Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Theodora Morgan należy do elity świata mody. Założycielka popularnego internetowego serwisu zakupowego jest jedną z najlepiej prosperujących biznesmenek na świecie. Nie lubi jednak rozgłosu, zwłaszcza w ostatnim czasie. Rok wcześniej jej rodzinę dotknął niewyobrażalny dramat, gdy mąż Theodory, magnat branży modowej, Matthieu Pasquier, oraz ich syn zostali porwani dla okupu – koszmar, który zakończył się tragedią.
Pomimo dowodów łączących ze zbrodnią zagranicznych konkurentów Matthieu sprawa ucichła i Theo niechętnie wraca do pracy. Lecąc do Nowego Jorku na bankiet z okazji otwarcia jednego ze swoich butików, na pokładzie spotyka Pierre’a de Vaumonta, który zajmuje się budowaniem sieci międzynarodowych biznesowych relacji. Zaprasza go na swoją imprezę – nie wiedząc, że jest on obiektem zainteresowania CIA.
Podejrzane kontakty zagraniczne Pierre’a bada Mike Andrews, wysoki rangą agent CIA. Na wiadomość, że Theodora Morgan leci z tym mężczyzną jednym samolotem, zaczyna obawiać się o jej bezpieczeństwo i rozpoczyna tajną misję. Podając się za prawnika, pojawia się na bankiecie z okazji otwarcia butiku Theo. Kiedy ją poznaje, natychmiast nawiązuje się między nimi więź, jednak Theo jest całkowicie nieświadoma rzeczywistego celu i tożsamości Mike’a… Ani tego, że jej życie, które stara się odbudować, jest poważnie zagrożone.
Danielle Steel
To jedna z najbardziej znanych i najchętniej czytanych autorek na świecie, a jej powieści sprzedano w blisko miliardzie egzemplarzy. Do licznych międzynarodowych bestsellerów Steel należą: Romans, Sąsiedzi, To, co bezcenne, Pegaz i inne wysoko oceniane powieści. Jest również autorką książek: Światło moich oczu: historia życiaNicka Trainy, opowiadającej o losach jej syna; Życie na ulicy, wspomnień z pracy z bezdomnymi; Expect a Miracle, zbioru jej ulubionych cytatów niosących inspirację i pocieszenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich ukochanych dzieci,
Trevora, Todda, Beatrix, Nicka, Samanthy,
Victorii, Vanessy, Maxxa i Zary,
tak bezgranicznie mi drogich –
gdziekolwiek jesteśmy, rozświetlacie mi świat.
Bądźcie zawsze bezpieczni, wolni od zagrożeń
i obdarzeni wszelkim błogosławieństwem.
Tak bardzo was kocham,
bardziej, niż mogą to wyrazić słowa
i niż sięga niebo.
Mama/d.s.
Rozdział 1
Pierre de Vaumont wyglądał poważnie i elegancko, wychodząc ze swojego mieszkania przy rue Jacob w modnej lewobrzeżnej szóstej dzielnicy Paryża. Nie znosił wczesnoporannych lotów, ale korzystał z nich, ilekroć miał sprawy w Nowym Jorku. Do miasta docierał przed południem, co dawało mu czas na to, żeby zjeść z kimś lunch i odbyć umówione popołudniowe spotkania. Wieczorami był zawsze zapraszany na istotniejsze wydarzenia towarzyskie, ważne przyjęcia lub dyskretne rozmowy, czasem przeradzające się w nieciekawe aktywności, jeśli wymagały tego osoby, z którymi przebywał. Pierre był wszechstronny i otwarty niemal na wszystko. Wysoki, szczupły, przystojny, o lekko siwiejących blond włosach, miał czterdzieści sześć lat i pełnił w swoim świecie rolę kogoś w rodzaju pośrednika, można powiedzieć: „swata”.
Łączył ze sobą ludzi, aby ułatwiać im niecodzienne transakcje dotyczące przeróżnych kwestii. Czasami były to bardzo niezwykłe przedsięwzięcia. Znał wszystkich, których należało znać w całej Europie i na Bliskim Wschodzie, a jego kontakty sięgały teraz Azji, gdzie chińscy biznesmeni dysponowali ogromnymi pieniędzmi. Prawie wszyscy jego znajomi byli miliarderami. De Vaumont zarabiał na życie, i to całkiem wystawne, dzięki prowizjom. To, co robił, nie było nielegalne, choć czasami ocierało się o granice przyzwoitości. Im większe ryzyko, tym większe pieniądze i tym większy zysk. W Nowym Jorku planował spotkać się z kilkoma różnymi grupami ludzi. Zamierzał zostać tam tylko parę dni, w zależności od przebiegu i powodzenia tych rozmów.
Zajmował się sprawami mody na ogromną skalę, a także towarami luksusowymi, nieruchomościami, technologiami oraz ropą naftową. Przez lata starannie ustawiał się na strategicznych pozycjach, aby móc przedstawiać sobie nawzajem właściwych ludzi. I brał za to sowitą prowizję. Ludzie poszukiwali go ze względu na jego kontakty. Nie musiał za nimi gonić. Już nie. Przez ostatnie dwadzieścia lat zbudował swoją markę i umiejętności. Potrafił dostosować się do różnych sytuacji i był skłonny pośredniczyć w niemal każdym rodzaju transakcji.
Rozpoczął działalność w Europie, a z czasem rozszerzył ją na Azję, jako że dorastał w Hongkongu, gdzie ojciec pracował w korpusie dyplomatycznym. Po jego śmierci wrócił do Francji, mając dwadzieścia kilka lat. Matka zmarła, gdy przebywał w angielskiej szkole z internatem. Nie miał żadnej innej rodziny ani związków, nie miał też dzieci. Ojciec zostawił mu trochę pieniędzy, ale nie na tyle dużo, by mógł prowadzić takie życie, jakiego pragnął, więc kombinował. Zawsze chciał dobrze żyć, zazdrościł bogatym ludziom, i miał kosztowne upodobania.
Mówił biegle po mandaryńsku i kantońsku. W ciągu ostatnich dwóch lat zawarł kilka bardzo lukratywnych transakcji w Rosji i język rosyjski znał również dobrze. Jego preferencje seksualne były dość płynne i trudne do określenia. Często widywano go z bardzo znanymi i bardzo pięknymi kobietami, z których wiele było mężatkami, a od czasu do czasu przebywał w towarzystwie niezwykle atrakcyjnych młodych mężczyzn. Bez względu na to, co sprawiało przyjemność jego klientom, chętnie ją zapewniał i w tej sferze również miał doskonałe kontakty. Był kameleonem, kiedy zachodziła taka konieczność. Dysponował wiarygodnymi źródłami trudnych do zdobycia informacji, które dobrze służyły jego klientom. Przystojna twarz i wrodzona elegancja wpływały na jego wizerunek, a on sam nie wyglądał na swój wiek. Lubił tytuł „swata”, choć nie był ani sentymentalny, ani zainteresowany romansem w klasycznym sensie. Pod wieloma względami można by go uznać za naprawdę niezwykłego człowieka i niemal kogoś, kto się liczy w kontaktach z najbogatszymi. Bez oceniania i z otwartym umysłem podchodził do tego, kim byli jego klienci i w jaki sposób zarabiali pieniądze.
Wszyscy chcieli znać Pierre’a de Vaumonta. Każdy, kto się liczył, był jego znajomym, a przynajmniej o nim słyszał. Mężczyzna miał elegancję Francuzów, niewymuszoną męskość Brytyjczyków i odrobinę włoskiego seksapilu. Byłby idealnym dworzaninem Ludwika XVI – uwielbiał intrygi i znakomicie je wykorzystywał do własnych celów.
W nienagannie skrojonym granatowym garniturze, uszytym przez londyńskiego krawca, jechał na lotnisko bentleyem prowadzonym przez szofera, z którego usług korzystał zawsze, ilekroć potrzebował kierowcy. Gdy chciał zachować większą dyskrecję lub występował incognito, sam prowadził samochód. W pełni cieszył się wszystkim, co ekskluzywne.
Kiedy dotarł na lotnisko imienia Charles’a de Gaulle’a, dwóch członków obsługi VIP-ów stało przy krawężniku, wypatrując jego bentleya, a następnie dwóch kolejnych pracowników obsługi naziemnej pospieszyło mu na powitanie, gdy potwierdzono jego przybycie. Linie lotnicze, z których usług korzystał, dobrze go znały. Jego bagaże zostały natychmiast zabrane i odprawione. Następnie zaprowadzono go do prywatnego saloniku w poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie czekał już wystawny bufet złożony z jego ulubionych dań. Nalał sobie filiżankę mocnej kawy, wziął na talerzyk kilka owoców i otworzył komputer. Podziękował gotowym obsługiwać go pracownikom, po czym całkowicie pochłonęło go to, co oglądał na ekranie laptopa. Wiedział, że wejdzie na pokład ostatni, tak jak wolał, i zajmie miejsce w pierwszej klasie, gdzie pozostanie przez cały lot, ukryty za zasłonami, które zapewnią mu prywatność. Przeleciał już w sumie ponad półtora miliona kilometrów, a wszelkie jego preferencje linie odnotowywały w kartotece VIP-ów i przekazywały załodze każdego lotu, w którym uczestniczył.
Miał zaplanowanych kilka spotkań w Nowym Jorku, do Paryża zamierzał wrócić za kilka dni lub najpóźniej za tydzień. Dla niego był to już długi pobyt. Czasami przylatywał na jedno ważne spotkanie i wracał jeszcze tego samego dnia. Lubił załatwiać większość swoich spraw twarzą w twarz, a nie za pośrednictwem poczty elektronicznej, esemesów czy telefonów. Miał dar przekonywania i w pełni go wykorzystywał, aby uzyskać pożądane rezultaty.
Pierre de Vaumont siedział w swoim prywatnym saloniku w poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy i popijał drugą filiżankę kawy, kiedy pod strefę dla VIP-ów podjechał mercedes z szoferem. Z przodu wysiadł mężczyzna, najwyraźniej ochroniarz, a na tylnym siedzeniu czekała szczupła kobieta w czarnym kapeluszu z szerokim rondem i w ciemnych okularach. Ochroniarz zaniósł jej paszport do stanowiska dla pasażerów pierwszej klasy i zgłosił ją do odprawy. Pracownicy skinęli głowami, ujrzawszy jej nazwisko, i pozwolili mu odprawić ją bez dalszych pytań. Znali procedury i zostali wcześniej uprzedzeni o jej przyjeździe, aby nie było żadnych pomyłek. Wiedzieli, że to jedna z ich najcenniejszych klientek, cenniejsza nawet niż de Vaumont.
Była to pierwsza od ponad roku podróż, w jaką wybrała się Theodora Morgan. Założycielka i właścicielka odnoszącego ogromne sukcesy Theo.com, internetowego serwisu zakupowego o ugruntowanej pozycji, który pobił wszelkie rekordy powodzenia na całym świecie. Rok wcześniej, w wieku trzydziestu siedmiu lat, cieszyła się opinią jednej z najlepiej prosperujących przedsiębiorczyń na świecie, a także ikony mody, zawsze fotografowanej, ilekroć pojawiała się publicznie, chociaż celowo unikała rozgłosu, zwłaszcza w minionych dwunastu miesiącach. Niedawno została wdową po właścicielu kilkunastu największych marek modowych na świecie i wartym multimiliardy potentacie mody luksusowej. Ona i Matthieu Pasquier poznali się, gdy Theo jako dwudziestodwulatka, świeżo po studiach na Harvardzie, założyła właśnie raczkującą firmę. Wystartowała, dysponując niewielkim budżetem, i szybko udowodniła, że przyjęty przez nią model biznesowy jest skuteczny. Zaczęły o niej pisać czasopisma finansowe i prasa biznesowa. Pasquier zapragnął ją poznać. Starszy od niej o dwadzieścia pięć lat, był stosującym bezpardonowe metody przedsiębiorcą. Zakochał się w jej śmiałym, ryzykownym, nowatorskim biznesplanie oraz w jej łagodności i determinacji, które za tym stały, a także w jej młodości i urodzie. Pobrali się ledwie rok później i przeżyli w małżeństwie czternaście lat. Była jego trzecią żoną, z poprzednich związków nie miał dzieci, a ona jeszcze bardziej go oczarowała, dziesięć miesięcy po ślubie rodząc mu syna, Axela.
Historia jej własnej rodziny w pewien sposób przygotowała ją do małżeństwa ze starszym mężczyzną. Jej ojciec był prawie dwadzieścia lat starszy od jej matki. Miała stabilny, kochający dom, w którym dobrze się rozwijała jako jedyne dziecko. W okresie dorastania często wolała towarzystwo dorosłych.
Rodzice przy każdej możliwości włączali ją w swoje życie. Miała spokojny charakter i okazała się zdolną uczennicą. Rodzice spodziewali się po niej doskonałych wyników na studiach i zachęcali ją do nich. Jej ojciec podziwiał sukces, który odniosła. Zrobił wszystko, co mógł, aby wesprzeć ją w marzeniach o własnej firmie i pomóc w ich realizacji.
Na studiach więcej czasu poświęcała rozwijaniu swego biznesplanu niż nawiązywaniu przyjaźni. Związek z dużo starszym mężczyzną, którego uważano za geniusza w dziedzinie detalicznej sprzedaży dóbr luksusowych, wydawał się wprost dla niej stworzony. Rodzice byli początkowo powściągliwi i lekko zaniepokojeni jej małżeństwem z Matthieu, ale z czasem przekonali się do niego.
Kiedy Theo i Matthieu się poznali, mówiła po francusku wystarczająco dobrze, żeby mogli się porozumiewać. Uczyła się pilnie i po roku władała tym językiem biegle, zarówno w rozmowach służbowych, jak i towarzyskich, co ułatwiło jej przeprowadzkę do Paryża. Początkowo tęskniła za Nowym Jorkiem, ale stolica Francji szybko stała się jej domem i teraz wolała mieszkać tutaj.
Okazała się oddaną matką i często pracowała z domu. Skutecznie prowadziła własną firmę, której, mimo próśb męża, nigdy nie połączyła z jego imperium. Pozostała niezależna zawodowo, będąc jednocześnie kochającą żoną dla Matthieu i matką dla ich jedynego dziecka. Uwielbiała Axela, którego uważała za największe osiągnięcie swojego życia. Firma stanowiła jej pasję. Mąż był jej mentorem i najlepszym przyjacielem, a małżeństwo okazało się trwałe. Mimo uderzającej urody nigdy nie spojrzała na innego mężczyznę.
Wszystko zostało brutalnie przerwane rok temu, gdy Matthieu wraz z ich synem został porwany z wiejskiego château, podczas gdy Theo pracowała w mieście.
Zarówno Matthieu, jak i Theo w piątkowe wieczory czasami musieli popracować dłużej, niż planowali, a w takich sytuacjach to z rodziców, które było wolne, zabierało Axela do ich château pod Paryżem, drugie zaś dojeżdżało później. Matthieu wolał, żeby weekendy spędzali tylko we trójkę, bez kręcącego się wokół nich personelu. Theo też to lubiła. Oboje przez cały tydzień byli otoczeni pracownikami i prowadzenie prostego życia oraz samodzielne dbanie o swoje potrzeby w piątkowe wieczory, soboty i niedziele przynosiło im ulgę. Czasami Axel zabierał ze sobą jakiegoś kolegę, ale wtedy tego nie zrobił. Cenili sobie prywatność oraz czas dla rodziny, tak odmienne od wymagań związanych z prowadzeniem biznesu, z czym mieli do czynienia w ciągu tygodnia.
W tamten fatalny piątek Theo miała późne spotkanie, z którego nie mogła się wymigać, więc późnym popołudniem Matthieu pojechał do château z Axelem. Gdy Theo dotarła tam krótko po ósmej wieczorem, nie zastała żadnego z nich. Na schodach frontowych leżał jeden z butów do biegania Axela. Drzwi wejściowe były otwarte. W pobliżu pozostały ślady walki, więc z łomoczącym z przerażenia sercem zadzwoniła na policję. Ta po zbadaniu miejsca zdarzenia powiadomiła DGSI, Dyrekcję Generalną Bezpieczeństwa Wewnętrznego, francuski odpowiednik FBI. Po dalszym dochodzeniu, gdy na terenie znaleziono pustą paczkę po rosyjskich papierosach, sprawę przekazano DGSE, francuskiej CIA, czyli Generalnej Dyrekcji Bezpieczeństwa Zewnętrznego. Zaistniało bowiem silne podejrzenie, że porywacze są obcokrajowcami.
Pusta paczka po rosyjskich papierosach została znaleziona w ustronnym miejscu, gdzie porywacze prawdopodobnie czekali na przyjazd Axela i Matthieu. Do negocjacji trzeba było sprowadzić tłumacza, aby ułatwić komunikację z przestępcami, którymi rzeczywiście okazali się Rosjanie. Sprawą nadal zajmowała się DGSE, jako że bandyci pochodzili z innego kraju, a do ustalenia ich tożsamości wykorzystano zagranicznych informatorów. Ci nie byli jednak w stanie dostarczyć jednoznacznych wskazówek dotyczących zleceniodawcy porwania, DGSE miała poważne podejrzenia, ale żadnych twardych dowodów, władze zaś rosyjskie nie potrafiły przedstawić żadnych faktów na ich odrzucenie. To nie wystarczyło, żeby dokonać aresztowania. Później bandyci, którzy porwali Axela i Matthieu, zniknęli bez śladu.
Ojciec i syn zostali porwani przez sześciu mężczyzn, których zauważył mieszkający w pobliżu farmer, jak zamaskowani i zakapturzeni odjeżdżali z miejsca zdarzenia ciężarówką oraz podążającym za nią samochodem osobowym. W żadnym z pojazdów nie widać było Matthieu ani Axela. Zarówno ciężarówkę, jak i samochód znaleziono porzucone w pobliskiej wiosce. Oba pojazdy okazały się skradzione.
Negocjacje w sprawie okupu w wysokości stu milionów euro rozpoczęły się następnego dnia. Były nieudolnie prowadzone przez policję, która starała się zwodzić porywaczy i zyskać na czasie, aby różne władze mogły odkryć ich tożsamość, ale to się nie udało. Władze opóźniały wypłatę, jednocześnie gorączkowo próbując ustalić miejsce przetrzymywania porwanych. Theo błagała policję, by pozwoliła jej zapłacić okup, co mogła uczynić dzięki własnej firmie i firmie Matthieu. W końcu policja zgodziła się na przekazanie połowy żądanej kwoty, czyli pięćdziesięciu milionów, w nadziei, że dzięki temu służby zdołają odnaleźć w okolicy Matthieu, Axela i porywaczy. Połowiczna zapłata rozwścieczyła przestępców i wywołała ich panikę. W trakcie negocjacji okazali się nerwowi, niekonsekwentni i nieprofesjonalni, kłócąc się między sobą i z policją. Negocjacje trwały siedemnaście pełnych cierpienia i niepokoju dni, najdłuższych w życiu Theo.
Policja poinformowała ją, że rozmowy w przypadku większości porwań prowadzone są równie rzeczowo jak rozmowy biznesowe, bowiem przestępcom chodzi o zdobycie pieniędzy z pobudek politycznych lub osobistych, a ofiary są szybko zwracane po dostarczeniu okupu. Jednak, zdaniem policji, z uwagi na brak profesjonalizmu porywaczy, Theo naraziłaby życie Matthieu i Axela, gdyby przekazała im całą wymaganą sumę. Zaufała władzom, a później tego gorzko żałowała. W sprawę było zaangażowanych zbyt wiele agencji i zbyt wiele osób miało odmienne opinie. Policja dostarczyła porywaczom połowę okupu, pięćdziesiąt milionów euro, w odległe miejsce, nadal grając na zwłokę, aby zebrać więcej informacji. Porywacze spanikowali, zabili dwóch policjantów, którzy przekazali im gotówkę, zabrali pieniądze i uciekli. Zanim opuścili okolicę, zastrzelili Matthieu i Axela, a następnie zakopali ich ciała w kopcu świeżej ziemi, w lasku położonym kilka kilometrów od château, aby na pewno zostali odnalezieni. Na podstawie ran postrzałowych, nitek z ubrania Axela na ubraniu jego ojca i czasu ich zgonu policja była w stanie wywnioskować, że Axel został zastrzelony w ramionach ojca, a Matthieu chwilę później. Ciała znaleziono dość szybko, podobnie jak dwóch martwych policjantów w miejscu, gdzie zostawiono okup. Theo pamiętała dni, które nastąpiły później, jako mieszaninę okropnej pustki, żalu i rozpaczy. Przez rok żyła w odosobnieniu, prowadząc firmę z domu i nie spotykając się z nikim poza prezesami obu firm, swojej i Matthieu. Rozważała, czy nie sprzedać wszystkiego. Po stracie męża i syna nic nie miało dla niej znaczenia.
Przez miniony rok pieniądze z okupu nie wypłynęły nigdzie w Europie. DGSE nie dysponowała niczym więcej poza dowodami, które znała w dniu śmierci Matthieu i Axela. Istniały podejrzenia, ale żadnych twardych faktów, oznaczone zaś banknoty z okupu zniknęły. Porywaczom, chociaż zachowywali się jak amatorzy, udało się popełnić zbrodnię pozornie doskonałą. A Theo musiała żyć dalej z jej rozdzierającymi serce skutkami.
Od miesięcy nie opuszczała swojego paryskiego domu, wreszcie dyrektor generalny jej firmy, Jacques Ferrier, przekonał ją do powrotu do biura, żeby rozwiązała pewne problemy, z którymi nikt inny nie mógł sobie poradzić tak skutecznie jak ona. Niechętnie na to przystała i z zaskoczeniem przekonała się, że praca ją uspokaja. To było coś, na czym się znała i w czym była dobra – rozwiązywanie problemów w Theo.com i w firmie Matthieu przychodziło jej w sposób naturalny. Odwracało jej uwagę od myślenia o tym, co straciła, przynajmniej podczas tych godzin, które spędzała w biurze. Potem musiała wrócić do domu, do swojego pustego mieszkania, i stawić czoła duchom.
Starania dyrektora jej firmy, aby sprowadzić ją do pracy, były jego sposobem na przywrócenie jej do życia. Skierował jej uwagę na sklepy typu pop-up, które zakładali w Dallas, Los Angeles i Nowym Jorku. Zorganizowanie tych otwieranych na krótki czas placówek wymagało wiele pracy, ale okazały się one bardzo skutecznym narzędziem przyciągania nowych klientów oraz zwiększania sprzedaży i rozpoznawalności marki na całym świecie. Theo miała do nich wyjątkowy talent. Nawet kiedy nie była w najlepszej formie, jej kreatywne pomysły okazywały się niezawodne. Rok po tragedii powoli wracała do siebie, ciężko pracując nad przygotowaniem trzech kolejnych sklepów tego typu w Stanach Zjednoczonych. Zamierzała sama tam pojechać, aby nadzorować otwarcie i realizację projektów trzech tymczasowych placówek handlowych. Ich stworzenie było kosztowne, ale zawsze się opłacało.
Chociaż była Amerykanką i wychowała się w Nowym Jorku, niemal połowę życia mieszkała we Francji, łącząc perspektywę europejską z amerykańską. Kiedy wyszła za mąż za Matthieu, przeniosła swoją dobrze prosperującą działalność z Nowego Jorku do Paryża. Dało jej to dostęp do prowadzonej przez niego znacznie większej organizacji, i dobrze na tym wyszła. Matthieu udostępnił jej powierzchnię biurową w budynku, którego był właścicielem, oraz magazyny, ale ona nigdy nie przekazała mu udziałów w swojej firmie, co go bawiło. Lubił się przechwalać tym, jaka to jego żona jest twarda w interesach i mądra. Jej ojciec był bankierem inwestycyjnym i dobrze jej doradzał, jeśli chodziło o zasady dobrego biznesu i przedsiębiorczości. Studiowała ekonomię na Harvardzie i studia ukończyła z wyróżnieniem. Planowała kształcić się dalej, ale założyła już swoją firmę, która rozwijała się w zawrotnym tempie. Miała naturalną smykałkę do interesów, a jej łagodne usposobienie i kobiecy styl bycia sprawiały, że ludziom, zwłaszcza mężczyznom w Europie, wydawało się, iż mogą ją wykorzystać. Matthieu był mądrzejszy i z przyjemnością obserwował żelazną konsekwencję w działaniach żony. Często prosił ją o radę w sprawach dotyczących swoich głównych luksusowych marek odzieżowych, i uwagi, jakie czyniła, były zawsze trafne. Miała wyszukany gust i zdecydowany styl, a ich małżeństwo opierało się na wzajemnym podziwie i szacunku.
Przez ostatni rok Theo żyła w próżni, w samotnym, pełnym ciszy świecie. Rzadko opuszczała paryski dom, od czasu zaś porwania nie postawiła stopy w château. Stał pusty, zamknięty i przepełniony strasznymi wspomnieniami. Spotykała się z Jakiem, dyrektorem naczelnym swojej firmy, której doglądała, a także z dyrektorem naczelnym firmy Matthieu, aby mieć oko na sprawy jego ogromnego przedsiębiorstwa. Przez resztę czasu snuła się po domu jak duch, odtwarzając w myślach wszystko, co się wydarzyło, i zastanawiając się, czy sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Władze francuskie przyjęły błędne założenia, co przyniosło katastrofalne skutki.
Policja powiedziała, że śmierć jej syna była „tragicznym wypadkiem w wyniku tego wydarzenia” i dowiodła, że porywacze byli amatorami. Profesjonaliści negocjowaliby skuteczniej i szybko doszliby z nią do porozumienia, a ani Matthieu, ani Axelowi nie stałaby się żadna krzywda. Francuskie, brytyjskie oraz inne europejskie władze, jak również sieć informatorów, od roku bezskutecznie poszukiwały odpowiedzi, informacji z półświatka oraz sprawców. Nikt nie wiedział, kim byli porywacze ani gdzie się podziało pięćdziesiąt milionów euro, które Theo im zapłaciła. Chcieli stu. Jedynym motywem, który wydawał się policji i DGSE prawdopodobny, była zemsta za nie do końca udane przedsięwzięcie biznesowe. Matthieu od dawna niechętnie otwierał sklepy w Rosji. Gospodarka tego kraju była zbyt niestabilna, natomiast praktyki biznesowe mało wiarygodne, a często wręcz podejrzane. Mimo tych obaw pojawił się rosyjski inwestor, który zaoferował wyłożenie stu milionów euro na pokrycie części kosztów otwarcia dwóch flagowych sklepów w Rosji. Pomysł ten zaczął się Matthieu coraz bardziej podobać i wbrew początkowym obawom w końcu na niego przystał. Inwestor, Dmitrij Aleksandr, sam był miliarderem i znał rosyjski rynek. Nie było tajemnicą, że w tym kraju są ogromne pieniądze i ludzie skorzy do ich wydawania.
Przygotowanie dwóch sklepów w Moskwie szybko stało się koszmarem, w którym ludzie trwonili pieniądze na łapówki, budowa się opóźniała, koszty mnożyły ponad wszelką miarę, a dobrej jakości materiały budowlane zastępowano gorszymi. Matthieu w końcu stracił cierpliwość i wycofał się z projektu, jeszcze zanim placówki zostały otwarte. Wydawało się, że była to najrozsądniejsza decyzja, w przeciwieństwie do dalszego dorzucania pieniędzy i postradania jeszcze większej sumy niż dwieście milionów, które już w ten projekt włożył. Matthieu stracił ogromne pieniądze, ale odetchnął z ulgą, gdy postanowił ów projekt porzucić. Rosjanin natomiast nie przyjął swojej straty ze spokojem. Przepadło sto milionów, które zainwestował, a nawet trochę więcej. Matthieu pogodził się z niekorzystną dla siebie sytuacją finansową, mógł sobie na to pozwolić. Rosyjski inwestor z kolei twierdził, że jego na to nie stać, utrzymując, że strata go zrujnuje, w co Matthieu nie wierzył.
Zdaniem władz francuskich motywem porwania i późniejszych morderstw było to, że ktokolwiek je zainicjował, chciał surowo ukarać Matthieu za wycofanie się i odzyskać większość utopionych pieniędzy za sprawą okupu. Policja uznała, że była to transakcja handlowa, w której chodziło o to, żeby pieniądze wróciły do kieszeni rosyjskiego inwestora, Dmitrija Aleksandra. Miał on potężne koneksje w półświatku, które go chroniły, sprawiając, że był nie do ruszenia. Według informatorów Matthieu i Axel mieli być użytecznymi pionkami i niczym więcej. Posłużyli Aleksandrowi w planie odzyskania pieniędzy za nieukończenie dwóch sklepów. Nikt jednak nie był w stanie udowodnić tej teorii. Opierała się tylko na domysłach. A ów rozjuszony, niezadowolony inwestor był bogatym, odnoszącym sukcesy człowiekiem, którego uważano za nietykalnego.
Wiadomość o śmierci Axela i Matthieu wstrząsnęła światem i zdruzgotała Theo, lecz cała sprawa z wolna zniknęła z łamów prasy i od tamtej pory nie pojawiały się żadne nowe wiadomości. Pieniądze nadal nigdzie nie wypłynęły, nie złapano też przestępców, którzy zabili najbliższe jej osoby. W tej historii nie doszła do głosu sprawiedliwość ani nie pojawiła się żadna pociecha dla niej, która straciła męża i syna.
Miniony rok był dla Theo nieopisaną udręką, jednak dyrektor generalny jej firmy w końcu zdołał ją przekonać, aby pojechała do Nowego Jorku, by nadzorować przygotowanie trzech ekskluzywnych sklepów tymczasowych w Stanach Zjednoczonych. Nikt tak jak ona nie rozumiał biznesu i klientów. Od roku nie występowała publicznie ani nie udzielała wywiadów, dyrektor zaś przekonał ją, że nadszedł czas, by znów wyszła do ludzi. Nie miała ochoty na ten wyjazd, ale zdała sobie sprawę, że nie może się wiecznie ukrywać. Jacques powiedział, że jeśli chce zachować swój biznes, musi ponownie przejąć nad nim kontrolę. W ciągu pierwszych dni po powrocie zalała ją bolesna fala żywych wspomnień.
Z okazji uruchomienia w Nowym Jorku sklepu, który miał być otwarty jedynie przez dwa tygodnie, zaplanowano ogromne i huczne przyjęcie organizowane przez dużą nowojorską firmę zajmującą się kreowaniem wizerunku. Theo nie miała zamiaru iść na tę imprezę, ale chciała się upewnić, że sklep zostanie odpowiednio urządzony, a wystrój i atmosfera będą dokładnie odpowiadały wizerunkowi jej firmy. W kolejnych tygodniach zaplanowano podobne wydarzenia w Los Angeles oraz Dallas, i je również zamierzała nadzorować. Nikt nie obiecywał, że będzie uczestniczyła w przyjęciach. Ponadto w Nowym Jorku nie było nikogo, z kim chciałaby się spotkać. Jej rodzice już nie żyli, a z dawnymi przyjaciółmi straciła kontakt. Jej marka i firma działały bez zarzutu, mimo że ona sama nie pokazywała się publicznie. Firma Matthieu również działała sprawnie, zarządzana przez tych samych ludzi, którzy pracowali dla jej męża za jego życia. Przedsiębiorstwo było zbyt duże i solidne, by upaść, nawet kiedy go zabrakło. Theo pozostawała w kontakcie z władzami firmy i zasiadała w jej zarządzie. Przejawiała aktywność za kulisami, zwłaszcza będąc teraz właścicielką firmy Matthieu, choć interesowało ją to o wiele mniej niż jej własna marka, w której jej wkład miał duże znaczenie, jako że była mniejsza niż imperium Matthieu i opierała się na jej wizerunku oraz na sprzedawanych produktach.
Nie ogłoszono nigdzie, że jedzie do Nowego Jorku, aby nadzorować otwarcie sklepu, ona zaś sama nie miała zamiaru pojawić się publicznie przed, w trakcie ani po całym wydarzeniu. Chciała się tylko upewnić, że duży sklep przy Madison Avenue, który wynajęli na dwa tygodnie za ogromne pieniądze, będzie wyglądał spektakularnie. Theo czuła się zarówno podekscytowana, jak i przerażona faktem, że znów przebywa w świecie. Od miesięcy żyła w cieniu. Teraz pragnęła znów zobaczyć, jak coś się dzieje, ale w tym nie uczestniczyć. Chciała być niewidzialna.
Ponieważ porywacze nie zostali do tej pory schwytani, musiała podróżować z ochroną osobistą i mieć przy sobie ochroniarza zawsze, ilekroć wychodziła z domu, nawet na spacer. Często się zmieniali, a ich rotację nadzorowała jej asystentka Martine. Theo lubiła niektórych z nich bardziej niż innych, ale potrzebowała ochrony na wypadek, gdyby porywacze wrócili także po nią. Według policji prawdopodobieństwo tego było znikome, ale nie mogła go zignorować. Zazwyczaj nie znosiła myśli, że nie wolno jej nigdzie samej wyjść. Jednak po śmierci Matthieu była właścicielką jednej z największych, najlepiej prosperujących firm na świecie i stanowiła równie wielki cel, jak jej zmarły mąż, a pod pewnymi względami, jako kobieta na takim stanowisku, nawet większy. Policja uważała za mało prawdopodobne, aby ta sama grupa mężczyzn wróciła, ale skoro nie dostali stu milionów, po które przyszli, to władze uznały, że porywacze mogą spróbować teraz uprowadzić ją, by dostać resztę. Theo miała wszystkie odpowiednie dokumenty i pełnomocnictwa, toteż prezes firmy Matthieu mógł w stosunkowo krótkim czasie zapłacić okup, gdyby została uprowadzona. Teraz wiedzieli, czego mogą się spodziewać.
W ciągu ostatniego roku zdarzały się okresy, że nie dbała o to, czy zostanie uprowadzona, czy nie. Bez syna nie miała już po co żyć. Bała się czekających ją długich lat bez niego. A żaden z obu biznesów nie był w stanie zapewnić jej sensu życia i dać siły do niego. Zamiłowanie do prowadzenia interesów osłabło, więc namówienie jej na wyjazd do Nowego Jorku było szczególnie wielkim zwycięstwem dyrektora generalnego jej firmy. W końcu zgodziła się w ostatniej chwili. Czekając w samochodzie na wiadomość o opóźnionym locie, myślała o tym, co będzie musiała zrobić po przyjeździe. Podobno w samolocie wykryto drobny problem techniczny, który obiecano jak najszybciej naprawić. Wcale jej to opóźnienie nie przeszkadzało. Nie miała żadnych umówionych spotkań ani ustalonych planów. Zamierzała tylko nadzorować ostateczne przygotowania i wygląd sklepu. Pracownicy tymczasowo zatrudnieni w Nowym Jorku nawet nie wiedzieli o jej przyjeździe. Nie chciała, aby skupiano na niej uwagę. Miała nadzieję, że uda jej się zasnąć podczas lotu, ponieważ teraz przez większość nocy rzadko zapadała w mocny sen.
Pierre de Vaumont nadal czekał w saloniku dla pasażerów pierwszej klasy, pracując na komputerze i denerwując się opóźnieniem, które być może zmusi go do odwołania umówionego lunchu. Wypił już drugą filiżankę kawy, obsługa naziemna zostawiła go samego w przepychu prywatnego saloniku, podczas gdy zespół obsługujący VIP-ów czekał w pobliżu, tuż za drzwiami.
Pascal Martin siedział przy swoim biurku na lotnisku im. Charles’a de Gaulle’a, gdzie od piętnastu lat zajmował stanowisko szefa ochrony. W ostatnim czasie, w związku z rosnącymi obawami o terroryzm i atakami na innych lotniskach, praca ta stała się o wiele bardziej skomplikowana. Do tej pory na CDG mieli szczęście.
Jedną z nowości, którymi nie cierpiał się zajmować, były bardziej rygorystyczne przepisy dotyczące wszystkich lotów do Stanów Zjednoczonych. Departament Bezpieczeństwa Krajowego tego państwa oczekiwał od nich, że loty do USA będą podlegały wyższym standardom bezpieczeństwa i że zawsze będą uwzględniały amerykańską listę zakazu lotów. Linie lotnicze i lotniska przy okazji każdego lotu musiały przekazywać listy pasażerów, aby władze amerykańskie mogły je sprawdzić w swoich systemach i upewnić się, że żadne osoby niepożądane czy potencjalni terroryści nie dostaną się do ich kraju niezauważeni. Oznaczało to opóźnienia prawie wszystkich lotów w oczekiwaniu na zgodę Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, a w razie wątpliwości także CIA. Tymczasem nic niepodejrzewających pasażerów informowano, że w samolocie wystąpił drobny problem techniczny, który w magiczny sposób znikał po zaaprobowaniu listy przez Amerykanów. Zazwyczaj ci, którzy nie uzyskali zgody USA na przylot, byli usuwani z samolotu przed wejściem na pokład. Gdyby wydano pozwolenie na start bez zatwierdzenia listy przez USA, istniało ryzyko, że przylatujący z zagranicy samolot zostanie zatankowany na pasie startowym i odesłany na lotnisko, z którego przybył, a żaden z pasażerów nie opuści pokładu, więc Pascal nauczył się, że lepiej jest pozwolić im czekać na opóźniony odlot niż narażać na natychmiastowy powrót, co było znacznie gorsze.
Amerykańskie przepisy dotyczące tego, kto może latać, a kto nie, były surowsze niż regulacje obowiązujące w jakimkolwiek innym kraju. I cały czas zaostrzane. Taki przyjęto sposób na utrzymanie niepożądanego elementu poza swoimi granicami. Spełnienie rygorystycznych amerykańskich procedur bezpieczeństwa wymagało czasu, a pasażerom nie można było tego wytłumaczyć, ponieważ nikt oficjalnie nie przyznał, że lista zakazu lotów istnieje. Zdarzało się, że zagrożenie przypisywane wytypowanemu przez nich pasażerowi okazywało się fałszywym alarmem, ale nawet Pascal się zgadzał, że na wszelki wypadek lepiej dmuchać na zimne, chociaż czasami kosztowało go to niewyobrażalnie dużo nerwów. Od trzech lat miał problemy z żołądkiem i nadciśnienie. Do emerytury brakowało mu pięciu lat i nie mógł się doczekać, kiedy na nią przejdzie.
Tego dnia zadzwonił do niego szef personelu naziemnego dużej linii lotniczej z informacją, że pasażer pierwszej klasy lotu do Nowego Jorku został oznaczony jako potencjalny problem. Co najgorsze, okoliczności nie były jasne. Ów pasażer nie widniał na liście zakazu lotów, której istnieniu zaprzeczał Departament Bezpieczeństwa Krajowego, ale kod, jaki się pojawił przy jego nazwisku, wskazywał, że potrzebna jest dodatkowa zgoda na wpuszczenie go do Stanów Zjednoczonych. Pascal najbardziej nie znosił niejasnych sytuacji. Gdyby odmówili tej osobie wejścia na pokład, mogłaby pozwać linie lotnicze za kłopotliwą sytuację i zaprzepaszczone spotkania biznesowe. Gdyby ją zostawili, samolot wraz z pasażerami mógłby zostać zawrócony i odesłany z Nowego Jorku z powrotem do Paryża.
– Cholera – mruknął Pascal, gdy przeczytał wydruk i zobaczył kod. „Wątpliwy pasażer, wymagane zezwolenie”. W Nowym Jorku była pierwsza nad ranem, samolot miał wystartować z Paryża za godzinę, a o tej porze niełatwo było skontaktować się z kimś z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego w Nowym Jorku, kto mógłby udzielić im zezwolenia. Czuł, że żołądek, jak ostatnio zawsze w takich sytuacjach, zaczyna mu się przewracać i ściskać. Żona chciała, by przeszedł na wcześniejszą emeryturę, ale on przez większość czasu, o ile nie miał takich problemów jak ten, nadal lubił swoją pracę.
Pascal wiedział, do kogo należy zadzwonić w Departamencie Bezpieczeństwa Krajowego na lotnisku JFK, i miał nawet numer telefonu komórkowego, pozwalający na bezpośredni kontakt z osobą. Nie znosił jednak z niego korzystać, jeśli nie miał do czynienia z prawdziwą sytuacją awaryjną, ale ta łatwo mogła się nią stać, zwłaszcza z wizerunkowego punktu widzenia dla linii lotniczych. Bez trudu odszukał ów numer w swoim telefonie. Zastanawiał się, czy jego odpowiednik w Nowym Jorku też ma nadciśnienie. Pascal nie chciał jednak podejmować tej decyzji sam. Jej waga i konsekwencje były zbyt duże, aby miały spoczywać wyłącznie na jego barkach. W takie poranki jak ten nie lubił swojej pracy i żałował, że nie został w wojsku. Tam wszystko było o wiele prostsze – znacznie mniej „niejasnych sytuacji” jak te, z którymi miał do czynienia prawie codziennie na CDG.
Rafael Gonzales już nie spał, ale wciąż leżał w łóżku, czekając, aż odezwie się budzik, który nastawiał na drugą w nocy, aby zdążyć do biura przed czwartą. Trwał pracowity okres: tydzień mody w Nowym Jorku, nadkomplety lotów z całej Europy oraz coroczne spotkania Organizacji Narodów Zjednoczonych. W tym czasie do Nowego Jorku zjeżdżali się ludzie z całego świata, większość z nich z immunitetami dyplomatycznymi, co dla ochrony było skomplikowane. Mieli do czynienia z głowami państw oraz wysokimi rangą urzędnikami z całego świata, a ponadto do miasta jak zawsze przyjeżdżali z różnych powodów biznesmeni. To był dobry moment, żeby do kraju wśliznęły się niewłaściwe osoby, a do niego należało dopilnowanie, by pracownicy odprawy celnej i kontroli paszportowej zachowali czujność w tym względzie.
Zadzwonił telefon komórkowy, który natychmiast odebrał.
– Gonzales – powiedział, starając się brzmieć poważnie i oficjalnie, jakby siedział przy biurku, a nie leżał w łóżku w bieliźnie.
Pascal natychmiast się przedstawił i przeprosił za późną porę.
– Nie ma sprawy – zapewnił go Rafe Gonzales. – Zaczynam dziś wcześnie. Mamy tu dużo pracy.
– My podobnie – przytaknął Pascal Martin.
– Co się dzieje? – Gonzales od razu przeszedł do rzeczy.
– Nie jestem pewien, czy mamy problem, ale na odlotach pojawiła się uwaga dotycząca pasażera pierwszej klasy. Obywatel Francji. Mogę wysłać mail z tym, co mamy. Żadnych szczegółów, tylko tyle, że potrzebujemy od pana dodatkowej zgody, aby pozwolić mu lecieć. Opóźniliśmy wylot do czasu, dopóki jej nie dostaniemy.
– Proszę mi wysłać, co pan ma, a ja sprawdzę go w naszym systemie. Być może jest to związane z jakimiś innymi okolicznościami albo jest już nieaktualne i ta osoba powinna być już zatwierdzona.
Obaj wiedzieli, że byłby to najlepszy z możliwych scenariuszy. W najgorszym Pascal będzie miał silny ból brzucha, wściekłego pasażera, z którym przyjdzie mu się zmierzyć, oraz oburzone szychy z linii lotniczej. To wszystko było częścią obowiązków związanych z jego pracą.
– Potrzebuję pięciu minut. Zaraz oddzwonię, żeby nie musiał pan wstrzymywać lotu – dodał Gonzales.
– Dziękuję, będę wdzięczny – odparł uprzejmie.
Rafe odłożył słuchawkę i zadzwonił do oficera operacyjnego, który o tej porze pełnił dyżur na lotnisku, prosząc go o sprawdzenie, czy Pierre Geoffrey de Vaumont znajduje się w ich bazie danych. Rafael został na linii, a Charlie, oficer operacyjny, odezwał się po niespełna trzech minutach.
– Żadnych aresztowań, żadnej kryminalnej przeszłości, nic z Interpolu. Uwagi są trochę niejasne. Wedle informacji facet działa w inwestycjach i ma „podejrzane powiązania” z kilkoma Rosjanami – przynajmniej jeden z nich ma kontakty z SWR, rosyjską Służbą Wywiadu Zagranicznego – i niewykluczone, że jest przez nich obserwowany. Nie ma tu nic, za co moglibyśmy zabronić mu wjazdu. Może to po prostu jeden z tych śliskich typów, który zna wszystkich niewłaściwych ludzi albo robił jakieś podejrzane interesy, ale nic, za co moglibyśmy go przyskrzynić – wyjaśnił Charlie swojemu szefowi, a Rafe przytaknął, słuchając i robiąc szybkie notatki. – Nie ma tu nic, co by nakazywało trzymać go z dala od Stanów Zjednoczonych, a tylko dobrze mieć go na oku.
Rafe zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy ma wystarczająco dużo informacji, czy też powinien drążyć dalej.
– Dzięki, Charlie – powiedział wreszcie roztargnionym tonem.
Po zakończeniu rozmowy przez chwilę siedział w ciszy, a potem zdecydował, że chce dowiedzieć się nieco więcej o de Vaumoncie, zanim zezwoli mu na przylot do Nowego Jorku.
Wiedział, kogo należy o to zapytać, znał numer, pod którym mógł się z tą osobą skontaktować, i chciał mieć pewność. Szybko wykonał telefon, mając świadomość, że Pascal Martin czeka w Paryżu, i że to na nim spoczywa odpowiedzialność za to, czy przepuścić de Vaumonta, czy wykluczyć go z tego lotu. Rafe wiedział, jakie to może wywołać zamieszanie, zwłaszcza jeśli obawy nie okażą się uzasadnione. Facet nie wyglądał na niebezpiecznego, ale nigdy nic nie wiadomo.
Mike Andrews siedział w pokoju, który wykorzystywał jako biuro, kiedy pracował z domu, zwykle późnym wieczorem, gdy było cicho i miał czas na nadrobienie zaległości. Był starszym agentem prowadzącym w CIA i szefem lokalnego biura Dyrekcji Operacyjnej, która działała głównie za granicą z „obcymi aktywami w terenie”, zajmując się przepływem tajnych informacji wywiadowczych, terroryzmem i bronią. W razie potrzeby jego biuro Dyrekcji współpracowało z lotniskiem JFK. Po studiach Mike przez osiem lat służył w marynarce wojennej, w wywiadzie wojskowym, a następnie przeniósł się do Langley w Wirginii, gdzie przeszedł szkolenie dla CIA. Mając czterdzieści dziewięć lat, od dziewiętnastu pracował w Centralnej Agencji Wywiadowczej. Jego biuro mieściło się w niebudzącym podejrzeń budynku na Manhattanie, dawnym magazynie przy East Seventeenth Street, a w domu miał w pełni zabezpieczony komputer, żeby w dowolnym momencie móc uzyskać dostęp do wszelkich potrzebnych informacji.
Żył pracą i nie zajmował się niczym innym. Jego mieszkanie przypominało raczej biuro, z gołymi ścianami i kompletem najbardziej niezbędnych mebli kupionych z drugiej ręki. Pasowało do jego kawalerskiego życia. Jak wielu najlepszych agentów CIA, idealnie nadawał się do tej organizacji: był oddany pracy i nie miał żadnych związków, żadnej rodziny poza siostrą, ani żadnych obciążeń. Przez pierwszych dziesięć lat w CIA pracował jako tajny agent w Ameryce Środkowej i Południowej, a potem osiadł w ojczyźnie, w kawalerce przy ulicy Bowery. Był dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę i nie miał nic przeciwko temu, żeby dzwoniono do niego o każdej porze.
Rafe przeprosił, gdy tylko Mike odebrał telefon.
– Nie przejmuj się, nadal pracuję. Co mogę dla ciebie zrobić? – rzekł spokojnie Mike, mimo późnej pory.
– Myślę, że wszystko jest w porządku – odparł Rafe niepewnym tonem. – Dostaliśmy telefon od szefa ochrony na lotnisku CDG w Paryżu. System oflagował im pasażera pierwszej klasy. Są spięci, od kiedy zaczęliśmy odsyłać samoloty. Zachowują się ostrożniej. Wygląda na to, że ten facet to jakiś biznesmen, być może z podejrzanymi koneksjami. Rosjanie. Jeden z nich może mieć powiązania z rosyjską SWR. Wygląda na to, że w Rosji hodują wielu szpiegów. W raporcie nie ma nic więcej na jego temat, nic o Interpolu, żadnych wytycznych, że nie może wjechać do USA. Chcę mieć pewność, że nie popełnię błędu i że nie będziemy musieli zawracać lotu, gdy dotrą na JFK.
Rozmówca słuchał uważnie i był spokojny, gdy odpowiadał.
– To za mało, żeby wstrzymać lot lub odmówić mu wejścia na pokład. – Mike wydawał się pewny swojej oceny na podstawie tego, co powiedział mu Rafe. – Wygląda na to, że nic ci nie grozi. Może i jest jakimś podejrzanym typem, ale na razie nie musimy się nim przejmować ani go zatrzymywać. Zawsze może się to zmienić, ale w tym, co mi powiedziałeś, nie ma nic, co budziłoby niepokój. Przekaż im, że może lecieć – zakończył Mike.
W jego głosie pobrzmiewał kojący ton. Rafael nigdy go nie spotkał, ale rozmawiał z nim już wcześniej i go polubił. Mike nie był panikarzem, pozostając jednak ostrożnym i dokładnym. Już się zdarzyło, że razem zdecydowali o niewpuszczeniu pasażerów, zwłaszcza wenezuelskiego handlarza narkotyków czy syryjskiej pary, która trzy miesiące później została aresztowana w Anglii z bombą. Wtedy im się udało. Kobieta wykonywała kamizelki samobójcze dla komórki terrorystycznej pod Londynem. Ale Pierre de Vaumont ewidentnie nie należał do tej samej ligi, był zupełnie inny. Wydawało się, że nie będzie stanowił poważnego zagrożenia, jeśli pozwolą mu wjechać do Stanów Zjednoczonych. To, że był biznesmenem z rosyjskimi powiązaniami, nie dawało dostatecznego powodu, żeby zabronić mu wjazdu do kraju.
– Cieszę się, że mogłem pomóc – powiedział Mike.
– Zatem dzwonię na CDG, żeby zaczęli wpuszczać ludzi na pokład – skwitował Rafe.
– Na pewno się ucieszą – dodał Mike i zakończyli połączenie.
Rafe natychmiast oddzwonił do Pascala Martina i przekazał mu zezwolenie, informując, że wedle CIA de Vaumont jest czysty i nie będzie problemu z jego wjazdem do USA. Pascal po odebraniu informacji poczuł, że żołądek mu się rozluźnia, i natychmiast powiadomił linię lotniczą. Lot będzie opóźniony jedynie o godzinę, co nie powinno zanadto rozdrażnić pasażerów.
Mike poprosił Rafe’a, żeby ten wysłał mu pocztą elektroniczną listę pasażerów i wskazał tego problematycznego. Nie zaszkodzi rzucić okiem na wypadek, gdyby w samolocie była jeszcze jakaś inna potencjalnie podejrzana osoba. Spojrzał na listę parę minut później i zauważył tylko jedno znane nazwisko. Theodora Morgan Pasquier. Czytał o tamtej sprawie rok wcześniej w mediach i pamiętał, że skończyła się tragicznie. Kobieta straciła męża i syna w wyniku nieudolnie prowadzonego porwania. Zastanowił się, czy udało się złapać porywaczy, ale nie przypominał sobie, żeby podawano takie wiadomości. Na liście lotu nie było żadnego innego nazwiska, które by mu coś mówiło.
Pomyślał jednak, że skoro de Vaumont ma jakieś niejasne powiązania z rosyjskim wywiadem zagranicznym, czy to jako podejrzany, czy jako łącznik, to jednak dobrze by było, żeby ktoś tu na miejscu go śledził. W najgorszym razie będzie to strata czasu i pieniędzy podatników, ale być może zbiorą jakieś ciekawe informacje, które mogą przydać się im, brytyjskiej MI6 lub francuskiej DGSE. Mike uważał, że obecność Rosjan jest ostatnio bardzo zauważalna, a już dawno tak nie było. Krążyło mnóstwo pieniędzy, lokowanych w dziwnych miejscach i w celach, którymi interesowało się kilka rządów. Zadzwonił do działu operacyjnego i zlecił śledzenie Pierre’a de Vaumonta, podając numer jego lotu i czas przybycia. Zawsze będzie mógł to odwołać, jeżeli agent powie, że nie dzieje się nic ciekawego.
Następnie wykonał kolejny telefon, tym razem do znajomego z MI6 w Londynie, który do wywiadu dostał się przez Scotland Yard. Mike usiadł wygodnie w swoim dużym, komfortowym fotelu. Był wysokim mężczyzną o ciemnych włosach, które już zaczynały siwieć na skroniach, i o brązowych oczach. Na studiach grał w drużynie futbolu akademickiego swojej uczelni, uniwersytetu Notre Dame. Pochodził z irlandzkiej rodziny mieszkającej w Bostonie. Jak dotąd lubił swoją pracę i zajmowanie się bezpieczeństwem narodowym dawało mu satysfakcję. Na jego biurku stało zdjęcie ładnej blondynki. Fotografia była stara, a on często na nią patrzył. Becky James. Razem przeszli przez Langley. Zginęła podczas tajnej operacji, którą oboje prowadzili w Ekwadorze na początku jego kariery w CIA. Była jedyną kobietą, którą kiedykolwiek naprawdę kochał, i wyciągnął z tego nauczkę. Związki osobiste były bardzo ryzykowne, gdy pracowało się w służbach, zwłaszcza „pod przykrywką”. To był luksus, na który nie mógł sobie pozwolić i którego potem unikał, ale Becky była taką słodką dziewczyną. Mike uśmiechał się jeszcze, kiedy Robert Richmond odebrał telefon w swoim biurze w MI6.
– Wieki nie gadaliśmy. Gdzie teraz jesteś, stary? – przywitał Mike’a.
– W Nowym Jorku. – Mike zawsze lubił z nim rozmawiać. Od kilku lat dzielili się informacjami dotyczącymi licznych spraw.
– Pracujesz nad czymś ciekawym? – Robert uznał, że rozmawiają służbowo, i się nie mylił.
– Nic wielkiego. Jest całkiem spokojnie – odparł Mike.
– Chciałbym móc powiedzieć to samo. W Europie mamy mnóstwo problemów. Terroryści, rosyjscy szpiedzy i podwójni agenci. Mam wrażenie, że znowu trwa zimna wojna.
– Nie odczuwamy tego aż tak jak wy. Wygląda na to, że większość rosyjskich szpiegów osiedla się w Anglii – powiedział Mike, a Robert się z nim zgodził. – Miałem dziś telefon w sprawie pasażera na lotnisku CDG. Obywatel Francji. Pierre de Vaumont. Komputer go oznaczył, ale brak czegoś konkretnego. Podobno ma jakieś wątpliwe powiązania, ale to może oznaczać wszystko.
– Czy chcesz, żebym rzucił okiem na to, co mamy na jego temat? – zaproponował Richmond.
– Dobrze by było. Może macie coś więcej niż my. Macie go bliżej.
Robert wpisał podane nazwisko do komputera i przeczytał, co znalazł.
– To raczej jakaś płotka i utrapienie, bajerant, jeden z tych, co to mają znajomości i kontakty, więc próbują się wkręcić w każdą transakcję i żyją z prowizji. Wygląda na to, że zna wszystkich z dużymi pieniędzmi w Europie. Imprezowicz, a niektórzy ludzie, z którymi się zadaje na Bliskim Wschodzie i w Rosji, są prawdopodobnie zamieszani w brzydkie sprawy, ale nie ma na to niezbitych dowodów. Jeśli chcesz, wyślę ci to, co mamy. Nie wydaje mi się, żeby stanowił duży, a nawet mały problem. Kilka lat temu mieszkał w Rosji i pewnie wtedy nawiązał część kontaktów. Czy na liście jest jeszcze ktoś interesujący?
– Nikt, kogo bym kojarzył, a system nie zaznaczył nikogo innego. Jedynym nazwiskiem, na które zwróciłem uwagę, jest Theodora Morgan. Nie wiem, czy ją pamiętasz. Była żoną wielkiej szychy od luksusowych marek, on i jego syn zostali porwani w zeszłym roku i obaj zginęli w wyniku zamieszania z dostarczeniem okupu. Mam wrażenie, że wszyscy spartaczyli swoją robotę, a ona straciła męża i syna.
– Czytałem o tym – przypomniał sobie Richard. – Rzeczywiście, wyglądało na to, że wszyscy spieprzyli sprawę. Szczególnie smutne było to, że zabito dzieciaka. Chyba nigdy ich nie złapano. To Rosjanie, o ile pamiętam, ale z tego, co czytałem, wyglądali na amatorów. Też było mi jej żal. No, a co tam u ciebie? Gotowy na emeryturę?
– Czeka mnie jeszcze szesnaście lat – odparł Mike z uśmiechem. – Nie narzekam. Lubię swoją pracę.
– Tak, ja też. Za wyjątkiem sytuacji, kiedy wszystko idzie nie tak. Zdarza się.
– Nam też, ale to wspaniałe uczucie, kiedy wszyscy robią, co powinni, i zgarniamy tego, którego szukaliśmy.
– To absurdalne zajęcie dla dorosłych, prawda? – roześmiał się Robert. – Zupełnie jak zabawa w policjantów i złodziei do końca życia.
Ale ludzie byli prawdziwi, a niektórzy z nich ginęli, jak Becky. Mike nigdy nie bał się o swoje życie. Ryzyko było wpisane w tę pracę i liczył się z nim, kiedy się do niej zgłosił. Nie przeszkadzało mu samotne życie. Miał co robić, a stawianie czoła uzbrojonym strzelcom wydawało mu się o wiele mniej niebezpieczne niż zakochanie się.
Po kilku minutach on i Robert Richmond rozłączyli się, po czym Mike położył się na parę godzin do łóżka, spokojny o sprawę Pierre’a de Vaumonta. Gdyby podczas pobytu w Nowym Jorku zamierzał coś kombinować, śledzący go agent to zauważy i doniesie Mike’owi. Mieli wszystko pod kontrolą. Pięć minut później spał już głęboko, kiedy samolot wystartował z Paryża i skierował się do Nowego Jorku.