Safo. Powieść z obyczajów paryskich - Alphonse Daudet - ebook

Safo. Powieść z obyczajów paryskich ebook

Alphonse Daudet

3,0

Opis

Fanny Legrand jest namiętną, wyrachowaną, ale zawsze uczciwą kobietą. Jest jedną z wielkich postaci kobiecych w literaturze. Nic nie może być bardziej szokujące dla Jeana Gaussina, poważnego młodego studenta z prowincji, niż bagno moralne, w którym mieszkała jego kochanka, zanim się poznali. Modelka rzeźbiarza, muza poety, Fanny Legrand widziała i robiła to wszystko w ciągu dwudziestu lat, odkąd jej pierwszy kochanek Caoudal rzucił tę dziewczynę z paryskiego rynsztoka i nazwał ją Safo. Ale wstręt nie może się równać z pożądaniem; i stopniowo, pomimo ciągłych wybuchów wściekłości i zazdrości, Jean jest w stanie żyć z haniebną przeszłością Fanny, czerpać przyjemność ze zdegradowanego życia rodzinnego, ich wspólnego życia, a nawet odczuwać dumę ze swoich nowych związków ze sławnymi mężczyźni. Pojawienie się na scenie młodej dziewczyny, która wychodzi za mąż, wydaje się oferować Jeanowi drogę ucieczki, której potrzebuje: ale nie może zmusić się, by zadać swojej starzejącej się kochance potencjalnie śmiertelny cios. Historia z jednej strony zda się pełna humoru, ale zarazem przejmująca grozą zabiera Jeana w podróż, której nigdy nie mógł przewidzieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Alphonse Daudet

 

Safo

powieść z obyczajów paryskich

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Alphonse Daudet

Safo

Powieść z obyczajów paryzkich

Warszawa 1893

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-809-9

 

 

 

I.

 

 — Spojrzyj pan na mnie, proszę... Podoba mi się kolor twych oczu... Jak ci na imię?

 — Jan.

 — A nazwisko?

 — Gaussin.

 — Z południa pochodzisz, znać to z mowy... Ile masz lat?

 — Dwadzieścia jeden.

 — Jesteś artystą?

 — Nie, pani.

 — Ach, tem lepiej...

 Te urywki frazesów tłumione śmiechem, wrzawą i muzyką przygrywającą do tańca na balu kostiumowym, krzyżowały się w pewną noc czerwcową, pomiędzy Piferarem a Wieśniaczką egipską, w oranżeryi pełnej palm i paproci drzewnych, przylegającej do pracowni Déchelette'a.

 Na te naglące pytania Egipcyanki, Piferaro odpowiadał z naiwnością, właściwą młodzieńczym latom i tem skorszy był do rozmowy, tem większą ulgę zdawała mu się sprawiać, że jak na południowca, zbyt długo wypadło mu milczeć.

 Nie znając nikogo z grona tych malarzy i rzeźbiarzy, straciwszy z oczu u samego wejścia, przyjaciela, który go przyprowadził na bal, od dwóch godzin chodził znudzony, obnosząc swą ładną twarzyczkę blondyna, ogorzałego od słońca, z włosami kręcącemi się w drobne i gęste kędziory, jak na kożuszku, który kostium jego stanowił. Do koła niego szeptano coraz pochlebniejsze sądy, ale się nie domyślał swego powodzenia.

 Tancerze bez miłosierdzia potrącali go łokciami, bazgracze wyśmiewali kozę, którą nosił krzywo i górską sukmankę, ciężką i nieodpowiednią w tę noc letnią.

 Japonka, z tak zwanym „przedmieściowym“ wzrokiem, z nożami ze stali wetkniętemi w warkocz, podczesany w górę, drażniąc go, nuciła: „Ah! qu’il est beau, qui’l est beau, le postillon“. Hiszpanka zaś, w białych blondynach, przechodząc pod rękę z wodzem apaszów, gwałtownie  Podsuwała ma pod nos swój bukiet z jaśminów białych.

 Nie rozumiejąc tych zaczepek i sądząc, że jest bardzo śmieszny, skrył się w cieniu chłodnej galeryi oszklonej, gdzie pod krzewami stała szeroka sofa. Kobieta ta przyszła zaraz usiąść obok niego.

 Czy była młoda i ładna? Nie mógłby na to odpowiedzieć... Z długiej koszuli wełnianej, koloru błękitnego, w której kołysała pełną kibić, wynurzały się dwa ramiona obnażone, okrągłe i delikatne; a małe rączki, obciążone pierścionkami, duże szare oczy, które się jeszcze większemi wydawały przy dziwacznych ozdobach stalowych, spadających jej z czoła, składały się na całość harmonijną.

 „To pewnie aktorka... dużo ich bywa u Déchelette’a. Ta myśl bynajmniej nie dodała mu śmiałości, lękał się bowiem kobiet tego rodzaju.

 Z łokciem na kolanie i z głową opartą na ręku, mówiła doń z bardzo bliska, z poważną słodyczą i z jakiemś znużeniem...

 — Doprawdy, pochodzisz pan z południa?... A włosy masz takie jasne!... To coś osobliwego.

 Dopytywała się, od jak dawna mieszka w Paryżu, czy bardzo jest trudny egzamin konsulatowy, do którego się przysposabia, czy zna dużo osób i jakim trafem, znajduje się na wierczorze u Déchelette’a, przy ulicy de Rome, tak odległej od swej dzielnicy łacińskiej.

 Skoro wymienił nazwisko studenta, który go przyprowadził... „La Gournerie... krewny pisarza... musisz go pani znać...“ Wyraz tej twarzy kobiecej zmienił się nagle i sposępniał. On tego jednak nie zauważył, będąc w tym wieku, kiedy oczy błyszczą, ale nic nie widzą.

 La Gournerie obiecał mu, że kuzyn jego tam będzie i że mu go przedstawi. „Ja tak lubię jego wiersze... tak będę rad go poznać...“

 Ta otwartość wywołała z jej strony uśmiech politowania i ładniutkie wzruszenie ramion; odgarnęła jednak ręką lekkie liście bambusowe, chcąc dojrzeć w tłumie jego bohatera.

 W tej chwili zabawa iskrzyła się i falowała, jak apoteoza w widowisku czarodziejskiem. Pracownia, a raczej halla, bo rzadko tam co robiono, sięgała sufitem aż do najwyższego piętra gmachu, stanowiąc jedną, olbrzymią salę. Na obicia jasne i lekkie, licujące z porą letnią, na story ze słomy delikatnej lub z gazy, na parawaniki lakowe i różnobarwne przedmioty z kryształu, na krzaki żółtej róży, zdobiącej kratę wysokiego komina, w stylu Odrodzenia, rzucały urozmaicone i dziwaczne światło latarki chińskie, perskie, maurytańskie, japońskie, to żelazne z wyrzynaniem, zagięte w łuk, jakby drzwi od meczetu, to z papieru kolorowego, w kształcie wachlarzy, owoców, kwiatów, ptaków i wężów. Nagle, od dużych promieni elektrycznych, hyżych i błękitnawych, bladły te tysiące świateł, blask niby księżycowy oblewał twarze i obnażone ramiona, całą fantasmagoryę jedwabi, piór, klejnotów, wstążek w sali balowej i na wijących się wschodach z szeroką balustradą, wiodących do galeryi pierwszego piętra, ponad którą sterczały szyje kontrabasów i batuta dyrektora orkiestry, zapalczywie takt wybijająca.

 Młodzieniec widział to wszystko ze swego miejsca, poprzez sieć zielonych gałęzi i pączków kwitnących, które zmieszane z dekoracyą, obejmując ją jakby ramą, wskutek złudzenia optycznego, rzucały wśród wiru tańca, wieńce z glycynii na srebrzysty tren u sukni księżnej lub zdobiły liściem smokowca twarzyczkę pasterki á la Pompadour. Podwójną przyjemność znajdował on teraz w tym widoku, egipcyanka wyjawiała mu bowiem wszystkie znakomite, głośne nazwiska, kryjące się pod temi kostiumami, których rozmaitość i fantastyczność tak były zabawne. Ten psiarek, z krótkim biczykiem przewieszonym przez ramię, był to Jadin; dalej, wytarta sukmana proboszcza wiejskiego, służyła za przebranie staremu Isabey, który, żeby się podwyższyć, włożył talię kart w swe trzewiki ze sprzączkami.

 Ojciec Corat uśmiechał się z pod ogromnego daszka od czapki inwalida. Wskazała mu także Tomasza Courture, przebranego za buldoga, Jundta — za dozorcę galerników, Chama — za ptaka z wysp.

 Było też kilka kostiumów historycznych, poważnych: Murat w pióropuszach, Książe Eugeniusz, Karol I. — których przedstawiali najmłodsi z malarzy, jaskrawo uwydatniając różnicę pomiędzy dwoma pokoleniami artystów; późniejsi są zimni, surowi, z twarzą giełdowicza, przed wcześnie pooraną zmarszczkami, tem piętnem wyłącznej myśli o sprawach pieniężnych; tamci ci zaś to chałaśliwe, lekkomyślne, wyuzdane trzpioty.

 Pomimo lat piędziesięciu pięciu i laurów akademickich — rzeźbiarz Caoudal, ubrany za huzara z gołemi rękami o muskułach herkulesowych, z paletą malarską, bijącą go po długich nogach, a zastępującą torbę huzarską, wykonywał: cavalier seul z Grande-Chaumiére, naprzeciw muzyka de Potter, który w kostiumie muezzina, w turbanie na bakier, gestykulował brzuchem, udając, że tańczy i przeraźliwie krzyczał: „Allah, Allah!“

 Weseli ci dostojnicy otoczeni byli kołem wypoczywających tancerzy. W pierwszym rzędzie stał Déchelette, gospodarz domu, w wysokiej czapce perskiej, komicznie maleńkiemi oczkami, nosem kałmuckim i brodą siwiejącą poruszający z zadowolenia, że się tak weselą. On sam bawił się także doskonale, nie chcąc tego jednak pokazać po sobie.

 Inżynier Déchelette, postać z artystycznego Paryża, z przed laty dziesięciu lub dwunastu, bardzo dobry, bardzo bogaty, z niejaką pretensyą do sztuki, nie krępujący się niczem, lekceważący opinią, co wypływało z życia pędzonego w podróżach i w bezżeństwie, był wtedy przedsiębiorcą linii kolei żelaznej od Tauris do Teheranu. Co rok, aby odpocząć po dziesięciomiesięcznych trudach, po nocach przespanych w namiocie, po gorączkowych przeprawach przez piaski i bagna, przyjeżdżał na czas wielkich upałów do tego domu przy ulicy de Rome, który zbudowany był według jego planu i urządzony jako pałac letni. Zgromadzał on tam inteligentnych mężczyzn i ładne dziewczęta, żądając od cywilizacyi, by mu dała w ciągu kilku tygodni, najbardziej ożywiającą i najsmaczniejszą swą cząstkę.

 „Déchelette przyjechał...“ Wieść ta rozchodziła się po pracowniach, skoro tylko ujrzano, że nad oszklonym frontem pałacu, podniosła się olbrzymia płócienna zasłona, nakształt teatralnej kurtyny.

 Było to oznaką, że się zaczną zabawy, że przez dwa miesiące, grzmieć będzie muzyka, będą tańce i uczty, odbijając od głuchej odrętwiałości, jaka zazwyczaj w tej stolicy Europy, podczas willedżiatur i kąpieli morskich panuje.

 Osobiście, nie odgrywał żadnej roli w bachanaliach, odbywających się u niego dniem i nocą. Ten niezmordowany hulaka, zachowywał wśród uciech, szał na zimno, miał spojrzenie niepewne, uśmiechnięte, jakby pod wpływem haszyszu, a obok tego — niczem niezamącony spokój i trzeźwość; wierny w przyjaźni, obdarzający bez rachuby, dla kobiet miał wzgardę mężczyzn ze Wschodu, złożoną z pobłażania i grzeczności. Z tych co tam przychodziły, pociągnięte jego znacznym majątkiem i wesołą fantastycznością otoczenia, żadna nie mogła się pochlubić, iż była kochanką jego dłużej niż dzień jeden.

 — Jednakże to dobry człowiek... — dodała Egipcyanka i nagłym wykrzykiem: — oto pański poeta!... — przerwała swe objaśnienia.

 — Gdzie?

 — Przed nami... ten wiejski pan młody...«

 Młodzieniec z rozczarowaniem wyrzekł: „O!“ To jego poeta! Ten jegomość gruby, spotniały, świecący się, niezgrabny, w przypinanym kołnierzyku z dwoma śpiczastemi końcami i w kwiecistej kamizelce à la Jennot“... Nasuwały mu się na pamięć rozpaczliwe wykrzyki z „Livre d’amour“, z książki, którą zawsze czytywał z lekką gorączką i bezwiednie wypowiedział głośno:

 

Ażeby ożywić dumny marmur twego ciała

O Safo, oddałem wszystką krew z mych żył...

 

 Obróciła się żywo, brząkając barbarzyńskiemi błyskotkami i zapytała:

 — Co pan mówisz?

 Były to wiersze Gournerie’go; zadziwił się, że ona ich nie zna.

 — Nie lnbię wierszy... — odpowiedziała krótko i stojąc ze ściągniętą brwią, przyglądając się tańcom, nerwowo gniotła piękne kwiaty liliowe, co się przed nią zwieszały.

 Naraz, zadając sobie widoczny gwałt, rzekła: „dobrej nocy“ i znikła.

 Biedny Piferaro zaląkł się: „Co jej jest? Com ja jej powiedział?...“ Szukał w mózgownicy, lecz nie znalazł nic, prócz tego, że dobrze byłoby pójść spać. Melancholicznie podniósłszy z ziemi swą kobzę, powrócił do sali balowej, nietyle zmieszany odejściem Egipcyanki, co tłumem, poprzez który wypadało mu przeciskać się ku drzwiom.

 To poczucie, że on maluczki znajduje się pośród tylu znakomitości, czyniło go jeszcze mniej śmiałym. Tańce już ustawały, tylko kilka par, tu i owdzie walcowało zapamiętale przy zamierającej muzyce, a pomiędzy niemi Caoudal okazały, olbrzymi, z głową wzniesioną do góry, wirował z małą pończoszniczką, unosząc ją w ramionach, obrośniętych rudym włosem.

 Przez wielkie okno, co naoścież było otwarte w głębi, wnikało ranne białawe powietrze, poruszając liście palmowe i pochylając płomienie u świec, jak gdyby je chciało pogasić.

 Jedna z latarek papierowych zapaliła się, profitki popękały i dokoła sali lokaje ustawiali stoliki okrągłe, jakby na tarasie przed kawiarnią. U Déchelette’a zawsze wieczerzało po czterysta lub pięćset osób: sympatyzujące z sobą pary szukały się wtedy i łączyły.

 Były tam krzyki i przywoływania dzikie, przedmieściowe: „Pil... ouit!“ odpowiadające przeciągłemu: „ju, ju, ju, ju! dziewcząt wschodnich, były też rozmowy ciche i rozkoszny śmiech kobiet, podnieconych pieszczotą.

 Gaussin, korzystając ze zgiełku, chciał się przemknąć do drzwi, kiedy go zatrzymał przyjaciel jego, student — spocony, z oczami wytrzeszczonemi jak gałki i z butelką pod każdą pachą: — Gdzieś ty się podziewał?... Szukałem cię wszędzie... Mam stolik, kobiety... małą Bachellery z Bouffes... tę japonkę... wiesz... Wysłała mię po ciebie, chodź prędko!... — wołał i oddalił się, biegnąc.

 Piferaro czuł pragnienie; przytem kusił go szał balu i twarzyczka aktorki, robiącej doń znaki zdaleka, ale głos poważny i słodki szepnął mu nad uchem: „Nie chodź tam...“

 Ta sama, co przedtem siedziała przy nim, pociągnęła go do wyjścia i poszedł za nią bez wahania. Dla czego? Nie wskutek powabu tej kobiety, bo ledwie na nią spojrzał i tamta, wołająca go, z nożami we włosach, daleko mu się bardziej podobała... ale uległ woli wyższej niż jego własna, naglącej gwałtowności żądzy.

 — No chodź tam...

 Naraz, znaleźli się oboje na chodniku ulicy de Romo. Fiakry czekały wśród bladawego ranka; stróże zamiatający, robotnicy, którzy dążyli na zarobek, spoglądali na ten dom, gdzie huczała wesołość i rozpusta, na tę parę ukostiumowaną, na ten tłusty wtorek pośród lata.

 — Do ciebie, czy do mnie?... — zapytała. Sam nie wiedząc dla czego, pomyślał, że lepiej do niego i wskazał swój adres woźnicy. Podczas długiej jazdy, nie wiele do siebie mówili... tylko trzymała jedne z jego w swoich, które zdawały mu się maleńkie i lodowate. Gdyby nie ten uścisk nerwowy, mógłby sądzić, że ona śpi, leżąc w głębi fiakra, z prześlizgującym się po twarzy odblaskiem firanki błękitnej.

 Stanęli na ulicy Jacob, przed domem studenckim. Wejść na czwarte piętro, było wysoko i przykro.

 — Chcesz, żebym cię zaniósł?... — spytał śmiejąc się, ale po cichutku, cały dom był jeszcze bowiem we śnie pogrążony. Objęła go zwolna spojrzeniem wzgardliwem a czułem i zmierzywszy od stóp do głów doświadczonem okiem, zdawała się mówić wyraźnie: „Biedaczek!...“

 Wtedy on, z zapałem młodziana i południowca, porwał ją, uniósł jak dziecko, gdyż pomimo białej, panieńskiej cery, był silny, krzepki — i jednym tchem wszedł na pierwsze piętro, uszczęśliwiony tym ciężarem, który mu uwiązały u szyi, dwa piękne, nagie i świeże ramiona.

 Na drugie piętro wspinał się już dłużej, bez przyjemności. Kobieta obezwładniała się i była coraz cięższą. Jej stalowe wisiadełka, które z początku łaskotały go przyjemnie, zwolna zaczęły wpijać mu się w ciało.

 Na trzeciem piętrze dyszał, jakby tragarz dźwigający fortepian, brakowało mu tchu, ona zaś szeptała w upojeniu, z omdlałym wzrokiem  „Ach, mój miły, jakże mi przyjemnie.... jak mi dobrze...“

 Po ostatnich stopniach ledwie szedł, zdawało mu się, że to są jakieś olbrzymie wschody, że ściany, poręcze, okna wąskie, stanowią śrubę bez końca. Już nie kobietę niósł, ale rzecz ciężką, okropną, przygniatającą go, którą co chwilę miał pokusę upuścić, cisnąć z gniewem, chociażby jej groziło zmiażdżenie.

 Gdy przybyli na samą górę, rzekła otwierając oczy: „Już...“ on zaś pomyślał: „Nakoniec!...“ ale przyznać się do tego nie byłby w stanie... Bardzo był blady i obiema rękami przyciskał pierś, która się zdawała pękać.

 To wspinanie się po wschodach przy szarawem świetle porannem, było ich całą historyą.

 

II.

 

 Zatrzymał ją dwa dni, poczem odeszła, pozostawiając mu wrażenie gładkiej skóry i bielizny cienkiej. Nie powiedziała mu nic o sobie, prócz nazwiska, miejsca zamieszkania i tych kilku słów: „Jak mię zapragniesz, to przyzwij... będę zawsze gotowa“.

 Na maleńkim, eleganckim, wonnym bilecie Wizytowym, był napis:

 

Fanny Legrand

6, ulica de l’Arcade.

 

 Wetknął go w ramę od lusterka, pomiędzy zaproszeniem na ostatni bal ministeryum Spraw zagranicznych a programem kolorowanym i fantazyjnym wieczorku u Déchelette’a, były to dwie jedyne jego wycieczki w wielki świat, w przeciągu całego roku. Wspomnienie tej kobiety, które pozostało kilka dni dokoła kominka, dzięki owej delikatnej i słabej woni, ulotniło się wraz z nią, a poważny i pracowity Gaussin, unikający nadewszystko pokus paryzkich, nie poczuł chęci odnowienia tej jednowieczorowej miłostki.

 Egzamin ministeryalny miał nastąpić w listopadzie, pozostawało mu już tylko trzy miesiące do przygotowania się. Potem czekała go trzy lub czteroletnia praca w biurach konsulatu, po ukończeniu której wybierał się gdziekolwiek, bardzo daleko.

 Ta myśl o wydaleniu się z kraju nie przestraszała go; było to bowiem tradycyą u Gaussinów d’Armandy, starego rodu awiniońskiego, by najstarszy z synów obierał sobie tak zwana karyerę, mając przykład, zachętę i opiekę moralną swych poprzedników. Dla tego parafianina, Paryż był tylko pierwszym przystankiem, w bardzo długiej przeprawie i to go powstrzymało od poważnych stosunkow tak miłosnych, jak i przyjacielskich.

 W tydzień lub dwa, po balu u Déchelette’a, pewnego wieczoru, kiedy Gaussin, zapaliwszy lampę, rozłożył książki na stole, by się wziąć do pracy, zapukano do drzwi nieśmiało. Gdy je otworzył, ukazała się kobieta w jasnej i wytwornej toalecie, którą poznał wtedy dopiero gdy odsłoniła woalkę.

 — Widzisz... to ja... powracam...

 Skoro Ganssin z niepokojem i pomieszaniem spojrzał na przygotowaną robotę, rzekła: „O, nie będę ci przeszkadzała... znam się na tem“.

 Zdjąwszy z głowy kapelusz, usiadła z zeszytem „Tour du monde“, na pozór cała przejęta czytaniem, ale każdy raz, skoro podniósł oczy, spotykał się z jej wzrokiem.

 Sprawiedliwość każe przyznać, że potrzebował wielkiej siły, żeby jej nie porwać natychmiast w ramiona, tak była powabna z tą główką o nizkiem czole, z krótkim noskiem, ustami, Wyrażającemi zmysłowość i dobroć, z tą dojrzaią, giętką kibicią, w sukni iście paryzkiej, nie tyle przestraszającej go, niż ów strój egipski.

 Nazajntrz odeszła z samego rana, lecz w ciągu tygodnia nkazała się kilka razy, wchodząc zawsze równie blada, z rękami zimnemi i wilgotnemi, z głosem przytłumionym ze wzruszenia.

 — O, ja wiem dobrze, że cię nudzę, że ci się naprzykrzam — mówiła. — Powinnam mieć więcej ambicyi... Czy uwierzysz!... Każdego ranka, odchodząc od ciebie, przysięgam, że więcej nie wrócę, a wieczorem, jak szał mię to znowu ogarnia...

 Przyglądał jej się, słuchając: bawiła go i zdumiewała ta wytrwała miłość, jego, który pogardzał kobietą. Te wszystkie, które znał dotąd, dziewczęta z bawaryj lub skatingów, niekiedy młode i ładne, zawsze mu pozostawiały taki niesmak, przez swój uśmiech głupi, ręce jak u kucharek, niskie popędy i mowę gminną, że otwierał okno po ich odejściu.

 W niewinności ducha sądził on, że każda dziewczyna de plaisir jest taką. Dla tego ze zdziwieniem spostrzegł w Fanny słodycz, delikatne, prawdziwe kobiece obejście i tę wyższość nad mieszczankami, które widywał na prowincyi u swojej matki, że ani sztuka nie była jej obcą, ani w ogóle żadna z tych rzeczy, co czynią rozmowę zajmującą i urozmaiconą.

 Przytem była ona muzykalną, przygrywając sama na fortepianie, śpiewała głosem kontraltowym, trochę zmęczonym i nierównym, ale wyrobionym, to romans jaki Chopina albo Schumanna, to pieśń francuzką z Berry, Burgundyi albo Pikardyi, których mnóstwo umiała.

 Gaussin, szalejący za muzyką, tą sztuką, co rozleniwia i pod gołe niebo wabi, a tak jest miłowaną na południu: zagrzewał się jej dźwiękami do pracy i upajał się w chwilach wypoczynku. To głównie zachwycało go nawet w Fanny.

 Gdy się raz dziwił, że nie wstąpiła do teatru, odrzekła: „Śpiewałam w teatrze Lirycznym, ale niedługo... zanadto mi się przykrzyło...“

 Istotnie, nic w sobie nie miała sztucznego, konwencjonalnego, jak inne kobiety ze sceny. Nie było w niej cienia próżności i kłamstwa, tylko tajemniczo się zachowywała, co do życia zewnętrznego... nawet w chwilach uniesień namiętnych; ale kochanek, niezazdrosny i nieciekawy, o nic nie pytał. Dopóki nie przyszła o umówionej godzinie, nie spoglądał na zegarek; nie znał jeszcze wrażeń oczekiwania, tych gwałtownych uderzeń w głębi piersi, co wydzwaniają żądzę i niecierpliwość.

 Ponieważ owego roku lato było bardzo piękne, od czasu do czasu odwiedzali te śliczne zakątki okolic Paryża, których położenie znała dokładnie i szczegółowo.

 Przyłączali się do tłumów wyjeżdżających hałaśliwie z dworców kolei przedmieściowych i zjadali śniadanie w gospodzie na skraja lasu albo nad wodą, unikając tylko miejscowości zbyt uczęszczanych. Gdy jej zaproponował pewnego razu, wycieczkę do Vaux de Cernay, zawołała: „Nie... nie... nie tam... Za dużo tam malarzy...“

 Przypomniał sobie wtedy, że ta antypatya do artystów, była początkiem ich miłości. Zapytana o przyczynę, rzekła: „To są ludzie zepsuci, sztuczni, zawsze opowiadają więcej, niż jest w istocie... Dużo złego mi zrobili...“

 On protestował:

 — Jednakże sztuka jest piękną rzeczą... nic tak nie zdobi i nie rozszerza ram życia...

 — Widzisz, kochanie moje... piękno, to twoja prostota i szczerość, to lat dwadzieścia i miłość gorąca...

 Lat dwadzieścia! Niktby jej nie dał więcej, tak była żywa, skora do śmiechu, na wszystko się zgadzająca.

 Pewnego wieczora, przybywszy w wigilię święta do Saint-Clair, w dolinie de Cherreuse, nie dostali pokoju. Późno już było, do najbliższej wioski trzebaby iść całą milę, lasem, wśród nocy... nakoniec ofiarowano im łóżko w głębi stodoły, gdzie spali mularze.

 — Idźmy, — rzekła ze śmiechem, — przypomni mi to czasy mojej nędzy...

 Znała więc nędzę.

 Poomacka przesunęli się pośród łóżek ustawionych w wielkiej otynkowanej izbie, gdzie się lampka paliła w niszy. Przytuleni do siebie, całą noc tłumili swe pocałunki i śmiech, słuchając chrapania i stękania znużonych towarzyszów, których kapoty i ciężkie obówie od pracy, ocierały się o jedwabną jej suknię i buciki paryzkie.

 O świcie, odsłoniła czyjaś ręka otwór u dołu szerokich drzwi; smuga białego światła padła na łóżka i ziemię ubitą, a ochrypły głos zawołał: „Hej, wstawajcie!...“ i wśród ciemności, co znowu zaległy stodołę, powstał ruch leniwy, powolny, zaczęto ziewać, przeciągać się, kaszlać, jak to zwykle bywa, gdzie się ludzie ze snu budzą. Nareszcie, jeden po drugim, wyszli ztamtąd limuzyjczycy, ociężale i w milczeniu, nie domyślając się, że spali w pobliża pięknej dziewczyny.

 Po ich wyjściu, wstała i ona, włożyła suknię po ciemku, skręciła na prędce włosy i rzekła: „Zostań tu... ja zaraz wrócę...“ i wróciła po chwili z ogromnym pękiem zroszonych kwiatów polnych.

 — Teraz śpijmy — powiedziała, rozsypując na łóżku tę wonną świeżość flory porannej, która orzeźwiła dokoła nich atmosferę. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak ładną, jak kiedy wchodziła do stodoły ze śmiechem, w tem półświetle, z rozwianemi włosami i z wiązką bujnych traw w ręku.

 Innym razem jedli śniadanie w Ville d’Avray, nad stawem. Poranek jesienny przysłaniał mgłą wodę cichą i las czerwieniejący się od rdzy naprzeciwko nich. Sami jedni w tym ogródku restauracyjnym, całowali się, zajadając jakieś małe rybki.

 Naraz, z prostego szaletu z okrąglaków, sterczącego na grubych konarach platanu, pod którym nakryto im stolik, zawołał głos silny i filuterny: „Słuchajcie... kiedy będzie koniec waszego dziobania się...“ To rzeźbiarz Caoudal ze swą twarzą lwią i rudym wąsem, wychylił się z okienka.

 — Mam wielką ochotę zejść do was na śniadanie... Taki osowiały siedzę tu na drzewie.

 Fanny nie odpowiedziała, widocznie była nierada z tego spotkania; on zaś, przeciwnie skwapliwie przystał, gdyż był ciekawy słynnego artysty i pochlebiało mu to, że zasiądzie przy jego stole.

 Caoudal, wielki elegant, w niedbanem na pozór ubraniu, w którem jednak wszystko było obrachowane, począwszy od krawatu z crêpe de chine białej, aby się jaśniejszą zdawała cera, poorana zmarszczkami i pełna krost, skończywszy na surduciku leżącym obciśle na giętkiej jeszcze i muskularnej figurze, Caoudal wydał mu się starszym, aniżeli na balu u Déchelette’a.

 Ale co go zdziwiło, a nawet i podrażniło trochę, to poufały ton, w jakim się odzywał rzeźbiarz do jego kochanki. Nazywał ją „Fanny“ i mówił jej „ty“. „Wiesz... — powiedział, kładąc swój sztuciec na ich obrusie — jestem wdowcem od dwóch tygodni. Marya opuściła mię dla Morateura. Z początku nie bardzo mię to obeszło; dopiero dziś rano, gdym wszedł do pracowni, opanowało mnie zniechęcenie... Nie mogłem nic robić... Porzuciwszy moją grupę, wybrałem się za miasto na śniadanie... ale to się na nic nie zda, jeśli człowiek ma siedzieć sam jeden... Jeszcze jedna chwila, a byłbym szlochał nad swą potrawką z królika.

 Spojrzawszy na prowensalczyka, którego wysypująca się bródka i kędziory włosów miały barwę soternu w kieliszkach, rzekł na wpół do siebie:

 — Jakaż to piękna rzecz, młodość... Ten, nie zostanie opuszczonym... I co najlepsze, to że się skarbu swego udziela... Ona się wydaje tak młoda jak i on.

 — Gbur! — zawołała ze śmiechem, a w śmiechu tym dźwięczał wyraźnie powab niezależny od wieku, młodość kobiety kochającej i chcącej być kochaną.

 — Zdumiewająca... zdumiewająca — szeptał Caoudal, który jej się przyglądał jedząc, z wyrazem smutku i zazdrości, drgającym w kącikach ust. „Słuchaj, Fanny, czy przypominasz sobie jedno śniadanie tutaj... Dawne to już czasy! Byli z nami Ezano, Dejoie, cała gromada... Tyś wpadła do stawu... ubrano cię potem po męzku, w kurtkę rybacką... ślicznie ci w niej było...

 — Nic nie pamiętam — odrzekła zimno i bez kłamstwa; bo te istoty zmienne i liche, zawsze zajęte są tylko obecną chwilą swej miłości. Nie wspominają one tego co było, ani je przestrasza to, co nastąpić może.

 Caoudal, przeciwnie, cały oddany przeszłości, popijając sotern, opisywał swe świetne czasy, młodość krzepką, miłostki, hulanki, wycieczki za miasto, bale w operze, artystyczne zajęcie w pracowni, walki i zwycięztwa. Ale gdy się obrócił ku nim, z okiem błyszczącem od płomieni, tylko co dotykanych, okazało się, że go nie słuchali, zajęci winnem gronem, którego ziarnka, przy ustach sobie nawzajem skubali.

 — Jakież to płaskie, co wam tu prawię... Ale owszem... owszem... nudzę was... Ach, bodajże... głupia rzecz, być starym. — Podniósł się i cisnąwszy serwetę „śniadanie dla mnie, ojcze glois!“ — zawołał na restauratora.

 Odszedł smutno, powłócząc nogami, jakby nurtowany bólem nieuleczalnym. Zakochana para długo ścigała wysoką jego postać, którą nachylał pod złocistym liściem jesiennym.

 — Biedny Caoudal... prawda, że się starzeje — szepnęła Fanny, ze słodkiem politowaniem a gdy Gaussin zaczął się oburzać, że ta Marya, ladajaka dziewczyna, modelka, może sobie żartować z cierpień takiego Caoudala, przekładając nad wielkiego artystę... kogo?... Morateura, bazgracza bez talentu, za którym przemawia tylko młodość, roześmiała się, mówiąc: „Ach, ty naiwne niewiniątko!“ i przytuliwszy jego głowę, obiema rękami, do swych kolan, wciągała, wdychała w siebie woń jego oczu, włosów, wszystkiego, jakby bukietu.

 Wieczorem dnia tego, Jan, po raz pierwszy, poszedł nocować do swej kochanki, która męczyła go o to od trzech miesięcy.

 — Powiedz przynajmniej, dla czego nie chcesz?

 — Nie wiem... wstydzę się...

 — Kiedy ci powiadam, żem wolna i sama jedna.

 Zmęczonego wycieczką, udało jej się pociągnąć na ulicę de l’Arcada, tuż koło dworca kolei żelaznej.

 W mieszczańskiem domu, przyzwoitym i ozdobnym, zajmowała ona mieszkanie w antresoli z którego wyszła stara sługa, w czepku chłopskim, z kwaśną miną, żeby im otworzyć drzwi.

 — To Machaume... Dzień dobry, Machaume — rzekła Fanny, rzucając jej się na szyję — Widzisz, to on, to mój ukochany, mój król... przyprowadziłam go... Prędko, rozpal wszystko, żeby tu ładnie było! 

 Jan pozostał sam jeden w saloniku, gdzie półokrągłe i nizkie okna, przysłonięte były firankami z błękitnego jedwabiu, który pokrywał również sofę i kilka sztuk mebli lakowych. Na ścianach, trzy czy cztery krajobrazy udzielały tej materyi wesołości i powietrza, a każdy z nich zaopatrzony był jakąś dedykacyę: „Dla Fanny Legrand“... albo: „Dla mojej drogiej Fanny“...

 Na kominku, stała wpół naturalnej wielkości, marmurowa „Safo“ Caoudala. Bronzowy jej odlew napotyka się wszędzie, więc i Gaussin od dzieciństwa widywał go w gabinecie swego ojca. Przy świetle jedynej świecy, postawionej obok postumentu, dostrzegł on podobieństwo uszlachetnione i niejako odmłodzone, tego dzieła sztuki z jego kochanką. Te linie profilu, ten falujący układ kibici pod draperyą, ta pulchna okrągłość rąk oplatających kolana, były ma znane, dobrze znane. Pochłaniał je okiem, uprzytomniając sobie czulsze wrażenia.

 Fanny, zastawszy go wpatrzonego w posąg, odezwała się doń lekkim tonem „Przypomina mię to, nieprawda?... Modelka Caoudala, była podobną do mnie“.

 Poprowadziła go zaraz do swego pokoju, gdzie Machaume, krzywiąc się, kładła dwa nakrycia na stoliku. Wszystkie światła były pozapalane, nawet w lichtarzach u szafy zwierciadlanej; piękny, wesoły (jak zwykle pierwszy) ogień drzewny płonął za ekranem a wszystko razem wzięte, przedstawiało pokój kobiety, zbierającej się na bal.

 — Chciałam, żebyśmy tu zjedli wieczerzę — powiedziała ze śmiechem — będziemy prędzej w łóżku.

 Jan nigdy jeszcze nie widział tak wykwintnego urządzenia, same materye jedwabne w stylu Ludwika XVI! Przejrzyste muśliny w pokojach matki i sióstr nie dawały mu najmniejszego wyobrażenia o tem gniazdku mięko usłanem, gdzie boazerye kryły się pod delikatnemi atłasami, gdzie łóżko było tylko sofą szerszą od innych, stojącą w głębi, na białych futrach.

 Rozkoszną była ta pieszczota światła, ciepła, blasków błękitnych, odbijających swe długie cienie w zwierciadłach, po ich wycieczce w pola, po deszczu, co ich zmoczył i po drogach błotnistych a pełnych wybojów, któremi wracali o zmierzchu. Ale co mu przeszkadzało, by jako prawdziwy parafian, mógł rozsmakować się w tym komforcie chwilowym, to zły humor służącej, która rzucała nań spojrzenia tak podejrzliwe, że ją Fanny odprawiła, mówiąc: „Zostaw nas, Machaume... Sami usługiwać sobie będziemy“.

 Gdy chłopka ta trzasnęła drzwiami, odchodząc, rzekła: „Nie uważaj... ona ma żal o to, że cię za bardzo kocham... Powiada, że marnuję życie... Ci ludzie ze wsi, tacy są drapieżni!... Gotowanie jej naprzykład, więcej warte od niej samej... skosztuj tego pasztetu z zająca“.

 Krajała pasztet, otwierała butelki z szampanem, zapominała o swym talerzu, byleby się przyglądać, jak on je, za każdem poruszeniem odwijała aż po ramię, rękawy u gandury algierskiej, z wełny miękiej i białej, którą zawsze nosiła w domu.

 Przypomniała mu w tej chwili, ich pierwsze spotkanie się u Dechelette’a; więc przytuleni do siebie na jednym fotelu, jedząc z jednego talerza, rozmawiali o tym wieczorze.

 — O, co do mnie — mówiła — ujrzawszy cię wchodzącego, zaraz uczułam pociąg. Byłabym chciała porwać cię i wyprowadzić natychmiast, żeby cię inne nie miały... A ty, coś pomyślał, jakeś mię zobaczył?

 — Z początku lękałem się ciebie, potem nabrałem zaufania i zupełnie odzyskałem swobodę. Ale, prawda — dodał — nigdym cię nie zapytał, o co się rozgniewałaś wtedy? O dwa wiersze La Gourneriego ?

 Ściągnęła brew i poruszyła głową, tak samo jak na balu, mówiąc: „Głupstwa!... nie wspominajmy już o nich“

 I objąwszy go rękami, dodała: „Ja takżebałam się trochę... probowałam uciec, otrząsnąć się... ale nie mogłam, nigdy nie będę mogła“.

 — O nigdy...

 — Zobaczysz!

 Odpowiedział jej tylko sceptycznym uśmiechem, właściwym jego wiekowi, niezauważywszy z jak namiętnym, prawie groźnym akcentem, rzuciła mu to „zobaczysz“. Ten uścisk kobiecy był tak mięki, tak poddańczy, że głęboko był przekonany, iż się jednym ruchem z niego wyzwoli...

 A nawet dla czogo miałby się wyzwolić?... Tak mu było dobrze w tym rozpieszczającym, rozkosznym pokoju, tak lubo odurzało go jej miłe tchnienie, spoczywające na jego ociężałych i sennych powiekach, przed któremi przesuwało się pełno obrazów; drzewa pokryte rdzą, łąki, sterty pod strumieniami deszczu, cały ten dzień, miłośnie na wsi spędzony.

 Rano, rozbudził go nagle głos Machaume, wołającej przy łóżku, bez najmniejszej tajemniczości: „Przyszedł... Chce się z panią zobaczyć“.

 — Jakto! chce?... Więc już nie jestem u siebie!... i ty pozwoliłaś mu wejść...

 Jak szalona zerwała się i wybiegła z pokoju, nawpółnaga, w roztwartej koszuli batystowej: „Nie ruszaj się, mój drogi... Zaraz wrócę...“ Ale nie czekał na nią i póty się nie uspokoił, póki nie wstał także, nie ubrał się i nie poczuł, że już ma buty na nogach. Podczas, gdy zbierał części swego ubrania, w tym pokoju hermetycznie zamkniętym, gdzie lampka nocna oświetlała jeszcze nieład, świadczący o wczorajszej kolacyi, dochodził go straszny i krzykliwy spór, przytłumiony tapetami z saloniku. Głos męzki, z początku gniewny, potem błagalny, to wybuchał, to szlochał, to we łzach tonął, krzyżując się z drugim, (którego Gaussin nie poznał zrazu) ostrym, chropowym, nienawistnym, miotającym niecne wyrazy dziewcząt z Bawaryi, kłócących się pomiędzy sobą.

 Cały ten przepych rozkoszny został tem skalany, zeszpecony, jakby materya jedwabna, obryzgana błotem. Kobieta także była splamioną. narówni z temi, dla których miał dawniej wzgardę.

 Wróciła zdyszana, powabnym ruchem ręki, skręcając rozwiane włosy. „Ach, jakże głupio wygląda mężczyzna, gdy płacze!...“ Spostrzegłszy naraz, że on stoi, ubrany, wykrzyknęła z wściekłością: „Wstałeś!... połóż się napowrót... natychmiast... ja tak chcę...“

 Nagle, łagodniejąc, wiążąc go ruchem i głosem, dodała. „Nie... nie... nie odchodź... nie możesz tak odejść... Przedewszystkiem, pewna jestem, że jużbyś nie wrócił“.

 — Ale owszem... dla czegóż?...

 — Przysięgnij mi, że się nie gniewasz, ie przyjdziesz jeszcze... O! bo ja cię znam!...

 Przysiągł wszystko, co tylko chciała; ale się już nie położył, pomimo jej zaklęć i ponawianych zapewnień, że jest u siebie, że może rozporządzać swem życiem i postępkami. Nakoniec, zdawała się zrezygnowaną na jego odejście i odprowadziła go do drzwi, już nie drapieżna, nie rozszalała; owszem bardzo pokorna i pragnąca przebaczenia.

 Długa i głęboka pieszczota pożegnalna zatrzymała ich w przedpokoju.

 — A więc... kiedy?... — zapytała, przeszywając go wzrokiem. Już miał odpowiedzieć, pewnie kłamliwie, bo mu było pilno wydostać się ztamtąd, kiedy go powstrzymał odgłos dzwonka; Machaume wyszła z kuchni, ale Fanny skinęła na nią, mówiąc: „Nie... nie otwieraj...“ — I stali tam, wszyscy troje, nieruchomo, w milczeniu.

 Dał się słyszeć jęk przytłumiony, potem szelest listu wsuwanego podedrzwi, nareszcie powoli oddalające się kroki.

 — Mówiłam ci, żem wolna... patrz!

 Podała kochankowi list, otworzony przed chwilą, list miłosny, bardzo podły, bardzo nikczemny, śpiesznie nakreślony ołówkiem w kawiarni, w którym ów biedak błagał o przebaczenie za swój wybryk ranny, w którym przyznawał, że tyle tylko ma praw do niej, ile mu zechce sama pozostawić; z rękami złożonemi zaklinał, żeby go nie wypędzała bezpowrotnie; obiecywał przyjąć wszystko, poddać się wszystkiemu, byleby jej nie stracił, Boże mój! byleby nie utracił!

 — Widzisz — rzekła ze złośliwym śmiechem, a śmiech ten do reszty zamknął dla niej serce, które chciała zdobyć. Wydała się okrutną Janowi. Nie wiedział on jeszcze, że kobieta kochająca ma czucie tylko dla przedmiotu swej miłości; że wszystkie jej żywe siły miłosierdzia, dobroci, litości, poświęcenia, pochłania jedna, jedyna tylko istota.

 — Źle, że sobie żartujesz... Ten list jest przerażająco piękny i rozdzierający. — I po cichu, głosem poważnym, trzymając ją za ręce, rzekł: „Powiedz mi, czemu go wypędzasz“?

 — Już go nie chcę... nie kocham go.

 — Jednakże był twoim kochankiem. Stworzył ci ten zbytek, w którym żyjesz i zawsze żyłaś, który ci jest potrzebny...

 — Drogi