Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Gdy kłamstwo staje się codziennością, prawda potrafi zabić.
Niespełniona dziennikarka, Kama Kosowska, wraca do rodzinnego Torunia. Dostaje propozycję udziału w programie poświęconym tajemniczemu zaginięciu z lat osiemdziesiątych. Właśnie wtedy zniknął jej kolega z dzieciństwa, Piotrek Janocha. Kama jako jedna z nielicznych ostatnia widziała go żywego.
Po latach akta sprawy wracają w ręce komisarza Lesława Korcza. Dawne odpowiedzi rodzą nowe pytania – śledczy odkrywa mnóstwo poważnych błędów popełnionych w dochodzeniu. Niespodziewane tropy prowadzą do ojca Kamy, owdowiałego emerytowanego policjanta.
Kama, wraz z odkrywaniem prawdy o Piotrku, staje przed szokującą prawdą na temat śmierci swojej matki oraz tajemnic rodziny. Czyżby całe swoje dotychczasowe życie spędziła w kłamstwie?
Co wydarzyło się podczas tamtych tragicznych wakacji trzydzieści lat temu?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 40 min
PROLOG
Kościół tchnie chłodem niczym zwłoki wystawione w kostnicy. Zanim do niego wejdę i poczuję ten chłód na sobie, zanim wedrze się on pod ubrania i wprawi ciało w dygot, obserwuję złote liście porwane do tańca ze ścieżki. Wirują, unoszą się i opadają na tle czarnych szkieletów drzew i szarych chmur szczelnie pokrywających niebo. Zapewne uśmiecham się na ten widok. Jestem przecież dziewczynką, wszyscy lubią, kiedy się uśmiecham.
Ojciec trzyma mnie za rękę. Twardym paznokciem kciuka bezwiednie pociera delikatną skórę mojej dłoni, gdy idziemy w stronę świątyni z czerwonej cegły.
Szarość wkrapla się przez strzeliste witraże, a boczne nawy toną w mroku. Głuche odgłosy kroków niosą się echem, stare ławki trzeszczą dłużej niż chwilę. Ktoś pochrząkuje, ktoś coś szepce. Wielkie drewniane wrota skrzypią przeraźliwie. Wyobrażam sobie, że to krzyk zbłąkanej duszy.
Płomienie świec tańczą na ołtarzu, a ja się nudzę. Szybko jednak znajduję sobie zabawę. Otwieram szeroko usta i wydycham powietrze, które zamienia się w jasnoszary obłok. Miękkie nitki unoszą się wolno i kłębią, przenikając się wzajemnie, a ja próbuję zmącić je ręką.
– Uspokój się! – syczy babka, matka mojego ojca, i chwyciwszy moją dłoń, ściąga ją gwałtownie w dół.
To boli, dlatego wykrzywiam usta w podkowę.
Czasami boję się tej starej kobiety.
Tata spogląda na mnie i wolno przymyka powieki. Nie jest zły, zresztą on tak szybko się nie złości. Po prostu daje mi znać, że wszystko będzie dobrze, żebym to wytrzymała.
Mam nie więcej niż trzy, może cztery lata i niewiele wspomnień tamtej chwili.
Siedzę na lodowatej ławce, wciśnięta między ojca a babkę, która strzepuje pyłki z gabardynowego płaszcza.
Pomimo niedawnej reprymendy szybko wynajduję sobie nowe zajęcie. Bawię się dużą, zimną dłonią ojca, którą położył na moich kolanach. Palcem wgniatam grube szare żyły układające się w sieć. Biegną tuż pod skórą, łączą się ze sobą i znikają przy szorstkich kłykciach, za którymi są już długie i grube palce. Te żyły są takie miękkie, łatwo poddają się naporowi, ale tylko na moment, tylko na chwilę. W miejscu, w którym uciskam, powstają białe placki. Znikają jednak szybko.
Po jakimś czasie znowu unoszę głowę, by spojrzeć na ojca. Chciałabym dotknąć kłującego rudawego zarostu, ale tego nie robię, bo jego dolna warga drży. Nos ma czerwony, pewnie z zimna. Ociera go chusteczką. Szkliste oczy patrzą przed siebie. Podążam za tym wzrokiem do przodu, przed ołtarz. I już oboje patrzymy na połyskującą lakierem sosnową trumnę.
Kolejne wspomnienie przenosi mnie na cmentarz, na pogrzeb, a dokładnie do tej chwili, kiedy ubrani na czarno mężczyźni spuszczają trumnę na pasach wprost do grobu. Ojciec trzyma mnie w silnych ramionach. Szczękam zębami i mówię mu, że jest mi zimno. Chcę, żeby zabrał mnie do domu. Szepczę mu to, niemal dotykając wargami jego ucha. Ale on nawet nie drgnie. Zresztą nikt się nie rusza. Przyszło niewiele osób, wszyscy zwieszają głowy. Próbuję dostrzec w ich twarzach coś więcej niż smutek wyrzeźbiony zimnym wiatrem.
Mój ojciec, zamiast mi odpowiedzieć, zamiast zabrać mnie do ciepłego mieszkania i bawić się ze mną, mocno zaciska powieki. Stawia mnie na ziemi, nie chce patrzeć mi w oczy, bo nie ma w sobie dość siły, żeby mi wyjaśnić, dlaczego nie możemy odejść. Opieram się o niego plecami i czuję, że cały się trzęsie.
Chwytam leżącą na moim ramieniu dłoń ojca i zginam jego grube palce. Niewykluczone, że coś do siebie mówię, może nawet podśpiewuję cicho: „Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi, my się go boimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi, to nas zje”.
Przecież mogę robić wszystko to, co robią dzieci, gdy skupiają się na jednej czynności.
Nieważne.
I tyle właśnie z tego pogrzebu zapamiętałam.
Wiem, że na wrażenia dziecka nakładają się doświadczenia dorosłej kobiety i być może obrazy ze wszystkich pogrzebów, których byłam świadkiem.
Jeśli mam być szczera, nie wiem już, co jest prawdą, a co tylko moim wyobrażeniem.
Mimo to pielęgnuję w sobie te wspomnienia.
A wśród nich to, w którym mój ojciec długo gładzi mnie po głowie i ani razu nie gani, nie ma żalu o to, że bawię się na pogrzebie. Bo jestem zbyt mała, żeby zrozumieć, co się stało.
Żeby godnie pożegnać matkę.
KAMA
Trzask w głośniku przerywa sen, w którym spadam z ogromnej wysokości. Każdy zna to uczucie: żołądek podchodzący do gardła, mrowienie rozpełzające się z trzewi.
Lecę długo i ze świadomością, że zaraz zginę. Jestem gotowa na śmierć. Tuż przed uderzeniem w pomarszczoną taflę rzeki biorę haust zimnego powietrza. Zamykam oczy, spinam mięśnie i nagle z głośnym pluskiem wpadam w lodowatą toń.
W tej samej chwili drgam nerwowo.
Wypełnia mnie dziwne poczucie strachu wymieszane z ulgą.
– Szanowni państwo, zbliżamy się do stacji Toruń Główny. Planowy przyjazd pociągu: godzina szesnasta dwadzieścia dwie. Podróżnych wysiadających prosimy o zabranie bagaży i rzeczy osobistych oraz o zachowanie ostrożności. Dziękujemy za skorzystanie z usług PKP Intercity i życzymy udanego pobytu lub dobrej dalszej podróży.
Jestem przekonana, że ta zmora kiedyś mnie wykończy. Śni mi się ciągle, uparcie powraca. Na szczęście rzadko uderzam z impetem o bruk. Częściej, podobnie jak przed chwilą, topię się, nie umiem wypłynąć na powierzchnię. Zalewa mnie woda, pochłania mnie ciemność.
Ale sen już odszedł. Zastępują go kołyszący stukot kół, lepki pot na karku i ból zdrętwiałej stopy. Ciepłe powietrze wypełnia mi płuca. Zatrzymuję je na dłużej, po czym wydycham ze świstem.
Pod łokciem wyczuwam torebkę. Jest na swoim miejscu, zamknięta, ale dla pewności pociągam za suwak. Zerkam na półkę nad głową. Walizka tkwi tam, gdzie ją położyłam.
Przez lekko uchylone okno do pustego przedziału wpada z szumem wiatr, tarmosi zaciągniętą zasłonę, przez którą prześwitują gorące promienie gasnącego czerwcowego słońca.
Ocieram pozbawioną makijażu twarz i wciąż zaspana poprawiam się na siedzeniu. Mija chwila, nim dochodzę do siebie, bo krótki sen wyczerpał mnie całkowicie.
Wstaję i odsuwam zasłonkę. Za oknem dobrze znany las ustępuje miejsca nowoczesnym halom produkcyjnym oraz skrytym w gąszczu drzew i krzewów altanom, rozsianym gęsto na działkach. Wojskowe koszary, samochody na ulicach, refleksy słońca na karoserii i szybach. I to wszystko ucieka, znika mi z oczu.
Wreszcie pociąg wyraźnie zwalnia bieg, a gdy się zatrzymuje, szarpie mną lekko.
Kolejka zmęczonych ludzi przepycha się do wyjścia. Robię krok nad szczeliną między pociągiem a peronem i już ciągnę walizkę po kamiennych płytach w stronę dworca z żółtej cegły, która w popołudniowym słońcu nabiera wyjątkowo intensywnego odcienia.
Zmierzam w kierunku frontu budynku, tam gdzie postój taksówek. Kilka wozów z kolorowymi naklejkami i gapami na dachach wyczekuje na kurs. Otwarte drzwi, opuszczone szyby. Zgarbiony kierowca ociera pot z czoła, zwiesza głowę, odjechałby stąd, poczuł wreszcie na skroniach pęd chłodnego wiatru. Zaraz przyniosę mu ulgę, bo moja przyjaciółka Aldona Terlecka wysłała mi wcześniej esemes, że nie da rady mnie odebrać. Może to i lepiej, nie jestem w nastroju do babskich pogaduch.
Obok, na parkingu, do ciemnego SUV-a wsiada kobieta z dziewczynką ubraną w zwiewną kwiecistą sukienkę. Mała ma wsuniętą we włosy opaskę opartą wysoko nad czołem i śnieżnobiały uśmiech szczęśliwego dziecka. W dłoni trzyma maskotkę misia.
Kiedy matka sadowi ją w foteliku, pluszak wypada i turla się pod koła. Dziewczynka płacze, ale kobieta, nieświadoma zguby, zatrzaskuje już drzwi. Siada za kierownicą, uruchamia wóz i odjeżdża.
Mały miś leży na plecach.
Proszę taksówkarza, aby schował mój bagaż, a sama podchodzę do zabawki. Schylam się po nią, wyciągam dłoń, a potem macham w kierunku samochodu, który zatrzymuje się kilkadziesiąt metrów dalej po to, by skręcić w prawo pod kolejowy wiadukt.
Ale ona mnie nie widzi. Wóz włącza się do ruchu i znika z mojego życia.
Przypatruję się pluszowemu wyrzutkowi i myślę o tym, jak wiele nas łączy.
– Widziała pani jej samochód? Drogi jak cholera. Pani się nie martwi. Na pewno kupi nowego misia – krzyczy taksówkarz.
Odwracam się do niego. Kręci się nerwowo przy otwartych drzwiach od strony kierowcy.
Omiatam wzrokiem dworzec. Ludzi już mniej, pociąg odjechał. Z głośników dworcowych niesie się kolejny komunikat. Neon „Toruń Główny”, zawieszony na szczycie elewacji, rozświetla się na niebiesko.
– No to jak? Jedziemy? – rzuca ochoczo kierowca w moją stronę.
Kiwam głową.
– Ale dokąd? – dopytuje mężczyzna.
– Na Kościuszki, do Rio Bravo.
Zbieram się w sobie i siadam na nagrzaną tylną kanapę.
Kiedy opony terkoczą po bruku, smutny pluszak patrzy mi prosto w oczy.
W połowie mostu, nad ciemną Wisłą, taksówkarz, obserwując mnie w lusterku wstecznym, ściąga mój wzrok.
– To z powodu tego misia? – pyta z uśmiechem na ustach. – No niechże pani nie żartuje. Przecież to śmieszne.
Nie mogę wydusić z siebie słowa. Nie chodzi o przytulankę, nie dlatego mam łzy w oczach. Chodzi o mnie. O powrót do miasta, z którego uciekłam. O powrót do życia, którego nie chciałam. O to, że świat, który miałam na wyciągnięcie ręki, okazał się nie dla mnie. Że wracam z podkulonym ogonem, bo nie sprostałam wyzwaniom. Moje nazwisko skreślili w pierwszej turze redakcyjnych czystek.
– Nie bierz tego osobiście, Kama – powiedział wtedy mój naczelny, przesuwając palcem po grzbiecie nosa, żeby poprawić okulary. Dla lepszego efektu skrzywił się i podrapał po siwym zaroście.
– A jak mam to odebrać? Najlepszych przecież nie zwalniasz, prawda? – Zaciskałam kurczowo wilgotne dłonie.
Szef w końcu na mnie spojrzał. Rozłożył ręce, jakby chciał coś wyjaśnić, ale prawdopodobnie nie znalazł odpowiednich słów, więc zrezygnował.
– Tak myślałam – stwierdziłam, odwracając się do drzwi.
– Znajdziesz coś sobie. Wystawimy ci dobre referencje.
– W dupie mam twoje referencje – szepnęłam.
Ta scena tkwi we mnie jak zadra, ale szybko pozbywam się jej z głowy i wracam do rzeczywistości.
Przykładam miękką zabawkę do nosa. Pachnie słodko, jak moje dzieciństwo.
Zanim – z powodu pewnych zdarzeń – uleciało przedwcześnie.