Zwycięzcy - Danielle Steel - ebook + książka

Zwycięzcy ebook

Danielle Steel

4,3

Opis

Lily Thomas to mistrzyni narciarstwa przygotowująca się do igrzysk olimpijskich. Niestety jej udział w olimpiadzie został przekreślony przez tragiczny wypadek. Ojciec dziewczyny wszystkie nadzieje pokładał w córce. Teraz jego marzenia przepadły.
Z ich losami splecie się życie innych osób: Jessie – neurochirurg, która została jedynym rodzicem czwórki dzieci; Joego – finansisty, doprowadzonego do bankructwa z powodu nieuczciwego partnera; Carole – psycholog ze szpitala Mass General, która cudem wyleczyła się z raka piersi, a jej ciało oraz serce znaczą blizny po przebytej chorobie; Teddy’ego – mierzącego się z urazem kręgosłupa jeszcze poważniejszym niż Lily, marzącego o pójściu na studia i zostaniu artystą.
W zgliszczach dawnego życia cała szóstka znajdzie siłę, aby odmienić przeznaczenie, nie godząc się na przegraną. Gdy Bill zbuduje centrum rehabilitacyjne dla córki, zmieni się życie niezliczonej liczby osób.

Opowieść o ludziach, którzy za nic w świecie nie chcą uznać swojej porażki bez względu na to, z jak wielkimi przeciwnościami muszą się zmierzyć. Gdy Lily ponownie wsiądzie na narty i wystartuje w paraolimpiadzie, jej zmagania o nowe życie skończą się zwycięstwem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (14 ocen)
8
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Win­ners
Co­py­ri­ght © 2023 by Da­nielle Steel All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © 2013 by Wy­daw­nic­two Am­ber Sp. z o.o. Wy­ko­rzy­sta­nie prze­kładu za zgodą Wy­daw­nic­twa AM­BER Sp. z o.o. 
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Ko­rekta: WE­RO­NIKA RYCHTA / Book Flow
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie na okładce: Ho­ri­zon In­ter­na­tio­nal Ima­ges / Alamy Stock Photo
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-56-1
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Co jest bło­go­sła­wień­stwem dla jed­nej osoby,

jest bło­go­sła­wień­stwem dla wszyst­kich.

Mary Ba­ker Eddy

Moim uko­cha­nym dzie­ciom:

Be­atrix, Tre­vo­rowi, Tod­dowi, Nic­kowi,

Sa­man­cie, Vic­to­rii, Va­nes­sie, Ma­xxowi i Za­rze.

Oby­ście za­wsze byli szczę­śliwi i mieli szczę­ście,

a także siłę, od­wagę i wy­trwa­łość, aby zwy­cię­żać.

Ko­cham Was bar­dzo, mama D.S.

ROZ­DZIAŁ 1

W śnieżny stycz­niowy po­ra­nek obu­dził Lily Tho­mas dzwo­nek bu­dzika. Otwo­rzyła na mo­ment oczy: za oknem wy­na­ję­tego przez ojca domu wi­ro­wały gę­ste płatki śniegu. Przez uła­mek se­kundy miała ochotę prze­wró­cić się na drugi bok i znowu za­snąć. Z dala do­bie­gły od­głosy wy­bu­chów dy­na­mitu, które miały za­po­biec osu­wa­niu się la­win. Wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie, by wie­działa, co to za dzień... Pra­wie nic nie było wi­dać w gę­stej za­mieci i na­wet je­śli stoki były do­stępne, to nie na długo. Uwiel­biała jed­nak wy­zwa­nie, ja­kim była jazda w ta­kich wa­run­kach. To bę­dzie zna­ko­mity tre­ning, no i nie chciała stra­cić ani jed­nego dnia z ulu­bio­nym in­struk­to­rem, Ja­so­nem Yee.

Przy­jeż­dżali tu z oj­cem co roku na świą­teczne fe­rie. Ob­cho­dzili Boże Na­ro­dze­nie w domu, w De­nver, le­cieli sa­mo­lo­tem do San Fran­ci­sco, gdzie oj­ciec od­wie­dzał zna­jo­mych i za­ła­twiał ja­kieś sprawy biz­ne­sowe, głów­nie z fir­mami wy­so­kiego ry­zyka ka­pi­ta­ło­wego w Do­li­nie Krze­mo­wej, po czym je­chali do Squaw Val­ley. Lily uwiel­biała tę tra­dy­cję, po­dob­nie jak jazdę na nar­tach. Przy­jeż­dżali tu, od­kąd jako małe dziecko za­częła brać udział w za­wo­dach. Trzy lata temu, jako czter­na­sto­latka, zdo­była brąz w olim­pia­dzie ju­nio­rów. Te­raz tre­no­wała do ko­lej­nej zi­mo­wej olim­piady, która miała się od­być za rok. Tym ra­zem miała na­dzieję na złoto.

Prze­cią­gnęła się po raz ostatni w cie­płym, wy­god­nym łóżku, wstała i po­szła pod prysz­nic. Zer­k­nęła przez okno: śnieg wciąż pa­dał gę­sto, na ziemi było go z sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wię­cej niż wie­czo­rem. Uśmiech­nęła się na myśl o cze­ka­ją­cym ją ranku. Ob­fite opady mo­gły tro­chę spo­wol­nić ich tempo, ale Ja­son za­wsze wy­soko sta­wiał jej po­przeczkę, i to wła­śnie w nim lu­biła. Uwiel­biała z nim jeź­dzić, był faj­niej­szy niż tre­ner z De­nver, który przy­go­to­wy­wał ją do startu w olim­pia­dach, od­kąd skoń­czyła dwa­na­ście lat.

To był po­mysł ojca, żeby za­częła jeź­dzić na nar­tach, a po­tem, kiedy zo­ba­czył, że ma do tego ta­lent, star­to­wać w za­wo­dach. Uwiel­biał narty, kiedy był w jej wieku. Był głów­nie sa­mo­ukiem, pa­sjo­no­wał się tym spor­tem i jeź­dził na każ­dym sprzę­cie, na jaki mógł so­bie po­zwo­lić. Po skrom­nych po­cząt­kach w gór­ni­czym mie­ście w Pen­syl­wa­nii jako dwu­dzie­sto­pa­ro­la­tek był już wła­ści­cie­lem for­tuny, którą za­ro­bił na spe­ku­la­cji na rynku to­wa­rów, a póź­niej na in­we­sty­cjach wy­so­kiego ry­zyka przy­no­szą­cych gi­gan­tyczne zy­ski. Od­tąd in­we­sto­wał ostroż­niej i ma­ją­tek, który kie­dyś miała odzie­dzi­czyć Lily, był bez­pieczny. Ni­gdy o tym nie my­ślała, choć zda­wała so­bie sprawę, ja­kie ma szczę­ście. Oj­ciec za­wsze wy­zna­wał za­sadę dys­cy­pliny i cięż­kiej pracy, a Lily go w tym przy­po­mi­nała. Była do­sko­nałą uczen­nicą i uta­len­to­waną spor­t­smenką. Cho­dziła do szkoły śred­niej i miała na­dzieję do­stać się na któ­rąś z uczelni Ligi Blusz­czo­wej[1], ale na ra­zie ostro tre­no­wała do olim­piady. Miała trzy lata, kiedy zmarła jej matka, i od tej pory to ona była oczkiem w gło­wie ojca i ośrod­kiem jego ży­cia. Żył tylko dla niej, a ona go uwiel­biała.

Bill Tho­mas ukoń­czył sta­nowy col­lege w Pen­syl­wa­nii. Jego oj­ciec był gór­ni­kiem i zmarł, kiedy syn miał kil­ka­na­ście lat. Bill do­brze wie­dział, jak wy­gląda skrajna bieda, i je­dyne, o czym ma­rzył jako młody czło­wiek, to żeby ro­dzi­nie, którą miał na­dzieję kie­dyś za­ło­żyć, za­pew­nić lep­sze ży­cie, niż miał on. Sty­pen­dium umoż­li­wiło mu na­ukę w Ha­rvard Bu­si­ness School i od­mie­niło jego los. Dzięki ukoń­czo­nym tam stu­diom me­ne­dżer­skim i wła­snemu zmy­słowi przed­się­bior­czo­ści osią­gnął wszystko, co po­sta­wił so­bie za cel jako chło­piec. Matka nie do­cze­kała jego dy­plomu, a brat w wieku dzie­więt­na­stu lat zgi­nął w ko­palni. Tylko Bil­lowi udało się uciec do lep­szego świata i ni­gdy nie za­po­mniał, skąd po­cho­dzi i co osią­gnął. Był zna­ko­mi­tym biz­nes­me­nem. Speł­nił swoje ma­rze­nia i dziś, w wieku pięć­dzie­się­ciu dwóch lat, pra­co­wał w domu, za­rzą­dza­jąc in­we­sty­cjami, tak by jak naj­wię­cej czasu spę­dzać z Lily. Od czter­na­stu lat był dla niej oj­cem i matką, i był z niej nie­sły­cha­nie dumny.

Lily wzięła prysz­nic, ubrała się i po paru mi­nu­tach zja­wiła się przy stole. Była boso, w nar­ciar­skich spodniach i ter­mo­ak­tyw­nym pod­ko­szulku. Dłu­gie ciemne włosy miała wil­gotne po ką­pieli. Oj­ciec z uśmie­chem pod­niósł na nią oczy znad fi­li­żanki kawy.

– My­śla­łem, że za­śpisz. Na dwo­rze jest okrop­nie.

Za­le­d­wie to po­wie­dział, znowu dał się sły­szeć od­głos de­to­na­cji. Wy­ciągi krze­seł­kowe jesz­cze nie cho­dziły, ale Lily była pewna, że nie­długo za­czną, przy­naj­mniej na ja­kiś czas.

– Nie chcę stra­cić dnia – po­wie­działa, wsy­pu­jąc brą­zowy cu­kier do płat­ków owsia­nych, które za­mó­wił dla niej na śnia­da­nie. Po­siłki, jak co roku, do­star­czano im z po­bli­skiego ho­telu, który za­pew­niał im pełną ob­sługę. – Uwiel­biam jeź­dzić z Ja­so­nem, ta­tu­siu – do­dała, od­kry­wa­jąc resztę za­mó­wio­nego śnia­da­nia: ja­jecz­nicę, be­kon i tost z peł­nego ziarna. Skrzy­wiła się. – Nie dam rady zjeść tego wszyst­kiego.

Lily była szczu­pła, wy­spor­to­wana i w do­sko­na­łej for­mie. Ładna jak matka, miała ta­kie same jak ona la­wen­do­wo­błę­kitne oczy, ciemne włosy i kre­mową cerę, a uśmiech sze­roki jak u ojca. Bill był tak ja­sny, jak ona była ciemna, i nie wy­glą­dał na swoje lata. Nie oże­nił się po­now­nie i nie miał za­miaru, do­póki Lily była w domu. Od dwóch lat spo­ty­kał się z tą samą ko­bietą. Penny, nie­za­mężna i bez­dzietna, była bar­dzo za­jęta swoją pracą w PR i wiele po­dró­żo­wała służ­bowo. Nie prze­szka­dzało jej więc, że naj­waż­niej­szą ko­bietą w ży­ciu Billa jest Lily, że jej po­święca więk­szość czasu i nie­spe­cjal­nie in­te­re­suje się kim­kol­wiek in­nym. Mieli ze sobą mil­czącą umowę, która obojgu od­po­wia­dała: kiedy mieli czas i znaj­do­wali się w tym sa­mym mie­ście, spę­dzali ra­zem wie­czór, poza tym zaś każde z nich żyło od­ręb­nym ży­ciem. Ale było im miło, kiedy udało im się zejść.

Penny była przy­stojną, ru­do­włosą ko­bietą. Ciężko pra­co­wała, by utrzy­mać zna­ko­mitą syl­wetkę, w któ­rej tu i ów­dzie coś nie­coś po­pra­wiła i uwy­dat­niła. Bill lu­bił mieć ją u boku, kiedy gdzieś wy­cho­dzili. Była młod­sza od niego, ale nie na tyle, żeby czuł się głu­pio, kiedy wi­dziano ich ra­zem.

Udało im się na­wet wy­je­chać wspól­nie parę razy, zwy­kle do ośrod­ków, które re­pre­zen­to­wała Penny, tak że mo­gła upiec dwie pie­cze­nie przy jed­nym ogniu. Ni­gdy nie pro­po­no­wał jej wspól­nej przy­szło­ści ani też jej nie pla­no­wał, ona zaś, ko­bieta nie­za­leżna, zda­wała się jej nie pra­gnąć ani z nim, ani z kim­kol­wiek in­nym. Miała czter­dzie­ści dwa lata. Lily ją lu­biła; wie­działa, że Penny jej nie za­graża. Oj­ciec rzadko do­pusz­czał córkę do swego oso­bi­stego ży­cia, czas prze­zna­czony dla ro­dziny spę­dzali tylko we dwoje, tak jak tu­taj w Squaw. Penny była te­raz na otwar­ciu ja­kie­goś no­wego ośrodka na St. Bart’s. Bill ni­gdy jej nie za­pra­szał, by po­je­chała z nimi na fe­rie do Squaw Val­ley; lu­bił spę­dzać ten czas tylko z córką. W domu była za­wsze taka za­jęta, szkołą, ko­le­gami, spor­tem, za­ję­ciami po­za­lek­cyj­nymi... Nie cier­piał my­śli, że nie­długo wy­je­dzie na stu­dia, i pró­bo­wał ją na­mó­wić, by wy­brała ja­kąś uczel­nię w De­nver lub oko­licy. Lily jed­nak upodo­bała so­bie Ligę Blusz­czową na Wschod­nim Wy­brzeżu i miała od­po­wied­nie oceny, by się tam do­stać.

– Na pewno chcesz dzi­siaj wyjść? – spy­tał, gdy zja­dła tro­chę ja­jecz­nicy i skub­nęła be­konu.

– My­ślę, że dzi­siaj wcze­śnie za­mkną trasy. Chcę przed­tem za­li­czyć jak naj­wię­cej zjaz­dów – od­parła i wstała, by do­koń­czyć ubie­ra­nie.

– Je­śli bę­dzie za ciężko, masz wró­cić – przy­po­mniał jej. Po­dzi­wiał jej umie­jęt­no­ści i dys­cy­plinę, nie chciał jed­nak, by po­dej­mo­wała zbyt sza­lone ry­zyko pod­czas złej po­gody. Ale Lily była też roz­sądna.

– Wiem, ta­tu­siu – po­wie­działa z olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem, oglą­da­jąc się na niego przez ra­mię. – Nie martw się, wszystko bę­dzie do­brze. Nikt tu nie zna gór tak jak Ja­son.

Była to jedna z przy­czyn, dla któ­rych Bill za­trud­nił go kilka lat temu. Chciał, żeby Lily miała roz­rywkę, ale nade wszystko chciał, żeby była bez­pieczna. Stra­cił kie­dyś żonę i nie chciał stra­cić także córki. Matka Lily, pro­wa­dząc wie­czo­rem sa­mo­chód, je­chała zbyt szybko i tra­fiła na ob­lo­dze­nie. Zgi­nęła na miej­scu w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat, po­zo­sta­wia­jąc Billa sa­mego z trzy­let­nim dziec­kiem. Trak­to­wał więc Lily, jakby była ze szkła.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach wró­ciła, w swe­trze, nar­ciar­skich spodniach i bu­tach tu­ry­stycz­nych, z prze­rzu­coną przez ra­mię kurtką olim­pijką i ka­skiem w ręce. Narty wraz z bu­tami zjaz­do­wymi i kij­kami zo­sta­wiała co wie­czór w skrytce u pod­nóża gór. Te­raz mu­siała pod­je­chać tam wa­ha­dło­wym au­to­bu­sem, by spo­tkać się z Ja­so­nem. Wło­żyła kurtkę i za­cią­gnęła za­mek. Bill pod­niósł na nią wzrok od kom­pu­tera, przy któ­rym sie­dział, spraw­dza­jąc ry­nek to­wa­rów.

– Ślicz­nie wy­glą­dasz – po­wie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem. Olim­pij­ska kurtka i kask mó­wiły same za sie­bie: była kimś. Na każ­dym stoku obie te rze­czy sta­no­wiły sym­bol sta­tusu. Na sam jej wi­dok znowu po­czuł przy­pływ dumy. – I wra­caj­cie, je­śli po­goda się jesz­cze bar­dziej po­gor­szy – przy­po­mniał, a ona schy­liła się, by po­ca­ło­wać go prze­lot­nie w czu­bek głowy.

– Ja­sne! – rzu­ciła po­god­nie. Już w drzwiach po­ma­chała ku niemu rę­ka­wi­cami i wy­szła, żeby po­jeź­dzić, ile się da, za­nim za­mkną trasy. Był pe­wien, że na­stąpi to około po­łu­dnia, i ona także.

Wstał i wyj­rzał za nią przez okno. Pa­trzył, jak idzie w stronę au­to­busu, jak wsiada. Ona go nie wi­działa. Bill po­czuł ucisk w pier­siach. Była taka ładna, taka młoda i tak po­dobna do zmar­łej matki! Wy­glą­dała nie­mal jak jej sio­stra. Wspo­mnie­nie żony jesz­cze te­raz roz­dzie­rało mu cza­sem serce. Mia­łaby trzy­dzie­ści dzie­więć lat, gdyby żyła... Trudno uwie­rzyć. W jego pa­mięci po­zo­stała na za­wsze młoda, nie­wiele star­sza od sie­dem­na­sto­let­niej obec­nie Lily. Wró­cił do kom­pu­tera. Oby ta Lily wró­ciła jak naj­szyb­ciej! Śnieg zda­wał się pa­dać gę­ściej, a na gó­rze za­lega mgła, wie­dział o tym. Tylko naj­twardsi, jak Lily, od­ważą się dzi­siaj wyjść... Miała urodę matki, ale de­ter­mi­na­cję, za­ja­dłość i upór ojca. Wła­śnie dla­tego był pe­wien, że ta­lent i nie­zmor­do­wany tre­ning przy­niosą jej złoto na olim­pia­dzie.

Ja­dąc wa­ha­dłow­cem do bazy, Lily miała czas, by na­pi­sać SMS-y do swo­jego chło­paka, Je­remy’ego, i naj­lep­szej przy­ja­ciółki, Ve­ro­niki. Oboje byli, jak ona, z olim­pij­skiej dru­żyny nar­ciar­skiej i tego dnia tre­no­wali w De­nver. Nie miała czasu, by przy­jaź­nić się z kim­kol­wiek spoza dru­żyny, a z Ve­ro­nicą znały się jesz­cze od przed­szkola. Je­remy od­pi­sał krótko: „Ko­cham cię”. Ve­ro­nica nie od­po­wie­działa; pew­nie jesz­cze spała.

Spo­tkali się z Ja­so­nem, zgod­nie z umową, przy skryt­kach. Miał na so­bie kurtkę szkółki nar­ciar­skiej i w po­łą­cze­niu z jej kom­bi­ne­zo­nem dru­żyny olim­pij­skiej wy­glą­dali bar­dzo ofi­cjal­nie. Wło­żyli buty i narty, zwy­kłe obu­wie za­mknęli w schow­kach i z kij­kami w rę­kach ru­szyli do wy­ciągu. Z po­wodu za­dymki oboje mieli go­gle. Po­ka­zali swoje ski­passy ope­ra­to­rowi, a gdy ski­nął głową, Ja­son z uśmie­chem spoj­rzał na Lily. Przed nimi cze­kało na krze­sełko tylko troje lu­dzi; wy­ciąg ru­szył za­le­d­wie parę mi­nut temu. Dwoje in­nych było już wy­soko w gó­rze. Lily od­pro­wa­dzała ich wzro­kiem. Ja­kie to pod­nie­ca­jące – być na ze­wnątrz w taki dzień! Uwiel­biała jazdę w za­dymce. To wła­śnie Ja­son w niej po­dzi­wiał: nic nie mo­gło jej po­wstrzy­mać.

– Albo mu­sisz być nie­nor­malna, skoro wy­szłaś w taki dzień jak dzi­siaj – po­wie­dział ze śmie­chem – albo bar­dzo młoda, albo jedno i dru­gie. Nie są­dzę, żeby trasy były zbyt długo otwarte. – Oboje wie­dzieli jed­nak, że jest bez­piecz­nie, ina­czej wy­ciągi by nie cho­dziły. No i tylko naj­lepsi od­wa­ży­liby się dziś jeź­dzić, a oni mieli od­po­wied­nie po temu umie­jęt­no­ści. Oboje byli do­sko­na­łymi nar­cia­rzami: on zwy­cię­żył w kra­jo­wych mi­strzo­stwach, kiedy miał tyle lat co ona, był także zna­ko­mi­tym na­uczy­cie­lem. Za­wsze uczyła się od niego cze­goś no­wego, choć jej stały tre­ner w De­nver rów­nież na­le­żał do mi­strzów w swoim fa­chu.

– To zna­czy, że je­stem nie­nor­malna – za­śmiała się Lily. – Mój tato też uważa, że je­ste­śmy czubki.

Znowu do­biegł ich od­głos wy­bu­chu. Lily wsia­dła do pierw­szego wol­nego krze­sełka, Ja­son po­cze­kał na ko­lejne, tuż za nią. Krze­sło unio­sło Lily w po­wie­trze. Spoj­rzała w dół, na drzewa i dzie­wi­czy śnieg na stoku, i po­czuła ten sam co za­wsze dreszcz eks­cy­ta­cji. Na sto­kach nie było wi­dać ani jed­nego nar­cia­rza; wi­docz­nie ta część gór zo­stała za­mknięta, kiedy zmie­rzali ku szczy­towi. Wiatr chło­stał ją po twa­rzy, a ona ra­do­wała się ci­szą, w któ­rej sły­chać było tylko szum wy­ciągu. Rap­tem usły­szała ko­lejny wy­buch dy­na­mitu, dziw­nie bli­sko, cał­kiem jakby to było tuż obok, i rów­no­cze­śnie, w chwili gdy zbli­żali się do żlebu, zo­ba­czyła w gó­rze jak gdyby sma­gnię­cie gi­gan­tycz­nego węża. Unio­sła głowę i w tejże chwili po­czuła, że spada. Nie miała na­wet czasu, by po­jąć, że to pę­kła lina, na któ­rej były za­wie­szone krze­sełka. Ru­nęła w śnieg. Przez chwilę wi­działa wo­kół wy­łącz­nie biel, po­tem oczy jej się za­mknęły i za­pa­dła w głę­boki sen. Nie zdą­żyła się obej­rzeć na Ja­sona, gdy spa­dali. Wy­lą­do­wał w żle­bie. W chwili upadku był mar­twy.

ROZ­DZIAŁ 2

Bill przez cały ra­nek ob­ser­wo­wał wskaź­niki Dow Jo­nesa. Póź­niej czy­tał „New York Ti­mesa” i „Wall Street Jo­ur­nal”, do­star­czone mu przez ho­tel, który ob­słu­gi­wał ich wy­na­jęty dom. Od czasu do czasu wy­glą­dał przez okno i stwier­dzał, że śnieg pada co­raz gę­ściej, a góry znik­nęły we mgle. Nie wie­dział na­wet, czy wy­ciągi w ogóle dzia­łają ani czy stoki są do­stępne. Był jed­nak pe­wien, że na­wet je­śli tak, to lada mo­ment zo­staną za­mknięte. Lily z pew­no­ścią była bez­pieczna z Ja­so­nem, który znał góry jak wła­sną kie­szeń, ale jed­nak niechby jak naj­szyb­ciej wró­ciła... Po­goda była po pro­stu fa­talna.

Czę­sto spo­ty­kał się z nią u pod­nóża na lun­chu i po­sta­no­wił, że spo­tka się i dziś. Z pew­no­ścią jest wy­czer­pana po paru prze­jaz­dach w ta­kich wa­run­kach... Na­wet w jej wieku to mor­dęga, wy­ma­ga­jąca wy­siłku i kon­cen­tra­cji. Miał na­dzieję, że na­mówi ją na do­bry lunch, a po po­łu­dniu być może na po­pły­wa­nie w ho­te­lo­wym ba­se­nie... albo na ma­saż, jemu też do­brze by zro­bił. Wła­śnie wkła­dał kurtkę, kiedy usły­szał w dali wy­cie sy­reny. Czy to już po­łu­dnie? Spoj­rzał na ze­ga­rek: była do­piero je­de­na­sta trzy­dzie­ści. Za oknem prze­le­ciał z war­ko­tem he­li­kop­ter, za nim drugi. Pew­nie ktoś za­gi­nął we mgle pod szczy­tem albo jest ranny... Myśl na­le­żała do nie­przy­jem­nych, ale pe­wien był, że to nie Lily – jest prze­cież z Ja­so­nem.

Parę mi­nut póź­niej wy­je­chał z par­kingu wy­na­ję­tym sa­mo­cho­dem – był to esca­lade, do­sko­nały do jazdy z San Fran­ci­sco – i ru­szył w stronę stoku. Na miej­scu za­stał parę am­bu­lan­sów, wozy po­li­cyjne, dwa wozy stra­żac­kie, za­par­ko­wane byle gdzie, i pa­trol po­go­to­wia gór­skiego, wy­jeż­dża­jący wła­śnie sku­te­rem śnież­nym, który cią­gnął za sobą to­bo­gan. Bill z miej­sca się za­nie­po­koił. Wy­siadł i po­śpie­szył do po­li­cjanta, aby spy­tać, co się stało. Po dro­dze spo­strzegł, że wy­ciąg nie działa; naj­wy­raź­niej za­mknięto stoki. W gó­rze prze­le­ciał he­li­kop­ter. A ile tu było ka­re­tek! O wiele za dużo jak na jed­nego ran­nego.

– Wy­pa­dek na gó­rze? – spy­tał Bill po­li­cjanta. Wo­kół stali lu­dzie o za­tro­ska­nych, po­sęp­nych twa­rzach.

Po­li­cjant wska­zał na wy­ciąg i do­piero te­raz Bill zwró­cił uwagę, że lina zwisa luźno. W pierw­szej chwili nie zro­zu­miał dla­czego. Ope­ra­tor roz­ma­wiał z ra­tow­ni­kami me­dycz­nymi, oto­czony grupką lu­dzi z pa­trolu nar­ciar­skiego. Na­ra­dzali się nad czymś po­sęp­nie.

– Lina się ze­rwała. Jesz­cze nie wiemy, co się stało. Straż Nar­ciar­ska już tam jest. Zwożą pierw­sze ofiary.

Bil­lowi krew ścięła się w ży­łach. Je­dyne, co mógł, to mo­dlić się, żeby Lily do­tarła do szczytu przed ze­rwa­niem.

– Po­goda nam nie sprzyja – do­dał funk­cjo­na­riusz. – Na gó­rze mgła jak mleko. – He­li­kop­tery znik­nęły w tej mgle, z dołu nie było ich już wi­dać. Po­li­cjant po­pro­sił Billa, by od­stą­pił na bok, i wska­zał mu prze­strzeń za li­nią z żół­tej ta­śmy, którą wy­dzie­lono dla cze­ka­ją­cych.

– Tam jest moja córka – po­wie­dział Bill zdła­wio­nym gło­sem. Mroźny wiatr mio­tał mu w twarz igiełki śniegu. Mógł so­bie wy­obra­zić, jaka po­goda jest na gó­rze... A wi­dok le­żą­cych na ziemi ran­nych spra­wiał, że wszystko stało się jesz­cze gor­sze.

– Sama? – W gło­sie funk­cjo­na­riu­sza była tro­ska. Pod­jeż­dżały ko­lejne wozy stra­żac­kie z ra­tow­ni­kami me­dycz­nymi.

– Z in­struk­to­rem ze szkółki nar­ciar­skiej, Ja­so­nem Yee. – Po­li­cjant wi­dział już na­zwi­sko Ja­sona na li­ście ofiar, ale prze­mil­czał to. – Na­zywa się Lily Tho­mas, w kurtce olim­pijce i ka­sku – mó­wił Bill, po­wstrzy­mu­jąc łzy prze­ra­że­nia.

– Po­łą­czę się z pa­tro­lem i he­li­kop­te­rami – po­wie­dział szybko po­li­cjant. – Ciężko jest, bo mgła i drzewa... Wi­dzial­ność bli­ska zera. Jak do­tąd zwieź­li­śmy tylko dwoje lu­dzi. Ze­chce pan po­cze­kać. – Znowu wska­zał na wy­zna­czony ob­szar. – Dam panu znać, jak tylko się cze­goś do­wiemy.

Bill ski­nął głową i sta­nął za ta­śmą wraz z grupką za­nie­po­ko­jo­nych lu­dzi, któ­rzy na­de­szli, gdy roz­ma­wiał. Dwoje z nich było ro­dzi­cami in­struk­to­rów nar­ciar­skich, któ­rzy prze­by­wali w gó­rach, było też parę in­nych osób o spa­ni­ko­wa­nym wy­glą­dzie. Więk­szość obec­nych to byli ra­tow­nicy, a parę chwil wcze­śniej prze­mknęła obok flota po­jaz­dów śnież­nych. Wszy­scy do­stępni in­struk­to­rzy zo­stali zmo­bi­li­zo­wani, wraz z pa­tro­lem straży nar­ciar­skiej po­szu­ki­wali po­szko­do­wa­nych. Ope­ra­tor wy­ciągu nie był pe­wien, ile osób po­je­chało w górę, gdyż więk­szość miała dzienne ski­passy. Wie­dział tylko, że wy­ciąg na mo­ment się za­ciął i w chwilę póź­niej lina zwi­sła, a krze­sełka jedno za dru­gim po­spa­dały. Ktoś po­wie­dział, że brzmiało to jak grzmot, gło­śniej niż de­to­no­wany wcze­śniej dy­na­mit. Je­dyne, co sły­szał Bill wo­kół sie­bie, to war­kot pod­jeż­dża­ją­cych po­jaz­dów ra­tow­ni­czych i krzyki męż­czyzn.

Po upły­wie go­dziny z góry zje­chał to­bo­gan w oto­cze­niu lu­dzi z pa­trolu ra­tow­ni­czego. Bill nie wy­trzy­mał i rzu­cił się ku nim, z miej­sca zo­ba­czył jed­nak, że to młody chło­pak. Zda­wał się oszo­ło­miony, gdy prze­no­szono go do ka­retki. Ktoś po­wie­dział, że ma zła­mane obie nogi, ale żyje. Za chwilę zwie­ziono jego star­szego brata, okry­tego plan­deką; był mar­twy. Wy­cią­gano go ze żlebu na li­nach. Młod­szy wpadł w za­spę tuż obok. Bill pa­trzył na ko­lejne po­nure sceny i ogar­niało go co­raz więk­sze prze­ra­że­nie. Nie było żad­nych wia­do­mo­ści ani o Ja­so­nie, ani o Lily. Na­wet nie wie­dział, że łzy spły­wają mu po po­licz­kach... Nie mógł się po­wstrzy­mać i co chwila pod­cho­dził do po­li­cjan­tów i stra­ża­ków z przy­po­mnie­niem, gdzie stoi i że Lily ma na so­bie kurtkę i kask dru­żyny olim­pij­skiej, tak by po od­na­le­zie­niu można ją było szybko zi­den­ty­fi­ko­wać.

Pa­trol ra­tow­ni­ków na gó­rze był w sta­łej łącz­no­ści ra­dio­wej z ludźmi na dole i uprze­dzał, że ko­goś zwożą i w ja­kim jest sta­nie. Jak do­tąd zwie­ziono tylko troje ży­wych, z któ­rych wszy­scy ucier­pieli od wy­chło­dze­nia, i dwie osoby mar­twe. Lily nie było jed­nak ani wśród ży­wych, ani wśród za­bi­tych. Tylko jed­nemu męż­czyź­nie udało się wyjść bez szwanku; był wy­chło­dzony i miał od­mro­że­nia, ale upadł z dol­nych par­tii wy­ciągu, tra­fił w za­spę i o ile było wia­domo, nie miał nic zła­ma­nego. Bil­lowi po­zo­stało tylko mieć na­dzieję, że Lily okaże się jedną z tych, co mieli szczę­ście... W pa­mięci wciąż po­wra­cało mu wspo­mnie­nie tam­tej nocy, kiedy pod drzwiami zja­wili się po­li­cjanci z wia­do­mo­ścią o śmierci jej matki. Po­je­chała spo­tkać się z przy­ja­ciółką na ko­la­cji i zgi­nęła na miej­scu, kiedy jej sa­mo­chód na­tra­fił na lód i wpadł na drzewo.

I wresz­cie uj­rzał, jak zjeż­dża ko­lejny to­bo­gan. Z miej­sca roz­po­znał zna­jomą kurtkę i kask. Rzu­cił się ku ra­tow­ni­kom, któ­rzy cią­gnęli to­bo­gan, oni jed­nak krzyk­nęli: „Z drogi!”. Usko­czył w samą porę, mi­gnęła mu tylko śmier­tel­nie blada twarz Lily i jej za­mknięte oczy. Okryta plan­deką i ko­cami ter­micz­nymi, rę­kaw kurtki miała od­cięty, a do ra­mie­nia pod­łą­czoną kro­plówkę. Za­le­d­wie się za­trzy­mali, Bill już był przy nich. Ra­tow­nicy, na­wo­łu­jąc się wza­jem­nie, dźwi­gnęli no­sze i wsu­nęli je do am­bu­lansu; wsko­czył za nimi. Szybko po­wie­dział, że jest oj­cem, i nikt się nie sprze­ci­wił. Za­trza­śnięto drzwiczki i ru­szyli z mak­sy­malną szyb­ko­ścią. Lily była nie­przy­tomna; dwaj ra­tow­nicy spraw­dzali jej oznaki ży­cia.

Była bar­dzo wy­chło­dzona, co – jak wy­ja­śnił mu je­den z ra­tow­ni­ków – mo­gło ura­to­wać jej ży­cie po­mimo od­nie­sio­nych ran. Jesz­cze nie znali do­kład­nie jej stanu, są­dząc jed­nak z po­zy­cji, w ja­kiej ją zna­le­ziono, ci­śniętą bez­wład­nie na śnieg jak szma­ciana lalka, za­kła­dali, że ma urazy ple­ców i karku. At­mos­fera w am­bu­lan­sie była na­pięta. Pró­bu­jąc roz­grzać Lily, okryto ją do­dat­ko­wymi ko­cami ter­micz­nymi i elek­tryczną po­duszką. Na szczę­ście le­żała w śniegu tylko parę go­dzin; dłuż­szy czas mógł mieć ka­ta­stro­falne skutki, w żad­nym ra­zie jed­nak nie można było po­wie­dzieć, że za­gro­że­nie mi­nęło. Ci­śnie­nie krwi miała alar­mu­jąco ni­skie, nie po­ru­szała się. Cały czas ją mo­ni­to­ro­wano. Oj­ciec pa­trzył na nią zdru­zgo­tany. Do­tknął lekko jej ręki: była lo­do­wata... Am­bu­lans mknął na peł­nej szyb­ko­ści z włą­czoną sy­reną i po paru mi­nu­tach byli pod szpi­ta­lem. Na par­kingu cze­kał już na nich ze­spół me­dyczny. Była czwartą ofiarą wy­padku, którą przy­wie­ziono.

Prze­nie­siono ją pro­sto na od­dział ura­zowy. Bill po­biegł za no­szami. Pie­lę­gniarka za­trzy­mała go w drzwiach.

– Musi pan zo­stać w po­cze­kalni – po­wie­działa zde­cy­do­wa­nie.

Bill spio­ru­no­wał ją wzro­kiem. Nikt mu nie prze­szko­dzi, by był przy córce, skoro jest ona w ta­kim sta­nie! Wy­glą­dała bar­dziej na umarłą niż na żywą. Już roz­ci­nano jej ubra­nie, a ze­spół le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek za­bie­rał się do pracy.

– To moja córka! – Bill usi­ło­wał sfor­so­wać wej­ście. – Bę­dzie­cie mu­sieli wy­nieść mnie siłą – po­wie­dział bun­tow­ni­czo.

– To się da zro­bić – od­parła pie­lę­gniarka tak samo nie­ustę­pli­wie. – Nie może pan tam wejść.

– No to za­raz pani zo­ba­czy – rzu­cił z de­ter­mi­na­cją i siłą wdarł się na od­dział. Za­stał Lily w pierw­szej sali, już bez ubra­nia, okrytą tylko elek­trycz­nie ogrze­wa­nymi ko­cami. Do wszyst­kich czę­ści ciała miała po­po­dłą­czane mo­ni­tory. – Co z nią? – wy­chry­piał do naj­bliż­szego le­ka­rza. Ten za­nadto był za­jęty, by od­po­wie­dzieć, rzu­cił tylko zna­czące spoj­rze­nie mło­demu sta­ży­ście, by usu­nął Billa, za­nim za­cznie im prze­szka­dzać. Sta­rali się ura­to­wać dziew­czy­nie ży­cie. Była młoda i silna i mieli na­dzieję, że się uda, ale nic nie było pewne, no i nie spraw­dzili jesz­cze jej ob­ra­żeń. Wal­czyli z hi­po­ter­mią i ni­skim ci­śnie­niem. Pra­wie nie od­dy­chała i za­mie­rzali ją in­tu­bo­wać. Nie chcieli, by Bill był tego świad­kiem.

– Nie może pan tu zo­stać – rzu­cił szorstko je­den z le­ka­rzy. Sta­ży­sta mocno ujął Billa za ra­mię i wy­pro­wa­dził go z sali. Tam ra­zem się nie opie­rał, przy­tło­czony tym, co zo­ba­czył. Lily na­wet nie wie­działa, że on tam jest; była głę­boko nie­przy­tomna i po­zo­sta­wała w tym sta­nie od chwili, gdy od­na­le­ziono ją w śniegu.

Sta­ży­sta wy­pro­wa­dził go do po­bli­skiej po­cze­kalni. Bill usiadł, sam blady jak śmierć.

– Nic panu nie jest? – spy­tał spo­koj­nie sta­ży­sta.

Ski­nął głową, choć by­naj­mniej nie czuł się do­brze. Bał się, że Lily umrze, tak jak jej matka... Tam, w sali, wy­glą­dała, jakby była na kra­wę­dzi ży­cia i śmierci.

– Zro­bimy wszystko, co moż­liwe – za­pew­nił go młody le­karz. Bill pa­trzył na niego z pa­niką w oczach.

– Co jej jest? Ma ja­kieś zła­ma­nia? – spy­tał drżą­cym gło­sem.

– Jesz­cze nie wiemy. Pró­bu­jemy to usta­lić.

– Co z głową? – wy­krztu­sił zdła­wio­nym szep­tem.

– Pa­trol ra­tow­ni­ków twier­dzi, że miała na gło­wie kask, kiedy ją zna­leźli. Znacz­nie bar­dziej mar­twi nas krę­go­słup.

Bill ski­nął w mil­cze­niu głową. Po­chy­lił się ciężko, wsparł łok­cie na ko­la­nach i ujął głowę w dło­nie. Sta­ży­sta usiadł na­prze­ciw niego.

– Po­trze­bu­jemy jej da­nych. Ile ma lat?

– Wła­śnie skoń­czyła sie­dem­na­ście.

– Aler­gie?

– Żad­nych.

– Ja­kieś pro­blemy zdro­wotne? Serce? Płuca? Ope­ra­cje?

– Żad­nych. Jest zdrowa... albo ra­czej była... – Głos mu się za­ła­mał.

– A nar­ko­tyki? Co­kol­wiek, o czym po­win­ni­śmy wie­dzieć?

Bill po­krę­cił bez­rad­nie głową.

– Kiedy bę­dzie­cie wie­dzieli, ja­kie ma ob­ra­że­nia? Z jak wy­soka spa­dła?

– Z naj­wyż­szego punktu wy­ciągu. O włos unik­nęła żlebu. Jej in­struk­tor nie miał tyle szczę­ścia – po­wie­dział po­sęp­nie młody le­karz.

– Ja­son...? – Bill był w szoku. Nie sły­szał o tym do­tąd.

– Zna­le­ziono go jesz­cze przed pań­ska córką. Była głę­boko w śniegu. Je­dyną do­brą rze­czą jest to, że utrzy­my­wa­nie ciała w ni­skiej tem­pe­ra­tu­rze po­wstrzy­mało roz­wój obrzę­ków w miej­scach ob­ra­żeń. To może być po­mocne. Te­raz już mu­szę iść – po­wie­dział ci­cho sta­ży­sta. – Nie­długo przyj­dzie ją obej­rzeć chi­rurg or­to­peda, i mamy pod te­le­fo­nem neu­ro­chi­rurga, je­śli bę­dzie po­trzebny.

– Co to za jedni? – Bill znowu wpadł w pa­nikę. – Nie po­zwolę, żeby ope­ro­wał ją byle kto! – Mo­men­tal­nie stał się lwicą bro­niącą swo­jego mło­dego. – Mu­szę wie­dzieć, kim oni są! Może spro­wa­dzić ko­goś sa­mo­lo­tem?

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Mamy tu do­sko­nały ze­spół, naj­lep­szy, jaki może być. – Sta­ży­sta wy­glą­dał na ura­żo­nego, ale Bill miał to w no­sie. Lily musi mieć naj­lep­szych do­stęp­nych le­ka­rzy! Je­śli bę­dzie po­trzebna ope­ra­cja, nie może jej spa­prać ja­kiś miej­scowy szar­la­tan. Znaj­do­wali się w su­per­no­wo­cze­snym szpi­talu ura­zowo-or­to­pe­dycz­nym w Ta­hoe, ale nie był go­tów, by po­wie­rzyć ko­mu­kol­wiek z nich swoje dziecko.

– Mo­żemy nie mieć czasu, żeby spro­wa­dzać ko­goś z ze­wnątrz. Mu­simy usta­bi­li­zo­wać jej stan i zro­bić rent­gen, to­mo­gra­fię i USG. Wła­śnie te­raz to ro­bią. Jak tylko bę­dziemy coś wie­dzieli, or­dy­na­tor wyj­dzie do pana, żeby po­roz­ma­wiać.

Le­karz wstał, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać nie­po­koju. Bill spra­wiał wra­że­nie, jakby miał go udu­sić, gdyby nie udzie­lił mu wła­ści­wej od­po­wie­dzi albo gdyby nie zdo­łali dziew­czyny ura­to­wać... Pa­trol nar­ciar­ski i ra­tow­nicy me­dyczni, któ­rzy ją zna­leźli, my­śleli z po­czątku, że nie żyje, i byli zdu­mieni, kiedy wy­czuli jej puls.

Sta­ży­sta wy­szedł, a Bill przez dwie go­dziny sie­dział w po­cze­kalni, sza­le­jąc z nie­po­koju. Po­my­ślał, żeby za­dzwo­nić do Penny, ale tak na­prawdę nie miał ochoty z nią roz­ma­wiać. Do­brze im było ra­zem, ale na­wet po dwu la­tach nie było mię­dzy nimi tego typu bli­sko­ści. Nie miał po­ję­cia, do kogo za­dzwo­nić, i ni­gdy w ży­ciu nie czuł się taki sa­motny – od tam­tej nocy sprzed czter­na­stu lat, kiedy zgi­nęła matka Lily. Nie za­mie­rzał jed­nak po­zwo­lić, aby i z Lily stało się tak samo. Już miał po­now­nie sfor­so­wać wej­ście do sali, kiedy drzwi się otwo­rzyły i wy­szedł główny le­karz od­działu ura­zo­wego. W oczach Billa wy­glą­dał jak stu­den­ciak; to­wa­rzy­szył mu wy­soki, ciem­no­włosy męż­czy­zna w la­bo­ra­to­ryj­nym ki­tlu z wy­ha­fto­wa­nym na kie­szeni na­zwi­skiem: „dr med. Ben Ste­in­berg”. Wy­glą­dał na nieco star­szego od ko­legi, około czter­dziestki. Na­tych­miast przed­sta­wił się Bil­lowi i po­wie­dział, że jest chi­rur­giem or­to­pedą.

– Co z moją córką? – Z na­pię­cia i stra­chu głos Billa brzmiał su­rowo.

– Sta­ramy się ją usta­bi­li­zo­wać. Za­nim przy­stą­pimy do ja­kiej­kol­wiek in­ter­wen­cji, mu­simy jej pod­nieść tem­pe­ra­turę ciała. Oce­niamy jej ob­ra­że­nia. Wciąż jest nie­przy­tomna, czę­ściowo z po­wodu hi­po­ter­mii. Le­żała w śniegu przez parę go­dzin – wy­ja­śniał le­karz. – Nie znamy jesz­cze roz­miaru ob­ra­żeń we­wnętrz­nych. Ma zła­maną rękę i uszko­dzony rdzeń na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej, ale nie wiemy, ja­kie są tego im­pli­ka­cje. Zro­bi­li­śmy wstępne prze­świe­tle­nia i to­mo­gra­fię ca­łego ciała, ale wy­niki nie są osta­teczne. Moja ko­le­żanka jest neu­ro­chi­rur­giem, za­mie­rzam ją we­zwać, żeby oce­niła stan pań­skiej córki.

– Co to zna­czy? I co to za uszko­dze­nie rdze­nia? Czy jest spa­ra­li­żo­wana? – Bill wy­glą­dał jak osa­czony byk. Ben Ste­in­berg zdał so­bie sprawę, że musi go trak­to­wać w rę­ka­wicz­kach. Sta­ży­sta uprze­dził go o tym, ale te­raz na wła­sne oczy mógł oce­nić po­ziom lęku ojca pa­cjentki. Bill spra­wiał wra­że­nie, jakby lada mo­ment miał stra­cić pa­no­wa­nie nad sobą. To, co się działo z córką, prze­ra­stało jego siły.

– Nie znamy jesz­cze od­po­wie­dzi na te py­ta­nia i wła­śnie dla­tego chcę, żeby zba­dał ją neu­ro­chi­rurg. Moja ko­le­żanka jest jedną z naj­lep­szych. Tak czy ina­czej po­trze­bu­jemy jesz­cze tro­chę czasu, żeby usta­bi­li­zo­wać Lily. Aby znio­sła ope­ra­cję, musi mieć wyż­szą tem­pe­ra­turę ciała i ci­śnie­nie krwi.

– Nie wy­ra­zi­łem jesz­cze zgody na ope­ra­cję – przy­po­mniał mu Bill. – I py­ta­łem, czy jest spa­ra­li­żo­wana. – Utkwił pło­nące spoj­rze­nie w jego oczach.

– Trudno to oce­nić, do­póki jest nie­przy­tomna, wy­daje się jed­nak, że ogra­ni­czona jest funk­cja nóg. Mu­simy oce­nić sto­pień urazu, za­nim damy panu wia­ry­godną od­po­wiedź. Po pro­stu nie znamy do­tąd peł­nego za­kresu jej ob­ra­żeń.

– Kiedy przyj­dzie neu­ro­chi­rurg i dla­czego, do dia­bła, jesz­cze jej tu nie ma? – Chciał mieć wszystko na­tych­miast – od­po­wie­dzi, ale przede wszyst­kim po­moc dla Lily.

– Po­winna być za kwa­drans do dwu­dzie­stu mi­nut. Wła­śnie do niej za­dzwo­ni­łem – po­wie­dział spo­koj­nie dok­tor Ste­in­berg. Współ­czuł Bil­lowi, ro­zu­miał jego tro­skę o córkę, za­cho­wy­wał się w spo­sób ko­jący, nic jed­nak nie mo­gło Billa za­do­wo­lić oprócz wia­do­mo­ści, że za­gro­że­nie mi­nęło. A nikt mu tego nie mógł po­wie­dzieć, na­wet neu­ro­chi­rurg. Wy­pa­dek był bar­dzo po­ważny i nie wia­domo było, czy pa­cjentka prze­żyje.

– Mogę zo­ba­czyć córkę? – spy­tał Bill z męką w oczach. Le­karz ski­nął głową. Zde­cy­do­wa­nie wo­lałby, żeby oj­ciec pa­cjentki nie oglą­dał jej w tej sy­tu­acji, ale nie miał serca od­mó­wić. No i, być może, po­zwoli mu to zro­zu­mieć, w jak kru­chym sta­nie jest dziew­czyna. Jej ży­cie wi­siało na wło­sku.

Bill bez słowa ru­szył za nimi na od­dział ura­zowy. Lily prze­nie­siono już na salę in­ten­syw­nej opieki me­dycz­nej. Były przy niej dwie pie­lę­gniarki i le­karz. Kon­tro­lo­wali jej czyn­no­ści ży­ciowe i ro­bili ocenę neu­ro­lo­giczną na po­trzeby chi­rurga. Lily wciąż była przy­kryta pa­roma ko­cami elek­trycz­nymi. Dłu­gie ciemne włosy krył chi­rur­giczny cze­pek, a twarz bla­do­ścią przy­po­mi­nała du­cha. Do ust miała przy­kle­joną ta­śmą rurkę: ma­szyna po­ma­gała jej od­dy­chać. Do obu rąk pod­łą­czone były kro­plówki, a do wszyst­kich koń­czyn – mo­ni­tory do­star­cza­jące kom­pletu in­for­ma­cji o sta­nie pa­cjentki. Gdyby za­trzy­mało się serce albo ustał od­dech, na­tych­miast włą­czyłby się alarm.

Jej wi­dok wstrzą­snął Bil­lem jesz­cze bar­dziej. Nie było ani ka­wałka jej ciała, który mógłby ob­jąć i uca­ło­wać, je­dyne, co mógł, to pa­trzeć – i de­li­kat­nie do­tknąć pal­cem zdro­wego ra­mie­nia. Dru­gie miała w gip­sie, a na twarz po stro­nie, na którą upa­dła, za­czy­nał już wy­peł­zać po­tworny si­niak. Bill stał i pła­kał. Po paru mi­nu­tach pie­lę­gniarka wy­pro­wa­dziła go z sali. Nie było tam dla niego miej­sca, prze­szka­dzał im, a choć bar­dzo chciał być przy niej, nie chciał też wcho­dzić im w drogę. Nie miał złu­dzeń co do tego, jak fa­talny jest jej stan... Usiadł na po­wrót w po­cze­kalni, a pie­lę­gniarka za­pro­po­no­wała mu fi­li­żankę kawy albo coś do je­dze­nia. Po­krę­cił tylko głową, od­chy­lił ją na opar­cie i za­mknął oczy. Te­raz, kiedy ją zo­ba­czył, nie­mal nie po­tra­fił uwie­rzyć, że bę­dzie żyła. I po raz pierw­szy od czter­na­stu lat za­czął się mo­dlić.

ROZ­DZIAŁ 3

Jes­sie Mat­thews uwi­jała się przez całe po­po­łu­dnie. Jej wolne dni za­wsze tak wy­glą­dały, ale trudno tego unik­nąć przy czwórce dzieci, a zresztą Jes­sie to uwiel­biała. Naj­star­szy syn, Chris, miał osiem­na­ście lat i rze­komo był te­raz bar­dziej nie­za­leżny. Miał prawo jazdy i sa­mo­chód, ale wciąż we wszyst­kim trzeba mu było po­ma­gać. Na­dal ra­dził się ro­dzi­ców w więk­szych i mniej­szych spra­wach, po­trze­bo­wał po­mocy przy pi­sa­niu prac se­me­stral­nych i spo­rzą­dza­niu szkol­nych pro­jek­tów, opróż­niał lo­dówkę i za­po­mi­nał zmyć na­czy­nia... Jes­sie mu prała, a on pro­sił ją o radę w spra­wach ser­co­wych. Uwiel­biał też grać w ko­szy­kówkę z oj­cem, kiedy ten miał czas. Jes­sie była neu­ro­chi­rur­giem, a oj­ciec Chrisa, Tim, ane­ste­zjo­lo­giem. Pra­co­wali na zmianę, zgod­nie z gra­fi­kiem, z wy­jąt­kiem na­głych wy­pad­ków, co zda­rzało się dość czę­sto. Wy­cho­dzili wów­czas rów­no­cze­śnie, a Chris zo­sta­wał z młod­szym ro­dzeń­stwem i roz­wo­ził je, ile­kroć było trzeba. Je­sie­nią miał pójść na stu­dia; li­czył, że uda mu się do­stać albo na uni­wer­sy­tet w Bo­ul­der, albo w De­nver, ze względu na narty. Adam, jego je­de­na­sto­letni brat, twier­dził, że nie może się już do­cze­kać, kiedy Chris wy­je­dzie. Cza­sami można było mieć wra­że­nie, że kłócą się od dnia na­ro­dzin Adama, choć dzie­liło ich sie­dem lat.

He­ather miała lat pięt­na­ście i cho­dziła do dru­giej klasy w tej sa­mej szkole co Chris. Ukła­dało im się z bra­tem zu­peł­nie do­brze, z wy­jąt­kiem sy­tu­acji, kiedy na­zy­wała go głup­kiem czy świ­nią albo kiedy od­ma­wiał pod­wie­zie­nia jej gdzieś, bo chciał się zo­ba­czyć ze swoją dziew­czyną. Ale ku uldze ro­dzi­ców, od­kąd po­szła do li­ceum, było le­piej.

A Jimmy, sze­ścio­letni, był oczkiem w gło­wie wszyst­kich człon­ków ro­dziny. Był owo­cem wpadki, nie­uwagi Jes­sie – pięć lat po Ada­mie! – te­raz jed­nak oboje z Ti­mem byli za nią wdzięczni lo­sowi. Na­le­żał do naj­czul­szych dzieci, z ja­kimi kie­dy­kol­wiek Jes­sie miała do czy­nie­nia. Każ­dego po­bu­dzał do śmie­chu. Uwiel­biał swoją dużą ro­dzinę i sta­no­wił dla wszyst­kich ra­dość i wy­tchnie­nie. Gdy tylko Tim go zo­ba­czył, z miej­sca wy­ba­czył Jes­sie to ob­cią­że­nie czwar­tym dziec­kiem ich i tak już na­pię­tych fi­nan­sów. Jimmy’emu nie spo­sób było się oprzeć; każdy, kto go znał, za nim prze­pa­dał. Całe jego spoj­rze­nie na świat było pod­bar­wione fak­tem, że ni­gdy nie spo­tkał ni­kogo, kto by go nie lu­bił. Za­ko­chi­wali się w nim klienci z ko­lejki w su­per­mar­ke­cie, gdzie­kol­wiek się ru­szył, zy­ski­wał przy­ja­ciół. Na­wet uliczni włó­czę­dzy uśmie­chali się do niego, gdy Jimmy przy­sta­wał, żeby po­wie­dzieć im „cześć” albo spy­tać o sa­mo­po­czu­cie.

Kiedy Jes­sie wró­ciła z za­ku­pami, Tim wła­śnie się prze­bu­dził. Wy­ko­rzy­stała wolny dzień, żeby za­ła­twić ty­siąc spraw, pod­rzu­ciła He­ather na ja­kieś po­trzebne jej za­kupy i za­brała Adama do fry­zjera, cho­ciaż nie chciał i był o to wście­kły. Te­raz cze­kały ją dwie ko­lejki pra­nia i obie­cała ugo­to­wać ko­la­cję. Wy­pa­ko­wy­wała z Jim­mym pro­dukty, kiedy Tim, zie­wa­jąc, w pi­ża­mie, wszedł do kuchni. Całą noc był na no­gach, cztery ope­ra­cje jedna po dru­giej; wró­cił do domu do­piero o dzie­sią­tej rano. Na­sta­wił eks­pres do kawy i po­mógł jej po­wkła­dać żyw­ność do lo­dówki.

– Wy­gląda, że nie­źle się dzi­siaj na­bie­ga­łaś – za­uwa­żył i uśmiech­nął się do niej po­nad głową Jimmy’ego. Był to ten sam uśmiech, który przez wszyst­kie te lata spra­wiał, że serce za­czy­nało jej szyb­ciej bić. Po­brali się na stu­diach me­dycz­nych, ma­jąc po dwa­dzie­ścia cztery lata. Po dzie­więt­na­stu la­tach i przyj­ściu na świat czworga dzieci na­dal byli za­ko­chani i było to po nich wi­dać. Adam prze­wra­cał oczami z wi­docz­nym nie­sma­kiem, kiedy się ca­ło­wali, a Chris i He­ather spra­wiali wra­że­nie za­kło­po­ta­nych. Jimmy uwa­żał, że to za­bawne, i na za­ję­ciach „po­każ i opo­wiedz” za­pre­zen­to­wał ob­ra­zek przed­sta­wia­jący ca­łu­ją­cych się ro­dzi­ców. Jes­sie nie miała po­ję­cia, że go na­ry­so­wał... W ob­razku nie było nic nie­sto­sow­nego, a klasa uznała, że jest śmieszny. Tom i Jes­sie wie­dzieli, że to nie­czę­ste wśród lu­dzi – na­dal być za­ko­cha­nymi po pra­wie dwu­dzie­stu la­tach mał­żeń­stwa, ale ich dzieci uwa­żały to za nor­malne. – Wy­bacz, że ci dziś nie po­ma­gam – prze­pro­sił żonę Tim, kiedy odło­żyła pu­ste torby, a Jimmy po­szedł na górę. – By­łem nie­przy­tomny ze zmę­cze­nia.

– Nie ma sprawy, masz za sobą ciężką noc. – Wi­działa, że jest wy­czer­pany.

– Było troszkę ry­zy­kow­nie – przy­znał. Na­lał so­bie kawy i usiadł z kub­kiem przy ku­chen­nym stole. – Mie­li­śmy pa­skudne, skom­pli­ko­wane zła­ma­nie, osiem­dzie­się­cio­sied­mio­let­nią sta­ruszkę ze zła­ma­nym bio­drem, zła­many wy­ro­stek i ko­bietę, która uro­dziła ośmio­mie­sięczne bliź­niaki. Jed­nego o ma­ło­śmy nie stra­cili, ale lu­dzie z neo­na­to­lo­gii sta­nęli na rzę­sach i ura­to­wali go, a po­tem jego matka do­stała krwo­toku i o mało się nie wy­krwa­wiła, i ją też ura­to­wali. A tylko dwóch ane­ste­zjo­lo­gów było wczo­raj na dy­żu­rze... Dwoje jest na urlo­pie, a troje cho­ruje, więc ni­kogo nie można było we­zwać. Zwa­rio­wana noc.

Czę­sto mu się tak zda­rzało, ale wie­działa, że uwiel­bia swoją pracę.

– Chyba mi się ze­psuł te­le­fon – za­uwa­żył. – Przez cały dzień nie za­dzwo­nili do mnie z we­zwa­niem do na­głego wy­padku! Jak miło. 

Uśmiech­nęła się do niego i schy­liła się, żeby go po­ca­ło­wać, a on ob­jął ją w pa­sie. Choć uro­dziła czworo dzieci, wciąż miała tę samą szczu­płą syl­wetkę, jak wtedy, gdy się po­znali. Z dłu­gimi blond wło­sami, które zwy­kle spla­tała w war­kocz, du­żymi nie­bie­skimi oczyma i drob­nymi pie­gami na po­licz­kach i no­sie wy­glą­dała jak dziew­czynka.

– A co tam mamy dzi­siaj w gra­fiku? Może uda­łoby się od­wieźć dzie­ciaki do ko­le­gów i wy­kraść dla nas ro­man­tyczny wie­czór we dwoje, bez obawy, że Chris i Adam się po­za­bi­jają albo trzeba bę­dzie gdzieś pod­rzu­cić He­ather? – spy­tał z na­dzieją.

Ro­ze­śmiała się.

– Nie ma szans. He­ather idzie z ko­le­żan­kami do kina i obie­ca­łam, że ją pod­rzucę. Chris ma chyba randkę. Adam spę­dza noc u Par­ke­rów i mu­simy go do nich za­wieźć. No i obie­ca­łam Jimmy’emu krę­gle. Mo­żesz z nami pójść, je­śli masz ochotę. Obie­cuję mu od ty­go­dnia i nie mam serca znowu od­kła­dać na póź­niej.

– Su­per – po­wie­dział ze smęt­nym uśmie­chem. – Mia­łem na­dzieję, że za­pro­po­nu­jesz, że­by­śmy po­grali w krę­gle we dwoje. – Wcią­gnął ją na ko­lana, żeby po­ca­ło­wać, gdy wtem za­dzwo­nił jej te­le­fon.

– Dok­tor Mat­thews, słu­cham – po­wie­działa, od­ry­wa­jąc usta od jego ust. Mó­wiła ofi­cjal­nym to­nem, ale uśmie­chała się do niego, a na ekra­niku Black­Berry wi­dać było, że dzwoni Ben. Współ­pra­co­wali ze sobą od dzie­się­ciu lat, od chwili, gdy po przyj­ściu na świat Adama Tim ją prze­ko­nał, żeby prze­pro­wa­dzili się do Ta­hoe. Przed­tem miesz­kali w Palo Alto, a ona do­piero co do­łą­czyła do ze­społu szpi­tala Stan­forda i opusz­cze­nie go było po­świę­ce­niem z jej strony. Wie­działa, że w Squaw Val­ley nie bę­dzie miała ta­kich moż­li­wo­ści za­wo­do­wych jak w szpi­talu aka­de­mic­kim, ja­kim był Stan­ford. Ale zro­biła to dla Tima i dzieci, i po­lu­biła to miej­sce. A praca oka­zała się cie­kawa rów­nież tu­taj. Spe­cja­li­zo­wała się w ura­zach krę­go­słupa i co roku miała parę in­te­re­su­ją­cych przy­pad­ków, które sta­no­wiły wy­zwa­nie dla jej umie­jęt­no­ści. Oboje z Ti­mem skoń­czyli stu­dia me­dyczne w Ha­rvar­dzie i ro­bili staż w Stan­for­dzie, oboje też uwiel­biali zdrowe wiej­skie ży­cie w Lake Ta­hoe. Tim za­wsze naj­le­piej się czuł na świe­żym po­wie­trzu, wśród przy­rody; Jes­sie tro­chę bra­ko­wało miej­skiego ży­cia, no ale od czasu do czasu jeź­dzili na week­end do San Fran­ci­sco.

Tim ob­ser­wo­wał żonę. Przez chwilę słu­chała, co mówi Ben, po czym zmarsz­czyła brwi i rzu­ciła mę­żowi za­sko­czone spoj­rze­nie.

– Sły­sza­łam wy­cie sy­ren, ale my­śla­łam, że to ja­kiś wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. Przy tej po­go­dzie... Strasz­nie by­łam za­jęta, przez cały dzień nie włą­cza­łam ra­dia. – I znów słu­chała, za­da­jąc mnó­stwo py­tań.

Z tego, co sły­szał Tim, wy­ni­kało, że mają ja­kiś przy­pa­dek urazu rdze­nia, jak rów­nież że dziś wie­czo­rem cze­kają go sa­motne krę­gle z naj­młod­szym sy­nem. Jes­sie obie­cała, że przy­je­dzie naj­szyb­ciej, jak się da, i za­koń­czyła roz­mowę. Wstała i spoj­rzała na Tima wiel­kimi oczami.

– Ze­rwała się lina od wy­ciągu. Nie wiem, jak mo­głam prze­ga­pić taką wia­do­mość... Parę przy­pad­ków śmier­tel­nych, dużo ran­nych. Ben ma sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czynę z hi­po­ter­mią i ura­zem rdze­nia. Je­stem po­trzebna – po­wie­działa to­nem uspra­wie­dli­wie­nia.

– Zo­rien­to­wa­łem się już. – Wstał i ją po­ca­ło­wał.

– Za­bie­rzesz Jimmy’ego na krę­gle? Obie­ca­łam mu... Po­wie­dzia­łam też dzie­ciom, że zro­bię im na wie­czór ta­cos. Jakby ci się nie chciało go­to­wać, to ku­pi­łam parę mro­żo­nych pizz. Prze­pra­szam, na­prawdę... My­śla­łam, że i wie­czór będę miała wolny.

– Dam so­bie radę. Jak my­ślisz, bę­dziesz dziś ope­ro­wać?

– Na to wy­gląda. Ben mówi, że ją sta­bi­li­zują i wciąż jesz­cze dia­gno­zują. Jak bę­dzie sta­bilna, bie­rzemy się do ro­boty. Je­śli nie, bę­dziemy mu­sieli za­cze­kać do ju­tra. Po­dobno nie wy­gląda to do­brze... Spa­dła z krze­seł­kiem z naj­wyż­szego punktu. In­struk­tor, z któ­rym była, nie żyje.

– Cie­kawe, czy we­zwą i mnie. – Tim zer­k­nął na wła­sny te­le­fon, ale nie było żad­nych wia­do­mo­ści. Pew­nie po­ja­wili się inni ane­ste­zjo­lo­dzy.

– Mam na­dzieję, że nie. Gdyby cię we­zwali, Chris bę­dzie mu­siał od­wieźć He­ather i Adama i niań­czyć Jimmy’ego. Randkę dia­bli we­zmą, bę­dzie wście­kły.

– Zro­bię, co mogę, żeby nie spa­prać mu wie­czoru – obie­cał Tim i Jes­sie po­szła na górę, żeby się prze­brać, bo do­tąd miała na so­bie wy­tarte dżinsy i stary swe­ter. Be­nowi za­le­żało, żeby przy­je­chała jak naj­szyb­ciej i po­mo­gła im w dia­gno­zie, więc po pię­ciu mi­nu­tach była z po­wro­tem na dole, w gol­fie, czar­nych dżin­sach i dłu­gich bu­tach. Prze­cho­dząc, zła­pała kurtkę z wie­szaka. Wy­glą­dała nieco po­waż­niej niż w sta­rym swe­trze i po­dar­tych dżin­sach, ale i tak nikt by jej nie dał czter­dzie­stu trzech lat.

– Jak tylko będę coś wie­działa, za­dzwo­nię... co ro­bię i czy zo­staję na noc – rzu­ciła w prze­lo­cie, po­ca­ło­wała go i po chwili je­chała już je­epem Tima w kie­runku szpi­tala. Zo­sta­wiła mu swo­jego vana, bo mu­siał po­roz­wo­zić dzieci. Droga była ob­lo­dzona, więc je­chała bar­dzo ostroż­nie. Już te­raz my­ślała o pa­cjentce, o któ­rej mó­wił Ben, i o lu­dziach po­szko­do­wa­nych w ka­ta­stro­fie wy­ciągu. To jedna z tych rze­czy, które mogą się przy­da­rzyć w ośrodku spor­tów zi­mo­wych... choć mo­dlimy się, żeby się nie zda­rzyły. Na samą myśl o tym dreszcz ją prze­szedł i z nie­po­ko­jem po­my­ślała o wła­snych dzie­ciach. Wszyst­kie były za­pa­lo­nymi nar­cia­rzami, zwłasz­cza Chris i Adam. A jakby to któ­ryś z nich zna­lazł się dziś na wy­ciągu? Ode­pchnęła tę myśl, bo koła stra­ciły na mgnie­nie przy­czep­ność, na­tych­miast jed­nak od­zy­skała kon­trolę nad sa­mo­cho­dem. Przy­zwy­cza­jona była do jazdy po śniegu i lo­dzie. Po paru mi­nu­tach wjeż­dżała już na szpi­talny par­king. Za­par­ko­wała, we­szła do bu­dynku i skie­ro­wała się do swo­jej szafki, żeby się prze­brać w biały ki­tel z wy­ha­fto­wa­nym na kie­szonce na­zwi­skiem. Pięć mi­nut póź­niej zna­la­zła się już na od­dziale ura­zo­wym. Pa­cjentka była usta­bi­li­zo­wana, ale wciąż nie­przy­tomna. Jes­sie ba­dała ją, słu­cha­jąc za­ra­zem, co mówi Ben. Po­dej­rze­wał uraz rdze­nia T10 i Jes­sie zga­dzała się z jego oceną. Je­śli mieli ra­cję, to Lily ni­gdy wię­cej nie bę­dzie cho­dzić. Jes­sie chciała ope­ro­wać ją jesz­cze tej nocy, tak aby zro­bić wszystko, co się da.

Ben wy­szedł z nią do po­cze­kalni, by wspól­nie wy­ja­śnić to ojcu pa­cjentki. Sie­dział w fo­telu z wy­cią­gnię­tymi przed sie­bie no­gami, od­chy­liw­szy głowę na opar­cie. Wi­dać było po nim, że jest za­ła­many i przy­bity. Kiedy się po­ja­wili, na­tych­miast otwo­rzył oczy. Jes­sie spoj­rzała w nie z po­wagą i przed­sta­wiła się. Ben wy­ja­śnił, że ona jest neu­ro­chi­rur­giem, na któ­rego cze­kali. Bill nie wy­glą­dał na ura­do­wa­nego. Taka młoda?

– Czy nie ma w ze­spole ko­goś star­szego? – spy­tał pro­sto z mo­stu. Jes­sie przez mo­ment była za­sko­czona. Nikt nie za­dał jej do­tąd ta­kiego py­ta­nia! Zda­wała so­bie jed­nak sprawę, jak nie­po­koi się o córkę ten męż­czy­zna, i ro­zu­miała go.

– My je­ste­śmy naj­starsi w ze­spole – po­wie­działa spo­koj­nie, wska­zu­jąc sie­bie i Bena. – Prak­ty­ku­jemy tu od dzie­się­ciu lat.

– A co pani ro­biła wcze­śniej? – spy­tał, świ­dru­jąc ją wzro­kiem.

– Pra­co­wa­łam w szpi­talu Stan­forda, gdzie od­by­wa­łam staż.

Ben spra­wiał wra­że­nie ura­żo­nego, ale Jes­sie nie. Miała dzieci w wieku Lily, a Ben był bez­dziet­nym ka­wa­le­rem.

– Gdzie pani stu­dio­wała? – ba­dał da­lej Bill, nie spusz­cza­jąc z niej agre­syw­nego, wy­zy­wa­ją­cego spoj­rze­nia. Jes­sie za­uwa­żyła, że Ben się zje­żył.

– W Ha­rvar­dzie – wy­ja­śniła spo­koj­nie.

– To śmieszne – nie wy­trzy­mał Ben. – Dok­tor Mat­thews jest jed­nym z naj­bar­dziej po­wa­ża­nych neu­ro­chi­rur­gów w ca­łym sta­nie! Przy­sy­łają do niej na kon­sul­ta­cje przy­padki ura­zów rdze­nia. A ja stu­dio­wa­łem w Los An­ge­les, je­śli to także pana in­te­re­suje. A staż ro­bi­łem w San Fran­ci­sco. – Był wście­kły, że Bill wy­py­tuje ich o re­fe­ren­cje, ale Jes­sie nie miała mu tego za złe. Też by ją in­te­re­so­wały po­dobne rze­czy, gdyby ktoś miał ope­ro­wać któ­reś z jej dzieci.

– Mam syna nie­mal w tym sa­mym wieku co Lily. Wiem, co pan czuje – po­wie­działa ze współ­czu­ciem. Billa to jed­nak nie uspo­ko­iło. Za­nadto był wy­stra­szony, by za­cho­wy­wać się wo­bec nich miło czy choćby uprzej­mie.

– Skąd mam wie­dzieć, czy pani zna się na tym, co robi?

Jes­sie nie drgnęła.

– Nie może pan wie­dzieć. Musi nam pan za­ufać. Nie mamy zbyt wiel­kiego wy­boru, pa­nie Tho­mas. Chcia­ła­bym ope­ro­wać Lily dziś w nocy. Je­śli wo­lałby pan po­cze­kać do ju­tra, aby spraw­dzić na­sze re­fe­ren­cje, ro­zu­miem to, ale my­ślę, że bę­dzie z ko­rzy­ścią dla Lily, je­śli zo­pe­ru­jemy ją wcze­śniej. Obrzęk może się po­więk­szyć, co może ne­ga­tyw­nie wpły­nąć na jej przy­szłe funk­cje mo­to­ryczne.

– Co to zna­czy? – Pa­trzył na nią zmru­żo­nymi oczami. Nie wy­glą­dał sym­pa­tycz­nie.

– Nie znamy roz­le­gło­ści jej urazu. Wiemy, że ma uszko­dzony rdzeń krę­gowy, ale USG i rent­gen nie mó­wią wszyst­kiego, co po­trze­bu­jemy wie­dzieć, na przy­kład o uszko­dze­niach nerwu. Je­śli uraz jest kom­pletny, nie bę­dzie mo­gła cho­dzić. – Wie­działa, że musi być z nim szczera. Wy­glą­dał, jakby był bli­ski omdle­nia. – Je­śli jest nie­kom­pletny, to mamy szansę. Mam na­dzieję, że jest nie­kom­pletny, ale bę­dziemy to wie­dzieli na pewno, do­piero jak się do­sta­niemy do środka i zo­ba­czymy. Mo­żemy jed­nak po­cze­kać z tym do ju­tra, je­śli tak pan woli. Ja bym ra­czej nie cze­kała, ale nie mogę po­stą­pić wbrew pań­skiej woli. – Cały cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści kła­dła na nim.

– A je­śli pani nie zna się na tym, co robi, to wy­rzą­dzi jej pani krzywdę i bę­dzie do końca ży­cia spa­ra­li­żo­wana. Tak czy nie? – spy­tał ze zło­ścią. Ale to była złość na los, który do tego wszyst­kiego do­pu­ścił, ten sam, który już raz go kie­dyś zdra­dził, a te­raz znowu Lily... Oczy miał pełne łez, więc Jes­sie prze­ba­czyła mu te ostre słowa. Ben – nie. Le­d­wie się po­wstrzy­mał, by nie zła­pać go za ra­mię i nie po­trzą­snąć.

– Za­łóżmy, że znam się na tym, co ro­bię – po­wie­działa Jes­sie spo­koj­nie.

– Czy ope­ra­cja sta­nowi za­gro­że­nie dla jej ży­cia?

– Nie mamy wy­boru – wy­ja­śniła po pro­stu. – Je­dyną zmienną jest: kiedy. I za­leży to od pana, pa­nie Tho­mas.

Oj­ciec pa­cjentki ski­nął głową i z udręką w oczach prze­gar­nął włosy dło­nią.

– Je­śli ją pani za­bije, ja za­biję pa­nią, przy­się­gam – za­gro­ził i wy­glą­dało, że mówi se­rio. Ben już miał in­ter­we­nio­wać, ale Jes­sie po­wstrzy­mała go spoj­rze­niem. Nie bała się Billa Tho­masa. Sama po­tra­fiła so­bie z nim po­ra­dzić.

– Ro­zu­miem pań­skie uczu­cia – po­wie­działa ko­ją­cym gło­sem, ale do Billa to nie do­cie­rało. Był osza­lały ze stra­chu o swoje dziecko. – A może za­sta­nowi się pan przez chwilę? Będę na miej­scu, ni­g­dzie stąd nie idę. 

Wró­cili z Be­nem na OIOM, spraw­dzili stan Lily, wciąż kiep­ski, lecz sta­bilny, i po­szli do barku na kawę. Jes­sie miała wra­że­nie, że czeka ją długa i ciężka noc. Chciała za­dzwo­nić do Tima i do­wie­dzieć się, jak so­bie ra­dzi, ale przed­tem chciała mieć pew­ność, co czeka ją.

– Jak mo­głaś po­zwo­lić, żeby ten du­pek tak z tobą roz­ma­wiał? – spy­tał Ben, wście­kły, po­da­jąc jej fi­li­żankę. Czuł się znie­wa­żony.

– On jest oj­cem, Ben. Zgod­nie z kartą, jest to jego je­dyne dziecko. Stra­cił żonę, a te­raz boi się, że straci dziecko albo że bę­dzie spa­ra­li­żo­wane. Może trzeba być ro­dzi­cem, żeby to ro­zu­mieć... – Siorb­nęła łyk pa­ru­ją­cego na­poju. Zgo­dzili się, że w szpi­talu ro­bią naj­gor­szą kawę na tej pla­ne­cie, ale i tak ją pili, jak za­wsze.

– Gro­ził, że cię za­bije! – Bill był cały zje­żony. – Za­cho­wy­wał się tak, jak­by­śmy do­piero co skoń­czyli stu­dia! – I ro­ze­śmiał się. – Zdaje się, że zro­biło na nim wra­że­nie jak cho­lera, kiedy po­wie­dzia­łaś, że skoń­czy­łaś Ha­rvard. A co on my­ślał? Że ku­pi­li­śmy so­bie dy­plom przez in­ter­net?

– Jest zroz­pa­czony – ła­go­dziła Jes­sie, kiedy skoń­czyw­szy kawę, wra­cali scho­dami na górę. Bill cze­kał na nich przed bok­sem Lily na OIOM-ie. Nie było żad­nej zmiany, i Jes­sie nie spo­dzie­wała się jej przed ope­ra­cją. To była je­dyna na­dzieja dla tej dziew­czyny.

– W po­rządku, niech pani ope­ruje – wark­nął na ich wi­dok Bill. – Niech pani ope­ruje moją córkę, ale słowo daję, je­śli... – Tym ra­zem nie do­koń­czył, a Jes­sie ski­nęła głową.

– Przy­niosę pa­piery do pod­pi­sa­nia.

– Kiedy pani bę­dzie ope­ro­wać? – spy­tał ner­wowo. Z chę­cią od­dałby Lily w tej chwili wła­sne ży­cie... i w każ­dej in­nej też.

Jes­sie już usta­liła, że sala ope­ra­cyjna jest wolna. Spoj­rzała na ze­ga­rek.

– Po­trze­bu­jemy czasu, żeby ją przy­go­to­wać. My­ślę, że za ja­kieś dwie go­dziny. Mu­szę przej­rzeć jesz­cze raz z dok­to­rem Ste­in­ber­giem wy­niki rent­gena i to­mo­gra­fii – po­wie­działa, spo­glą­da­jąc na Bena. Ski­nął głową.

– Ile czasu po­trwa ope­ra­cja?

– Trudno po­wie­dzieć. Około ośmiu go­dzin, może dłu­żej. Może na­wet do dwu­na­stu go­dzin. To za­leży od tego, co za­sta­niemy w środku. To bar­dzo de­li­katna pro­ce­dura.

Bill nie­na­wi­dził sie­bie za tę de­cy­zję – po­wie­rzył córkę ja­kiejś nie­zna­nej le­karce, bo nie było czasu, żeby ją spraw­dzić... Ale Ben miał ra­cję – Ha­rvard i Stan­ford ro­biły wra­że­nie. Cóż, miał na­dzieję, że pod­jął wła­ściwą de­cy­zję. Nie chciał ry­zy­ko­wać dłuż­szego cze­ka­nia, zwłasz­cza je­śli mo­gło ono spo­wo­do­wać jesz­cze więk­sze szkody. Po­wie­rzał ży­cie Lily w ręce tej ko­biety.

– Zro­bimy wszystko, co w na­szej mocy – za­pew­niła go jesz­cze raz.

– Dzię­kuję – tyle tylko zdo­łał po­wie­dzieć drżą­cym gło­sem i wró­cił do po­cze­kalni. Jes­sie za­częła prze­glą­dać z Be­nem wy­niki ba­dań, a pie­lę­gniarka wy­jęła sto­sowne pa­piery i wy­nio­sła je Bil­lowi do pod­pisu na pod­kładce z klip­sem. Łzy cie­kły mu po po­licz­kach, gdy pod­pi­sy­wał zgodę na ope­ra­cję. Pie­lę­gniarka bez słowa wy­jęła mu pod­kładkę z ręki i ode­szła.

Jes­sie, na­ra­dza­jąc się z Be­nem, wy­słała Ti­mowi SMS-a: „Pa­cjentka w sta­nie kry­tycz­nym. Oj­ciec sza­leje. Ope­ra­cja za go­dzinę. Do zo­ba­cze­nia ju­tro. Ca­łuję, J.”. Po mi­nu­cie przy­szła od­po­wiedź: „Trzy­mam kciuki. Ko­cham cię, T.”. Z uśmie­chem wsu­nęła z po­wro­tem te­le­fon do kie­szeni. Miała na­dzieję, że Tim za­brał Jimmy’ego na krę­gle, ale nie chciała pi­sać jesz­cze raz i py­tać. Mieli z Be­nem dużo do ob­ga­da­nia przed ope­ra­cją. Miał jej asy­sto­wać. Ze­spół OIOM-u przy­go­to­wy­wał Lily do ope­ra­cji, a oni ukła­dali plan po­stę­po­wa­nia.

Bill sie­dział w po­cze­kalni. Miał wra­że­nie, że śni kosz­marny sen. Tuż przed prze­wie­zie­niem Lily na salę ope­ra­cyjną był u niej na chwilę. Gdy na­chy­lił się, aby po­ca­ło­wać ją w czoło, jego łzy sto­czyły się na jej twarz. Jes­sie była już na gó­rze i cze­kała. Kiedy prze­wie­ziono ją na salę ope­ra­cyjną, Bill wy­szedł na chwilę na dwór, żeby za­czerp­nąć tro­chę po­wie­trza. Stał w ciem­no­ści na par­kingu i pła­kał. Było mroźno i łzy szczy­pały go w oczy i po­liczki. Po paru mi­nu­tach, wra­ca­jąc, omal nie po­śli­znął się na ja­kimś ob­lo­dze­niu. To naj­gor­sza noc w jego ży­ciu... Po­ło­żył się na ka­na­pie i za­mknął oczy. W pełni przy­tomny, my­ślał wy­łącz­nie o Lily. Miał na­dzieję, że le­karka wie, co robi, i po­trafi ule­czyć jej urazy... Le­żał bez­sen­nie całą noc. Oby tylko Lily żyła i mo­gła cho­dzić!

ROZ­DZIAŁ 4

Na ko­la­cji w domu byli Adam, He­ather i Jimmy; Chris po­je­chał na randkę. Wy­cho­dząc, za­trzy­mał się w kuchni, żeby po­wie­dzieć ojcu „cześć”. Tim wyj­mo­wał wła­śnie z pie­cyka dwie upie­czone mro­żone pizze. Jedna tro­chę się przy­pa­liła. Wszy­scy uża­lili się nad spa­loną pizzą i po­szli na górę po­cze­kać, aż go­towa bę­dzie reszta ko­la­cji. Tim wło­żył pizze z po­wro­tem do pieca i zmniej­szył pło­mień.

– Baw się do­brze, tato – za­żar­to­wał Chris.

Tim spoj­rzał na niego z mę­czeń­skim uśmie­chem.

– To nie jest śmieszne. Chyba po­wi­nie­nem był za­mó­wić go­tową pizzę. – Spoj­rzał na syna z po­wagą. – Jedź ostroż­nie, jest zimno jak cho­lera. Drogi będą ob­lo­dzone.

Wszyst­kie ich sa­mo­chody miały zi­mowe opony, ale i tak nie lu­bił, kiedy Chris pro­wa­dził w złych wa­run­kach. Wie­czo­rem tem­pe­ra­tura dra­ma­tycz­nie się ob­ni­żyła. Chris jed­nak się nie przej­mo­wał.

– Mama Becky robi ko­la­cję, a my za­mie­rzamy po­sie­dzieć w domu i obej­rzeć film.

Tim odro­binę się od­prę­żył. Wie­dział, że Becky mieszka rap­tem o parę ki­lo­me­trów. No ale i tak Chris mu­siał po­ko­nać tę od­le­głość.

– Tylko jedź ostroż­nie – ostrzegł syna, pró­bu­jąc ma­ka­ronu, który przy­go­to­wał. Chris wy­szedł; Tim, sta­wia­jąc ko­la­cję na stole, sły­szał, jak za­my­kają się wej­ściowe drzwi. Do ma­ka­ronu przy­rzą­dził sa­łatkę. Za­wo­łał młod­sze dzieci i po chwili cała trójka zbie­gła z ło­mo­tem po scho­dach i za­jęła swoje zwy­kłe miej­sca przy ku­chen­nym stole. Jimmy na wi­dok ma­ka­ronu i pizzy prze­ja­wił roz­cza­ro­wa­nie.

– Mama po­wie­działa, że zrobi nam ta­cos – po­skar­żył się i wziął tylko trój­ką­cik pizzy. Adam ura­czył się całą po­łówką i na­ło­żył so­bie na ta­lerz górę ma­ka­ronu.

– Mu­siała pójść do pracy – wy­ja­śnił Tim, po­da­jąc ta­le­rze z je­dze­niem wszyst­kim dzie­ciom po ko­lei. Gdy zje­dli, obie­cał, że za­raz pod­wie­zie He­ather i Adama, musi tylko po­sprzą­tać kuch­nię. – A my idziemy na krę­gle – zwró­cił się do Jimmy’ego, który od­po­wie­dział mu ra­do­snym uśmie­chem.

Po nie­dłu­gim cza­sie po­szli ra­zem na górę, żeby się przy­go­to­wać do wyj­ścia. Wtedy wła­śnie Tim do­stał SMS-a Jes­sie i od­pi­sał jej. Wie­dział, że to bę­dzie dla niej trudna noc, i miał na­dzieję, że nie jest za­nadto zmę­czona. Na­wet nie zja­dła przed wyj­ściem... Ale cóż, tak wy­glą­dało ich ży­cie. Któ­reś z nich za­wsze mu­siało gnać do pracy, bo zda­rzył się wy­pa­dek. Przy­zwy­cza­ili się do tego, i dzieci też. Była to zna­ko­mita ro­dzi­ciel­ska szta­feta.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach po­zo­sta­wił Adama u ko­legi. Chło­pak był za­pro­szony na noc, więc nie mu­siał dziś po niego przy­jeż­dżać. He­ather także chciała zo­stać na noc u przy­ja­ciółki, mieli więc spać z Jim­mym tylko we dwóch. Pół go­dziny po wy­jeź­dzie z domu byli już w krę­gielni. Kiedy wy­po­ży­czyli buty, Jimmy po­pro­sił o colę. Tim ku­pił też bu­telkę dla sie­bie i po­pcorn dla nich obu, i za­częli grać. Za­pre­zen­to­wał syn­kowi parę bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych szcze­gó­łów. Obaj do­brze się ba­wili i wy­szli z krę­gielni o dzie­sią­tej. Była to dla Jimmy’ego wielka przy­jem­ność – do tak późna poza do­mem! No i uwiel­biał prze­by­wać z tatą.

– Chcę zo­stać le­ka­rzem, tak jak ty, ta­tu­siu – ogło­sił nie­ocze­ki­wa­nie Jimmy, gdy wra­cali do sa­mo­chodu. Tim uśmiech­nął się do niego.

– To bar­dzo ważna de­cy­zja – po­wie­dział, otwie­ra­jąc auto. Usa­dził Jimmy’ego na tyl­nym sie­dze­niu i za­piął. W mię­dzy­cza­sie zro­biło się jesz­cze zim­niej, a gdy wra­cał na miej­sce kie­rowcy, czuł, że jest śli­sko. Znowu za­tro­skał się o Chrisa. Miał na­dzieję, że wró­cił cały i zdrowy... Wo­lałby, żeby syn nie pro­wa­dził, mar­twił się o niego cały wie­czór i wie­dział, że mar­twi się rów­nież Jes­sie. Uśmiech­nął się do Jimmy’ego w lu­sterku, włą­czył sil­nik i po­woli wy­pro­wa­dził wóz z par­kingu. Je­chał ostroż­nie, roz­ma­wia­jąc rów­no­cze­śnie z syn­kiem. Jimmy za­da­wał ojcu py­ta­nia na te­mat stu­diów me­dycz­nych, a Tim od­po­wia­dał, nie spusz­cza­jąc oczu z drogi.

– Zróbmy cia­sto na pi­wie ko­rzen­nym, jak wró­cimy! – za­pro­po­no­wał Jimmy.

Tim znowu uśmiech­nął się do niego w lu­sterku. Wła­śnie za­trzy­mali się na świa­tłach. Po chwili zmie­niły się na zie­lone i ru­szyli. W tym mo­men­cie Tim po­czuł, że auto śli­zga się na ja­kimś ob­lo­dze­niu. Skon­cen­tro­wany na tym, co robi, nie za­uwa­żył pę­dzą­cego z na­prze­ciwka sa­mo­chodu. Na­sto­letni kie­rowca nie­mal rów­no­cze­śnie wpadł w po­ślizg i gwał­tow­nie na­ci­snął ha­mu­lec, co tylko zwięk­szyło po­ślizg. Stra­cił kon­trolę nad sa­mo­cho­dem i na peł­nej szyb­ko­ści ude­rzył w auto Tima. Jimmy pa­trzył na to, prze­ra­żony, z tyl­nego sie­dze­nia. Roz­legł się upiorny trzask zgnia­ta­nego me­talu, sa­mo­chód za­krę­cił się jak bąk i ude­rzył w słup sy­gna­li­za­cyjny. Drugi z sa­mo­cho­dów wpadł na drzewo. Po chwili było po wszyst­kim. Oto­czyła ich mil­cząca noc. W kom­plet­nej ci­szy Tim sie­dział, wy­chy­lony bez­wład­nie do przodu, za­pa­dły w po­duszkę po­wietrzną. Jimmy nie wy­mó­wił ani słowa. Je­dyne, co wi­dział, to stru­my­czek krwi, są­czący się z oj­cow­skiego ucha.

Sie­dział tak, nie­zdolny się po­ru­szyć ani wy­dać ja­kie­go­kol­wiek dźwięku. Wresz­cie usły­szał dźwięk sy­ren. Po­li­cjant otwo­rzył drzwiczki i wy­cią­gnął go z sa­mo­chodu. Było bar­dzo zimno, więc po­sa­dzono go w po­li­cyj­nym au­cie i je­den z funk­cjo­na­riu­szy spy­tał, czy nic go nie boli, a drugi spraw­dzał ich sa­mo­chód i ten, który ude­rzył w drzewo.

– Mój ta­tuś chyba jest ranny – po­wie­dział Jimmy ci­chut­kim, wy­stra­szo­nym gło­si­kiem do klę­czą­cego przed nim na ziemi po­li­cjanta.