Zrost - Robert Małecki - ebook + audiobook
BESTSELLER

Zrost ebook i audiobook

Robert Małecki

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

66 osób interesuje się tą książką

Opis

Komisarz Bernard Gross powraca!

Czy śmierć przerwie zmowę milczenia?

W jeziorze niedaleko Chełmży komisarz Gross znajduje ciało starszego człowieka. Nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo, a może jednak morderstwo? By wyjaśnić sprawę, policjant zagłębia się w przeszłość ofiary. Szybko przekonuje się, że historia zmarłego mężczyzny skrywa w sobie mrok.

Granice człowieczeństwa przesuwają się, gdy na szali leży życie najbliższych. Czy ten, kto ignoruje krzywdę ofiar, by zapewnić bezpieczeństwo rodzinie, staje po stronie katów?

Niezabliźnione rany z odległej przeszłości jątrzą się, a pakt milczenia utrudnia rozwikłanie tajemnicy. Bernard Gross staje przed jednym z największych wyzwań w swojej policyjnej karierze, jednocześnie zmagając się z poszukiwaniem odpowiedzi, kto stoi za krzywdą jego własnej rodziny.

Kontynuacja bestsellerowej i wielokrotnie nagradzanej serii Roberta Małeckiego to literacki majstersztyk, trzymający w napięciu do samego końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 57 min

Lektor: Piotr Grabowski

Oceny
4,5 (1456 ocen)
895
421
114
21
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
drara

Z braku laku…

Najsłabsza z serii, zakończenie bardzo słabe. W ogóle mam wrażenie, że polscy autorzy (Janiszewska, Gorzka, Małecki) po pierwszych kilku dobrych książkach, idą na ilość a nie jakość. Te książki są po prostu słabe i powtarzalne.
142
Jolka2022

Dobrze spędzony czas

Temat niezwykle ciężki. To nie jest kryminał dla rozrywki, trzeba się nastawić na trudne godziny podczas lektury.
50
ania_lud

Z braku laku…

Historia mocno naciągana, język szkolny. Zmęczyłam do końca, ale jestem zawiedziona
51
Prosiaczki77

Z braku laku…

Akcja jest tak rozwlekła że aż robi się mdło przy słuchaniu. Te niekończące się opisy żucia gumy, parzenia herbaty, rozmowy z których nic nie wynika, ten marsz wieźniarek który nigdy się nie kończy, lektor, który czyta tak powoli, że wolniej się nie da. Całą historię można opisać w godzinę , a i tak nie byłaby zajmująca. Dortwałam do końca z trudem niewyobrażalnym. Nigdy więcej.
51
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Zrost” Roberta Małeckiego to długo wyczekiwana kontynuacja serii kryminalnej z komisarzem Grossem, tom czwarty, który równie dobrze można czytać jako powieść osobną, bo wszystko, co musimy wiedzieć do wczucia i zrozumienia tej historii, jest tu przypomniane. Historia dzieje się zimą 2018 roku, skupia się na dziwnej śmierci starszego mężczyzny – ciężko powiedzieć czy było to samobójstwo czy zabójstwo. Śledczy się nie zrażają, uważnie badają sprawę, przesłuchują świadków, szukają powiązań i myślą, dedukują. W międzyczasie prowadzą też własne życie – powraca wątek sprawy sprzed lat, przez którą żona Grossa leży w śpiączce, jak i próby Skalskiej prowadzenia normalnego życia u boku kogoś, z kim warto być. Sama intryga prowadzona jest w tempie spokojnym, bardzo zimowym, bardzo małomiasteczkowym, osnuta tajemnicą sprzed lat – historia współczesna przeplata się z tą, toczącą się u schyłku II wojny światowej, na początku 1945 roku. Jaki związek ma opowieść z przeszłości z...
52

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: BIANKA DZIAD­KIE­WICZ
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, MI­CHAŁ KO­WAL, MA­RIA ROLA, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Zdję­cie na okładce: Je­remy Kwok/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07899-0
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DZIEŃ PIERW­SZY

Nie­ru­chome ciało, kil­ku­krot­nie prze­wią­zane liną w pa­sie, uno­siło się na ta­fli je­ziora.

Dry­fo­wało na brzu­chu, z koń­czy­nami i głową za­nu­rzo­nymi w lo­do­wa­tej wo­dzie, więc nie było wąt­pli­wo­ści, że ko­bieta lub męż­czy­zna – co wciąż nie było ja­sne – nie żyje od dłuż­szego czasu.

Drugi ko­niec czar­nego sznura zni­kał w toni. Raz się na­pi­nał, a raz roz­luź­niał, utrzy­mu­jąc zwłoki na uwięzi.

Ko­mi­sarz Ber­nard Gross za­uwa­żył to­pielca kwa­drans temu, gdy wszedł na stary drew­niany po­most węd­kar­ski. Noc roz­pły­wała się wtedy w sza­ro­ściach przed­świtu, a zi­mowa mgła z wolna ustę­po­wała.

Po­de­szwy jego skó­rza­nych pół­bu­tów śli­zgały się na ob­lo­dzo­nych de­skach i oba­wiał się, że wpad­nie do zim­nej wody. Stą­pał uważ­nie za każ­dym ra­zem, za­nim prze­niósł cię­żar ciała z jed­nej nogi na drugą, opie­rał but o de­skę i po­cie­rał lekko pro­tek­to­rem, aż ten zła­pał przy­czep­ność.

Kładka, wzdłuż któ­rej ro­sło si­to­wie, li­czyła nie wię­cej niż kil­ka­na­ście me­trów dłu­go­ści. Ucie­szył się, gdy wresz­cie do­tarł na sam jej ko­niec. Sta­nął tuż przed ostat­nim zmur­sza­łym i za­pad­nię­tym przę­słem ob­my­wa­nym przez wodę. Ci­chy chlu­pot drob­nych fal li­żą­cych stare de­ski zda­wał się je­dy­nym dźwię­kiem w tej po­zor­nej ci­szy bu­dzą­cego się do ży­cia mroź­nego gru­dnio­wego dnia.

Mgła uno­siła się i od­sła­niała co­raz więk­szą po­łać je­ziora, któ­rego ko­lor przy­po­mi­nał gładką, wy­po­le­ro­waną stal.

Gross ro­zej­rzał się, się­gnął po la­tarkę, a po­tem ją włą­czył.

Stru­mień świa­tła ukła­dał się miękko na ta­fli, gła­dząc ją, kiedy po­li­cjant prze­su­wał nim z jed­nej strony na drugą. W pew­nej chwili do­strzegł nie­okre­ślony czarny kształt tuż za trzci­no­wi­skiem.

Po­cząt­kowo są­dził, że wi­dzi pień drzewa.

I wtedy, jak na za­wo­ła­nie, po­wiał lo­do­waty wiatr. Przed­miot się prze­su­nął, a wów­czas Gross już do­sko­nale wie­dział, z czym ma do czy­nie­nia.

Serce za­biło mu moc­niej.

Kil­ku­krot­nie w swo­jej ka­rie­rze po­li­cjanta służby kry­mi­nal­nej ob­ser­wo­wał dry­fu­jące zwłoki. Lecz po raz pierw­szy spo­tkał się z tym, żeby ciało opla­tał sznur, który przy­wią­zany do spo­czy­wa­ją­cego na dnie cięż­kiego przed­miotu, nie po­zwa­lał to­piel­cowi od­pły­nąć.

Ale w opi­nii Grossa nie to było naj­waż­niej­sze.

Cho­dziło o coś jesz­cze.

O coś, co spra­wiało, że trup utrzy­my­wał się na po­wierzchni ni­czym wy­tre­no­wany pły­wak, który na chwilę roz­luź­nił mię­śnie i te­raz od­po­czywa, ko­rzy­sta­jąc z praw fi­zyki i wy­por­no­ści ciała.

Bo prze­cież to­pielcy w słod­kich wo­dach za­wsze idą na dno.

Nad je­zioro w Biel­czy­nach ko­mi­sarz Gross do­tarł dwie go­dziny wcze­śniej.

Krótko przed szó­stą rano za­dzwo­nił do niego ofi­cer dy­żurny i wy­bu­dziw­szy go z płyt­kiego, ner­wo­wego snu, prze­ka­zał mu in­for­ma­cję o od­kry­ciu zwłok star­szego męż­czy­zny w wy­zię­bio­nym domu w po­bliżu je­ziora. Ko­mi­sarz po­sta­no­wił wy­brać się w to miej­sce z tech­ni­kami kry­mi­na­li­styki, któ­rzy mieli przy­je­chać z To­ru­nia i za­cze­kać na niego pod chełm­żyń­skim ko­mi­sa­ria­tem. Kiedy do­tarł we wska­zane miej­sce, z rury wy­de­cho­wej nie­ozna­ko­wa­nej ki­janki bu­chały siwe kłęby spa­lin. Ko­mi­sarz usiadł na tyl­nej ka­na­pie i po­pro­sił ko­le­gów, by po dro­dze za­brali Mo­nikę Skal­ską, jego prawą rękę w wy­dziale kry­mi­nal­nym, ale oka­zało się, że aspi­rantka szta­bowa po­je­chała na miej­sce z pa­tro­lem pre­wen­cji. Ru­szyli więc pro­sto do wsi, po­ło­żo­nej na pół­nocny za­chód od Chełmży.

Gę­sta mgła, ciem­ność i ob­lo­dze­nie dróg utrud­niały jazdę. Szu­miał sil­nik, ra­dio szem­rało, kie­rowca od czasu do czasu po­chrzą­ki­wał, jakby zma­gał się z prze­zię­bie­niem. Mimo dzia­ła­ją­cego na­wiewu szyby za­cho­dziły parą. Tę przy swoim sie­dze­niu Gross prze­tarł rę­ka­wem kurtki, ale i tak nie­wiele mógł do­strzec.

Wró­cił my­ślami do nie­ty­po­wego zgło­sze­nia.

Ja­nusz Ko­wal, za­żywny sześć­dzie­się­ciocz­te­ro­letni wła­ści­ciel pie­karni, wra­cał z pracy i prze­jeż­dża­jąc obok po­se­sji Sta­ni­sława Są­dec­kiego, star­szego, sa­mot­nie miesz­ka­ją­cego są­siada, za­uwa­żył, że we wszyst­kich po­miesz­cze­niach włą­czono lampy. Ale nie to za­nie­po­ko­iło męż­czy­znę. Jego obawy wzbu­dziły otwarte na oścież drzwi i żółta plama świa­tła, roz­lana na nie­rów­no­ściach śniegu za­le­ga­ją­cego przed wej­ściem. Wo­kół nie było ży­wej du­szy.

Za­zwy­czaj po noc­nej zmia­nie Ko­wal przy­wo­ził sta­rusz­kowi, który wsta­wał przed świ­tem, świeżo wy­pie­czony chleb żytni. Tak było i tym ra­zem. Skrę­cił więc w grun­tową drogę, pro­wa­dzącą do nie­wiel­kiego sza­rego domu z pła­skim da­chem. Ale na­wet gdyby po­przed­niego dnia osiem­dzie­się­cio­ośmio­letni są­siad nie za­mó­wił bo­chenka, Ko­wal i tak zaj­rzałby do niego. Prze­czu­wał bo­wiem, że stało się coś złego.

Wy­siadł z wozu i mi­nął otwartą furtkę. Otrze­pał buty na wy­cie­raczce i pró­bo­wał wy­wo­łać są­siada. Od­po­wie­działa mu zło­wroga ci­sza, dla­tego za­stu­kał w drzwi i po­no­wił we­zwa­nie. Od­cze­kał chwilę, a na­stęp­nie wszedł do środka. Mi­nął ko­ry­tarz, po­tem roz­świe­tloną kuch­nię i ru­szył w głąb wy­zię­bio­nego domu.

Pa­mię­tał, że gdy był już we­wnątrz miesz­ka­nia, z ust wy­do­by­wała mu się para.

Ostroż­nie zbli­żył się do progu sa­lonu i za­marł w bez­ru­chu.

Wszystko wy­glą­dało tak jak za­wsze, z jed­nym wy­jąt­kiem. Ulu­biony fo­tel Są­dec­kiego stał od­wró­cony ty­łem do wej­ścia i włą­czo­nego te­le­wi­zora, z któ­rego do­bie­gał tylko biały szum.

Nad opar­ciem fo­tela Ko­wal do­strzegł wy­sta­jącą głowę są­siada, który nie re­ago­wał na ko­lejne we­zwa­nia. Mimo to pie­karz nie pod­szedł do niego i nie spraw­dził, w ja­kim sta­nie jest męż­czy­zna. Nie wie­dział też, czy stary Są­deś, jak go na­zy­wano, jest ranny i po­trze­buje po­mocy me­dycz­nej. Wy­stra­szony sy­tu­acją Ko­wal po pro­stu uciekł do sie­bie, żeby za­dzwo­nić na po­li­cję. W kie­szeni kurtki miał roz­ła­do­wany te­le­fon, który padł jesz­cze w pracy. Ła­do­warkę zo­sta­wił w domu.

Jed­nak za­nim tam do­tarł i pod­ła­do­wał te­le­fon, upły­nęło tro­chę czasu.

W końcu za­dzwo­nił. Ode­brał dy­żurny chełm­żyń­skiego ko­mi­sa­riatu.

Kiedy Gross z ekipą tech­ni­ków do­tarł na miej­sce, Ko­wal stał przed po­li­cjan­tem blo­ku­ją­cym wej­ście do domu Są­dec­kiego i chu­chał w zzięb­nięte dło­nie.

Ra­dio­wóz pa­trolu pre­wen­cji, który do­tarł tu jako pierw­szy, żeby za­bez­pie­czyć miej­sce zda­rze­nia, stał wzdłuż ogro­dze­nia, ty­łem do nich. Nie­bie­skie świa­tło od­bi­jało się od okien domu Są­dec­kiego, ryt­micz­nymi ude­rze­niami sma­gało war­stwę zmar­z­nię­tego śniegu i gi­nęło miękko w gę­stej mgle.

Ko­wal roz­ma­wiał z ni­skim sier­żan­tem, ale gdy tylko funk­cjo­na­riusz ski­nął głową w kie­runku nad­jeż­dża­ją­cej kii, męż­czy­zna za­czął się śli­zgać w kie­runku jezdni, da­jąc znak kie­rowcy, żeby się za­trzy­mał.

Gross do­strzegł go przez boczną szybę. Otwo­rzył drzwi, ale nie zdą­żył wy­siąść, bo Ko­wal był szyb­szy i na­chy­lił się do wnę­trza sa­mo­chodu.

– Jezu! On znik­nął! – rzu­cił ner­wowo, a parę z jego ust po­chło­nął mrok.

Gross spoj­rzał na niego py­ta­jąco.

– No, mó­wię panu, znik­nął. Przy­się­gam – go­rącz­ko­wał się pie­karz. – Sta­siu tam był, sie­dział w fo­telu, ale te­raz go nie ma – do­dał, wska­zu­jąc szyb­kim ge­stem na dom Są­dec­kiego.

Ko­mi­sarz ka­zał Ko­wa­lowi się od­su­nąć, po czym wy­siadł z ra­dio­wozu.

W otwar­tych drzwiach domu za­uwa­żył ciemną ko­biecą po­stać i jej cień, wy­ko­śla­wiony na śniegu. Roz­po­znał Mo­nikę Skal­ską po bejs­bo­lówce i dłu­gich pro­stych wło­sach, spię­tych w koń­ski ogon, który prze­ło­żyła przez tylną prze­lotkę w czapce. Lśniąca czarna kita zwie­szała się do po­łowy ple­ców.

– Niech pan tu za­czeka – po­le­cił Gross i po­pro­sił tech­nika, żeby po­dał mu ochra­nia­cze na buty i parę gu­mo­wych rę­ka­wi­czek, a na­stęp­nie ru­szył do pod­wład­nej.

Skałka, jak ją na­zy­wali, miała za­czer­wie­nione, zzięb­nięte dło­nie, które szybko wsu­nęła w pu­chowy ocie­placz za­ło­żony na czarny po­lar.

Kiedy szedł w jej stronę, pa­trzyła na niego, in­ten­syw­nie żu­jąc gumę.

– Mo­żesz mi wy­ja­śnić, o co tu cho­dzi? – spy­tał.

– Oba­wiam się, że nie – po­krę­ciła głową i przed­sta­wiła mu to, czego wcze­śniej, w trak­cie roz­py­ta­nia, do­wie­działa się od Ko­wala. – W każ­dym ra­zie po Są­dec­kim nie ma śladu.

– Jak to: nie ma śladu?

– No, zwy­czaj­nie. Nie ma go w domu. Ni­g­dzie nie ma ciała.

– A skąd wiemy, że Są­decki zmarł? Skąd to prze­ko­na­nie? – zi­ry­to­wał się ko­mi­sarz.

Skal­ska mil­czała, za­sko­czona jego na­pa­stli­wo­ścią.

– Przed chwilą sama mi po­wie­dzia­łaś – kon­ty­nu­ował ko­mi­sarz, po­zwa­la­jąc, by kłę­biący się w nim gniew zna­lazł uj­ście – że Ko­wal go nie do­ty­kał, wi­dział za­le­d­wie czu­bek głowy sta­ruszka. Jak niby miał stwier­dzić, że ten czło­wiek nie żyje?

– Jezu, prze­cież mó­wię ci tylko, co ten chłop mi po­wie­dział – ob­ru­szyła się, a Gross przy­mknął na mo­ment oczy i ode­tchnął.

– Krę­cił się tu­taj, kiedy pod­je­cha­li­ście?

– Nie. Przy­szedł chwilę póź­niej. Być może ob­ser­wo­wał nas z okna. Mieszka w po­bliżu.

– Prze­cież jest mgła. Nie­wiele wi­dać. – Ro­zej­rzał się osten­ta­cyj­nie, a Skal­ska wzru­szyła ra­mio­nami.

– Ko­guta do­strzegł na pewno. – Wska­zała brodą na ra­dio­wóz z bły­ska­ją­cym świa­tłem i chciała odejść, ale Gross po­wstrzy­mał ją ge­stem.

– A we­wnątrz co? – spy­tał.

– Nic. Sam zer­k­nij, to po­ga­damy. Ja na ra­zie przy­ci­snę Ko­wala. I od­wo­łam pro­ku­ra­tor Bil­ską.

Ski­nął głową.

– No ja­sne, bo co jej po­ka­żemy? Pu­sty fo­tel? – prych­nął. – I do­trzyj do ro­dziny Są­dec­kiego. Może miał ja­kieś pro­blemy ze zdro­wiem i ktoś go za­wiózł do szpi­tala albo za­brał do sie­bie, a Ko­wal to prze­ga­pił. Może nie­po­trzeb­nie pa­ni­ku­jemy.

– Okej. Tak zro­bię. – Już miała odejść, ale się za­wa­hała. – Tro­chę nam to zaj­mie. A cho­dzi o star­szego czło­wieka. Może ma pro­blemy z pa­mię­cią, kon­cen­tra­cją. Mróz i ta cho­lerna mgła nie po­ma­gają...

– Tak, wiem. Ro­zej­rzymy się. Wy­wo­łaj dy­żur­nego i po­proś o wspar­cie. Na ra­zie bez pa­niki, bo może rze­czy­wi­ście sta­ru­szek jest już bez­pieczny u ro­dziny lub w szpi­talu, ale po­win­ni­śmy spraw­dzić oko­licę, przy­drożne rowy.

– A je­zioro?

– Mgła, jak na złość, nie ustę­puje. Dla­tego z tym aku­rat mu­simy po­cze­kać do świtu. Ale je­śli ten star­szy fa­cet wszedł do je­ziora, to po­śpiech nie bę­dzie już ko­nieczny – do­dał, a Skal­ska się od­wró­ciła.

Ob­ser­wo­wał ją, jak szła w kie­runku kii, tam gdzie ka­zał za­cze­kać na sie­bie Ko­wa­lowi. Męż­czy­zna prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

Obok sa­mo­chodu krę­cił się tech­nik Ma­rian Chę­ciń­ski, wy­soki, zgar­biony męż­czy­zna w weł­nia­nej czapce. Ja­rek Bloch, niż­szy, krępy funk­cjo­na­riusz we fly­er­sie w ko­lo­rze khaki, z tru­dem utrzy­mał rów­no­wagę na ob­lo­dzo­nej jezdni. Gdy tylko zdo­łał przy­trzy­mać się ma­ski, wy­pro­sto­wał się i za­pa­lił pa­pie­rosa.

Chmura si­wego dymu ucie­kła na bok.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki