Żubura - Grupiński Rafał - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Żubura ebook i audiobook

Grupiński Rafał

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy zło jest tylko wyborem człowieka, czy może jednak istnieje jako wcielenie? 

Gdy zostaje zamordowany młody ziemianin, Konstanty Oporowski, radca Teodor Goszczyński rozpoczyna śledztwo. W ślad za zabójcą rusza również siostra Kostka, Makryna. Morderca okazuje się jednak niezwykle inteligentnym i przebiegłym człowiekiem. Kobieta wpada w jego sidła i znika. Odtąd radca Goszczyński stawia sobie za punkt honoru rozwikłanie obu spraw. 

Opowieść o rozwiązywaniu zagadek kryminalnych przeplatana jest trudną, a zarazem pasjonującą historią życia bohaterów. Autor po mistrzowsku zarysowuje skomplikowane charaktery Teodora oraz zabójcy, dając czytelnikowi moż¬liwość interpretacji i oceny pobudek, jakimi się kierowali. Z kolei losy Makryny łączą się z losami rzymianek, uciekających przed wojną ze stolicy Imperium i porywanych w Kartaginie do domów publicznych. Autor przenosi czytelnika na rzymską prowincję V wieku, gdzie może spotkać św. Augustyna, który prowadząc intelektualny spór z Zenonem o wolną wolę i z donatystami o sens wiary, mimowolnie zostaje zmuszony do pochylenia się nad tragedią kobiet. 

Książka Rafała Grupińskiego, prócz doskonale poprowadzonej narracji kryminalnej, pozwala rozkoszować się czytelnikowi rozważaniami na temat ludzkiej natury niczym grą. Czy rzeczywiście ludzkość się rozwija, czy kierują nami żądze? A może pod warstwą kulturowej maski bezustannie kotłują się w nas zwierzęce instynkty? 

Rafał Grupiński posiada niezwykłą umiejętność, którą często banalizuje się, nazywając powierzchownie: „przekraczaniem granic gatunków”. W istocie mówimy o pisarzu, który z niewiarygodną łatwością porusza się we wszyst¬kich tradycjach literackich, proponując czytelnikowi pasjonującą grę wyobraźni, a jednocześnie niebezpiecznie uzależniającą lekturę. 

Irek Grin

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 48 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Grzegorz Woś

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Rafał Grupiński, 2025 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

Redaktorzy prowadzący • Marek Daroszewski, Weronika Jacak

Marketing i promocja • Maksymilian Kuznowicz

Redakcja • Anna Maria Boland

Korekta • Roman Bąk, Grzegorz Barciszewski

Projekt typograficzny i łamanie • Mateusz Czekała | czekala.net.pl

Projekt okładki i strony tytułowe • Zuzanna Jurasz

Grafika na okładce • © Rawpixel

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-68610-29-1

Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Zebrało mi się na pisanie

właściwie pod koniec mojego życia.

Leo Lipski

DZIEŃ PIERWSZY I NASTĘPNE1

Zima osiadła ciężko na dachach miasteczka. Wyglądało na to, że zaspy zostaną w nim na dłużej i mróz na stałe podkurczy wszystkie psie ogony w okolicy. Śnieżny grudzień już nikogo nie oszukiwał przedłużającą się jesienną słotą ni wielodniowym, nużącym deszczem, ani wiatrami, często sypiącymi piachem i miejskimi resztkami w oczy. W pustej, krętej uliczce niósł się odgłos skrzypiących samotnie kroków. Z głębi podwórza po przeciwnej stronie, z niewielkiej piekarni, na przekór mroźnym kryształom nocy, płynął zniewalający swym ukrytym ciepłem zapach pieczonych chlebów. Śnieżne czapy przypominały dzieciom o bliskich i pełnych prezentowych cudów świętach, starszym mieszkańcom zaś o realności wiecznego snu. Szczególnie wieczorami niskie domy o spadzistych, sięgających prawie chodnika dachach wyglądały jakby w każdej chwili miały zastygnąć w ilustrację z kart wielkiej, oprawnej w skórę księgi żywotów świętych, i tak już pozostać. Mieszkańcy, zamknięci w legendzie, pozostaliby uśpieni w ich wnętrzach, towarzysząc modlitwą każdej opowieści o torturowanych męczennikach, a przyszłych świętych. I nieważne było, że ostatnie mrozy nie bardzo pasowały do tych północnoafrykańskich czy bliskowschodnich opowieści.

Zaczął prószyć drobny śnieg. Wirował w świetle nielicznych gazowych latarni, opadał na melonik i ramiona radcy Teodora Goszczyńskiego, który spokojnym krokiem zmierzał z ratusza do domu. „Mam nadzieję, że Aniela napaliła w piecach po południu” – pomyślał, nieco zziębnięty, mimo ciepłego gabardynowego płaszcza z ciemnego flauszu, zdobnego srebrnym lisim kołnierzem. – Niech będzie pochwalony, panie radco! – odezwał się z nagła nocny stróż, sprawdzający bramy. – Na wieki wieków! – odpowiedział i przyspieszył kroku, by nie być zmuszonym do wymiany nieistotnych uwag czy grzeczności.

Ta księga istniała naprawdę. Leżała spokojnie, od dawna przez nikogo nieotwierana, w bibliotece na dolnej półce, gdyż była zbyt duża, by mogła stać w szeregu innych, pięknie oprawnych woluminów. Była też nadzwyczaj ciężka. Pomiędzy setkami ilustrowanych i ozdobionych przeróżnymi ornamentami stron, pod cienkimi bibułkami, otwierały się światy pięknych, pełnych biblijnego dostojeństwa grawiur przedstawiających najważniejsze wydarzenia Starego i Nowego Testamentu. Oto Chrystus przemawiający z łodzi do uczniów, Lot z córkami, Mojżesz na górze Synaj, Józef objaśniający sny faraonowi... Do tej księgi nikt poza nim nie zaglądał. Na początku było parę, wielokrotnie powtórzonych ramek do wpisywania rodzinnych narodzin, zgonów, chrztów, Pierwszej Komunii i ślubów... „W naszej rodzinie – pomyślał marszcząc czoło – nikt jakoś ostatnio ani się nie narodził, ani na drugi świat szczęśliwie nie wybierał”; księga leżała więc nieco zapomniana pod stosem chyba jeszcze starszych, gdyż pamiętających popowstaniowe smutne lata, pożółkłych dziewiętnastowiecznych gazet.

Odwrócił kartę. Na niej, pośrodku, pod ciosami toporów, ginął dziwnie wygięty do tyłu święty Jowita. Wieczór nie zapowiadał się na zbyt długi, nikogo na dziś nie zapraszał, nikt też sam z siebie się nie zapowiadał. W piecu huczało i strzelało mokre jeszcze nieco brzozowe drewno, a aromatyczne ciepło rozlewało się po pokoju jak wstęga. Teodor poprawił przezornie położony na kolanach koc. „Znów będę musiał wyruszyć na pogranicze – pomyślał – kto wie, jakie czekają mnie tam trudności. Może powinienem spisać testament? Co za smutne święto... I dlaczego, zamiast czytać Ewangelię, przypowieści i legendy o trzech monarchach, sięgam do tych dramatycznych żywotów? By sobie uświadomić własną samotność, zobaczyć puste rubryki?”

Siedziała po przeciwnej stronie stołu i uważnie kończyła żurawinowy deser. Teodor wyjął z kieszonki zegarek z dewizką i rzucił do skromnie ubranego sąsiada:

– Czas na mnie. Rajcy już na mnie czekają, a ja jeszcze muszę się przebrać. – Nie podniósł się jednak z krzesła, nie spieszył się tak naprawdę. W pewnej chwili, po dłuższym milczeniu wszystkich biesiadników, przyłapał się na tym, że przygląda się dziewczynie z nadmierną uwagą, że może być to nawet uznane za zachowanie nazbyt natarczywe, wręcz nieeleganckie. Jej dłoń delikatnie gładziła szyję; szczupłe, długie palce wsuwały się wolno pomiędzy biały kołnierz bluzki i jego cień na skórze, by zanikać w tym zmysłowo nieokreślonym miejscu, z pewną regularnością. Przeniósł wzrok na drgnienia ramienia pod lekko zmarszczoną białą materią. A jednak, gdyby zamienił z nią parę słów, może byłby to ciekawy początek czegoś obiecującego, niezbyt może oczywistego, lecz nowego, może nawet przygody. „Eh, polampartowałby sobie człowiek co nieco!” – westchnął, uśmiechając się w duchu, zarazem wyobrażając sobie jej palce za kołnierzykiem, tam, w tym miłym, obiecującym, wycięciu bluzki, jak lekko obsuwają się w stronę giętkiej wypukłości zarysowującej się piersi. Jej oczy, niespłoszone, zerknęły raz i drugi w jego stronę z pozoru obojętnie, jakby przypadkowo, choć brakowało im naturalnego spokoju, skupienia na jakimkolwiek innym fragmencie prowadzonej konwersacji, czy innej osobie. Krążyła więc wzrokiem wyraźnie wokół tego miejsca, jakby szukała czegoś wokół jego postaci lub tuż za nim, bardziej niezdecydowanie niż niespokojnie. Chce mnie widzieć, widzi mnie, czy też nie? Czy tylko, ot tak, błądzi wzrokiem?

– Czas na mnie – powtórzył do siebie raz jeszcze. Spróbował, zatrzymawszy na dłuższą chwilę wzrok na niej, wywołać, równie niespłoszoną, jak wcześniejsze, reakcję, lecz ona patrzyła tym razem na hrabiego Oporowskiego, który ze swadą opowiadał o swojej podróży do Indii. Tym, którzy spojrzeli w jego stronę, kiwnął na pożegnanie głową, wstając po cichu od stołu i opuścił towarzystwo.

– Aleś ty nicpota! Przyjdź mi tu zaraz! – Smolibocka wołała z całej siły w poprzek podwórka. Można było się do tego przyzwyczaić, ale tym razem jej duża, ciężka postać była uzbrojona w mokrą ścierkę. To nie wróżyło niczego dobrego. Pobiegła więc ile sił z ogrodu w stronę domu, z kuszką pełną wiśni w lewej ręce. – O co chodzi, proszę pani? – prawie wykrzyknęła w progu altany. – Masz mi tu zaraz sprzątnąć ten bałagan w sionce! Co to wogle jest?! – wskazała na kupkę liści rabarbaru. – Pani kazała narobić kompotu, to się troszkę liści jeszcze ostało na jutro – tłumaczyła się, zmieszana.

Pamiętał ją sprzed może dwu lat, z dnia, w którym chłopcy z leśniczówki, rozhuśtawszy wóz drabiniasty, na szczęście pusty, stojąc na jego czterech kołach, rozpędzili go z górki na podwórzu. Nie zauważyli wówczas Bożenki. Upadła przerażona, uderzona dyszlem i nawet nie zdołała krzyknąć, tylko stęknęła jakoś tak strasznie, kiedy pierwsze koło obite stalową obręczą, podskoczyło i przejechało po jej brzuchu...

Ciągle była szczupłą, wręcz chudą dziewczynką o dopiero co zarysowujących się kobieco kształtach, o mocno czerwonych policzkach i gęstych, kręconych włosach upiętych w niesforny, owinięty wokół głowy, warkocz.

Kiedy kupował bilet przesiadkowy do Więcborga i płacił niedawno wprowadzonymi polskimi markami, jego uwagę zwrócił zegarek kasjera, leżący na blacie podniszczonego biurka, krzywo ustawionego przy prowizorycznie zamontowanym oknie obsługi kolejowej. Na dekielku kieszonkowego zegarka widniała wyraźnie wyciśnięta lokomotywa. Firma Roskopf nie produkowała wprawdzie nazbyt eleganckich zegarków, zawiadowcy mieli zazwyczaj lepsze marki w kieszonkach, ale ten egzemplarz najwyraźniej potrzebował wprawnej ręki zegarmistrza. Radca nigdy dotąd nie pozwalał swojemu wspólnikowi handlować z firmą Roskopf, gdyż uważał jej produkty za liche, a ponadto była to firma żydowska. Jako prezesowi chrześcijańskiej konfraterni kupców nie wypadało mu zresztą z takimi firmami współpracować, choć ciężko znosił coraz silniejsze w tym względzie uprzedzenia kupieckiej braci. „Oj, chyba dopiero od niedawna na rządowej posadzie – pomyślał – szczęściarz! Niedługo zmieni markę na lepszą..., jeśli go nie wyrzucą za jakiś błąd lub malwersacyją...” – dodał w duchu. Pociąg i tym razem był, jak przed wojną, punktualny.

– Może potońkamy sobie trochę, co? – powiedział, zerkając nieco niepewnie w stronę małżonki, która nie lubiła, kiedy wybierali jej tłuszcz z pieczonej gęsi, maczając w nim skórki od chleba. Po chwili, nie słysząc żadnych protestów spod kuchennego okna, biesiadowali przy brytfannie już na potęgę. Ojciec z synem zanurzali długie widelce w żeliwnym garnku pełnym pieczeniowego tłuszczu, choć młodszy degustator wyraźnie był spięty. – Cóż za wspaniały supitorek! – westchnął starszy mężczyzna. Jeden za drugim kawałki chleba brązowiały, błyszcząc od gorącego tłuszczu. Bez wątpienia najsmaczniejsze były otoczone nim fragmenty chlebowej skórki. W tym samym czasie służąca Maryta podpalała denaturat na metalowej szufelce, przeznaczonej do węgla wsypywanego do angielki, by po chwili rozpocząć opalenie nad nią oskubanego kurczaka szykowanego na następny obiad. – Coś mi za dużo pypci zostawili po tych piórach – westchnęła, zręcznie obracając trzymanego za szyjkę i jedną z nóg nieszczęśnika, który jeszcze niedawno dumnie przechadzał się po podwórku. Syn patrzył zdziwiony na ojca, który jak odmieniony, z uśmiechem zachęcał go do wspólnej zabawy w kuchni. Nie pozwolił sobie jednak na żadne rozluźnienie naprężonego z niepokoju ciała. Może to podstęp, a gniew, jak zwykle, wyleje się na mnie za chwilę?

Prosto z dworca Teodor udał się do siedziby chojnickiego starostwa. Wizyta zlecona mu przez Urząd Wywiadowczy nie zaczynała się przyjemnie, gdyż mimo polskiego patrolu lustrującego okolicę, grupa niemieckich kolejarzy ryczała na skwerze na wprost dworcowego budynku „Deutschland über alles...”. Radca spokojnym krokiem przemierzył niewielką odległość ulicami miasta i wszedł do szachulcowego, ozdobionego wieżyczkami budynku, w którym od niedawna mieściło się polskie starostwo. Relacja, jaką usłyszał niewiele wnosiła do tego, co przekazał mu porucznik Błażejewski, z którym wspólnie nadzorowali komorę celną we Wronkach, próbując przeciwdziałać przemytowi przez pobliską, popowstańczą granicę. Wynikało z tego, że katoliccy parafianie donieśli x. Pronobisowi, miejscowemu proboszczowi, że z pobliskiego majątku przemycane jest wozami zboże na niemiecką stronę, a ten przekazał te niepokojące wiadomości staroście, szambelanowi Stanisławowi Sikorskiemu. Po krótkiej, konkretnej wymianie zdań Teodor wywnioskował, że jego stary przyjaciel, jeszcze ze szkolnej ławy, a obecnie przełożony, Stanisław Krzyżankiewicz, musiał się ze starostą już kontaktować. Uradzili obaj, rozważając warianty koniecznych do podjęcia kroków, że Teodor uda się do podejrzanego majątku i osobiście rozpocznie obserwację na miejscu. Żadna inna próba rozwikłania problemu nie miała większego sensu, gdyż w grę najpewniej wchodziła nieźle wynagradzana korupcja. Szkopuł w tym, Teodor podzielił się na odchodnym swoimi wątpliwościami, że pojawienie się kogoś obcego na tym terenie, zapewne obudzi czujność przemytników lub przekupionych pograniczników, znacznie utrudniając śledztwo.

Znad łąki, po drugiej stronie szutrowej drogi, unosił się nieprzejrzysty tuman i powoli, rozrzedzając się, wznosił się ku niskiemu niebu. Oderwał czoło od zimnej szyby. Dzisiaj miał wreszcie wyruszyć z tej dziury w świat. Nie mógł sobie wyobrazić niczego innego w zamian. Wprawdzie zarządca hrabiego Oporowskiego wspominał mu, że może znajdzie dlań pracę na zrębie, zresztą nie w swoim lesie, lecz u grafa Hochberga, lecz nie chciał tu już dłużej siedzieć, łatać dziurawe kosze, naprawiać beczki i drutować garnki. Nie chciał też już mieszkać kątem u Smolibockiej, która, wprawdzie zrzęda, ale potrafiła i kwartał czekać na należne za skromny pokój. O powrocie do fabryczki ojca, która mieściła się tuż za torami, przy drodze do Samołęża, w ogóle nie myślał. Spojrzał przez okno na przeniknięte szarością kąty ciasnego podwórza, przyległego do ogrodu nadleśnictwa. Pod belką podpierającą drzwiczki do kurnika kucała Bożenka. Jej drobne łydki sterczały spod koszuli, jak dwa kwocze gnykcie. „Chude to to przeraźliwie – pomyślał – ale wyrośnie z niej kiedyś niebrzydkie dziewczę”. Wziął niewielką walizkę, rozejrzał jeszcze raz po skromnym pokoju i nacisnął klamkę.

Suchy stukot kołatki rozbrzmiewał w smutny Wielkopiątkowy wieczór. Ministrant rozpalał obok drewnianej dzwonnicy małe ognisko, by mogła się rozpocząć liturgia ognia. Proboszcz, wszedłszy z płomieniem między dłońmi do głównej nawy, padł na krzyż przed ołtarzem, a za nim dwaj prezbiterzy... Cisza zapadła w kościele i trwała długo... Zdało mu się, że po prawej jego ręce, za środkowym przejściem, w sąsiednich ławach, w których przeważały kobiety, pochylona w modlitwie postać z głową okrytą chustą, nad dłońmi schowanymi w mufce, to była ona. Dziewczyna z narady w nadleśnictwie o ratowaniu puszczy, wzbogaconej egzotycznymi opowieściami hrabiego. Czy to córka Oporowskiego? Ale ledwie o tym pomyślał, sam zaczął się w głębi sumienia strofować i powrócił do próby skupienia na modlitwie i żałośliwym śpiewie o cierpieniach Chrystusa i Jego Matki. Kiedy wychodził z kościoła kątem oka zauważył schowanego w cieniu ociężałego filaru młodego człowieka, który jakby trwożnie cofnął się o krok i którego wzrok wyraźnie skierowany był w tę samą stronę, która potrafiła rozproszyć radcę. „To chyba młody Degórski – pomyślał Teodor – ale, ale... sądząc po stroju ten młodzieniec wyraźnie wybierał się w jakąś dłuższą podróż... to zdolny chłopak, z tak bogatym ojcem, nie wiem, dlaczego uparł się bawić w wyplatanie koszy czy w bednarza...”

Pełni emocji, wśród głośnych rozmów i śmiechu, goście wracali z polowania do przygotowanego już na ich przyjęcie pałacu. Łowy nie były zbyt udane, ale nie dla samych trofeów towarzystwo z sąsiednich majątków zjeżdżało się dwa, trzy razy w sezonie do gościnnego Oporowa. U hrabiego Mieczysława spotykano się od lat. To tu, w salonach członka pruskiej Izby Panów, odbywały się narady polskich posłów do berlińskiego parlamentu, to tu gościli najświetniejsi artyści i pisarze, to tu czasami powstawały portrety okolicznych ziemianek lub ich mężów, a zapraszani aż ze Lwowa i Wilna architekci wysłuchiwali prośby o przebudowy siedzib swoich rozmówców. Przy rozniesionej przez służących kawie z kardamonem i mieniących się kolorami waz, pełnych rozgrzewającego ponczu, rozmawiano nie o sukcesach bądź porażkach myśliwych, lecz o zamachu w Sarajewie i sygnałach o kolejnych państwach gotujących się do wojny. Tym razem gospodarz, milczący, wymijając grzecznie acz zdecydowanie wszelkie próby rozmów wezwał swego syna, Konstantego i wyraźnie zdenerwowany coś mu, z krótką gestykulacją, przekazywał. Ten skinął głową i wspiąwszy się na nierozkulbaczonego jeszcze wierzchowca, skierował z powrotem, do wciąż otwartych na oścież bram majątku, którymi wjeżdżały ostatnie wozy z upolowaną dziczyzną. Córki gospodarza, z zaciekawieniem kręcące się wśród gości, nieobecność brata zauważyły dopiero po dłuższej chwili rozpoczętego już przyjęcia.

Myślał tylko o ciemności. Myślał z przerażeniem, nie wiedząc, skąd pochodził, skąd przyszedł, jaki był jego początek. Nie, nie chodziło mu o metrykę lub świadomość posiadania rodziny z wszystkimi jej historiami, pamiątkami i pożółkłymi fotografiami, lecz o tę drugą stronę lęku, o której to w istocie bał się nawet myśleć. O własnej indywidualnej apokalipsie, powrocie w ciemność, o własnym, nieuchronnym końcu. Nieliczne próby, podejmowane w chwili osamotnienia, przerażenia lub wtedy, kiedy obrażał się na świat, były jak nieudane powroty do dzieciństwa, tyle, że już w chwili pierwszego zamyślenia, pierwszej presupozycji oznajmiały swoją beznadziejność, skazanie na nieprecyzyjny zlepek słów, bez szans na cokolwiek pozytywnego, skrawek nadziei czy bodaj uśmiech do samego siebie. Porażka była wpisana w te próby, tak jakby święty Tomasz wypróbowywał któregoś ze swoich uczniów w kwestiach teologicznych, z których większość i tak nic nie potrafiła zrozumieć. Jeśli pogodzisz się z tym, że niczego nie dowiesz się o sobie, ani o tym, po co znalazłeś się na mgnienie Bożej powieki we wszechświecie, tym pewniej znikniesz w fałdach czarnej peleryny wszechświata.

Przechadzał się wolno po bibliotece. Żółte światło stojącej lampy padało na fragment dębowego biurka wyłożonego zielonym pluszem, dolne fragmenty półek i ciężkie fałdy okiennych kotar. Zza okna, gdzieś z oddali, chyba zza rzeki, dochodziły stłumione oszczekiwania psów. „Ozyrys jest bogiem czarnym! – przypomniał sobie opowieść Maeterlincka o rytuałach wtajemniczania młodych kapłanów w istotę ich powołania, w czasach starożytnego Egiptu. – Może właśnie tak jest, tylko język nasz nie potrafi tego nazwać, wydobyć z codziennej szarości myśli? Bóg jest czarny, jeśli tak, to dlaczego nie pozwala nam cokolwiek pamiętać sprzed ziemskiego czasu, jeśli przyjąć, że czerń nie jest przecież kolorem? Dlaczego wymazuje nasz mózg w siódmym roku życia i słodycz, jak i porażki dzieciństwa zamazuje swym wielkim, miękkim ołówkiem? Znowu będę się tym dręczył jakąś chwilę, lecz jak zwykle otrząsnę się z owej beznadziei i wrócę do codziennych spraw, a jest ich przecież wiele. Ten powrót nie będzie o niczym innym świadczył, jak tylko o moim niepoważnym podejściu, w którym to, co jest zagadką, z góry jest lekceważone i bagatelizowane. Kimś takim czarny Bóg na pewno się nie zainteresuje” – pomyślał z sarkazmem, litościwie żartując zarazem z siebie. – Dobrze – dodał już głośno – w tę wietrzną noc lepiej pomodlić się, by nie stało się jakieś nieszczęście lub nie objawił znowu jakiś wisielec, bo będą mnie męczyli pod nieobecność burmistrza. – Zegar na wieży ratuszowej, jakby w odpowiedzi, zaczął wolno, głuchym, stłumionym przez wichurę i deszcz głosem wybijać północ. – Czy Jezus również jest bogiem czarnym, niepoznawalnym? – powiedział nagle do siebie z rozpaczą radca Goszczyński. – To przecież niemożliwe, był zwykłym rybakiem, synem cieśli, który wraz z rzeszą innych rzemieślników budował dla cesarza Seforis... – Tak pocieszony, odrzuciwszy wspomnienie z nocnej lektury, udał się do łazienki, zdjął i złożył starannie swoje ubranie oraz narzucił na ramiona ciemnozielony szlafrok z pikowanego atłasu.

Świergot kul zamieniał mgłę w rozedrganą, rozpruwaną tkaninę, przez którą przeświecała mozaika pobliskich pól i sosnowego zagajnika. Skuleni w okopach próbowali żartować wzajemnie z siebie, uznając, że w sytuacji narastającego rosyjskiego ostrzału, najłatwiej żartować ze śmierci. Herr Gosczynsky – usłyszał skulony w błocie żołnierz – major von Hagel wzywa was do siebie! – Łatwo powiedzieć – mruknął Teodor – tylko jak się, do diabła, przedostać przez te cholernie płytkie, pospiesznie wykopane transzeje pod takim ogniem? Rozkaz to rozkaz, ruszył za adiutantem przykurczony, czasami upadając na czworaki, potykając się o klnących pod nosem żołnierzy, jęczących rannych i niesprzątnięte jeszcze zwłoki pechowców, którzy nie mieli dość szczęścia, by przeżyć ten zaporowy ogień karabinów i dział polowych. „Jak ocaleję, to będzie oznaczało, że ojciec mi z tamtego świata wybaczył” – pomyślał i z pasją zacisnął ręce na wleczonym karabinie, jednocześnie, sekundę później, oskarżając siebie o uleganie słabości, niepotrzebnej panice i zabobonom ze zwykłego, podłego strachu przed śmiercią. Kłócąc się wręcz ze sobą wewnętrznie, zrozpaczony i przerażony zarazem sytuacją – to był trzeci już dzień takiego piekła – na moment zapomniał, gdzie się znajduje, gdzie z takim mozołem lezie poprzez błoto pełne krwi i odchodów. Dopiero cichy, lecz wyraźny jęk adiutanta posuwającego się przed nim, uświadomił mu ponownie, gdzie jest i oderwał od myśli o ojcu, z którym rozstał się przed laty w gniewie, nie pożegnawszy nawet, by wrócić do Wronek dopiero na wieść o jego śmierci. – Was ist passiert? – krzyknął do przodu, usiłując coś dostrzec w narastającym deszczu. Adiutant parł jednak dalej do przodu, słychać tylko było kilkakrotnie powtarzane – Verfluchte scheisse!

Popatrzył na swoją skromną kwaterę. Wąska kozetka, jedno kulawe krzesło i w narożniku, obok małego wykuszowego okienka auskus, czyli zlew z wymborkiem i nocnikiem. Obok stała mała, odrapana z białej farby ryczka. W drugim rogu nieduża kista na węgiel, z leżącym na jej wieku pęczkiem smolnej drzazgi i szknutlami na rozpałkę. Umył starannie twarz nad pordzewiałym zlewem i wytarł mocno do sucha, spojrzał w wiszące nad nim pstrokate, jak od muszych odchodów, lustro. „Muszę się zadekować tu na jakiś czas, to przecież duże miasto, trudno mnie będzie znaleźć tym jołopom! Mam nadzieję, że ów zakichany radca nie będzie się fatygował poza granice swego miasteczka. Że też policja sprawę drewna skierowała do straży bezpieczeństwa!” Wiedział, że jego prześladowca był inteligentnym człowiekiem, doświadczonym wywiadowcą powstańczym, który jeszcze niedawno bezczelnie, wręcz brawurowo penetrował drugą stronę granicy pierwszego zaboru. Nie brakowało mu odwagi, a i zdolności detektywa, których trudno się było spodziewać po tak dystyngowanym i zajętym swoimi interesami obywatelu. „Muszę zdobyć jakieś papiery, nie mogę pozostać bez niczego”. Ufał, że jego dawny znajomy ze służby w gwardii cesarskiej mieszkał jeszcze tam, gdzie odwiedził go ostatnio, przed blisko rokiem. Miał też nadzieję, że nie czytał on na co dzień gazet. „Ciekawe, czy w ogóle umie czytać” – pomyślał. Ale sprawa stała się pewnie głośna, dlatego najlepiej będzie uciec gdzieś za granicę, tylko potrzeba do tego trochę kasy i papierów, dawne linie frontu były teraz niezwykle szczelnie chronione przez wszystkie strony wojennego konfliktu. „A tak było przyjemnie w Nadolniku! – aż prawie głośno westchnął. – Te wszystkie siksy tak łatwo było skaperować, tak lepiły się do mnie, jak pszczoły do miodu...” W oczach stanęła mu nagle Sławka, dziewczyna z poczty, która czasami zastępowała listonosza w drodze do nadleśnictwa, gdyż mieszkała po drugiej stronie Olszynek, dwa kroki od jego biura. Jakież miała śliczne piegi na dekolcie, rzednące i tak zalotnie prowadzące w stronę dwu słodkich piersi, zakończonych ciemnymi, zalotnie zadartymi koniuszkami. I ta drobna, smukła jak topola Kasia, która wprawdzie zdążyła już od pierwszych zalotów nieco wyrosnąć, a nawet służyć mu pomocą w werbunku... „Chyba mam słabość do nieopierzonych kurczątek, a na to podobno też już znaleźli jakiś paragraf – żachnął się. – Czas wreszcie ruszyć w miasto!” – otrząsnął się szybko ze wspomnień, zdjął z wieszaka umieszczonego na środku drzwi wejściowych czapkę i głęboko, dla niepoznaki, nacisnął ją na oczy. Po chwili słychać było już tylko szybki tupot nóg na drewnianych, trzeszczących schodach.

Major Dietrich von Hagel stał prawie wyprostowany w obszernej ziemiance i trzymał w dłoni złoty zegarek na łańcuszku, z dewizką. Nie był to poczciwy, choć precyzyjny, kieszonkowy wynalazek panów A. Lange i Söhne, lecz nadzwyczaj elegancki Patek, zapewne z jakąś dedykacją wygrawerowaną wewnątrz. – Mógłbym się założyć, że to typ z lat sześćdziesiątych i – jeśli nie z dedykacją, to co najmniej z datą i monogramem w środku – Teodor mruknął do siebie, niesłyszalnie dla nikogo poza nim samym. – Będzie szansa posiedzieć chwilę w zwodniczym cieple ziemianki; ten po prusku zasadniczy oficer, lecz wyraźnie z wyższych junkierskich sfer, na pewno doskonale wie, że zmarzniętymi palcami, jeszcze przy takim braku narzędzi, niewiele tu zrobię... – Herr Gosczinsky – rozpoczął zdecydowanym głosem major – trzeba naprawić mój zegarek. Pilnie! Za chwilę jadę w jeszcze większe piekło i bez tego diabelskiego cyferblatu, wyznaczającego mi czas życia i śmierci, mogę nie odnaleźć się w Prusach Wschodnich... Cóż znaczyłby dla żołnierzy cesarski oficer bez tej pozornej kontroli nad czasem, czyli realnej kontroli nad samym sobą? Pan, herr Gosczinsky, sich auf sich selbst besinnen! Tu better być heutzutage, nicht wahr? Czekam pansky signal, auf wiedersehen!

Przy ulicy Podgórnej dawno nie było śladu po jego znajomym. Gospodarz kamienicy rzekł tylko krótko: – Panie, oficerów to dawno wyprowadzili, podobno ma się coś dziać, jeden z ordynansów mówił, że idzie jakaś kolejna wojna na Wschodzie... – i zatrzasnął bramę. Ruszył więc w stronę Starego Rynku, by po chwili zawrócić i w końcu dotrzeć do okazale reklamowanego lokalu gastronomicznego, o szumnej nazwie Apollo. W restauracji panował dość niezwykły, jak na wczesną porę dnia, półmrok. Mimo tego przysiadł w rogu, pod kurtyną, dzielącą salę na dwie części, z których tę drugą udostępniano zapewne wieczorami na potańcówki i zabawy, z dala od długiego baru. – Jedną stołową, jałowcówkę – dodał, jakby dla wyjaśnienia, nie patrząc na cherlawego kelnera, który podszedł doń z białą, nieco wymiętą serwetką przewieszoną przez przedramię. – Z ogóreczkiem? – kelner pochylił się usłużnie jeszcze niżej. – Może być z ogóreczkiem, tylko prawdziwym, nie warszawskim! – Rozejrzał się po sali. Omiótł wzrokiem uważnie kilkoro klientów, rozrzuconych jak zabawki po sali podczas wczesnych obiadów, pochylonych ku sobie, załatwiających przy okazji jakieś interesy, których szczegóły trudno było wysłyszeć w ogólnym szmerze przytłumionych głosów; oceniał zamożność i prawdopodobne pochodzenie każdego z gości, wymyślał wręcz historię i zwyczaje każdego z nich. Zaczęło go to nawet bawić. Uwagę jego przykuł wreszcie gruby, zażywny jegomość, przed którym stało kilka półmisków i kościański, gorzki, korzenny Iwan w ozdobnej butelczynie. Rozmawiał on z jakimś sztywno siedzącym, smagłym młodzieńcem, najprawdopodobniej Hinterländlerem w typowym mundurze steingrau, w stopniu leutnanta. Rozmawiali po polsku, a młody oficer wyraźnie już swoją wojnę zakończył. Nie namyślał się więc długo, wiedział już, co powinien zrobić.

Za oknem śnieg wytłumiał kroki. Sęki strzelały w zamkniętym piecu, a wokół roznosił się zapach brzozowej drzazgi. Doktor Rosiński postanowił wrócić do sprawy z Nadolnika. Miał nieodpartą chęć porozmawiać o tym jeszcze raz ze swoim przyjacielem, radcą Goszczyńskim. „Jak to możliwe – zastanawiał się – że morderca i pornograf w jednej osobie zdołał umknąć sprawiedliwości? Teodor miał rację, należało działać szybciej i bardziej zdecydowanie. A tak, podejrzany uniknął sprawiedliwości i my nawet nie wiemy, czy miał, na przykład, wspólników, czy też działał sam... To, że komendant Kuna wysłał list gończy w porozumieniu z wicekomendantem wojewódzkim Krzyżankiewiczem to dobrze, lecz efektów nie ma. Megdziński zniknął jak kamień w wodę. I co z tymi biednymi, naiwnymi dziewczynami, niektóre to przecież były prawie jeszcze dzieci, co z nimi będzie, co wyrośnie z takiej zbłąkanej, zwiedzionej na manowce istoty, po takich nieczystościach? Może trzeba by z księdzem dziekanem o tym porozmawiać ? – zastanawiał się chwilę – Ale skończy się to na głośnym potępieniu i co najwyżej wezwaniu do kolejnej spowiedzi albo, co gorsza, na gderliwych, suchych pouczeniach, będących wynikiem nadmiernego zakłopotania nieprawością. Dziekan Reszelski bardzo rzadko bywa pobłażliwy, a o sprawie już na pewno słyszał... wszyscy niestety słyszeli”. Przypomniał sobie, zniechęcony tą myślą, poprzednika infułata, proboszcza Czyżaka, który z kochanką umknął aż do Ameryki. – Idę do Teodora, w końcu chyba wciąż jeszcze jest wywiadowcą, ma spore doświadczenie, a sprawą drewna i tak podobno też ma się zająć... – zdecydował wreszcie, usłyszawszy z przerażeniem, że mówi o tak tajnych sprawach głośno sam do siebie...

– I co, załatwiłeś coś? Wyjaśniłeś sprawę ubytków drewna? – Oporowski, nazajutrz po towarzyskim polowaniu, zawołał do swego gabinetu syna i swoim z góry karcącym głosem, rozpoczął dociekanie. – Miałeś raz przypilnować interesów, i jak ci poszło? Jak zawsze? Jak na polowaniu? – złość brała w nim górę nad surowością tonu. – Mógł ojciec przy gościach mnie nie krytykować – odezwał się Konstanty, zagryzając usta, by nie wybuchnąć. Miał dość tego nieustannego krytykowania wszelkich jego decyzji i poczynań. – Wiem jedynie, że chłopi kupują z tartaku nasze drewno i twierdzą, że rzekomo zawsze płacą leśniczemu, Megdzińskiemu, jak to ujmowali, po staremu, na stałych zasadach. – Widziałeś drania, złodzieja? – Oporowski aż zrobił się na twarzy purpurowy – Byłeś w naszej gajówce? Dlaczego go tu nie przyprowadziłeś!? Bezczelny szubrawiec! – Konstanty westchnął, wciąż pełen gniewu, choć z zupełnie innej przyczyny. Miał dość; wiedział, że dłużej pod jednym dachem z ojcem nie zostanie, lecz jeszcze raz postanowił się opanować. – Byłem nawet w Kłuchowcu, ojcze, ale nigdzie go nie było. Podobno, tak mówił gajowy Tomaszewski, on także, rzekomo po służbie, bawi się w jakieś zdjęcia, robi fotografie, ale nie wiedział gdzie. Był zresztą już późny wieczór, kiedy wracałem z poszukiwań. – Oporowski wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po gabinecie. – I pomyśleć, że zaledwie tydzień temu zdzieliłem oszusta nahajką w tę bezczelną gębę, bo śmiał ze mną dyskutować, a powinienem ubić go na miejscu! Ale... – Hrabia przystanął i opuścił ton głosu, jakby się uspokoił. – Jeśli zaczęliśmy rozpytywać o ubytki w drewnie i o manko w kasie, to musiało to już do niego dotrzeć... Szukaj teraz wiatru w polu!

– Herr Leutnant – rozpoczął szybko rozmowę, choć w pierwszej chwili nie ten młody człowiek budził jego zainteresowanie. – Jeśli mogę przeszkodzić, widzę, że ma pan niezłe doświadczenie wojenne za sobą... – Tak, a po czym to szanowny pan poznaje? – wtrącił bez ceregieli grubas, z ustami wypchanymi jedzeniem. – To oczywiste – odpowiedział, ku zadowoleniu młodego żołnierza – podejrzewam, że służył pan, panie oficerze także w Kamerunie, razem z cesarskimi gwardzistami... – Tak, prawie jakby pan zgadł – ożywił się jeszcze bardziej – mieliśmy w szesnastym pomóc gwardii zatrzymać Francuzów i Brytyjczyków, ale niewielkie mieliśmy szanse... Choroby więcej was chyba wytłukły, niż ja komarów – zarechotał grubas, machając pulchną dłonią z grubym, złotym i mocno zatłuszczonym sygnetem na środkowym palcu – Podsłuchiwał nas pan, że o Afryce gada? – Mimo tej zaczepki, rozmowa potoczyła się już swobodnie, a do stolika dostawiono trzecie krzesło. „Jest mój – pomyślał z satysfakcją – zdobycie jakiejś broni nie powinno już być problemem”.

Na uroczystość Bożego Ciała zjawiał się, popularny w miasteczku, doktor Stanisław Rosiński, który w asyście z Teodorem, z którym bardzo się przyjaźnił oraz z dwoma innymi, najbardziej szanowanymi obywatelami miasta, prowadził na zmianę celebransa, podtrzymując z dwu stron jego łokcie w trakcie dźwigania ciężkiej, złotej monstrancji. Po procesji, na probostwie, w czas obiadu, przygrywała godzinki parafialna orkiestra dęta, która też brała udział w procesji, pod dyrygenturą organisty Chylińskiego. Natomiast w nadzwyczaj uroczystej celebracji Pierwszej Komunii Świętej zawsze asystował starszy nauczyciel, pan Ryster z Nowejwsi. X. proboszcz nie schodził wówczas od ołtarza, tylko ci, którzy do niej przystępowali, wchodzili na jego stopnie. Po uroczystości i zawsze sutym, niezwykle smacznym, świątecznym obiedzie u księdza dziekana, celebransi spotykali się „Pod Srebrnym Orłem”, jak nazywali mieszkanie doktora Rosińskiego, mieszczące się nad jego apteką o takiej właśnie nazwie. Tam czekały ich wyborne nalewki i stół z kartami, by mogli oddać się swej ulubionej rozrywce. Tym razem jednak czekała ich ze strony gospodarza niespodzianka, można powiedzieć, naprawdę spora niespodzianka. Kiedy tylko wszyscy zasiedli do kart, a na środku stołu została ustawiona skarbona na datki od wygrywających, doktor Rosiński zagadnął: – I nie wiem, czy bardzo was to, moi drodzy, ucieszy, lecz od następnej niedzieli będziemy mieli dodatkowych graczy, a właściwie jedną... – tu gospodarz zawiesił głos, wyraźnie oczekując znacznego efektu. – Jak to, o kim mówisz? Kobieta? W naszym kawalerskim gronie? – zdziwił się niepomiernie radca Goszczyński. – Tak, siostry hrabianki Oporowskie postanowiły przyłączyć się do nas, a właściwie, na początek, jedna z nich, w imieniu także swej młodszej siostry, panna Makryna Oporowska. – No coś takiego! Czyżby źle było z ich dochodami i hrabia im skąpi, czy młode osóbki potrzebują jedynie nietypowej rozrywki? I co to w ogóle za imię dla katoliczki? – dziwił się spłoszony Ryster.

Tymczasem w pałacu, w pobliskim Oporowie, przy rozłożonym karciaku o perłowym blacie siedziała właśnie Makra Oporowska i tasowała karty. – Słyszałam, że u doktora Rosińskiego stawia się wysokie walory i gra jest uczciwa! Mam szczery zamiar zawitać tam i rozbić ich w pył! – krzyknęła w głąb obszernego salonu, który swą wielkością przypominał raczej salę balową niż dziewczęcy salonik. – Akurat! – Te mieszczuchy na pewno mają swoje sztuczki, grają ze sobą już od wielu lat... – A poza tym, dlaczego mieliby wpuścić kobietę do swojego grona? Toż to sami podstarzali kawalerowie i wdowcy – kontynuowała, wchodząc do salonu, dziewczyna w podobnym wieku do swej rozmówczyni, choć o nieco ciemniejszej karnacji i ze starannie ułożonymi włosami, zwieńczonymi lekkim koczkiem z wpiętymi fiołkami. – Fiu! fiu! A cóż to za koafiura? No pięknie, pięknie! – zaśmiała się Makra, zrywając się z giętego, trzcinowego fotela. – Dlaczego wnosisz te zakurzone werandowe fotele do salonu? Niszczysz parkiet – fuknęła w odpowiedzi siostra, wyraźnie niezadowolona z uwag Makry. – Bo jak gram z tatą na tym trzciniaku, to zawsze wygrywam – odpowiedziała szczerze, w ogóle nie przejmując się złym humorem siostry.

Musiał go mocno podtrzymywać. Leutnant coś wykrzykiwał o czekoladowym burdelu w Buéa oraz miejscowości o jeszcze dziwniejszej nazwie i mocno ściskał butelkę, z którą najwyraźniej nie zamierzał się szybko rozstać. – Idziemy, idziemy – popędzał żołnierza, rozglądając się uważnie. Szli w stronę koszar, gdzie kwaterował leutnant, wchodząc w coraz mniej oświetlone, coraz węższe zaułki miasta. – Do diabła z tobą, przyjacielu! Sich anmelden! Aufbruch! – wrzasnął nagle oficer, stukając obcasami. – Już ja ci dam zaraz aufbruch – sapnął, nieźle już zmęczony targaniem pijaka przez pół miasta. – Na sicher będziesz miał wymarsz, ale raczej na tamten świat – burknął jeszcze ciszej i skręcił nagle, mocniej przytrzymując swego towarzysza, w stronę rzeki.

„Cóż to za inicjały? – zastanawiał się Teodor, patrząc na wewnętrzne wieczko podwójnie zamykanego zegarka. – Nieźle to zostało porysowane, poniszczone, po co on takie cacko wlókł tu, do okopów? Ciekawe, kto był pierwszym właścicielem. Na pewno nie ten pruski zarozumialec...” – rozgrzewał chwilę palce nad lampką spirytusową i rozpoczął delikatny repasarz. Przypomniał sobie nagle swoje młodzieńcze podróże za pracą i pobyty w Nadrenii oraz Saksonii. W czasie pobytu w Dreźnie zwiedził raz na wyjeździe szkołę zegarmistrzowską w Glasshütte oraz fabrykę zegarków Dürrstein und Co. „To się nazywa niemiecka solidność i dbałość o każdą dziedzinę życia i rodzaj werku” – zamyślił się na dłuższą chwilę, a jego dłonie znieruchomiały nad otworzonym mechanizmem. Wewnątrz wieczka widniała najwyraźniej polska dedykacja: „H. B. na wygnaniu – z miłością A. T. 1865”. Targnęła nim cicha fala złości. „I cóż ten szkop może wiedzieć o pochodzeniu tego mechanizmu? W jaki sposób wpadło to cacko w jego ręce? To zapewne jakaś popowstańcza dedykacja, może ekskluzywny prezent zakochanej panny z dobrego, arystokratycznego domu, bo taki prezent to pół wieku temu dla szarego zjadacza chleba był nieosiągalnie drogi... A pamiętając, jaką biedę pędzili powstańczy żołnierze i nawet oficerowie w Paryżu czy Londynie, mógł to być nawet prezent mocno kłopotliwy dla jakiegoś pozbawionego majątku uciekiniera z Polski... Najpierw uzdrowię mechanizm, potem może coś zaproponuję majorowi, nie jest złym człowiekiem, choć służbistą i sztywniakiem. A może sama macocha wojna zdecyduje o tym? Brrr... nie powinienem tak myśleć, przecież nie jestem potworem czyhającym na czyjąś śmierć, nawet jeśli mnie z innymi pruskimi junkrami sam na śmierć wysyła w nie mojej sprawie! Boże Wszechmogący, wybacz mi grzesznemu...”

Nad rzeką zgromadził się spory tłumek podekscytowanych widzów. – Co się stało? – Wyłowiono jakiegoś żołnierza, pewnie się upił i wpadł do rzeki... Jezu! młody chłopak, wojna go oszczędziła, a tu taki koniec! – Patrzcie, jak spuchł od tej wody! – liczne głosy towarzyszyły niskiemu mężczyźnie, najwyraźniej wojskowemu koronerowi, który właśnie nadszedł i wysłuchiwał wyjaśnień rzecznego patrolu policji. – Czy ktoś z tu obecnych rozpoznaje tego człowieka lub widział go ostatnio, na przykład któregoś dnia tutaj na nabrzeżu, wieczorem? – po wyraźnej zachęcie koronera, pytał zebranych jeden z policjantów. Nikt żołnierza nie znał. – Sam się nie utopił, ktoś mu wcześniej buty zabrał – dorzucił smętnie jeden z gapiów.

Szli cały dzień i pół nocy. Byli głodni i potwornie zmęczeni. Tuż przed wieczorem mieli postój, na którym piekli w ogniskach ziemniaki. Nic innego nie mieli, dzielili się oszczędnie, albo jeden duży albo dwa małe, to wszystko. Mieszkańcy, zapewne w większości Rusini, ale także liczni w tych okolicach Żydzi, chowali się na ich widok, zatrzaskiwali drzwi, zasłaniali okna, wycofywali się w głąb podwórek; tylko dzieci niedopilnowane przez dorosłych z ciekawością wciskały swoje twarzyczki w szczeble często pochylonych ze starości płotów. Około północy dowódcy doszli do wniosku, że więcej ze swoich żołnierzy nie wycisną i zarządzili postój w zaplanowanej zresztą wcześniej wiosce, w której były, kolejne już na ich trasie, opuszczone carskie koszary. Nie wolno było rozpalać ognia, więc marzli, owinięci w płaszcze w pustych salach, w których hulał za dnia wiatr.

Ten uparty komendant wysłał za mną list gończy, jakby nie mieli dość zajęć na pograniczu, dureń jeden, lepiej by się zajęli tymi pruskimi osadnikami z puszczy, volksdojczami z pogranicznych wiosek, z tego będą jeszcze spore kłopoty. Jeździł tam z jakimiś tajnymi misjami przeklęty wiceburmistrz Goszczyński, to chyba niebezpieczny człowiek i do tego, jak mi mówili w poznańskiej dyrekcji lasów, podobno nie tylko był w straży bezpieczeństwa, ale to wciąż jakiś tajniak, wywiadowca i to szalenie konsekwentny. Swoją drogą, dość tego chowania się – muszę odezwać się jakoś ostrożnie do Kasi, zanim się dobrze zorganizuję, trzeba będzie w końcu z czegoś żyć... muszę się też rozejrzeć w mieście, wybrać na jakiś bal charytatywny, poznać jakąś skokoszałą damę, łaknącą młodości. Zapewne, jak zwykle w zapusty, w Domu Kupieckim coś się szykuje, podobnie jak w naszym miasteczku, chyba widziałem gdzieś, kątem oka, ogłoszenie. Tylko, w co ja się ubiorę?

– Panie komisarzu, ten młody żołnierzyk sprawi nam nie lada kłopot... – Dlaczego pan tak sądzi, doktorze? Nieboszczyk, jak nieboszczyk, mało to ich w tę wojnę widzieliśmy? Jeden więcej, jeden mniej... – Może i widzieliśmy, ale nie każdy ma tak wpływową rodzinę, jak on. – To już pan wie, kto zacz? – To młody hrabicz Oporowski, który w czasie wojny dotarł aż do Afryki. Mówią mi, że pokłócił się z ojcem tak gwałtownie, że opuścił dom rodzinny, rzucił studia i wstąpił w czternastym roku, tuż przed wojną, do gwardii cesarskiej, chociaż hrabia chciał go podobno wysłać aż do Ameryki, by chronić jedynaka przed pruskim wojskiem. – Eh, to okropnie przykre, kiedy ginie tobie jedyne dziecko i wyprzedza rodziców, w drodze na pola elizejskie! – I owszem, ale hrabia ma też dwie córki, więc ten tu, od pewnego czasu bezsprzeczny denat, nie był jedynym dzieckiem, chyba źle się wyraziłem, lecz jedynym męskim potomkiem Oporowskiego, panie komisarzu...

Słowo „denat” zabrzmiało w pustej salce koronera jak wystrzał. Zamilkli obaj na chwilę, czując niestosowność swoich słów w stosunku do niespodziewanej rodzinnej tragedii i to w dniach, kiedy w Wersalu kończyły się rozmowy pokojowe. – Stary hrabia, którego pozwoliłem sobie zawiadomić, dzwonił do komendanta Krzyżankiewicza, że mordercę wytrzaśnie nawet spod ziemi, że jak my go nie znajdziemy, to on na pewno go dopadnie. Okropnie zawzięty, więc szef się poważnie przejął, podobno mówił strasznie spokojnie, w przerażająco cichy, zimny sposób. – No właśnie, a co wiemy o tym chłopcu? – Zginął, krótko przed wrzuceniem do rzeki, od mocnego pchnięcia nożem w serce, tak więc sprawcą był raczej mężczyzna, i to zapewne młody lub najdalej w sile wieku. Można też, sądząc po rodzaju noża – a nie był to tam żaden szwajcarski victorinox, lecz messer jak żądło, z długim cienkim ostrzem – jak i po precyzyjnym pchnięciu między żebra, że to osobnik doświadczony w swoim rzemiośle, jeśli tak to możemy nazwać. Nie wiemy, czy morderca był sam, czy z kimś, podejrzewam też, że młody oficer miał przy sobie niezłą broń, ale znaleźliśmy go bez pasa i bez butów, toteż nic nie wiemy, co mu zostało zabrane z osobistych rzeczy, nie mówiąc już o pytaniu o to, co mogło być przyczyną zbrodni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

1 W części współczesnej powieści wszelkie podobieństwa do konkretnych osób czy wydarzeń są wyłącznie elementem fikcji literackiej. ↩