Nagroda - Danielle Steel - ebook + książka

Nagroda ebook

Danielle Steel

4,6

Opis

Rok 1940. Gaëlle de Barbet ma szesnaście lat, kiedy niemiecka armia wkracza na teren Francji, wywracając życie dziewczyny do góry nogami. Jej przyjaciółka Rebeka zostaje deportowana wraz z rodziną w bliżej nieznane, budzące grozę miejsce. Niemiecki komendant zajmuje rodzinną posiadłość Barbetów w pobliżu Lyonu. Ojciec i brat zostają zabici, matka zaś traci rozum. Zaufani przyjaciele i pracownicy zamieniają się w zdrajców.
Gaëlle zostaje członkinią ruchu oporu. Przeprowadza żydowskie dzieci do bezpiecznych kryjówek. Odbywa także wiele tajnych misji mających na celu ocalenie części artystycznego dziedzictwa Francji. Ale kiedy wojna dobiega końca dziewczyna zostaje niesłusznie oskarżona o kolaborację z Niemcami i ucieka do Paryża, a następnie do Nowego Jorku.
Ścieżki losu prowadzą ją od kariery modelki u Diora po małżeństwo i macierzyństwo, niewyobrażalną stratę i dojrzałą, głęboką miłość. Po latach wraca do Paryża, gdzie otwiera muzeum dla uhonorowania pamięci ofiar Holocaustu. Wciąż jednak nie może się pozbyć krzywdzącej etykietki kolaborantki, dopóki jej wnuczka, poważana dziennikarka polityczna, nie dopilnuje, by wszyscy dowiedzieli się o jej czynach i dostrzegli w niej bohaterkę wojenną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (29 ocen)
21
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UlaJanka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść.Polecam.
00
Marzeneczka33

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytałam w jeden dzień, jedna lepszych książek
00
krysfil62

Dobrze spędzony czas

Piękna 😘
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Award
Co­py­ri­ght © 2016 by Da­nielle Steel All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © 2016 by Wy­daw­nic­two Am­ber Sp. z o.o. Wy­ko­rzy­sta­nie prze­kładu za zgodą Wy­daw­nic­twa AM­BER Sp. z o.o. 
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Ko­rekta: MAG­DA­LENA BIA­ŁEK / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: PA­WEŁ PAN­CZA­KIE­WICZ // PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cia na okładce: ko­bieta – JO­ANNA CZO­GALA / Ar­can­gel; sa­mo­lot – GARY SCOTT / Dre­am­stime.com
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023
ISBN 978-83-67790-14-7
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim uko­cha­nym, bar­dzo od­waż­nym dzie­ciom:

Be­atrix, Tre­vo­rowi, Tod­dowi, Nic­kowi, Sam,

Vic­to­rii, Va­nes­sie, Ma­xxowi i Za­rze.

Wszy­scy mamy bi­twy, do któ­rych mu­simy sta­nąć,

Drogi, które mu­simy przejść,

Straty, które mu­simy prze­żyć i za­ak­cep­to­wać,

Sy­tu­acje, kiedy je­ste­śmy nie­słusz­nie oskar­żani.

Mu­simy się od­ro­dzić z po­pio­łów.

Bądź­cie od­ważni jak tylko mo­że­cie,

Walcz­cie, z od­wagą, do­bro­cią, współ­czu­ciem i prze­ba­cze­niem.

Ko­chaj­cie z ca­łych sił,

Da­waj­cie so­bie na­wza­jem siłę,

I pa­mię­taj­cie, jak bar­dzo Was ko­cham

I jaka je­stem z Was dumna. Za­wsze!

Z ca­łego serca, z mi­ło­ścią

mama D.S.

Tłu­ma­cze­nie ode­zwy ge­ne­rała Char­lesa de Gaulle’az 18 czerwca 1940 roku, kiedy Fran­cja do­stała się pod nie­miecką oku­pa­cję:

DO WSZYST­KICH FRAN­CU­ZÓW

Fran­cja prze­grała bi­twę!

Ale Fran­cja nie prze­grała wojny!

Opor­tu­ni­styczny rząd ska­pi­tu­lo­wał, ule­ga­jąc pa­nice, za­po­mi­na­jąc o ho­no­rze, po­grą­ża­jąc kraj w nie­woli. Jed­nak nic nie jest stra­cone!

Nic nie jest stra­cone, po­nie­waż ta wojna jest wojną świa­tową. W Wol­nym Świe­cie po­tężne siły się nie pod­dały. Pew­nego dnia te siły zmiaż­dżą wroga. Tego dnia Fran­cja musi mieć udział w zwy­cię­stwie. I Fran­cja upo­mni się o swoją wol­ność i wiel­kość. To jest mój cel, mój je­dyny cel! Dla­tego wzy­wam wszyst­kich Fran­cu­zów, bez względu na to, gdzie się znaj­dują, żeby przy­łą­czyli się do mnie w dzia­ła­niu, w ofie­rze i na­dziei.

Na­sza oj­czy­zna zna­la­zła się w szpo­nach śmierci.

Walczmy ra­zem, aby ją ura­to­wać!

NIECH ŻYJE FRAN­CJA!

Char­les de Gaulle

.

Od­waga to nic in­nego jak tylko siła, która po­zwala po­ko­nać nie­bez­pie­czeń­stwo, lęk, nie­po­wo­dze­nie, nie­spra­wie­dli­wość i na­dal mieć we­wnętrzne prze­ko­na­nie, że ży­cie ze wszyst­kimi swo­imi smut­kami jest do­bre.

Do­ro­thy Thomp­son

1

Del­phine Lam­bert, ciem­no­włosa, po­ważna młoda ko­bieta, czy­tała w sku­pie­niu „Le Fi­garo” w swoim miesz­ka­niu przy rue du Cher­che-Midi w le­wo­brzeż­nym Pa­ryżu. Był Nowy Rok. Uważ­nie stu­dio­wała li­stę, jak za­wsze tego dnia, od kilku już lat. Dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia pu­bli­cystka mo­gła się po­szczy­cić dwiema do­brze przy­ję­tymi książ­kami i wie­loma ar­ty­ku­łami. Dłu­gie pro­ste włosy za­kry­wały część jej twa­rzy, kiedy tak ślę­czała nad ga­zetą. Geo­r­ges Po­itier, męż­czy­zna, z któ­rym miesz­kała, przy­glą­dał się jej z uśmie­chem. Zdą­żył się do­my­ślić, co czyta. Go­niła za tym ma­rze­niem, od­kąd skoń­czyła sie­dem­na­ście lat.

– Czego szu­kasz? – spy­tał ła­god­nie.

Li­sta była pu­bli­ko­wana dwa razy do roku – w Nowy Rok i czter­na­stego lipca.

– Prze­cież wiesz... Babci – od­po­wie­działa, nie pod­no­sząc wzroku, bo nie chciała się po­gu­bić.

Na li­ście fi­gu­ro­wało pięć­set na­zwisk, a ona oba­wiała się, że tego, które miała na­dzieję zo­ba­czyć, znowu tam nie bę­dzie. Do tej pory się nie po­ja­wiło, mimo wszyst­kich jej wy­sił­ków w ciągu ostat­nich dwu­na­stu lat, a pra­co­wała nad tym nie­zmor­do­wa­nie.

– Jak długo jesz­cze będą cze­kać? – mruk­nęła. Bała się ko­lej­nego za­wodu.

Jej bab­cia, Ga­ëlle de Bar­bet Pa­squ­ier, miała dzie­więć­dzie­siąt pięć lat i przej­mo­wała się tym o wiele mniej niż jej wnuczka, dla któ­rej stało się to świętą sprawą. Na li­ście znaj­do­wały się na­zwi­ska tych, któ­rzy mieli otrzy­mać Le­gię Ho­no­rową – naj­wyż­sze fran­cu­skie od­zna­cze­nie.

Ga­ëlle ni­gdy na to nie li­czyła i uwa­żała aspi­ra­cje Del­phine za zgoła nie­po­trzebne. Ale Del­phine upie­rała się, że tak po pro­stu po­winno być. Cała ro­dzina wie­działa, ile wy­siłku wkła­dała w to, żeby jej bab­cia zo­stała zre­ha­bi­li­to­wana i od­zna­czona. Ga­ëlle mia­łaby zo­stać na­gro­dzona za czyny sprzed wielu lat, z cza­sów wojny, ale te roz­działy jej ży­cia były tylko od­le­głym wspo­mnie­niem. Rzadko o tym my­ślała, chyba że py­tała ją Del­phine, a Del­phine wła­ści­wie już prze­stała py­tać. Znała całą hi­sto­rię – od­waga babci była dla niej po­tężną siłą i in­spi­ra­cją. Bab­cia była przy­kła­dem tego, jaki zda­niem Del­phine po­wi­nien być czło­wiek. I bez względu na to, czy rząd się opa­mięta, na­prawi błędy prze­szło­ści i od­zna­czy ją, czy nie, w oczach Del­phine była bo­ha­terką, tak jak dla wielu in­nych w cza­sie oku­pa­cji Fran­cji sie­dem­dzie­siąt dzie­więć lat temu.

Na­gle za­marła z ga­zetą w ręku i otwo­rzyła sze­roko oczy. Prze­czy­tała jesz­cze raz, żeby mieć pew­ność, że jej się nie przy­wi­działo, i spoj­rzała oszo­ło­miona na Geo­r­ges’a.

– O, mój Boże... jest... jest na li­ście! 

W końcu się do­cze­kała. Wszyst­kie jej pi­sma, lata do­cie­kli­wych ba­dań i wier­ce­nia dziury w brzu­chu każ­demu człon­kowi ka­pi­tuły, któ­rego mo­gła do­paść, w końcu od­nio­sły sku­tek. Jej babka zo­sta­nie od­zna­czona Or­de­rem Le­gii Ho­no­ro­wej, bę­dzie jego ka­wa­le­rem.

Pa­trzyła na Geo­r­ges’a ze łzami w oczach, jej dłoń drżała, gdy po­da­wała mu ga­zetę. Ga­ëlle de Bar­bet Pa­squ­ier. Prze­czy­tała to kilka razy, żeby mieć pew­ność, że to nie po­myłka. W końcu się tu zna­la­zła. Geo­r­ges uśmiech­nął się do niej i po­chy­lił, żeby ją po­ca­ło­wać. Wie­dział, jak ciężko na to pra­co­wała. Jej babka też o tym wie­działa i za­wsze po­wta­rzała, że po­mysł jest bez szans. A jed­nak w końcu się udało, dzięki Del­phine.

– Brawo! Do­bra ro­bota – po­chwa­lił ją. Był z niej dumny.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jej bab­cia to nie­zwy­kła ko­bieta i świat miał się o tym do­wie­dzieć, bo wy­róż­nili ją ro­dacy.

Po chwili wstała od stołu, żeby do niej za­dzwo­nić. Nie mo­gła się do­cze­kać, żeby jej to po­wie­dzieć. Była pewna, że bab­cia nie za­wra­cała so­bie rano głowy czy­ta­niem ga­zety, a już na pewno nie rzu­ciła się na nią tak jak ona. Ga­ëlle nie była w tym wzglę­dzie opty­mistką. Po­wta­rzała, że to się ni­gdy nie uda. A Del­phine udo­wod­niła jej, że się myli. Wy­trwa­łość w końcu zo­stała na­gro­dzona.

Ko­bie­cie na­dal drżały jej dło­nie, gdy dzwo­niła na ko­mórkę po­da­ro­waną kie­dyś babci, ale od razu, jak zwy­kle, włą­czyła się poczta gło­sowa.

– Ni­gdy nie od­biera ko­mórki – po­skar­żyła się przez ra­mię Geo­r­ges’owi.

Bab­cia uwa­żała, że to zbyt skom­pli­ko­wane i że ko­mórki nie po­trze­buje. Wo­lała ko­rzy­stać z te­le­fonu sta­cjo­nar­nego. Del­phine za­dzwo­niła więc i pod ten nu­mer i długo cze­kała: może bab­cia jest czymś za­jęta albo po­szła do ła­zienki? Ale ten te­le­fon też po­zo­stał głu­chy, poczta gło­sowa była wy­łą­czona, wró­ciła więc do stołu strasz­nie za­wie­dziona. Nie mo­gła się do­cze­kać, żeby po­wie­dzieć babci, że to się w końcu stało.

– Pew­nie po­szła do ko­ścioła – przy­po­mniał jej Geo­r­ges.

– Albo wy­szła z psem. Spró­buję jesz­cze raz za kilka mi­nut.

Ale dzie­sięć mi­nut póź­niej i po pół go­dzi­nie sy­tu­acja się po­wtó­rzyła. Del­phine nie wie­działa, co ze sobą zro­bić, do­póki nie do­dzwoni się do babci, i w końcu za­dzwo­niła do matki. Matka, oszo­ło­miona tak samo jak córka, roz­pła­kała się, gdy usły­szała no­winę. Ży­czyły tego Ga­ëlle z ca­łego serca, cho­ciaż ona sama nie chwa­liła się swo­imi czy­nami. Obie były za­wie­dzione, że nie mogą się z nią skon­tak­to­wać. Ale Ga­ëlle, choć w po­de­szłym wieku, była zdrowa i sa­mo­dzielna, wsta­wała wcze­śnie i zwy­kle miała plany, które wy­cią­gały ją z domu na cały dzień albo wie­czór. Była w świet­nej for­mie, fi­zycz­nej i umy­sło­wej, lu­biła się spo­ty­kać z przy­ja­ciółmi, cho­dzić do mu­zeów, do te­atru albo za­bie­rać psa na dłu­gie spa­cery po oko­licy czy wzdłuż Se­kwany.

– Za­dzwo­nię do niej póź­niej – po­wie­działa Del­phine do matki i znów za­częła wpa­try­wać się w li­stę, żeby się upew­nić, że na­zwi­sko babci na­dal tam jest i że to nie przy­wi­dze­nie, lecz dla nich wszyst­kich speł­nie­nie ma­rzeń, na­groda, na którą Ga­ëlle tak bar­dzo za­słu­gi­wała.

Ga­ëlle Pa­squ­ier wstała tego ranka wcze­śnie, jak za­wsze. Za­li­czyła po­ranną gim­na­stykę, zro­biła so­bie grzankę i duży ku­bek café au lait i de­lek­to­wała się nią. Co­dzienne czyn­no­ści spra­wiały jej ra­dość. Wy­ką­pała się i wy­szczot­ko­wała świet­nie ostrzy­żone śnież­no­białe włosy, uło­żone w ele­ganc­kiego boba, który pod­kre­ślał jej ary­sto­kra­tyczne rysy, a póź­niej ubrała się, żeby od­wie­dzić swoją przy­ja­ciółkę Lo­uise. Obie miesz­kały w siód­mej dziel­nicy, Ga­ëlle ro­biła so­bie zdrowy spa­cer ze swo­jego ma­łego, ale ele­ganc­kiego miesz­ka­nia przy Place du Pa­lais Bo­ur­bon do domu Lo­uise przy rue de Va­renne. Dziel­nica była wy­tworna, ale sam bu­dy­nek nie­zbyt oka­zały. Ga­ëlle miała piękne ob­razy, a jej miesz­ka­nie ume­blo­wane było im­po­nu­ją­cymi an­ty­kami. Stwo­rzyła w nim cie­płą, przy­ja­zną at­mos­ferę. Kiedy wy­cho­dziła, za­bie­rała ze sobą małą, dłu­go­włosą, brą­zową jam­niczkę Jo­se­phine – do­stała ją od wnu­ków i ni­gdy się z nią nie roz­sta­wała. Na sam wi­dok smy­czy Jo­se­phine za­czy­nała sza­leć; żeby ją za­ło­żyć, Ga­ëlle prze­ma­wiała do psa ła­god­nie i obie­cy­wała miły spa­cer.

Miesz­kała sama i do­brze so­bie ra­dziła. W ty­go­dniu przy­cho­dziła go­spo­sia, ale obiady go­to­wała so­bie sama, a kiedy tylko mo­gła, wy­cho­dziła z przy­ja­ciółmi. Sie­dem lat temu, gdy skoń­czyła osiem­dzie­siąt osiem lat, w końcu nie­chęt­nie prze­szła na eme­ry­turę. Ko­chała swoją pracę ku­ra­tora w ma­łym, ale zna­mie­ni­tym mu­zeum, po­ma­gała je za­kła­dać i była mu od­dana przez pra­wie pięć­dzie­siąt lat.

Cho­dziła na wszyst­kie ważne pa­ry­skie wy­stawy, zwy­kle ze swoją o dzie­sięć lat młod­szą przy­ja­ciółką Lo­uise. Lo­uise miała córkę w In­diach i syna w Bra­zy­lii, dla­tego ce­niła so­bie to­wa­rzy­stwo Ga­ëlle; przy­jaź­niły się od pięć­dzie­się­ciu sied­miu lat, od­kąd Ga­ëlle wró­ciła do Fran­cji po szes­na­stu la­tach spę­dzo­nych w No­wym Jorku. Lo­uise była spon­so­rem mu­zeum, gdy Ga­ëlle po­ma­gała przy jego za­kła­da­niu, i tak się za­przy­jaź­niły.

Ga­ëlle miała dwie córki, jedną w No­wym Jorku, a drugą w Pa­ryżu, i troje wnu­ków. Miała wię­cej szczę­ścia od Lo­uise – jej ro­dzina była bli­sko. Lo­uise wi­dy­wała dzieci i wnuki tylko raz do roku, gdy je­chała je od­wie­dzić, ale mimo to była we­soła i po­godna. Jej mąż pra­co­wał kie­dyś w kor­pu­sie dy­plo­ma­tycz­nym i w mło­do­ści też miesz­kali za gra­nicą.

Star­sza córka Ga­ëlle była w No­wym Jorku ban­kie­rem in­we­sty­cyj­nym i cza­ro­dzie­jem fi­nan­sów, jak jej zmarły oj­ciec. Młod­sza, Da­phne, le­karz po­łoż­nik, miała męża kar­dio­loga i ko­chała swoją pracę tak jak on. Byli za­pra­co­wani, ale na­le­gali, żeby Ga­ëlle wpa­dała do nich w każ­dej chwili. Ona jed­nak za­wsze mó­wiła, że nie chce im prze­szka­dzać. Na szczę­ście miała dość wła­snych za­jęć i przy­ja­ciół, na ogół młod­szych, bo nie­wielu lu­dzi w jej wieku było tak ak­tyw­nych i cią­gle tak cie­ka­wych świata.

Jej wnuczka, Del­phine, była dzien­ni­karką, młod­szy brat Del­phine stu­dio­wał me­dy­cynę, chciał tak jak ro­dzice zo­stać le­ka­rzem, naj­młod­szy wnuk był w pa­ry­skiej Wyż­szej Szkole Han­dlo­wej, naj­lep­szej ta­kiej uczelni. Ga­ëlle była z nich wszyst­kich dumna.

Ra­zem z Lo­uise do­brze się ba­wiły, pla­no­wały roz­rywki i wy­pady – cza­sami wy­ska­ki­wały na week­end zo­ba­czyć wy­stawę w Rzy­mie, operę w Wied­niu, ja­kieś wy­da­rze­nie kul­tu­ralne w Lon­dy­nie czy w Ma­dry­cie albo przejść się pro­me­nadą w De­au­ville. Ży­cie Ga­ëlle wciąż było cie­kawe, cza­sem cie­kaw­sze niż ży­cie jej młod­szych zna­jo­mych.

Pew­nym kro­kiem szła w stronę rue de Va­renne, do Lo­uise, z Jo­se­phine na smy­czy. Za­wsze cie­szyła się na Nowy Rok, ma­wiała, że ma na co cze­kać. Miała po­zy­tywne po­dej­ście do ży­cia, chciała żyć te­raź­niej­szo­ścią, nie prze­szło­ścią. Nie lu­biła roz­pa­mię­ty­wać tego, co za nią, wo­lała pa­trzeć przed sie­bie.

Wciąż była szczu­pła, na bie­żąco z modą, choć ubie­rała się kla­sycz­nie i od­po­wied­nio do wieku. W jej stylu i spo­so­bie no­sze­nia się było coś na wskroś fran­cu­skiego, cho­ciaż szes­na­ście lat spę­dziła w Sta­nach. Była pa­ry­żanką z krwi i ko­ści.

Mi­nęła Mu­zeum Ro­dina i Ma­ti­gnon i za­trzy­mała się przed do­mem z cięż­kimi lśnią­cymi drzwiami w ko­lo­rze ciem­nej zie­leni. Lo­uise miesz­kała w jed­nym z mo­nu­men­tal­nych osiem­na­sto­wiecz­nych do­mów z we­wnętrz­nym dzie­dziń­cem i po­wo­zow­nią, prze­bu­do­waną na ga­raże. Dom był ele­gancki, ogród za­dbany. Gdy Ga­ëlle za­pu­kała mo­siężną ko­łatką, otwo­rzył jej por­tier i grzecz­nie przy­wi­tał. We­szła po scho­dach, za­dzwo­niła. Drzwi otwo­rzyła go­spo­sia. Ga­ëlle zo­sta­wiła płaszcz w holu, roz­pięła smycz Jo­se­phine, a pies wbiegł do sa­lonu, w któ­rym Lo­uise sie­działa przy ko­minku z mod­nie ostrzy­żo­nym bia­łym pe­kiń­czy­kiem Fifi. Psy ucie­szyły się na swój wi­dok i za­częły się ba­wić, a Lo­uise uśmiech­nęła się pro­mien­nie, gdy do sa­lonu we­szła Ga­ëlle.

– Szczę­śli­wego No­wego Roku! – przy­wi­tała Ga­ëlle przy­ja­ciółkę, po­chy­liła się, dała jej bu­ziaka i usia­dła w wy­god­nym fo­telu obok niej.

Na tych dwóch fo­te­lach spę­dziły przed ko­min­kiem nie­jedno przy­jemne po­po­łu­dnie i wie­czór, roz­ma­wia­jąc o mu­zeum, dzie­ciach albo naj­śwież­szych pla­nach.

– Gra­tu­luję! – od­po­wie­działa Lo­uise. Była wy­raź­nie za­do­wo­lona.

– Czego? – Ga­ëlle wy­glą­dała na za­sko­czoną, nie miała po­ję­cia, o co cho­dzi. – Tego, że mam na karku dzie­więć­dzie­siąt pięć lat i do­ży­łam ko­lej­nego No­wego Roku? – spy­tała, śmie­jąc się. – W ta­kim ra­zie ja też ci gra­tu­luję. 

Lo­uise miała do­piero osiem­dzie­siąt pięć lat. Wiek było wi­dać po niej bar­dziej niż po Ga­ëlle, była niż­sza i peł­niej­sza, miała cie­pły, bab­ciny wy­gląd, ale rów­nież była pełna ży­cia, dla­tego lu­biły ze sobą prze­by­wać.

Psy go­niły się po po­koju, Jo­se­phine po­rwała jedną z za­ba­wek Fifi.

– Nie czy­ta­łaś ga­zety? – spy­tała Lo­uise.

Była to pierw­sza rzecz, jaką co­dzien­nie ro­biła. Obie wie­działy, co się dzieje na świe­cie, były do­brze po­in­for­mo­wane. Czy­tały naj­now­sze książki i po­ży­czały je so­bie. Da­phne za­wsze mó­wiła, że mama ją za­wsty­dza, bo ona nie miała czasu czy­tać po­wie­ści, je­dy­nie me­dyczne cza­so­pi­sma. Ga­ëlle czy­tała na­mięt­nie, po­dob­nie jak Lo­uise.

– Nie cier­pię czy­tać ga­zet przy śnia­da­niu – stwier­dziła Ga­ëlle. – To mnie przy­gnę­bia, te wszyst­kie tra­ge­die zbrod­nie prze­ciwko ludz­ko­ści i klę­ski ży­wio­łowe. Nie za­wra­ca­łam so­bie tym dzi­siaj głowy.

– A po­win­naś była – skwi­to­wała ta­jem­ni­czo Lo­uise, wy­raź­nie ucie­szona.

– Czyżby pre­zy­dent miał ko­lejny ro­mans? Prze­ga­pi­łam naj­now­szy skan­dal? – spy­tała Ga­ëlle z roz­ba­wie­niem.

– Nie, ko­chana – od­parła czule Lo­uise. – W ta­kim ra­zie, szcze­gól­nie mi miło, że pierw­sza ci gra­tu­luję, ka­wa­le­rze Or­deru.

Ga­ëlle przy­glą­dała jej się przez chwilę w mil­cze­niu. Nie mo­gła w to uwie­rzyć.

– Nie mó­wisz po­waż­nie. Nie­moż­liwe. Biedna Del­phine la­tami za­drę­czała ka­pi­tułę, ale ni­gdy nie my­śla­łam, że to moż­liwe.

Lo­uise wie­działa, że Ga­ëlle jako na­sto­latka pra­co­wała dla ru­chu oporu i w cza­sie wojny bo­ha­ter­sko ry­zy­ko­wała ży­ciem. Póź­niej zo­stała fał­szy­wie oskar­żona o ko­la­bo­ra­cję z Niem­cami. Ten cień snuł się za nią przez całe ży­cie; jej wnuczka od­waż­nie wal­czyła, żeby go roz­pro­szyć i oczy­ścić jej imię. W końcu jej się udało.

– No, wresz­cie cię zre­ha­bi­li­to­wali. Del­phine ja­koś ich prze­ko­nała. Zdo­bę­dziesz za­szczyt i uzna­nie, za­słu­gu­jesz na nie. – Lo­uise była z niej dumna.

Ga­ëlle wie­działa, że Del­phine z pew­no­ścią jest w siód­mym nie­bie.

– Skąd wiesz, że to nie­prawda, co się mó­wiło? – spy­tała ze smut­kiem Ga­ëlle. Cof­nęła się pa­mię­cią do tam­tych lat. – Może cię okła­my­wa­łam?

– Ni­gdy nie wąt­pi­łam w to, co mi po­wie­dzia­łaś. Znam cię. Do­cze­ka­łaś się spra­wie­dli­wo­ści, Ga­ëlle. Za wszystko, co zro­bi­łaś.

Ga­ëlle sie­działa w mil­cze­niu. Przez chwilę wpa­try­wała się w ko­mi­nek, a po­tem spoj­rzała na przy­ja­ciółkę.

– To było tak dawno. Ja­kie może te­raz mieć zna­cze­nie? Ja za­wsze zna­łam prawdę. Nie mo­głam ura­to­wać ani zmie­nić ży­cia tylu lu­dzi... – Na przy­kład Re­beki, do­po­wie­działa w my­ślach.

Wszystko za­częło się od Re­beki, przy­ja­ciółki, którą stra­ciła, kiedy miały sie­dem­na­ście lat. Na­dal w ma­łym skó­rza­nym pu­dełku na biurku trzy­mała jej wstążkę do wło­sów, pa­trzyła na nią od czasu do czasu... Re­beka... Jej uko­chana przy­ja­ciółka.

– Po­win­nam za­dzwo­nić do Del­phine i jej po­dzię­ko­wać – po­wie­działa w końcu z me­lan­cho­lią w gło­sie. – Ciężko nad tym pra­co­wała.

Lo­uise wi­działa, że jest prze­jęta no­winą. De­li­kat­nie wy­cią­gnęła rękę i po­gła­skała jej dłoń.

– Za­słu­gu­jesz na to, Ga­ëlle – po­wtó­rzyła z prze­ko­na­niem. – Nie mo­żesz czuć się winna. Zro­bi­łaś, co mo­głaś, dla nich wszyst­kich.

Ga­ëlle kiw­nęła głową, po­grą­żona w my­ślach. Ma­rzyła tylko o tym, żeby to była prawda.

2

W grud­niu 1940 roku, sześć mie­sięcy po tym, jak Niemcy za­jęli Fran­cję, Ga­ëlle de Bar­bet od kilku ty­go­dni miała szes­na­ście lat. Miesz­kała z ro­dzi­cami w ro­dzin­nym château w Va­len­cin pod Lyonem. Jej o dwa lata star­szy brat, Tho­mas, stu­dio­wał na pa­ry­skiej po­li­tech­nice.

Od pięt­na­stu mie­sięcy, od­kąd za­częła się wojna, żyło się ciężko – bra­ko­wało je­dze­nia, a oku­pa­cja była dla wszyst­kich okropna. Jej brat pi­sał, że w Pa­ryżu pełno jest nie­miec­kich żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów. Zmu­szali pa­ry­żan do prze­strze­ga­nia su­ro­wych za­sad, od ósmej obo­wią­zy­wała wszyst­kich go­dzina po­li­cyjna. Cią­gle spraw­dzano do­ku­menty – każdy, kto skoń­czył szes­na­ście lat, mu­siał no­sić przy so­bie do­wód oso­bi­sty, a dwa mie­siące wcze­śniej, w paź­dzier­niku, de­kret o na­zwie „Sta­tus lud­no­ści ży­dow­skiej” ja­sno okre­ślił sta­no­wi­sko oku­panta wo­bec Ży­dów. Fran­cu­scy Ży­dzi w więk­szo­ści stra­cili pracę, zo­stali wy­da­leni z woj­ska i z po­sad rzą­do­wych. Ży­dow­skich dzien­ni­ka­rzy zwol­niono, obo­wią­zy­wał za­kaz wy­ko­ny­wa­nia wol­nych za­wo­dów. Wielu ży­dow­skich stu­den­tów wy­da­lono z uczelni, wielu Ży­dów bez po­wodu aresz­to­wano, byli nie­mile wi­dziani. Pod mia­stami wy­ra­stały obozy, w któ­rych prze­trzy­my­wano ży­dow­skie ro­dziny; ich firmy i domy prze­jęli Niemcy. W mia­stach pa­no­wała at­mos­fera stra­chu i nie­po­koju, mniej od­czu­walna w Lyonie, gdzie nie prze­śla­do­wano Ży­dów aż tak jak w Pa­ryżu, jak in­for­mo­wał brat Ga­ëlle. Oj­ciec su­rowo ją prze­strze­gał, żeby ze szkoły wra­cała pro­sto do domu, nie roz­ma­wiała z żoł­nie­rzami, choć z jej do­ku­men­tów wy­ni­kało, że jest ka­to­liczką. Byli ary­sto­kra­tami, miesz­kali w tej oko­licy od trzy­stu lat i ar­mia oku­panta ich nie za­cze­piała. Oj­ciec na­dal nad­zo­ro­wał po­sia­dłość i dzier­ża­wione fol­warki. Bo­gat­szych Ży­dów z Lyonu do tej pory nie tknięto, ale oj­ciec po­wie­dział Ga­ëlle, że Ży­dzi po­winni być na tyle mą­drzy, żeby wy­je­chać, za­nim za­czną się kło­poty. Wszystko to wy­da­wało się nie­re­alne, ciężko było w to uwie­rzyć, skoro zna­jome ży­dow­skie ro­dziny nie do­świad­czyły żad­nych nie­przy­jem­no­ści.

Naj­lep­szą przy­ja­ciółką Ga­ëlle była Re­beka Feld­mann. Jej oj­ciec był naj­bo­gat­szym i naj­bar­dziej sza­no­wa­nym miej­sco­wym ban­kie­rem. Ro­dzina Feld­man­nów po­cho­dziła z Nie­miec, miesz­kali w Lyonie od trzech po­ko­leń i nie mieli się czego oba­wiać, w każ­dym ra­zie tak im się wy­da­wało. Ga­ëlle po­wtó­rzyła Re­bece, co mówi jej oj­ciec, a ona od­parła, że jej ro­dzice też o tym roz­ma­wiali, ale oj­ciec się nie mar­twi. Kilku nie­miec­kich ofi­ce­rów zde­po­no­wało na­wet pie­nią­dze w jego banku. Do­szły ich jed­nak po­gło­ski o tym, że bied­niej­sze ży­dow­skie ro­dziny wy­pę­dzano z do­mów do in­nych miast, i o obo­zach w oko­licy. Żadna z dziew­czy­nek nie sły­szała, żeby ko­goś tam ze­słano, na ra­zie krą­żyły tylko słu­chy i plotki.

Nie było ta­jem­nicą, że Feld­man­nom wio­dło się o wiele le­piej niż Bar­be­tom, któ­rych for­tuna z roku na rok po­woli się kur­czyła. Ga­ëlle pod­słu­chała, jak oj­ciec mó­wił, że mają dużo ziemi, mało pie­nię­dzy, ale ni­czego im nie bra­kuje. Ich château był jed­nym z naj­star­szych i naj­oka­zal­szych w oko­licy. Ro­dzice Ga­ëlle, poza ostrze­że­niem, żeby nie roz­ma­wiała z żoł­nie­rzami, nie ogra­ni­czali jej. Na­dal co­dzien­nie jeź­dziła ro­we­rem do szkoły i za­trzy­my­wała się po dro­dze u Re­beki. Za­wsze sta­rała się mieć tyle czasu, żeby spę­dzić parę mi­nut w kuchni Feld­man­nów, gdzie ku­charka i dwie po­ko­jówki po­da­wały im świeżo upie­czone ro­ga­liki, brioszki i bu­łeczki na­dzie­wane cze­ko­ladą. Była to ulu­biona pora dnia dla Ga­ëlle. Sym­pa­tyczna ku­charka za­wsze da­wała im kilka bu­łe­czek do szkoły.

Dziew­czynki przy­jaź­niły się od przed­szkola. Re­beka miała dwóch młod­szych braci, dwu­na­sto- i czter­na­sto­let­niego, i pię­cio­let­nią sio­strę Lotte. Re­beka uwa­żała ją za nie­zno­śną, ale Ga­ëlle ko­chała ją od nie­mow­laka, a i Lotte ko­chała ją. Bra­cia cho­dzili do tej sa­mej szkoły, co one.

Feld­man­no­wie mieli wielki dom, nie tak duży jak château Bar­be­tów, ale o wiele bar­dziej ele­gancki, z pięk­nymi me­blami i ob­ra­zami. Matka Re­beki ku­po­wała luk­su­sowe ubra­nia w Pa­ryżu, no­siła bi­żu­te­rię i fu­tra. Ga­ëlle uwiel­biała ich od­wie­dzać, za­wsze czuła się u nich mile wi­dziana. Jej matka była nie­śmiała, bar­dziej po­wścią­gliwa i nieco szorstka; Ga­ëlle le­piej się czuła u Re­beki niż we wła­snym domu. Za­nim Tho­mas wy­je­chał na stu­dia, lu­bił dro­czyć się z dziew­czyn­kami, ale w ciągu roku spo­waż­niał. Żył oku­pa­cją, go­dzi­nami roz­ma­wiał o niej z oj­cem, kiedy przy­jeż­dżał do domu. Ga­ëlle trak­to­wał jak dziecko i spę­dzał z nią nie­wiele czasu.

Dwa ty­go­dnie przed Bo­żym Na­ro­dze­niem, w dro­dze do szkoły, pod­je­chała do domu Re­beki. Gdy zna­la­zła się za za­krę­tem, zza któ­rego wi­dać było dom, do­strze­gła dwie po­li­cyjne cię­ża­rówki i ta­bun żan­dar­mów. Zwol­niła, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje, za­nim pod­je­dzie bli­żej, i wi­działa, jak dwóch po­li­cjan­tów wy­ciąga z domu ojca Re­beki, a dwóch in­nych jego żonę, ści­ska­jącą za rączkę pię­cio­let­nią prze­ra­żoną i za­pła­kaną Lotte. Chłop­ców ze­pchnęli ze scho­dów – wy­lą­do­wali na pu­pie na dole, dwaj inni żan­darmi wsa­dzili ich do jed­nego z sa­mo­cho­dów. A po­tem zo­ba­czyła Re­bekę, jej roz­wiane dłu­gie ja­sne włosy, któ­rych nie zdą­żyła spleść, i to, jak je­den z żoł­nie­rzy wrzuca ją do sa­mo­chodu jak szma­cianą lalkę. Była drobna, włosy miała tego sa­mego ko­loru co Ga­ëlle. W szkole czę­sto mó­wili, że wy­glą­dają jak sio­stry, choć Ga­ëlle była tro­chę wyż­sza. W pew­nej chwili oczy Re­beki na­po­tkały wzrok Ga­ëlle, po­tem żan­darm wcią­gnął ją do cię­ża­rówki i znik­nęła. Ga­ëlle zo­ba­czyła, jak je­den z męż­czyzn ściąga ele­gancki hom­burg z głowy pana Feld­manna, rzuca go na zie­mię i zgniata bu­tem. Usły­szała jak mówi:

– Nie bę­dzie panu po­trzebny tam, do­kąd pan je­dzie.

Ga­ëlle dud­niło serce. Przy­glą­dała się tej sce­nie z prze­ra­że­niem i nie miała od­wagi po­dejść. Chwilę póź­niej zo­ba­czyła, jak cię­ża­rówka od­jeż­dża, a za nią sa­mo­chód ko­men­danta po­li­cji. Chciała za nimi po­je­chać, ale wie­działa, że nie może. Nie mo­gła po­jąć, dla­czego to fran­cu­scy żan­darmi i po­li­cjanci wy­pę­dzają ich z domu. Nie ro­bili tego nie­mieccy żoł­nie­rze, ale ro­dacy. Chwilę póź­niej z pła­czem pod­je­chała na ro­we­rze do domu i tyl­nymi scho­dami wbie­gła do kuchni. Ku­charka i obie po­ko­jówki wy­glą­dały na prze­ra­żone, z pie­kar­nika uno­sił się za­pach przy­pa­la­nych sma­ko­wi­to­ści, nikt się nie ru­szał.

– Co się stało? Do­kąd ich za­bie­rają?! – krzyk­nęła Ga­ëlle, szlo­cha­jąc, a ku­charka od­wró­ciła się do niej z fu­rią.

– Wy­noś się stąd! Ale już! Nie masz tu czego szu­kać! Ucie­kaj! – Wska­zała drzwi. Od­zy­wała się do niej jak ni­gdy wcze­śniej.

Ga­ëlle wi­działa, że po­ko­jówki pła­czą. Po­wie­dziano im, że zo­staną aresz­to­wane za to, że pra­cują dla Ży­dów, je­żeli na­tych­miast nie opusz­czą domu; żan­darmi za­po­wie­dzieli, że wrócą. Sły­chać było od­głosy po­śpiesz­nych kro­ków na scho­dach, po­zo­stałe po­ko­jówki się pa­ko­wały.

– Do­kąd ich za­brali? – spy­tała Ga­ëlle ku­charkę. Była zroz­pa­czona.

– Nie wiem... Pew­nie do obozu. Dawno po­winni byli wy­je­chać. – Wy­glą­dała na roz­trzę­sioną, ale zro­biła się nieco ła­god­niej­sza dla Ga­ëlle niż w pierw­szej chwili. – Idź już i nie wra­caj. Żan­darmi po­wie­dzieli, że po po­łu­dniu dom przej­mują Niemcy. Feld­man­no­wie nie wrócą.

– Mu­szę ją od­na­leźć. – Ga­ëlle była roz­go­rącz­ko­wana.

– Nie, nie mu­sisz. – Przy­sa­dzi­sta ko­bieta chwy­ciła ją mocno za ra­miona i po­trzą­snęła nią. – Daj spo­kój. Nie po­zwolą ci jej zo­ba­czyć.

– Jak mogą ich tak trak­to­wać? – Ga­ëlle za­no­siła się od pła­czu, gdy ku­charka, za­wsze dla niej taka miła, pchała ją ku drzwiom.

– To Ży­dzi. Za­po­mnij, że ich znasz. Mo­żesz się przez to tylko na­ba­wić kło­po­tów. Idź już... – Zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­pchnęła ją za drzwi i za­mknęła je za nią na klucz.

Ga­ëlle z tru­dem ze­szła po scho­dach, wzięła ro­wer i od­je­chała. Była wstrzą­śnięta, mar­twiła się o przy­ja­ciółkę. Po­li­cja obe­szła się z nimi tak bez­dusz­nie, jakby na sa­mo­chód wrzu­cali śmieci. Ga­ëlle nie miała po­ję­cia, do­kąd ich za­brali. Po dro­dze do szkoły ze zde­ner­wo­wa­nia dwa razy spa­dła z ro­weru, po­darła su­kienkę i się spóź­niła. Z za­dra­paną ręką i roz­bi­tym ko­la­nem wy­glą­dała jak sie­dem nie­szczęść.

– Co ci się stało? – spy­tał chło­piec, któ­rego ni­gdy nie lu­biła, gdy we­szła, kuś­ty­ka­jąc, do klasy.

– Mia­łam po dro­dze wy­pa­dek. – Nie chciała opo­wia­dać o tym, co się stało z Feld­man­nami. Ni­komu już nie ufała. W jed­nej chwili wszystko się zmie­niło.

– Gdzie Re­beka? – spy­tał, ale nie od­po­wie­działa.

– Nie wiem – mruk­nęła przez ra­mię. – Może jest chora. – Albo mar­twa, po­my­ślała z prze­ra­że­niem.

Mu­siała ją od­na­leźć, nie ba­cząc na to, co po­wie­działa ku­charka. Nie miała za­miaru za­po­mnieć o przy­ja­ciółce ani o ni­kim z jej ro­dziny. Do­kąd­kol­wiek ich za­wieźli, musi ich od­na­leźć.

Cały dzień prze­sie­działa w szkole jak ogłu­szona, po­tem wzięła ro­wer, po­je­chała do domu i po­szła szu­kać ojca. Wra­cał wła­śnie ze stajni, pro­wa­dził ku­la­wego ko­nia. Prze­jeż­dżała obok domu Feld­man­nów, wi­działa sa­mo­chody żoł­nie­rzy i ofi­cera, kilku męż­czyzn wno­siło ku­fry i wa­lizki. Wpro­wa­dzali się.

Opo­wie­działa ojcu, co się stało rano, a on słu­chał ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Wi­dział cię tam ktoś? Cho­dzi mi o żoł­nie­rzy? – spy­tał oschle.

– Nie, za­cze­ka­łam, aż od­jadą. – Nie po­wie­działa mu, że wi­działa ją Re­beka i że ich spoj­rze­nia na chwilę się spo­tkały, za­nim wrzu­cono ją do sa­mo­chodu. – Po­tem we­szłam do środka i po­roz­ma­wia­łam z ku­charką. Nie wie­działa, do­kąd ich za­brali.

– Do obozu – po­wie­dział z prze­ko­na­niem oj­ciec. On też był wy­raź­nie wstrzą­śnięty. Oba­wiał się tego. Sły­szał, że ta­kie rze­czy działy się w Pa­ryżu, ale w Lyonie ani w oko­licy do tej pory nic po­dob­nego nie miało miej­sca. Skoro za­bie­rają lu­dzi ta­kich jak Feld­man­no­wie, ża­den Żyd nie jest bez­pieczny. – Nie chcę, że­byś wra­cała do tego domu, nie pró­buj jej szu­kać. Nie mo­żesz do niej po­je­chać, Ga­ëlle. Ja­sne? I tak ni­czego się nie do­wiesz. Nie­bez­piecz­nie jest na­wet py­tać.

– Mu­szę ją od­na­leźć, tato – po­wie­działa ża­ło­śnie Ga­ëlle.

– Nie! – krzyk­nął. – Idź do swo­jego po­koju.

Z pła­czem we­szła do domu i po­ło­żyła się do łóżka. Po­tworna scena, którą wi­działa rano, prze­wi­jała się bez prze­rwy w jej gło­wie. Matka była dla niej dziś rów­nie su­rowa. Wie­działa, jak bar­dzo dziew­czynki się ko­chają, ale trzeba było o tym za­po­mnieć. Gdyby Ga­ëlle się uparła, żeby od­na­leźć Re­bekę, mo­gła na­py­tać im wszyst­kim biedy.

– Obie­caj, że nie bę­dziesz pró­bo­wała jej szu­kać. 

Matka wy­glą­dała na bladą i chorą. Nie znała Feld­man­nów za do­brze, je­dy­nie ze szkoły, ale nie miała wąt­pli­wo­ści, że zna­jo­mość z nimi stała się nie­bez­pieczna. Skoro ich za­brali, można się było do­my­ślać, że wy­ślą ich do obozu dla Ży­dów, może na­wet do obozu pracy, pew­nie w Niem­czech albo na Wscho­dzie. Na ra­zie schwy­ta­nych Ży­dów prze­trzy­my­wano we Fran­cji, krą­żyły jed­nak słu­chy, że czeka ich coś znacz­nie gor­szego.

Ga­ëlle nie chciała zejść na ko­la­cję. Ro­dzice zmu­sili ją, ale nie mo­gła jeść. Na­stęp­nego dnia nie było lek­cji, zo­stała więc w łóżku i roz­my­ślała o Re­bece. Dwa dni póź­niej usły­szała, jak dwaj na­jemni rol­nicy ojca roz­ma­wiali o tym, że ty­dzień wcze­śniej schwy­tano Ży­dów i prze­wie­ziono do obozu Cham­ba­ran w Vienne, pięć­dzie­siąt pięć ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od Lyonu, sie­dem­na­ście ki­lo­me­trów od Va­len­cin. Ga­ëlle po­czuła, że to sam Bóg daje jej te in­for­ma­cje. Na­za­jutrz, za­miast po­je­chać na ro­we­rze do szkoły, pra­wie dwie go­dziny je­chała bocz­nymi wiej­skimi dro­gami, póki nie zo­ba­czyła obozu, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa. Był to roz­le­gły te­ren, ogro­dzony wy­so­kim me­ta­lo­wym i drew­nia­nym pło­tem, z ba­ra­kami, na­mio­tami i długą staj­nią albo sto­do­łami. Wi­działa, jak lu­dzie z do­byt­kiem wcho­dzą do nich i z nich wy­cho­dzą. Męż­czyzn, ko­biet i dzieci w róż­nym wieku pil­no­wali straż­nicy z bro­nią, ale nie było ich tylu, ilu się oba­wiała. Nie za­uwa­żyła psów ani żoł­nie­rzy, ani wież straż­ni­czych. Po­czuła ulgę.

Po­je­chała da­lej wy­bo­istą drogą. Nikt jej nie za­uwa­żył. W pew­nym miej­scu wą­ska ścieżka zbli­żała się do płotu. Ga­ëlle sta­nęła i ob­ser­wo­wała obóz. Po chwili ja­kimś cu­dem do­strze­gła Mi­chela, jed­nego z braci Re­beki. Po­ma­chała mu, za­uwa­żył ją i pod­szedł do ogro­dze­nia.

– Co ty tu ro­bisz? – spy­tał zdu­miony.

– Przy­je­cha­łam zo­ba­czyć, jak się ma­cie. Gdzie Re­beka?

Uśmiech­nął się do zna­jo­mej dziew­czyny z dłu­gimi ja­snymi war­ko­czami, cho­ciaż w domu uwiel­biał ją draż­nić i drę­czyć.

– Jest w środku, z mamą i Lotte. Ta­cie udało się ukryć tro­chę pie­nię­dzy, za­pła­cił ko­muś, że­by­śmy do­stali miej­sce w sto­dole. Na dwo­rze jest w nocy po­twor­nie zimno. 

Zbli­żały się święta, zie­mia była prze­mar­z­nięta.

– Mogę ją zo­ba­czyć? – spy­tała zde­ner­wo­wana Ga­ëlle.

– Osza­la­łaś. Jak cię zła­pią, za­mkną cię z nami.

– Nie za­mkną. Nie je­stem Ży­dówką – po­wie­działa roz­sąd­nie, a on ski­nął głową i obie­cał, że po­wie sio­strze, że tu jest.

Cze­kała dzie­sięć mi­nut. Za­sta­na­wiała się, czy Mi­chel wróci, aż na­gle zo­ba­czyła Re­bekę w cien­kiej su­kience bez płasz­cza. Nie zdą­żyła go wło­żyć, gdy ich za­bie­rali. Tylko oj­ciec wziął ze sobą palto, ale po przy­jeź­dzie do obozu od­dał je żo­nie; Lotte ku­liła się pod nim w stajni ra­zem z matką. Chłopcy mieli na so­bie swe­try, a Re­beka tylko weł­nianą su­kienkę, w któ­rej miała iść do szkoły. Trzę­sła się, gdy pod­cho­dziła do płotu, zdu­miona wi­do­kiem Ga­ëlle. My­ślała, że brat chce jej zro­bić żart, kiedy po­wie­dział, że ona tu jest.

– Nie po­win­naś tu przy­jeż­dżać – po­wie­działa.

Wi­dać było, że jest prze­ra­żona. Ga­ëlle szybko zdjęła płaszcz i prze­ci­snęła go przez siatkę. Upadł na zie­mię, Re­beka go pod­nio­sła. 

– Roz­cho­ru­jesz się – za­pro­te­sto­wała. Czuła się winna, że go bie­rze, ale był cie­pły i ucie­szyła się, że go ma.

– Włóż – na­le­gała Ga­ëlle. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały, było w nich wszystko, co do sie­bie czuły. – Nie bądź głu­pia. To­bie jest bar­dziej po­trzebny niż mnie. Przy­jadę ju­tro – obie­cała.

– A jak cię zła­pią? – spy­tała Re­beka z trwogą.

– Nie zła­pią, ko­cham cię, głup­ta­sie – po­wie­działa Ga­ëlle, a Re­beka się uśmiech­nęła.

– To ty je­steś głu­pia, że tu przy­je­cha­łaś. Ja też cię ko­cham. Jedź, żeby cię nie zła­pali. – W płasz­czu drżała mniej.

– Do zo­ba­cze­nia ju­tro. – Ga­ëlle uśmiech­nęła się i wsia­dła na ro­wer.

– Nic nie szko­dzi, jak nie przy­je­dziesz – rze­kła Re­beka z na­dzieją, że przy­ja­ciółka jed­nak przy­je­dzie.

Ga­ëlle za­wró­ciła i od­je­chała. Sta­rała się nie zwra­cać na sie­bie uwagi, ale nikt jej nie za­uwa­żył.

Do domu wra­cała dwie go­dziny, a kiedy do­je­chała, trzę­sła się z zimna. Po­szła do swo­jego po­koju, żeby nikt nie zdą­żył zo­ba­czyć, że jest bez płasz­cza. W nocy za­kra­dła się na strych, żeby zna­leźć swoje stare ubra­nia i na­stęp­nego dnia za­wieźć płaszcz Lotte. Zna­la­zła taki, który po­wi­nien być do­bry, zwi­nęła go naj­moc­niej jak się dało, żeby zmie­ścił się do ko­szyka na ro­we­rze. Płaszcz był z czar­nego ak­sa­mitu z gro­no­sta­jo­wym koł­nie­rzem, Ga­ëlle pa­mię­tała, że miała go na so­bie dawno temu w Boże Na­ro­dze­nie, jesz­cze za ży­cia babci, która przy­je­chała do nich w od­wie­dziny.

Przy ko­la­cji była mil­cząca, ale ro­dzice chyba nie zwró­cili na to uwagi. Nie było zbyt wielu te­ma­tów do roz­mów, wszyst­kie wia­do­mo­ści były złe. Matka do­stała list od Tho­masa, pra­wie cały za­ma­zany przez cen­zo­rów, ale po­wie­działa, że wy­nika z niego, że wszystko jest w po­rządku.

Na­stęp­nego dnia Ga­ëlle za­miast do szkoły znów po­je­chała do przy­ja­ciółki. Re­beka cze­kała na ze­wnątrz, ob­ser­wu­jąc płot, i po­de­szła, gdy tylko zo­ba­czyła nad­jeż­dża­jącą Ga­ëlle, która za­trzy­mała się pod drze­wem. Wzięła płaszcz dla Lotte, Ga­ëlle dała jej też parę ja­błek, ba­to­ni­ków cze­ko­la­do­wych i kilka kro­mek chleba za­wi­nię­tych w ser­wetkę, na wy­pa­dek gdyby byli głodni. Nie od­wa­żyła się za­brać wię­cej. Re­beka z wdzięcz­no­ścią wzięła je­dze­nie. Miała na so­bie płaszcz Ga­ëlle, o wiele na nią za długi, po­wie­działa, że wa­runki w obo­zie są po­tworne, lu­dzie cho­rują, jest im zimno i mają za mało je­dze­nia. Do­sta­wali tylko zupę, czer­stwy chleb i tro­chę wa­rzyw, bili się o je­dze­nie. Nie było gdzie się myć, mieli tu tylko wy­chodki, w do­datku nie­wiele. Znali kilka ro­dzin, które spo­tkali w obo­zie. Dwie pra­cow­nice jej ojca były zdu­mione, gdy się do­wie­działy, że Feld­man­no­wie też się tu zna­leźli. Zro­zu­miały, że sy­tu­acja jest na­prawdę zła.

Od tej pory Ga­ëlle co­dzien­nie pro­sto po szkole je­chała do obozu. Prze­stała jeść dru­gie śnia­da­nie i wszystko za­wo­ziła Re­bece. Do domu wra­cała co­dzien­nie tuż przed ko­la­cją, matce mó­wiła, że musi dłu­żej zo­sta­wać w szkole, po­ma­gać przy młod­szych dzie­ciach i sprzą­tać, a matka jej wie­rzyła. Jeź­dziła wier­nie każ­dego dnia, z wy­jąt­kiem Bo­żego Na­ro­dze­nia i jed­nego ty­go­dnia w lu­tym, kiedy za­cho­ro­wała na grypę. Ja­kimś cu­dem ża­den z obo­zo­wych straż­ni­ków ni­gdy jej nie za­uwa­żył. Było ich nie­wielu, na ogół mło­dzi. W obo­zie prze­trzy­my­wano głów­nie ro­dziny z dziećmi, straż­nicy nie wy­ka­zy­wali więc zbyt­niej czuj­no­ści, uwagę sku­piali na krę­cą­cych się po obo­zie lu­dziach, nie na pło­cie.

Ga­ëlle od­wie­dzała Re­bekę już od pię­ciu mie­sięcy, kiedy w maju po raz pierw­szy za­uwa­żył ją straż­nik. Wła­śnie po­dała jej ja­sno­nie­bie­ską wstążkę, w tym sa­mym od­cie­niu, co ich oczy – obie miały ta­kie same, po­dob­nie jak ja­sne włosy. Wstążka za­ha­czyła się o płot, kiedy Re­beka ją chwy­tała, mały ka­wa­łek za­cze­pił się o drut kol­cza­sty. Ga­ëlle ze­rwała go i scho­wała do kie­szeni, a wtedy straż­nik krzyk­nął, że ma stać. Za­marła.

– Ej! Co ty tu ro­bisz? – Skie­ro­wał broń w dół. Sta­rał się, żeby jego ton brzmiał po­waż­nie.

Był nie­wiele star­szy od nich, mo­głyby go znać ze szkoły.

– Za­trzy­ma­łam się, żeby za­py­tać, co to jest – po­wie­działa nie­win­nie, uśmie­cha­jąc się do niego. Wy­da­wało jej się, że serce za chwilę wy­sko­czy jej z piersi, tak mocno ło­mo­tało.

– Obóz letni dla ro­dzin – od­po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do niej. Była ładna, tak jak Re­beka, ale na nią nie zwra­cał uwagi, bo wie­dział, że jest Ży­dówką. – Miesz­kasz nie­da­leko?

Kiw­nęła głową, a on znów skie­ro­wał broń w dół, na ścieżkę.

– Jedź do domu. Nie masz tu czego szu­kać, to miej­sce dla bied­nych. Przy­jeż­dżają z miast, żeby za­żyć świe­żego po­wie­trza.

Ga­ëlle sta­rała się mieć taką minę, jakby mu wie­rzyła. Ru­szyła drogą, nie oglą­da­jąc się na Re­bekę, ale usły­szała, jak straż­nik su­ro­wym to­nem ka­zał jej wra­cać do stajni. Nie­bez­piecz­nie było się oglą­dać, nie zro­biła tego. Za­trzy­mała się, żeby zła­pać od­dech i się uspo­koić, do­piero wtedy, gdy już nie było wi­dać obozu. Wy­cią­gnęła z kie­szeni ka­wa­łek błę­kit­nej wstążki, trzy­mała go przez chwilę i my­ślała o Re­bece. Cie­szyła się, że nie stało się nic gor­szego. Nie mo­gła uwie­rzyć, że Feld­man­no­wie sie­dzą tam już od pię­ciu mie­sięcy. Przez cały ten czas przy­jeż­dżali na­stępni Ży­dzi, ale ni­g­dzie ich nie wy­sy­łano, trzy­mano ich po pro­stu w obo­zie. Re­beka po­wie­działa, że krążą po­gło­ski, że mają zo­stać prze­nie­sieni, ale na ra­zie nic ta­kiego się nie stało. Oj­ciec Re­beki pró­bo­wał spo­tkać się z ko­men­dan­tem, żeby się do­wie­dzieć, do­kąd ich prze­niosą, ale ten nie chciał go wi­dzieć. Do czerwca w obo­zie było już kilka ty­sięcy osób. Ga­ëlle i inni za­uwa­żyli, że ze szkoły znik­nęło kilku ko­le­gów. Ży­dow­skie ro­dziny wy­pa­ro­wy­wały jedna po dru­giej, nikt nie mó­wił, co się z nimi stało. Pew­no­ści nikt nie miał, a py­tać było nie­bez­piecz­nie.

Tego lata do­wódca miej­sco­wej jed­nostki nie­miec­kiej prze­jął château. Matka Ga­ëlle za­pro­wa­dziła ją do łóżka, jak tylko się o tym do­wie­dzieli, a oj­ciec raz jesz­cze ostrzegł ją, żeby trzy­mała się z da­leka od żoł­nie­rzy.

Gdy żoł­nie­rze się wpro­wa­dzili, Bar­be­to­wie zo­stali prze­nie­sieni na górę do po­miesz­czeń dla służby na pod­da­szu, ofi­ce­ro­wie za­jęli ich po­koje na dole. Słu­żący pra­co­wali te­raz dla ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy. Bar­be­to­wie mo­gli scho­dzić na dół w nocy, żeby przy­go­to­wać so­bie po­si­łek. Aga­the, matka Ga­ëlle, pra­wie w ogóle nie wy­cho­dziła z po­koju. Nerwy miała zszar­gane od ży­cia w cią­głym stra­chu, pod jed­nym da­chem z oku­pan­tami.

Do­wódca był uprzejmy, a Ga­ëlle, zgod­nie z za­le­ce­niami ojca, więk­szość czasu spę­dzała na gó­rze, chyba że je­chała do szkoły albo do Re­beki, a jeź­dziła do niej pra­wie co­dzien­nie. Kiedy zro­biło się cie­plej, przy­wio­zła kilka ba­weł­nia­nych su­kie­nek dla niej i dla Lotte. Re­beka mó­wiła, że jej matka cią­gle pła­cze i od zimy ma upo­rczywy ka­szel. Pana Feld­manna i in­nych męż­czyzn zmu­szono do wy­da­wa­nia je­dze­nia i sprzą­ta­nia wy­chod­ków. Ciężko było to so­bie wy­obra­zić. Ga­ëlle wie­działa, że w domu Feld­man­nów rów­nież miesz­kają nie­mieccy ofi­ce­ro­wie. Ci z château przy­naj­mniej na ra­zie byli dla nich mili. Je­den zo­sta­wił dla niej cze­ko­ladki w kuchni, ale jej oj­ciec Ra­phaël nie po­zwo­lił za­brać ich na górę. Dużo czasu spę­dzał te­raz poza do­mem, jeź­dził do dzier­żaw­ców na fol­warki. Mó­wił, że musi im po­ma­gać w pracy, bo bra­kuje lu­dzi. Czuł ulgę, że do­wódca pa­nuje nad swo­imi żoł­nie­rzami. Jak do­tąd ża­den nie za­cze­piał Ga­ëlle.

Lato było dłu­gie i go­rące, Ga­ëlle jeź­dziła do Re­beki, kiedy tylko mo­gła, ale Aga­the czę­sto cho­ro­wała i Ga­ëlle mu­siała zo­sta­wać, żeby jej po­ma­gać. Re­beka mó­wiła, że jej mama też cały czas cho­ruje, jak wielu lu­dzi w obo­zie. Było kilku le­ka­rzy, ale bra­ko­wało le­ków. Ga­ëlle za­uwa­żyła, że Re­beka bar­dzo schu­dła, zo­stały skóra i ko­ści. Cały czas no­siła nie­bie­ską wstążkę. Ga­ëlle przy­wio­zła jej też czer­woną, ale ona wo­lała błę­kitną, tę, któ­rej skra­wek Ga­ëlle miała w domu, w szu­fla­dzie.

We wrze­śniu Ga­ëlle po­szła do ostat­niej klasy. W czerwcu przy­szłego roku cze­kała ją ma­tura, a po­tem, je­sie­nią, miała wy­je­chać na stu­dia do Pa­ryża, oj­ciec jed­nak już jej za­po­wie­dział, że nie po­je­dzie. Nie chciał pu­ścić jej sa­mej do sto­licy peł­nej nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Dość miał zmar­twie­nia z Tho­ma­sem, który tam miesz­kał, mowy nie było, żeby pu­ścił do Pa­ryża dziew­czynę. Po­wie­dział, że ze stu­diami bę­dzie mu­siała za­cze­kać, aż skoń­czy się oku­pa­cja, że jest po­trzebna w domu do opieki nad matką. Tho­mas przy­je­chał do nich tylko raz, w sierp­niu, na dwa ty­go­dnie, a po­tem wró­cił do Pa­ryża. Pra­co­wał w re­stau­ra­cji, żeby czę­ściowo po­kryć swoje wy­datki. Bar­be­to­wie nie za­ra­biali, bo wszyst­kie plony, które zwy­kle szły na sprze­daż, re­kwi­ro­wali Niemcy, więc nie mieli co sprze­da­wać, le­d­wie byli w sta­nie sami się wy­ży­wić. Ich go­spo­sia, Apol­line, cza­sami od­kła­dała dla nich resztki ofi­cer­skich po­sił­ków, cho­wała je w kre­den­sie, ale je­dze­nia za­wsze było za mało i z dnia na dzień chu­dli.

W obo­zie wa­runki się po­gor­szyły – wró­ciły chłody, zima była ostra i wcze­śnie za­czął pa­dać śnieg. W grud­niu mi­jał rok, od­kąd Feld­man­no­wie zna­leźli się tu­taj. Wy­da­wało się, że to cała wiecz­ność, krą­żyły po­gło­ski, że za­trzy­ma­nych czeka wy­wózka, ale na ra­zie nic się nie zmie­niło. W obo­zie żyło wtedy w po­twor­nych wa­run­kach pięć ty­sięcy lu­dzi. Nie­któ­rych przy­słano z Pa­ryża i z Mar­sy­lii. W oko­licy jak grzyby po desz­czu po­wsta­wały po­dobne miej­sca, bo co­raz wię­cej Ży­dów wy­pę­dzano z do­mów, wy­ry­wano z co­dzien­nego ży­cia i kie­ro­wano do obo­zów, w któ­rych cze­kali na prze­nie­sie­nie do obo­zów pracy. Ich osta­teczny los na­dal był nie­znany i dla wszyst­kich był źró­dłem nie­po­koju.

Dziew­czynki miały już wtedy sie­dem­na­ście lat. Któ­re­goś dnia Re­beka spy­tała Ga­ëlle, czy jej zda­niem ży­cie bę­dzie jesz­cze kie­dyś nor­malne, a ta za­pew­niła, że tak. Tyle do­brego, że nikt z Feld­man­nów nie za­cho­ro­wał po­waż­nie i ni­g­dzie ich nie wy­wie­ziono.

Ga­ëlle za­czy­nała my­śleć, że może po pro­stu będą ich tu trzy­mać. Mo­gła od­wie­dzać Re­bekę pra­wie co­dzien­nie, bo w obo­zie było te­raz tylu lu­dzi, że straż­nicy zwra­cali na ogro­dze­nie jesz­cze mniej­szą uwagę. W cie­płe let­nie dni Ga­ëlle sia­dała cza­sami na ziemi, chwy­tały się z Re­beką za ręce i roz­ma­wiały. Parę razy wy­szli się przy­wi­tać jej bra­cia. Ro­dzice Re­beki nie wie­dzieli, że Ga­ëlle na­dal ją od­wie­dza. Bar­be­to­wie też nie. Matki Ga­ëlle nie ob­cho­dziło już wcale to, co się dzieje poza jej po­ko­jem, a ojca ni­gdy nie było, po­chła­niały go sprawy na te­re­nie po­sia­dło­ści. Ga­ëlle mo­gła dzięki temu ro­bić, co chciała.

W marcu 1942 roku, pięt­na­ście mie­sięcy po tym, jak Feld­man­no­wie zna­leźli się w obo­zie, było jesz­cze strasz­nie zimno. Re­beka była mocno prze­zię­biona, gdy Ga­ëlle przy­je­chała ją od­wie­dzić, wy­glą­dała, jakby miała go­rączkę. Ga­ëlle po­ca­ło­wała ją przez płot w po­li­czek i po­czuła, że jest roz­pa­lona, cho­ciaż mocno się trzę­sła. Dwa dni póź­niej Ga­ëlle też się roz­cho­ro­wała, wi­docz­nie się od niej za­ra­ziła. Matka ka­zała jej przez ty­dzień le­żeć w łóżku, go­spo­sia przy­no­siła jej zupę do po­koju na pod­da­szu. W końcu, gdy tylko po­czuła się le­piej, wsia­dła na ro­wer, żeby po­je­chać do obozu.

Na­dal była słaba, nogi miała jak z waty i jazda za­brała jej wię­cej czasu niż zwy­kle. Gdy do­je­chała na miej­sce, z da­leka za­uwa­żyła, że wszystko wy­gląda ina­czej, ale nie wie­działa, co się stało. Pod­je­chała do ogro­dze­nia i z prze­ra­że­niem stwier­dziła, że obóz jest pu­sty. Więź­nio­wie znik­nęli. Nie miała kogo za­py­tać, do­kąd ich prze­nie­siono. Pew­nie do in­nego obozu w po­bliżu, ale nie umiała się tego do­wie­dzieć. Wy­czer­pana jazdą stała w mil­cze­niu, wpa­try­wała się w pu­stą sto­dołę oraz na­mioty i z prze­ra­że­niem my­ślała o tym, co się stało z Feld­man­nami. W końcu od­je­chała z pła­czem, wspo­mi­na­jąc ostat­nie spo­tka­nie z Re­beką, kiedy ją po­ca­ło­wała. Nie przy­pusz­czała, że to po­że­gna­nie.

W dro­dze po­wrot­nej wstą­piła do ka­wia­renki w pierw­szej wio­sce, po­pro­siła o ku­bek her­baty. Było zimno, ona drżała, a kiedy po­wie­działa, że miała grypę, ko­bieta, która ją ob­słu­gi­wała, dała jej her­batę za darmo. Ga­ëlle od nie­chce­nia za­py­tała ko­bietę o obóz, bo po to tam wstą­piła – za­le­żało jej na in­for­ma­cjach, nie na her­ba­cie.

– Co się stało z tymi wszyst­kimi ludźmi z obozu? – spy­tała nie­win­nie, a ko­bieta zgro­miła ją wzro­kiem.

– Nie po­win­naś o to py­tać – po­wie­działa szep­tem. – To tylko Ży­dzi. Ode­słano ich. Zo­stali wy­wie­zieni w ze­szłym ty­go­dniu. Po­dobno nie­któ­rych za­częli kie­ro­wać do obo­zów pracy na Wscho­dzie. Z Pa­ryża też ich de­por­tują. Krzyż na drogę. Same pro­blemy na nas ścią­gają. Cie­szę się, że ich nie ma. Sły­sza­łam, że nie­długo przy­wiozą no­wych, ale nie będą ich już długo trzy­mać. Wsa­dzą ich do po­cią­gów i ode­ślą. Wła­ści­wie nie wiem, dla­czego w ogóle zro­bili tu obóz. Jest ich za dużo, roz­no­szą cho­roby. – Od­su­nęła się, bo do środka wszedł nie­miecki żoł­nierz, za­mó­wił piwo.

Ga­ëlle po chwili wstała, po­dzię­ko­wała, od­sta­wiła pu­sty ku­bek na ladę i od­je­chała.

Pła­kała przez całą drogę do domu, w swoim po­koju otwo­rzyła szu­fladę i wy­jęła ka­wa­łek błę­kit­nej wstążki, tej, którą ze­szłego lata dała Re­bece. Tyle tylko po niej zo­stało, ma­leńki skra­wek sa­tyny, tego sa­mego ko­loru, co jej oczy. Łzy spły­wały jej po po­licz­kach, kiedy cho­wała go do szu­flady. Mo­dliła się, żeby przy­ja­ciółka była bez­pieczna i żeby się kie­dyś od­na­la­zły. Wtedy o tym nie wie­działa, ale ta chwila na za­wsze od­mie­niła jej ży­cie.

3

Odkąd Feld­man­no­wie i inni znik­nęli z obozu, dni zle­wały się ze sobą. Ga­ëlle udała, że ma na­wrót grypy i ko­lejny ty­dzień spę­dziła w łóżku. My­ślała o Re­bece dzień i noc, nie prze­sta­wała się mo­dlić, żeby była bez­pieczna, i tak pła­kała, że w końcu za­sy­piała. Kiedy w końcu pod­nio­sła się z łóżka, wy­glą­dała, jakby cho­ro­wała rok. Z jej matką było nie le­piej. Za­częła cier­pieć na po­tworne bóle mi­gre­nowe i rzadko wsta­wała z łóżka. Nie mo­gła so­bie po­ra­dzić z tym, że za­wa­lił się świat, jaki znała. Była prze­ra­żona Niem­cami i wszyst­kim, co sły­szała od go­sposi Apol­line, kiedy ta przy­no­siła jej po­siłki.

Upór ojca spra­wił, że Ga­ëlle wró­ciła do szkoły. Mu­siała się przy­go­to­wać do czerw­co­wego eg­za­minu ma­tu­ral­nego, choć nie wi­działa w tym sensu, skoro oj­ciec nie chciał jej pu­ścić na stu­dia. Jej brat Tho­mas mó­wił, że na uczel­niach wszystko się zmie­niło. Znik­nęło wielu pro­fe­so­rów Ży­dów – wy­wie­ziono ich ra­zem z ty­sią­cami in­nych, wy­ła­py­wa­nych we wszyst­kich mia­stach i de­por­to­wa­nych. Już nie prze­trzy­my­wano ich długo w obo­zach przej­ścio­wych, byli wy­sy­łani do obo­zów pracy w Niem­czech i na Wscho­dzie. Ze szkoły Ga­ëlle też już znik­nęli wszy­scy ży­dow­scy ucznio­wie. Do szkoły wolno było cho­dzić tylko chrze­ści­ja­nom. Ży­dow­skie sklepy i firmy zo­stały za­mknięte, a ich wła­ści­ciele wy­pa­ro­wali. W wio­sce nie było już ap­teki i Ga­ëlle mu­siała da­leko jeź­dzić po le­kar­stwa na bóle głowy matki; była w sta­nie zdo­być dla niej je­dy­nie stare, na­tu­ralne środki, które i tak nie dzia­łały. Bóle drę­czyły matkę cały czas, zro­biła się słaba i blada, bo ni­g­dzie nie wy­cho­dziła. Le­karz, który do niej przy­je­chał, twier­dził, że to nerwy.

Do­wódca z château za­pro­po­no­wał, że może ją zba­dać je­den z nie­miec­kich le­ka­rzy, któ­rzy zaj­mo­wali się ich ludźmi w oko­licy, ale oj­ciec Ga­ëlle się nie zgo­dził. Nie chciał po­zwo­lić, żeby jego żonę do­ty­kał nie­miecki le­karz, choć do­wódca był uprzejmy i kie­ro­wały nim pew­nie do­bre in­ten­cje. Kiedy Nie­miec py­tał Ga­ëlle o matkę, od­po­wia­dała zdaw­kowo i ucie­kała na górę, gdy tylko się do niej ode­zwał. Cza­sami zo­sta­wiał dla nich sło­dy­cze i cze­ko­ladki, ale matka mó­wiła, że od tego jesz­cze bar­dziej boli ją głowa. Ga­ëlle nie była w sta­nie prze­łknąć sło­dy­czy, wie­dząc, co stało się z Re­beką i jej ro­dziną. Nie miała na ich te­mat żad­nych wie­ści, nie li­czyła na to, że przy­ja­ciółka się z nią skon­tak­tuje, miała tylko na­dzieję, że wszy­scy żyją i mają się do­brze, że może na­wet tra­fili do lep­szego miej­sca niż prze­lud­niony obóz, w któ­rym spę­dzili pięt­na­ście strasz­nych mie­sięcy, ale tę­sk­niła za tym, żeby móc ją od­wie­dzić. My­ślała o niej bez prze­rwy i miała na­dzieję, że nie­długo znów ją zo­ba­czy albo do­wie się, do­kąd ją wy­wie­ziono.

Zdała czerw­cowe eg­za­miny, do­stała przy­zwo­ite oceny, a w sierp­niu przy­je­chał Tho­mas i opo­wie­dział o ła­pan­kach w Pa­ryżu i kilku strasz­li­wych sy­tu­acjach, kiedy brali tylko dzieci. Prze­zna­czo­nych do de­por­ta­cji pro­wa­dzono uli­cami na sta­cje ko­le­jowe; pil­no­wani przez żoł­nie­rzy wle­kli ze sobą do­by­tek, do męż­czyzn czę­sto strze­lano, je­żeli ode­zwali się nie­grzecz­nie do żoł­nie­rza albo pró­bo­wali chro­nić żony i dzieci. Ga­ëlle pła­kała, kiedy tego słu­chała.

Tho­mas po­czuł się le­piej, gdy zo­ba­czył się z daw­nymi przy­ja­ciółmi. Miał spę­dzić w domu kilka ty­go­dni. Tak jak ro­dzice i sio­stra trzy­mał się z da­leka od żoł­nie­rzy, ale mimo próśb, żeby tego nie ro­bił, wy­my­kał się wie­czo­rem z przy­ja­ciółmi po go­dzi­nie po­li­cyj­nej i od­wie­dzał swoją dawną dziew­czynę w są­sied­niej wio­sce. Oj­ciec ostrze­gał go, żeby był ostrożny. Ni­komu nie można było już ufać, wie­czo­rami żoł­nie­rze sta­wali się buń­czuczni i za­cze­piali miej­sco­wych. Tho­mas twier­dził, że jest do tego przy­zwy­cza­jony, miał z tym do czy­nie­nia na co dzień w Pa­ryżu. Wszy­scy na­uczyli się za­cho­wy­wać dys­kret­nie, nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagi.

Ga­ëlle też tak ro­biła – za­wsze, kiedy wra­cała do château, jak już za­ła­twiła sprawy ro­dzi­ców, szła do po­koju na pod­da­szu ze spusz­czo­nym wzro­kiem. Była spo­kojną, do­brą dziew­czyną i ni­gdy nie spra­wiała kło­po­tów. A oni na­dal nie mieli po­ję­cia, że przez pięt­na­ście mie­sięcy od­wie­dzała Re­bekę w obo­zie. By­liby prze­ra­żeni, gdyby się do­wie­dzieli, a prze­cież nic złego jej się nie stało. Na wsiach było na­dal mniej nie­bez­piecz­nie niż w mia­stach, pod wa­run­kiem, że nie było się Ży­dem. Jej oj­ciec też nie spra­wiał kło­po­tów do­wódcy, trzy­mał się od woj­sko­wych z da­leka, aż do zmroku po­ma­gał far­me­rom i pil­no­wał, żeby to, co wy­ho­do­wali, zo­stało prze­ka­zane Niem­com. Cza­sami wy­kra­dał tro­chę owo­ców, sa­łaty, wa­rzyw i ziem­nia­ków, zno­sił je pro­sto do ich po­koju na gó­rze; zja­dali je jak naj­szyb­ciej, żeby nie było śladu po tym, co ukra­dli. Na­stęp­nego dnia Apol­line wy­rzu­cała wszyst­kie resztki. Była lo­jalna wo­bec ro­dziny i Fran­cji, choć te­raz mu­siała pra­co­wać dla Niem­ców, któ­rych za­cie­kle nie­na­wi­dziła. Jej syn do­łą­czył do ru­chu oporu, o czym nikt z ro­dziny Bar­be­tów nie wie­dział. Zo­stał śmier­tel­nie po­strze­lony wkrótce po przy­jeź­dzie Tho­masa do domu. Chłopcy znali się od ma­łego.

Apol­line była nie­po­cie­szona po stra­cie je­dy­nego dziecka, ale też dumna z po­wodu tego, co zro­bił dla Fran­cji przed śmier­cią. Inni mo­gli się pod­dać, ale ona w głębi du­szy ni­gdy tego nie zro­biła. Prze­słu­chi­wano ją, gdy zo­stał za­strze­lony, ale do­wódca się za nią wsta­wił, a ona prze­ko­nała Niem­ców, że nic nie wie­działa o dzia­łal­no­ści syna, co nie było do końca prawdą. Od­pu­ścili jej i mo­gła go w końcu spo­koj­nie opła­ki­wać.

Ga­ëlle usły­szała, jak póź­nym wie­czo­rem brat wy­myka się do ko­le­gów. Wyj­rzała za drzwi i zo­ba­czyła, że nie­sie bu­telkę wina. Pu­ścił do niej oko i po­ło­żył pa­lec na ustach. Choć miał dzie­więt­na­ście lat, pod wie­loma wzglę­dami na­dal był nie­sfor­nym chłop­cem. Gdy był młod­szy, za­wsze ro­bili z ko­le­gami psi­kusy. Te­raz chcieli tylko się na­pić i po­ga­dać, po­dzie­lić się plot­kami o tym, co dzieje się w są­sied­nich mia­stecz­kach. Tego wie­czoru wy­cho­dził do ko­le­gów i nie miała mu tego za złe. Ona nie miała przy­ja­ciół – Re­beka znik­nęła, szkoła się skoń­czyła. Poza opieką nad matką nie miała nic do ro­boty. Dużo czasu spę­dzała na czy­ta­niu, ukry­wała się w swoim po­koju, żeby nie wcho­dzić żoł­nie­rzom w pa­radę, jak przy­ka­zał oj­ciec, i nie od­wa­ży­łaby się wy­mknąć wie­czo­rem jak jej brat. Ale on był od niej star­szy i od­waż­niej­szy, i był chło­pa­kiem, mniej ry­zy­ko­wała, szkoła się skoń­czyła. Poza opieką nad matką nie miała nic do ro­boty. Dużo czasu spę­dzała na czy­ta­niu, ukry­wała się w swoim po­koju, żeby nie wcho­dzić żoł­nie­rzom w pa­radę, jak przy­ka­zał oj­ciec, i nie od­wa­ży­łaby się wy­mknąć wie­czo­rem jak jej brat. Ale on był od niej star­szy i od­waż­niej­szy, i był chło­pa­kiem, mniej ry­zy­ko­wał.

Nie sły­szała, jak wra­cał w nocy, po­my­ślała, że pew­nie za­kradł się z po­wro­tem do swo­jego po­koju, gdy ona już spała. Czy­tała przy świecy, aż ta się wy­pa­liła, a ją zmo­rzył sen i usły­szała do­piero krzyk matki, gdy się rano obu­dziła. Wy­bie­gła z po­koju i zo­ba­czyła ojca po­cie­sza­ją­cego matkę, którą trzy­mał w ra­mio­nach.

– Co się stało? – spy­tała Ga­ëlle i po­szła mu po­móc. Dreszcz prze­ra­że­nia prze­biegł jej po ple­cach. Od razu po­jęła, że cho­dzi o Tho­masa.

– Twój nie­mą­dry brat wy­szedł wczo­raj po go­dzi­nie po­li­cyj­nej – wy­ce­dził przez za­ci­śnięte zęby oj­ciec. On też miał łzy na po­licz­kach. – Mu­siał się upić. Wje­chał ro­we­rem pro­sto na woj­skowy pa­trol w cię­ża­rówce. Nie za­uwa­żyli go i po­trą­cili. Zgi­nął na miej­scu.