Zmora - Robert Małecki - ebook + audiobook + książka

Zmora ebook i audiobook

Robert Małecki

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy kłamstwo staje się codziennością, prawda potrafi zabić.

Niespełniona dziennikarka, Kama Kosowska, wraca do rodzinnego Torunia. Dostaje propozycję udziału w programie poświęconym tajemniczemu zaginięciu z lat osiemdziesiątych. Właśnie wtedy zniknął jej kolega z dzieciństwa, Piotrek Janocha. Kama jako jedna z nielicznych ostatnia widziała go żywego.

Po latach akta sprawy wracają w ręce komisarza Lesława Korcza. Dawne odpowiedzi rodzą nowe pytania – śledczy odkrywa mnóstwo poważnych błędów popełnionych w dochodzeniu. Niespodziewane tropy prowadzą do ojca Kamy, owdowiałego emerytowanego policjanta.

Kama, wraz z odkrywaniem prawdy o Piotrku, staje przed szokującą prawdą na temat śmierci swojej matki oraz tajemnic rodziny. Czyżby całe swoje dotychczasowe życie spędziła w kłamstwie?

Co wydarzyło się podczas tamtych tragicznych wakacji trzydzieści lat temu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 446

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 40 min

Lektor: Przemysław BluszczKarolina Gruszka

Oceny
4,5 (30 ocen)
18
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maddusia83

Dobrze spędzony czas

ciekawa fabula polecam
00
Basiura72

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny Małecki!
00
Agus039

Dobrze spędzony czas

Powieść trzyma do samego końca, choć brakuje mi tego prawdziwego wyjaśnienia sprawy a nie tylko domysłów policjanta. Czytelne przeskakiwanie z teraźniejszości w przeszłość pozwala tą powieść zrozumieć, którą bardzo polecam przeczytać.
00
Joanna_Barbara-0708

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa ksiażka. Polecam.
00
Agaga74

Dobrze spędzony czas

Akcja powoli, bardzo powoli się rozkręca do rozwiązania w ostatnich kartkach. Zbyt dużo zbędnych opisów.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fia na okładce: © Ale­xan­der Kri­vit­skiy/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2021
ISBN 978-83-08-08756-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Wy­dawca za­ka­zuje eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM), szko­le­nia tech­no­lo­gii lub sys­te­mów sztucz­nej in­te­li­gen­cji w od­nie­sie­niu do wszel­kich ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, w ca­ło­ści i w czę­ściach, nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lu­tego 1994 r. o pra­wie au­tor­skim i pra­wach po­krew­nych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

PRO­LOG

Ko­ściół tchnie chło­dem ni­czym zwłoki wy­sta­wione w kost­nicy. Za­nim do niego wejdę i po­czuję ten chłód na so­bie, za­nim we­drze się on pod ubra­nia i wprawi ciało w dy­got, ob­ser­wuję złote li­ście po­rwane do tańca ze ścieżki. Wi­rują, uno­szą się i opa­dają na tle czar­nych szkie­le­tów drzew i sza­rych chmur szczel­nie po­kry­wa­ją­cych niebo. Za­pewne uśmie­cham się na ten wi­dok. Je­stem prze­cież dziew­czynką, wszy­scy lu­bią, kiedy się uśmie­cham.

Oj­ciec trzyma mnie za rękę. Twar­dym pa­znok­ciem kciuka bez­wied­nie po­ciera de­li­katną skórę mo­jej dłoni, gdy idziemy w stronę świą­tyni z czer­wo­nej ce­gły.

Sza­rość wkra­pla się przez strze­li­ste wi­traże, a boczne nawy toną w mroku. Głu­che od­głosy kro­ków niosą się echem, stare ławki trzesz­czą dłu­żej niż chwilę. Ktoś po­chrzą­kuje, ktoś coś szepce. Wiel­kie drew­niane wrota skrzy­pią prze­raź­li­wie. Wy­obra­żam so­bie, że to krzyk zbłą­ka­nej du­szy.

Pło­mie­nie świec tań­czą na oł­ta­rzu, a ja się nu­dzę. Szybko jed­nak znaj­duję so­bie za­bawę. Otwie­ram sze­roko usta i wy­dy­cham po­wie­trze, które za­mie­nia się w ja­sno­szary ob­łok. Mięk­kie nitki uno­szą się wolno i kłę­bią, prze­ni­ka­jąc się wza­jem­nie, a ja pró­buję zmą­cić je ręką.

– Uspo­kój się! – sy­czy babka, matka mo­jego ojca, i chwy­ciw­szy moją dłoń, ściąga ją gwał­tow­nie w dół.

To boli, dla­tego wy­krzy­wiam usta w pod­kowę.

Cza­sami boję się tej sta­rej ko­biety.

Tata spo­gląda na mnie i wolno przy­myka po­wieki. Nie jest zły, zresztą on tak szybko się nie zło­ści. Po pro­stu daje mi znać, że wszystko bę­dzie do­brze, że­bym to wy­trzy­mała.

Mam nie wię­cej niż trzy, może cztery lata i nie­wiele wspo­mnień tam­tej chwili.

Sie­dzę na lo­do­wa­tej ławce, wci­śnięta mię­dzy ojca a babkę, która strze­puje pyłki z ga­bar­dy­no­wego płasz­cza.

Po­mimo nie­daw­nej re­pry­mendy szybko wy­naj­duję so­bie nowe za­ję­cie. Ba­wię się dużą, zimną dło­nią ojca, którą po­ło­żył na mo­ich ko­la­nach. Pal­cem wgnia­tam grube szare żyły ukła­da­jące się w sieć. Bie­gną tuż pod skórą, łą­czą się ze sobą i zni­kają przy szorst­kich kłyk­ciach, za któ­rymi są już dłu­gie i grube palce. Te żyły są ta­kie mięk­kie, ła­two pod­dają się na­po­rowi, ale tylko na mo­ment, tylko na chwilę. W miej­scu, w któ­rym uci­skam, po­wstają białe placki. Zni­kają jed­nak szybko.

Po ja­kimś cza­sie znowu uno­szę głowę, by spoj­rzeć na ojca. Chcia­ła­bym do­tknąć kłu­ją­cego ru­da­wego za­ro­stu, ale tego nie ro­bię, bo jego dolna warga drży. Nos ma czer­wony, pew­nie z zimna. Ociera go chu­s­teczką. Szkli­ste oczy pa­trzą przed sie­bie. Po­dą­żam za tym wzro­kiem do przodu, przed oł­tarz. I już oboje pa­trzymy na po­ły­sku­jącą la­kie­rem so­snową trumnę.

Ko­lejne wspo­mnie­nie prze­nosi mnie na cmen­tarz, na po­grzeb, a do­kład­nie do tej chwili, kiedy ubrani na czarno męż­czyźni spusz­czają trumnę na pa­sach wprost do grobu. Oj­ciec trzyma mnie w sil­nych ra­mio­nach. Szczę­kam zę­bami i mó­wię mu, że jest mi zimno. Chcę, żeby za­brał mnie do domu. Szep­czę mu to, nie­mal do­ty­ka­jąc war­gami jego ucha. Ale on na­wet nie drgnie. Zresztą nikt się nie ru­sza. Przy­szło nie­wiele osób, wszy­scy zwie­szają głowy. Pró­buję do­strzec w ich twa­rzach coś wię­cej niż smu­tek wy­rzeź­biony zim­nym wia­trem.

Mój oj­ciec, za­miast mi od­po­wie­dzieć, za­miast za­brać mnie do cie­płego miesz­ka­nia i ba­wić się ze mną, mocno za­ci­ska po­wieki. Sta­wia mnie na ziemi, nie chce pa­trzeć mi w oczy, bo nie ma w so­bie dość siły, żeby mi wy­ja­śnić, dla­czego nie mo­żemy odejść. Opie­ram się o niego ple­cami i czuję, że cały się trzę­sie.

Chwy­tam le­żącą na moim ra­mie­niu dłoń ojca i zgi­nam jego grube palce. Nie­wy­klu­czone, że coś do sie­bie mó­wię, może na­wet pod­śpie­wuję ci­cho: „Stary niedź­wiedź mocno śpi, stary niedź­wiedź mocno śpi, my się go bo­imy, na pal­cach cho­dzimy, jak się zbu­dzi, to nas zje”.

Prze­cież mogę ro­bić wszystko to, co ro­bią dzieci, gdy sku­piają się na jed­nej czyn­no­ści.

Nie­ważne.

I tyle wła­śnie z tego po­grzebu za­pa­mię­ta­łam.

Wiem, że na wra­że­nia dziecka na­kła­dają się do­świad­cze­nia do­ro­słej ko­biety i być może ob­razy ze wszyst­kich po­grze­bów, któ­rych by­łam świad­kiem.

Je­śli mam być szczera, nie wiem już, co jest prawdą, a co tylko moim wy­obra­że­niem.

Mimo to pie­lę­gnuję w so­bie te wspo­mnie­nia.

A wśród nich to, w któ­rym mój oj­ciec długo gła­dzi mnie po gło­wie i ani razu nie gani, nie ma żalu o to, że ba­wię się na po­grze­bie. Bo je­stem zbyt mała, żeby zro­zu­mieć, co się stało.

Żeby god­nie po­że­gnać matkę.

KAMA

Trzask w gło­śniku prze­rywa sen, w któ­rym spa­dam z ogrom­nej wy­so­ko­ści. Każdy zna to uczu­cie: żo­łą­dek pod­cho­dzący do gar­dła, mro­wie­nie roz­peł­za­jące się z trzewi.

Lecę długo i ze świa­do­mo­ścią, że za­raz zginę. Je­stem go­towa na śmierć. Tuż przed ude­rze­niem w po­marsz­czoną ta­flę rzeki biorę haust zim­nego po­wie­trza. Za­my­kam oczy, spi­nam mię­śnie i na­gle z gło­śnym plu­skiem wpa­dam w lo­do­watą toń.

W tej sa­mej chwili drgam ner­wowo.

Wy­peł­nia mnie dziwne po­czu­cie stra­chu wy­mie­szane z ulgą.

– Sza­nowni pań­stwo, zbli­żamy się do sta­cji To­ruń Główny. Pla­nowy przy­jazd po­ciągu: go­dzina szes­na­sta dwa­dzie­ścia dwie. Po­dróż­nych wy­sia­da­ją­cych pro­simy o za­bra­nie ba­gaży i rze­czy oso­bi­stych oraz o za­cho­wa­nie ostroż­no­ści. Dzię­ku­jemy za sko­rzy­sta­nie z usług PKP In­ter­city i ży­czymy uda­nego po­bytu lub do­brej dal­szej po­dróży.

Je­stem prze­ko­nana, że ta zmora kie­dyś mnie wy­koń­czy. Śni mi się cią­gle, upar­cie po­wraca. Na szczę­ście rzadko ude­rzam z im­pe­tem o bruk. Czę­ściej, po­dob­nie jak przed chwilą, to­pię się, nie umiem wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Za­lewa mnie woda, po­chła­nia mnie ciem­ność.

Ale sen już od­szedł. Za­stę­pują go ko­ły­szący stu­kot kół, lepki pot na karku i ból zdrę­twia­łej stopy. Cie­płe po­wie­trze wy­peł­nia mi płuca. Za­trzy­muję je na dłu­żej, po czym wy­dy­cham ze świ­stem.

Pod łok­ciem wy­czu­wam to­rebkę. Jest na swoim miej­scu, za­mknięta, ale dla pew­no­ści po­cią­gam za su­wak. Zer­kam na półkę nad głową. Wa­lizka tkwi tam, gdzie ją po­ło­ży­łam.

Przez lekko uchy­lone okno do pu­stego prze­działu wpada z szu­mem wiatr, tar­mosi za­cią­gniętą za­słonę, przez którą prze­świ­tują go­rące pro­mie­nie ga­sną­cego czerw­co­wego słońca.

Ocie­ram po­zba­wioną ma­ki­jażu twarz i wciąż za­spana po­pra­wiam się na sie­dze­niu. Mija chwila, nim do­cho­dzę do sie­bie, bo krótki sen wy­czer­pał mnie cał­ko­wi­cie.

Wstaję i od­su­wam za­słonkę. Za oknem do­brze znany las ustę­puje miej­sca no­wo­cze­snym ha­lom pro­duk­cyj­nym oraz skry­tym w gąsz­czu drzew i krze­wów al­ta­nom, roz­sia­nym gę­sto na dział­kach. Woj­skowe ko­szary, sa­mo­chody na uli­cach, re­fleksy słońca na ka­ro­se­rii i szy­bach. I to wszystko ucieka, znika mi z oczu.

Wresz­cie po­ciąg wy­raź­nie zwal­nia bieg, a gdy się za­trzy­muje, szar­pie mną lekko.

Ko­lejka zmę­czo­nych lu­dzi prze­py­cha się do wyj­ścia. Ro­bię krok nad szcze­liną mię­dzy po­cią­giem a pe­ro­nem i już cią­gnę wa­lizkę po ka­mien­nych pły­tach w stronę dworca z żół­tej ce­gły, która w po­po­łu­dnio­wym słońcu na­biera wy­jąt­kowo in­ten­syw­nego od­cie­nia.

Zmie­rzam w kie­runku frontu bu­dynku, tam gdzie po­stój tak­só­wek. Kilka wo­zów z ko­lo­ro­wymi na­klej­kami i ga­pami na da­chach wy­cze­kuje na kurs. Otwarte drzwi, opusz­czone szyby. Zgar­biony kie­rowca ociera pot z czoła, zwie­sza głowę, od­je­chałby stąd, po­czuł wresz­cie na skro­niach pęd chłod­nego wia­tru. Za­raz przy­niosę mu ulgę, bo moja przy­ja­ciółka Al­dona Ter­lecka wy­słała mi wcze­śniej ese­mes, że nie da rady mnie ode­brać. Może to i le­piej, nie je­stem w na­stroju do bab­skich po­ga­duch.

Obok, na par­kingu, do ciem­nego SUV-a wsiada ko­bieta z dziew­czynką ubraną w zwiewną kwie­ci­stą su­kienkę. Mała ma wsu­niętą we włosy opa­skę opartą wy­soko nad czo­łem i śnież­no­biały uśmiech szczę­śli­wego dziecka. W dłoni trzyma ma­skotkę mi­sia.

Kiedy matka sa­dowi ją w fo­te­liku, plu­szak wy­pada i turla się pod koła. Dziew­czynka pła­cze, ale ko­bieta, nie­świa­doma zguby, za­trza­skuje już drzwi. Siada za kie­row­nicą, uru­cha­mia wóz i od­jeż­dża.

Mały miś leży na ple­cach.

Pro­szę tak­sów­ka­rza, aby scho­wał mój ba­gaż, a sama pod­cho­dzę do za­bawki. Schy­lam się po nią, wy­cią­gam dłoń, a po­tem ma­cham w kie­runku sa­mo­chodu, który za­trzy­muje się kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej po to, by skrę­cić w prawo pod ko­le­jowy wia­dukt.

Ale ona mnie nie wi­dzi. Wóz włą­cza się do ru­chu i znika z mo­jego ży­cia.

Przy­pa­truję się plu­szo­wemu wy­rzut­kowi i my­ślę o tym, jak wiele nas łą­czy.

– Wi­działa pani jej sa­mo­chód? Drogi jak cho­lera. Pani się nie mar­twi. Na pewno kupi no­wego mi­sia – krzy­czy tak­sów­karz.

Od­wra­cam się do niego. Kręci się ner­wowo przy otwar­tych drzwiach od strony kie­rowcy.

Omia­tam wzro­kiem dwo­rzec. Lu­dzi już mniej, po­ciąg od­je­chał. Z gło­śni­ków dwor­co­wych nie­sie się ko­lejny ko­mu­ni­kat. Neon „To­ruń Główny”, za­wie­szony na szczy­cie ele­wa­cji, roz­świe­tla się na nie­bie­sko.

– No to jak? Je­dziemy? – rzuca ocho­czo kie­rowca w moją stronę.

Ki­wam głową.

– Ale do­kąd? – do­py­tuje męż­czy­zna.

– Na Ko­ściuszki, do Rio Bravo.

Zbie­ram się w so­bie i sia­dam na na­grzaną tylną ka­napę.

Kiedy opony ter­ko­czą po bruku, smutny plu­szak pa­trzy mi pro­sto w oczy.

W po­ło­wie mo­stu, nad ciemną Wi­słą, tak­sów­karz, ob­ser­wu­jąc mnie w lu­sterku wstecz­nym, ściąga mój wzrok.

– To z po­wodu tego mi­sia? – pyta z uśmie­chem na ustach. – No niechże pani nie żar­tuje. Prze­cież to śmieszne.

Nie mogę wy­du­sić z sie­bie słowa. Nie cho­dzi o przy­tu­lankę, nie dla­tego mam łzy w oczach. Cho­dzi o mnie. O po­wrót do mia­sta, z któ­rego ucie­kłam. O po­wrót do ży­cia, któ­rego nie chcia­łam. O to, że świat, który mia­łam na wy­cią­gnię­cie ręki, oka­zał się nie dla mnie. Że wra­cam z pod­ku­lo­nym ogo­nem, bo nie spro­sta­łam wy­zwa­niom. Moje na­zwi­sko skre­ślili w pierw­szej tu­rze re­dak­cyj­nych czy­stek.

– Nie bierz tego oso­bi­ście, Kama – po­wie­dział wtedy mój na­czelny, prze­su­wa­jąc pal­cem po grzbie­cie nosa, żeby po­pra­wić oku­lary. Dla lep­szego efektu skrzy­wił się i po­dra­pał po si­wym za­ro­ście.

– A jak mam to ode­brać? Naj­lep­szych prze­cież nie zwal­niasz, prawda? – Za­ci­ska­łam kur­czowo wil­gotne dło­nie.

Szef w końcu na mnie spoj­rzał. Roz­ło­żył ręce, jakby chciał coś wy­ja­śnić, ale praw­do­po­dob­nie nie zna­lazł od­po­wied­nich słów, więc zre­zy­gno­wał.

– Tak my­śla­łam – stwier­dzi­łam, od­wra­ca­jąc się do drzwi.

– Znaj­dziesz coś so­bie. Wy­sta­wimy ci do­bre re­fe­ren­cje.

– W du­pie mam twoje re­fe­ren­cje – szep­nę­łam.

Ta scena tkwi we mnie jak za­dra, ale szybko po­zby­wam się jej z głowy i wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści.

Przy­kła­dam miękką za­bawkę do nosa. Pach­nie słodko, jak moje dzie­ciń­stwo.

Za­nim – z po­wodu pew­nych zda­rzeń – ule­ciało przed­wcze­śnie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki