­cie, wykra­dają też psom żar­cie z misek! Dziew­czyny takie jak ty ogry­zają kości? Ty głu­pia szmato!

Sunja zamach­nęła się w powie­trzu, chcąc odzy­skać kości na zupę. Zro­zu­miała tylko jedno słowo: „yŏbo”. Nor­mal­nie było ono czu­łym słów­kiem, lecz nabrało pejo­ra­tyw­nego zna­cze­nia i było wyko­rzy­sty­wane przez Japoń­czy­ków w kon­tak­tach z Kore­ań­czy­kami.

Niski chło­piec uniósł kość nad głowę, po czym obwą­chał ją i skrzy­wił się mocno.

– Obrzy­dli­wość! Jak oni mogą to jeść?

– Ej! Ona dużo kosz­to­wała! Oddaj ją natych­miast! – wykrzyk­nęła Sunja, nie będąc w sta­nie powstrzy­mać łez.

– Co? Nie rozu­miem cię, głu­pia Kore­anko. Czemu nie mówisz po japoń­sku? Wszy­scy lojalni pod­dani cesa­rza znają japoń­ski! Czy to zna­czy, że nie jesteś lojalną pod­daną?

Naj­wyż­szy chło­piec igno­ro­wał kole­gów, oce­nia­jąc wzro­kiem wiel­kość piersi Sunji.

– Jakie ona ma wiel­kie cyce. Japonki są fili­gra­nowe, nie to co te roz­pło­dówy.

Prze­ra­żona Sunja zde­cy­do­wała się porzu­cić zakupy i ruszyła przed sie­bie szyb­kim kro­kiem. Wszakże chłopcy bły­ska­wicz­nie zacie­śnili wokół niej krąg, nie pozwa­la­jąc jej się odda­lić.

– Poma­cajmy jej melony. –Wysoki zła­pał ją za lewą pierś prawą dło­nią. – Bar­dzo jędrne i soczy­ste. Chce­cie spró­bo­wać? – Zbli­żył twarz do jej biu­stu i otwo­rzył sze­roko usta.

Niski chwy­cił opróż­niony koszyk, unie­moż­li­wia­jąc jej jaki­kol­wiek ruch, i uszczyp­nął ją w prawą bro­dawkę pal­cem wska­zu­ją­cym i kciu­kiem.

Trzeci z chłop­ców zapro­po­no­wał:

– Zacią­gnijmy ją gdzieś i zobaczmy, co ma pod kiecką. Co tam ryby! Złówmy ją!

Wysoki wysu­nął bio­dra w stronę Sunji.

– Co powiesz na to, żeby zakosz­to­wać mego węgo­rza?

– Puść­cie mnie. Bo zacznę krzy­czeć – zagro­ziła, mimo że gar­dło miała ści­śnięte.

Wtem spo­strze­gła, że obok wyso­kiego chłopca wyrósł męż­czy­zna.

Hansu zła­pał wyrostka za krót­kie włosy, drugą dło­nią zakrył mu usta.

– Podejdź­cie – syk­nął do pozo­sta­łych, któ­rym trzeba oddać to, że nie porzu­cili przy­ja­ciela w potrze­bie. Wyro­stek miał oczy sze­roko otwarte ze stra­chu. – Powin­ni­ście zgi­nąć, skur­wiele – rzu­cił naj­czyst­szym japoń­skim. – Jeśli jesz­cze raz zacze­pi­cie tę panią albo choć poka­że­cie swoje zaka­zane mordy w pobliżu, każę was zabić. Wydam pole­ce­nie naj­słyn­niej­szym japoń­skim zabój­com, aby zgła­dzili was i wasze rodziny, tak że nikt ni­gdy się nie dowie, jak postra­da­li­ście życie. Wasi rodzice nie radzili sobie w Japo­nii, dla­tego tra­fili tutaj. Niech wam się nie roi w gło­wie, że jeste­ście lepsi od miej­sco­wych. – Hansu wyszcze­rzył się w uśmie­chu. – Mógł­bym was zabić tu i teraz i nikt nie kiw­nąłby nawet pal­cem, ale to by było pój­ście na łatwi­znę. W każ­dej chwili jed­nak mogę kazać was zła­pać, upodlić i zamor­do­wać. Dziś daję wam tylko ostrze­że­nie, bo mam dobry humor i wszy­scy jeste­śmy w towa­rzy­stwie kobiety.

Kom­pani wyrostka w mil­cze­niu przy­glą­dali się, jak ich pro­wo­dy­rowi oczy wyłażą na wierzch. Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze barwy kości sło­nio­wej i w bia­łych skó­rza­nych butach coraz sil­niej cią­gnął go za włosy. Wyro­stek nawet nie pisnął, czuł bowiem nie­ustę­pliwą siłę męskiej ręki.

Choć męż­czy­zna ode­zwał się po japoń­sku, chłopcy uznali, że musi być Kore­ań­czy­kiem, skoro zacho­wał się tak, jak się zacho­wał. Nie mieli poję­cia, kim jest, ale uwie­rzyli w jego groźby.

– A teraz prze­pro­ście, gów­nia­rze – zwró­cił się Hansu do chłop­ców.

– Bar­dzo prze­pra­szamy. – Wszy­scy trzej ukło­nili się ofi­cjal­nie.

Sunja patrzyła na nich, nie wie­dząc, co zro­bić.

Chłopcy ukło­nili się jej jesz­cze raz, a Hansu puścił trzy­ma­nego za włosy wyrostka, po czym odwró­cił się do Sunji. Odpo­wie­działa uśmie­chem.

– Prze­pro­sili cię. Oczy­wi­ście po japoń­sku. Chcia­ła­byś, żeby prze­pro­sili także po kore­ań­sku? Mogę ich do tego zmu­sić. Mogę ich zmu­sić nawet do tego, żeby napi­sali do cie­bie list z prze­pro­si­nami.

Sunja potrzą­snęła głową. Wysoki chło­piec pła­kał.

– A może chcesz, żebym ich wrzu­cił do morza?

Choć żar­to­wał, nie potra­fiła się uśmiech­nąć. Zdo­łała tylko znowu potrzą­snąć głową. Ci chłopcy mogli ją gdzieś zacią­gnąć i nikt by nawet o tym nie wie­dział. Ale jak to moż­liwe, że Ko Hansu nie oba­wia się ich rodzi­ców? Japoń­ski uczeń był w sta­nie naro­bić kło­potu doro­słemu Kore­ań­czy­kowi. Czemu go to nie mar­twi? Sunja się roz­pła­kała.

– Już wszystko dobrze – zapew­nił ją Hansu, odpy­cha­jąc wyso­kiego chłopca od sie­bie.

Napast­nicy wło­żyli melon, ogony wołowe i kości z powro­tem do koszyka.

– Bar­dzo prze­pra­szamy – powtó­rzyli, kła­nia­jąc się nisko.

– Żebym was tu wię­cej nie widział. Rozu­mie­cie, gów­nia­rze? – rzu­cił Hansu po japoń­sku, uśmie­cha­jąc się wesoło, żeby Sunja nie domy­śliła się zna­cze­nia jego słów.

Chłopcy ponow­nie się ukło­nili. Wysoki miał plamę uryny w kro­czu. Ruszyli szyb­kim kro­kiem w stronę mia­sta.

Sunja odsta­wiła koszyki na zie­mię i roz­sz­lo­chała się nie­kon­tro­lo­wa­nie. Przed­ra­miona paliły ją żywym ogniem. Hansu pokle­pał ją deli­kat­nie po ple­cach.

– Miesz­kasz w Yŏngdo.

Potak­nęła ski­nie­niem.

– Twoja matka pro­wa­dzi pen­sjo­nat.

– Tak, pro­szę pana.

– Odpro­wa­dzę cię do domu.

Sunja pokrę­ciła głową.

– Spra­wi­łam panu dość kło­potu. Mogę wró­cić do domu sama. – Nie była w sta­nie spoj­rzeć mu w oczy.

– Posłu­chaj, nie powin­naś tak się nara­żać. Skoro musisz cho­dzić na targ w poje­dynkę, trzy­maj się głów­nych dróg. Zawsze bądź na widoku publicz­nym. Ostat­nio polują na dziew­częta.

Sunja nie zro­zu­miała.

– Żoł­nie­rze armii japoń­skiej. Chcą wcie­lać młode Kore­anki do swo­jego woj­ska. Nie daj się nikomu zwa­bić. Strzeż się zwłasz­cza Kore­ań­czy­ków i Kore­anek, któ­rzy zaofe­rują ci dobrą pracę w Chi­nach albo w Japo­nii. Może to być nawet ktoś, kogo znasz. Uwa­żaj na sie­bie, i to nie tylko w takich sytu­acjach jak dzi­siej­sza. To byli tylko głupi gów­nia­rze. Ale nawet tacy jak oni mogą cię skrzyw­dzić, jeśli nie będziesz się mieć na bacz­no­ści. Rozu­miesz?

Sunja nie szu­kała pracy, toteż nie miała poję­cia, czemu Hansu jej to wszystko mówi. Nikt ni­gdy nie zapro­po­no­wał jej pracy z dala od domu. Zresztą i tak nie zosta­wi­łaby matki. Co do jed­nego wszakże Hansu miał rację: kobietę łatwo zhań­bić. Ponoć ary­sto­kratki nosiły za pazu­chą srebrny szty­let, aby się bro­nić lub popeł­nić samo­bój­stwo w razie utraty cnoty.

Hansu podał jej chu­s­teczkę, żeby otarła zapła­kaną twarz.

– Powin­naś już iść. Matka na pewno mar­twi się o cie­bie.

Odpro­wa­dził ją na przy­stań. Sunja odsta­wiła koszyki na deski pokładu i usia­dła. Oprócz nich na pro­mie nie było nikogo wię­cej.

Sunja się skło­niła. Hansu znów bacz­nie jej się przy­glą­dał, lecz tym razem jego spoj­rze­nie było inne niż wcze­śniej. Wyda­wał się zanie­po­ko­jony. Kiedy prom odbił od brzegu, Sunja uświa­do­miła sobie, że zapo­mniała mu podzię­ko­wać.

5

Kiedy Hansu wpro­wa­dzał ją na prom, Sunja miała oka­zję nie­po­strze­że­nie przyj­rzeć mu się z bli­ska. Była nawet w sta­nie wyczuć woń men­to­lo­wej pomady, którą nabłysz­czył sobie czarne włosy. Hansu miał sze­ro­kie ramiona i krępy kor­pus wiel­ko­luda, lecz nogi nie­spe­cjal­nie dłu­gie. Mimo to nie spra­wiał wra­że­nia niskiego. Sunja uznała, że jest rówie­śni­kiem jej matki, która nie­dawno skoń­czyła trzy­dzie­ści sześć lat. Na jego jasno­brą­zo­wym czole wid­niały lek­kie zmarszczki, a ostre kości policz­kowe były pokryte wybla­kłymi pie­gami. Z powodu nosa – wąskiego i w dol­nej czę­ści opa­trzo­nego łagod­nym gar­bem – przy­po­mi­nał nieco Japoń­czyka. Oba jego noz­drza zdo­biły popę­kane tuż pod skórą drobne naczynka krwio­no­śne. Ciemne, nie­mal czarne oczy zda­wały się chło­nąć świa­tło niczym głę­boki tunel. Kiedy na nią patrzył, Sunja czuła krę­pu­jące trze­po­ta­nie w żołądku. Nosił ele­gancki zadbany gar­ni­tur i w odróż­nie­niu od loka­to­rów pen­sjo­natu nie roz­ta­czał smrodu ryb.

Następ­nego razu, gdy wybrała się na targ, dostrze­gła go sto­ją­cego przed bud­kami z innymi han­dla­rzami i nie ruszyła się, dopóki jej nie zauwa­żył. Kiedy to się stało, ukło­niła mu się. Hansu odpo­wie­dział deli­kat­nym ski­nie­niem głowy, po czym wró­cił do inte­re­sów. Sunja zajęła się zaku­pami, lecz gdy skie­ro­wała się na przy­stań, Hansu ją dogo­nił.

– Masz tro­chę czasu? – zapy­tał.

Roz­sze­rzyła oczy ze zdzi­wie­nia. Do czego on zmie­rza?

– Na roz­mowę – dopo­wie­dział.

Sunja od maleń­ko­ści obra­cała się w towa­rzy­stwie męż­czyzn. Ni­gdy się ich nie bała ani nie czuła się w ich obec­no­ści nie­zręcz­nie, jed­nakże przy nim zapo­mi­nała języka w gębie. Z tru­dem przy­cho­dziło jej nawet stać obok niego. Po dłuż­szej chwili prze­łknęła ślinę i posta­no­wiła, że będzie go trak­to­wać tak samo jak loka­to­rów – miała szes­na­ście lat, nie była stra­chli­wym dziec­kiem.

– Dzię­kuję za pań­ską pomoc.

– Dro­biazg.

– Powin­nam była to powie­dzieć wcze­śniej. Dzię­kuję.

– Chcę z tobą poroz­ma­wiać. Ale nie tutaj.

– A gdzie? – Ponie­wcza­sie zorien­to­wała się, że jej pyta­nie powinno raczej brzmieć: „Dla­czego?”.

– Przyjdę na plażę za pen­sjo­na­tem. Tam, gdzie odpływ odsła­nia duże czarne skały. Zwy­kle pie­rzesz nie­opo­dal, u wlotu zatoczki. – Dawał jej do zro­zu­mie­nia, że wie co nieco o jej życiu. – Będziesz sama?

Sunja opu­ściła wzrok na koszyki z zaku­pami. Nie wie­działa, jak zare­ago­wać, cho­ciaż czuła pra­gnie­nie, by poroz­ma­wiać z nim dłu­żej. Oczy­wi­ście wie­działa, że matka ni­gdy jej na to nie pozwoli.

– Dasz radę się wymknąć jutro rano? Mniej wię­cej o tej porze?

– Nie wiem.

– W takim razie może po połu­dniu?

– Po tym, jak loka­to­rzy uda­dzą się do pracy – usły­szała wła­sny głos i ści­chła nagle.

Cze­kał na nią przy ska­łach, czy­ta­jąc gazetę. Morze było nie­bie­ściej­sze, niż zapa­mię­tała, a obłoki biel­sze – wszystko w obec­no­ści Hansu zda­wało się bar­dziej żywe. Rogi gazety trze­po­tały na wie­trze, pochwy­cił je więc moc­niej, lecz kiedy zoba­czył Sunję, zło­żył płachtę i umie­ścił sobie pod pachą. Zamiast wyjść dziew­czy­nie naprze­ciw, zacze­kał, aż do niego podej­dzie. Sunęła w jego stronę mia­ro­wym kro­kiem, balan­su­jąc na gło­wie toboł­kiem z brudną bie­li­zną.

– Dzień dobry – powie­działa, sta­ra­jąc się nie spra­wiać wra­że­nia prze­stra­szo­nej.

Nie mogła mu się ukło­nić, unio­sła więc ręce, aby zdjąć tobo­łek z głowy, lecz Hansu ją uprze­dził, pozba­wia­jąc ją cię­żaru, ona zaś wypro­sto­wała się na całą swoją wyso­kość, gdy odkła­dał pra­nie na suche kamie­nie.

– Dzię­kuję panu.

– Możesz mówić do mnie „oppa”. Ty nie masz brata, a ja nie mam sio­stry. Mogła­byś być moją sio­strą.

Sunja się nie ode­zwała.

– Ład­nie tutaj. – Hansu pobiegł spoj­rze­niem do niskich fal na środku morza, po czym wbił wzrok w hory­zont. – Nie tak ład­nie jak na Cheju, ale podob­nie. Oboje pocho­dzimy z wysp. Pew­nego dnia zro­zu­miesz, że wyspia­rze są inni od reszty ludzi. Bar­dziej cenimy wol­ność.

Podo­bał jej się jego głos – taki męski i pewny sie­bie, ze śla­dem melan­cho­lii.

– Cho­ciaż pew­nie spę­dzisz całe życie tutaj – dodał.

– Tak – potwier­dziła. – To mój dom.

– Dom… – powtó­rzył w zamy­śle­niu. – Mój ojciec upra­wiał poma­rań­cze na Cheju. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Osaki, kiedy mia­łem dwa­na­ście lat. Cheju prze­stała być moim domem. Moja matka zmarła, kiedy byłem bar­dzo mały. – Nie wyznał, że Sunja przy­po­mina mu kogoś z jej rodziny. Cho­dziło o oczy i odsło­nięte czoło.

– Dużo masz tego pra­nia. Nie­gdyś pra­łem rze­czy swoje i ojca. Nie cier­pia­łem tego. Naj­bar­dziej w byciu boga­tym lubię to, że kto inny wyrę­cza mnie przy pra­niu i goto­wa­niu.

Sunja prała, odkąd nauczyła się cho­dzić. Nie prze­szka­dzało jej to. Wię­cej trud­no­ści spra­wiało jej pra­so­wa­nie.

– O czym myślisz, pio­rąc?

Hansu wie­dział już o niej wszystko, co powi­nien wie­dzieć, nie miał jed­nak poję­cia, o czym dziew­czyna myśli. Ile­kroć chciał poznać czy­jąś duszę, zada­wał serię pytań. Więk­szość ludzi arty­ku­ło­wała swoje myśli, po czym potwier­dzała je czy­nami. Ogół mówił prawdę, a tylko nie­liczni kła­mali. Pra­wie nikt nie umiał kła­mać dobrze. Hansu czuł się naj­bar­dziej roz­cza­ro­wany, gdy nowo poznana osoba oka­zy­wała się taka sama jak poprzed­nia. Przed­kła­dał bystre kobiety nad tępe i pra­co­wite nad leniwe, które potra­fiły tylko się wyle­gi­wać.

– Kiedy byłem mały, obaj z ojcem mie­li­śmy po jed­nym ubra­niu, zatem robi­li­śmy wszystko, aby pra­nie jak naj­szyb­ciej wyschło, po czym wkła­da­li­śmy na sie­bie jesz­cze wil­gotną odzież. Raz, mia­łem wtedy dzie­sięć albo jede­na­ście lat, poło­ży­łem mokre rze­czy obok pie­cyka, żeby przy­śpie­szyć susze­nie, i zają­łem się przy­go­to­wy­wa­niem jedze­nia. Mie­li­śmy na kola­cję kleik jęcz­mienny, który musia­łem cią­gle mie­szać, żeby się nie przy­pa­lił w tanim bla­sza­nym garnku. Mie­sza­jąc, poczu­łem strasz­liwy smród, a kiedy się odwró­ci­łem, stwier­dzi­łem, że nie­chcący wypa­li­łem wielką dziurę w koszuli ojca. Cze­kała mnie za to sroga kara. – Hansu roze­śmiał się na wspo­mnie­nie lania, które wtedy dostał.

„Pusta tykwa zamiast głowy! Głu­piec, a nie syn!” Jego ojciec, który prze­pi­jał wszyst­kie zarobki i nie wsty­dził się, że nie jest w sta­nie utrzy­mać ich obu, miał ciężką rękę, choć nie kto inny jak Hansu zapew­niał im godne życie, mysz­ku­jąc za jedze­niem, polu­jąc i dopusz­cza­jąc się drob­nych kra­dzieży.

Sunja nie wyobra­żała sobie, aby męż­czy­zna taki jak Ko Hansu mógł kie­dyś prać swoje rze­czy. Obec­nie jego gar­ni­tur był pięk­nie uszyty i utrzy­many. W grun­cie rze­czy widziała go w kilku podob­nych jasnych gar­ni­turach i w kilku parach iden­tycz­nych bia­łych skó­rza­nych butów. Nie znała nikogo innego, kto by się tak ubie­rał.

Naresz­cie miała coś do powie­dze­nia.

– Kiedy piorę, myślę tylko o tym, aby zro­bić to dobrze. To jedno z moich ulu­bio­nych zajęć, bo mogę wtedy coś napra­wić. Nie tak jak z potłu­czo­nym garn­kiem, który trzeba wyrzu­cić.

Uśmiech­nął się.

– Już dawno chcia­łem cię poznać bli­żej.

Ponow­nie była cie­kawa dla­czego, jed­nakże z dru­giej strony nie miało to zna­cze­nia.

– Masz dobrą twarz – stwier­dził. – Uczciwą.

Prze­kupki na targu mówiły jej to samo. Sunja nie potra­fiła się tar­go­wać i ni­gdy tego nie robiła. Wszakże tego ranka nie powie­działa matce, że wybiera się na spo­tka­nie z han­dla­rzem ryb. Nie wspo­mniała nawet o incy­den­cie z japoń­skimi uczniami. Wie­czo­rem po pro­stu oznaj­miła Tŏkhŭi, z którą zazwy­czaj robiła pra­nie, że naza­jutrz wybie­rze się nad zatoczkę sama. Tŏkhŭi była szczę­śliwa, że udało jej się wymi­gać od pracy.

– Masz uko­cha­nego? – zapy­tał ją teraz Hansu.

Sunja się spło­niła.

– Nie.

Hansu uśmiech­nął się do niej.

– Nie­długo skoń­czysz sie­dem­na­ście lat. Ja mam trzy­dzie­ści cztery lata. Jestem od cie­bie równo dwa razy star­szy. Będę twoim bra­tem i przy­ja­cie­lem. Hansu-oppa. Co ty na to?

Sunja wpa­trzyła się w jego czarne oczy, myśląc, że ni­gdy w życiu nie pra­gnęła niczego bar­dziej, jeśli nie liczyć życze­nia, aby jej chory ojciec wyzdro­wiał. Od jego śmierci nie było dnia, by o nim nie myślała lub w gło­wie nie sły­szała jego głosu.

– Jak czę­sto robisz pra­nie?

– Co trzeci dzień.

– Zawsze o tej samej porze?

Potak­nęła ski­nie­niem. Wzięła głę­boki oddech, czu­jąc, jak prze­peł­nia ją zachwyt i wycze­ki­wa­nie. Kochała to miej­sce, tę plażę – nie­skoń­czony prze­stwór zie­lo­no­nie­bie­skiej wody i drobne białe kamyki, które oka­lały czarne skały, odgra­ni­cza­jąc morze od lądu. Dzięki panu­ją­cej tu ciszy czuła się bez­pieczna i ukon­ten­to­wana. Zazwy­czaj było tu pusto, wie­działa jed­nak, że od tej pory nie pomy­śli już o tym miej­scu tak samo.

Hansu schy­lił się po gładki pła­ski kamień leżący u jej stóp – czarny z sza­rymi żył­kami. Z kie­szeni wycią­gnął kawa­łek kredy, któ­rej uży­wał do opi­sy­wa­nia pojem­ni­ków z rybami, i nakre­ślił krzy­żyk na spo­dzie kamie­nia. Następ­nie ukuc­nął i zaczął macać ota­cza­jące ich gigan­tyczne skały, aż zna­lazł suchą szcze­linę w gła­zie śred­niej wyso­ko­ści, wiel­ko­ści ławki.

– Jeśli przyjdę, a cie­bie jesz­cze nie będzie, ja zaś będę musiał wra­cać do pracy, umiesz­czę ten kamień w zagłę­bie­niu skały, abyś wie­działa, że się poja­wi­łem. Jeśli ty przyj­dziesz, a mnie nie będzie, umie­ścisz ten sam kamień w zagłę­bie­niu, abym wie­dział, że wyszłaś mi na spo­tka­nie.

Pokle­pał ją po ramie­niu i znów się do niej uśmiech­nął.

– Sunjo, muszę już iść. Zoba­czymy się tu ponow­nie, zgoda?

Sunja odpro­wa­dzała go wzro­kiem, a gdy znikł jej z oczu, ukuc­nęła i roz­wi­nęła tobo­łek z pra­niem. Wyjęła brudną koszulę, namo­czyła ją w zim­nej wodzie. Wszystko się zmie­niło.

Spo­tkali się znowu po trzech dniach. Sunja bez trudu odwio­dła słu­żące od wyprawy na brzeg razem z nią. Hansu, tak jak poprzed­nio, cze­kał na nią przy ska­łach, czy­ta­jąc gazetę. Na gło­wie miał jasny kape­lusz z czarną opa­ską. Pre­zen­to­wał się ele­gancko. Zacho­wy­wał się tak, jakby te schadzki nad zatoczką były nor­malne, cho­ciaż Sunja drżała z obawy, że ktoś ich nakryje. Czuła wyrzuty sumie­nia, że nie powie­działa nic matce ani Pokhŭi i Tŏkhŭi. Sie­dząc na ska­łach, Hansu i Sunja roz­ma­wiali przez pół godziny czy coś koło tego. Zada­wał jej dziwne pyta­nia. Na przy­kład: „O czym roz­my­ślasz, gdy panuje spo­kój i nie masz nic do roboty?”.