Zmora - Robert Małecki - ebook + audiobook + książka

Zmora audiobook

Robert Małecki

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy kłamstwo staje się codziennością, prawda potrafi zabić.

Niespełniona dziennikarka, Kama Kosowska, wraca do rodzinnego Torunia. Dostaje propozycję udziału w programie poświęconym tajemniczemu zaginięciu z lat osiemdziesiątych. Właśnie wtedy zniknął jej kolega z dzieciństwa, Piotrek Janocha. Kama jako jedna z nielicznych ostatnia widziała go żywego.

Po latach akta sprawy wracają w ręce komisarza Lesława Korcza. Dawne odpowiedzi rodzą nowe pytania – śledczy odkrywa mnóstwo poważnych błędów popełnionych w dochodzeniu. Niespodziewane tropy prowadzą do ojca Kamy, owdowiałego emerytowanego policjanta.

Kama, wraz z odkrywaniem prawdy o Piotrku, staje przed szokującą prawdą na temat śmierci swojej matki oraz tajemnic rodziny. Czyżby całe swoje dotychczasowe życie spędziła w kłamstwie?

Co wydarzyło się podczas tamtych tragicznych wakacji trzydzieści lat temu?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 40 min

Lektor: Przemysław BluszczKarolina Gruszka

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fia na okładce: © Ale­xan­der Kri­vit­skiy/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2021
ISBN 978-83-08-08756-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Wy­dawca za­ka­zuje eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM), szko­le­nia tech­no­lo­gii lub sys­te­mów sztucz­nej in­te­li­gen­cji w od­nie­sie­niu do wszel­kich ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, w ca­ło­ści i w czę­ściach, nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lu­tego 1994 r. o pra­wie au­tor­skim i pra­wach po­krew­nych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

PRO­LOG

Ko­ściół tchnie chło­dem ni­czym zwłoki wy­sta­wione w kost­nicy. Za­nim do niego wejdę i po­czuję ten chłód na so­bie, za­nim we­drze się on pod ubra­nia i wprawi ciało w dy­got, ob­ser­wuję złote li­ście po­rwane do tańca ze ścieżki. Wi­rują, uno­szą się i opa­dają na tle czar­nych szkie­le­tów drzew i sza­rych chmur szczel­nie po­kry­wa­ją­cych niebo. Za­pewne uśmie­cham się na ten wi­dok. Je­stem prze­cież dziew­czynką, wszy­scy lu­bią, kiedy się uśmie­cham.

Oj­ciec trzyma mnie za rękę. Twar­dym pa­znok­ciem kciuka bez­wied­nie po­ciera de­li­katną skórę mo­jej dłoni, gdy idziemy w stronę świą­tyni z czer­wo­nej ce­gły.

Sza­rość wkra­pla się przez strze­li­ste wi­traże, a boczne nawy toną w mroku. Głu­che od­głosy kro­ków niosą się echem, stare ławki trzesz­czą dłu­żej niż chwilę. Ktoś po­chrzą­kuje, ktoś coś szepce. Wiel­kie drew­niane wrota skrzy­pią prze­raź­li­wie. Wy­obra­żam so­bie, że to krzyk zbłą­ka­nej du­szy.

Pło­mie­nie świec tań­czą na oł­ta­rzu, a ja się nu­dzę. Szybko jed­nak znaj­duję so­bie za­bawę. Otwie­ram sze­roko usta i wy­dy­cham po­wie­trze, które za­mie­nia się w ja­sno­szary ob­łok. Mięk­kie nitki uno­szą się wolno i kłę­bią, prze­ni­ka­jąc się wza­jem­nie, a ja pró­buję zmą­cić je ręką.

– Uspo­kój się! – sy­czy babka, matka mo­jego ojca, i chwy­ciw­szy moją dłoń, ściąga ją gwał­tow­nie w dół.

To boli, dla­tego wy­krzy­wiam usta w pod­kowę.

Cza­sami boję się tej sta­rej ko­biety.

Tata spo­gląda na mnie i wolno przy­myka po­wieki. Nie jest zły, zresztą on tak szybko się nie zło­ści. Po pro­stu daje mi znać, że wszystko bę­dzie do­brze, że­bym to wy­trzy­mała.

Mam nie wię­cej niż trzy, może cztery lata i nie­wiele wspo­mnień tam­tej chwili.

Sie­dzę na lo­do­wa­tej ławce, wci­śnięta mię­dzy ojca a babkę, która strze­puje pyłki z ga­bar­dy­no­wego płasz­cza.

Po­mimo nie­daw­nej re­pry­mendy szybko wy­naj­duję so­bie nowe za­ję­cie. Ba­wię się dużą, zimną dło­nią ojca, którą po­ło­żył na mo­ich ko­la­nach. Pal­cem wgnia­tam grube szare żyły ukła­da­jące się w sieć. Bie­gną tuż pod skórą, łą­czą się ze sobą i zni­kają przy szorst­kich kłyk­ciach, za któ­rymi są już dłu­gie i grube palce. Te żyły są ta­kie mięk­kie, ła­two pod­dają się na­po­rowi, ale tylko na mo­ment, tylko na chwilę. W miej­scu, w któ­rym uci­skam, po­wstają białe placki. Zni­kają jed­nak szybko.

Po ja­kimś cza­sie znowu uno­szę głowę, by spoj­rzeć na ojca. Chcia­ła­bym do­tknąć kłu­ją­cego ru­da­wego za­ro­stu, ale tego nie ro­bię, bo jego dolna warga drży. Nos ma czer­wony, pew­nie z zimna. Ociera go chu­s­teczką. Szkli­ste oczy pa­trzą przed sie­bie. Po­dą­żam za tym wzro­kiem do przodu, przed oł­tarz. I już oboje pa­trzymy na po­ły­sku­jącą la­kie­rem so­snową trumnę.

Ko­lejne wspo­mnie­nie prze­nosi mnie na cmen­tarz, na po­grzeb, a do­kład­nie do tej chwili, kiedy ubrani na czarno męż­czyźni spusz­czają trumnę na pa­sach wprost do grobu. Oj­ciec trzyma mnie w sil­nych ra­mio­nach. Szczę­kam zę­bami i mó­wię mu, że jest mi zimno. Chcę, żeby za­brał mnie do domu. Szep­czę mu to, nie­mal do­ty­ka­jąc war­gami jego ucha. Ale on na­wet nie drgnie. Zresztą nikt się nie ru­sza. Przy­szło nie­wiele osób, wszy­scy zwie­szają głowy. Pró­buję do­strzec w ich twa­rzach coś wię­cej niż smu­tek wy­rzeź­biony zim­nym wia­trem.

Mój oj­ciec, za­miast mi od­po­wie­dzieć, za­miast za­brać mnie do cie­płego miesz­ka­nia i ba­wić się ze mną, mocno za­ci­ska po­wieki. Sta­wia mnie na ziemi, nie chce pa­trzeć mi w oczy, bo nie ma w so­bie dość siły, żeby mi wy­ja­śnić, dla­czego nie mo­żemy odejść. Opie­ram się o niego ple­cami i czuję, że cały się trzę­sie.

Chwy­tam le­żącą na moim ra­mie­niu dłoń ojca i zgi­nam jego grube palce. Nie­wy­klu­czone, że coś do sie­bie mó­wię, może na­wet pod­śpie­wuję ci­cho: „Stary niedź­wiedź mocno śpi, stary niedź­wiedź mocno śpi, my się go bo­imy, na pal­cach cho­dzimy, jak się zbu­dzi, to nas zje”.

Prze­cież mogę ro­bić wszystko to, co ro­bią dzieci, gdy sku­piają się na jed­nej czyn­no­ści.

Nie­ważne.

I tyle wła­śnie z tego po­grzebu za­pa­mię­ta­łam.

Wiem, że na wra­że­nia dziecka na­kła­dają się do­świad­cze­nia do­ro­słej ko­biety i być może ob­razy ze wszyst­kich po­grze­bów, któ­rych by­łam świad­kiem.

Je­śli mam być szczera, nie wiem już, co jest prawdą, a co tylko moim wy­obra­że­niem.

Mimo to pie­lę­gnuję w so­bie te wspo­mnie­nia.

A wśród nich to, w któ­rym mój oj­ciec długo gła­dzi mnie po gło­wie i ani razu nie gani, nie ma żalu o to, że ba­wię się na po­grze­bie. Bo je­stem zbyt mała, żeby zro­zu­mieć, co się stało.

Żeby god­nie po­że­gnać matkę.

KAMA

Trzask w gło­śniku prze­rywa sen, w któ­rym spa­dam z ogrom­nej wy­so­ko­ści. Każdy zna to uczu­cie: żo­łą­dek pod­cho­dzący do gar­dła, mro­wie­nie roz­peł­za­jące się z trzewi.

Lecę długo i ze świa­do­mo­ścią, że za­raz zginę. Je­stem go­towa na śmierć. Tuż przed ude­rze­niem w po­marsz­czoną ta­flę rzeki biorę haust zim­nego po­wie­trza. Za­my­kam oczy, spi­nam mię­śnie i na­gle z gło­śnym plu­skiem wpa­dam w lo­do­watą toń.

W tej sa­mej chwili drgam ner­wowo.

Wy­peł­nia mnie dziwne po­czu­cie stra­chu wy­mie­szane z ulgą.

– Sza­nowni pań­stwo, zbli­żamy się do sta­cji To­ruń Główny. Pla­nowy przy­jazd po­ciągu: go­dzina szes­na­sta dwa­dzie­ścia dwie. Po­dróż­nych wy­sia­da­ją­cych pro­simy o za­bra­nie ba­gaży i rze­czy oso­bi­stych oraz o za­cho­wa­nie ostroż­no­ści. Dzię­ku­jemy za sko­rzy­sta­nie z usług PKP In­ter­city i ży­czymy uda­nego po­bytu lub do­brej dal­szej po­dróży.

Je­stem prze­ko­nana, że ta zmora kie­dyś mnie wy­koń­czy. Śni mi się cią­gle, upar­cie po­wraca. Na szczę­ście rzadko ude­rzam z im­pe­tem o bruk. Czę­ściej, po­dob­nie jak przed chwilą, to­pię się, nie umiem wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Za­lewa mnie woda, po­chła­nia mnie ciem­ność.

Ale sen już od­szedł. Za­stę­pują go ko­ły­szący stu­kot kół, lepki pot na karku i ból zdrę­twia­łej stopy. Cie­płe po­wie­trze wy­peł­nia mi płuca. Za­trzy­muję je na dłu­żej, po czym wy­dy­cham ze świ­stem.

Pod łok­ciem wy­czu­wam to­rebkę. Jest na swoim miej­scu, za­mknięta, ale dla pew­no­ści po­cią­gam za su­wak. Zer­kam na półkę nad głową. Wa­lizka tkwi tam, gdzie ją po­ło­ży­łam.

Przez lekko uchy­lone okno do pu­stego prze­działu wpada z szu­mem wiatr, tar­mosi za­cią­gniętą za­słonę, przez którą prze­świ­tują go­rące pro­mie­nie ga­sną­cego czerw­co­wego słońca.

Ocie­ram po­zba­wioną ma­ki­jażu twarz i wciąż za­spana po­pra­wiam się na sie­dze­niu. Mija chwila, nim do­cho­dzę do sie­bie, bo krótki sen wy­czer­pał mnie cał­ko­wi­cie.

Wstaję i od­su­wam za­słonkę. Za oknem do­brze znany las ustę­puje miej­sca no­wo­cze­snym ha­lom pro­duk­cyj­nym oraz skry­tym w gąsz­czu drzew i krze­wów al­ta­nom, roz­sia­nym gę­sto na dział­kach. Woj­skowe ko­szary, sa­mo­chody na uli­cach, re­fleksy słońca na ka­ro­se­rii i szy­bach. I to wszystko ucieka, znika mi z oczu.

Wresz­cie po­ciąg wy­raź­nie zwal­nia bieg, a gdy się za­trzy­muje, szar­pie mną lekko.

Ko­lejka zmę­czo­nych lu­dzi prze­py­cha się do wyj­ścia. Ro­bię krok nad szcze­liną mię­dzy po­cią­giem a pe­ro­nem i już cią­gnę wa­lizkę po ka­mien­nych pły­tach w stronę dworca z żół­tej ce­gły, która w po­po­łu­dnio­wym słońcu na­biera wy­jąt­kowo in­ten­syw­nego od­cie­nia.

Zmie­rzam w kie­runku frontu bu­dynku, tam gdzie po­stój tak­só­wek. Kilka wo­zów z ko­lo­ro­wymi na­klej­kami i ga­pami na da­chach wy­cze­kuje na kurs. Otwarte drzwi, opusz­czone szyby. Zgar­biony kie­rowca ociera pot z czoła, zwie­sza głowę, od­je­chałby stąd, po­czuł wresz­cie na skro­niach pęd chłod­nego wia­tru. Za­raz przy­niosę mu ulgę, bo moja przy­ja­ciółka Al­dona Ter­lecka wy­słała mi wcze­śniej ese­mes, że nie da rady mnie ode­brać. Może to i le­piej, nie je­stem w na­stroju do bab­skich po­ga­duch.

Obok, na par­kingu, do ciem­nego SUV-a wsiada ko­bieta z dziew­czynką ubraną w zwiewną kwie­ci­stą su­kienkę. Mała ma wsu­niętą we włosy opa­skę opartą wy­soko nad czo­łem i śnież­no­biały uśmiech szczę­śli­wego dziecka. W dłoni trzyma ma­skotkę mi­sia.

Kiedy matka sa­dowi ją w fo­te­liku, plu­szak wy­pada i turla się pod koła. Dziew­czynka pła­cze, ale ko­bieta, nie­świa­doma zguby, za­trza­skuje już drzwi. Siada za kie­row­nicą, uru­cha­mia wóz i od­jeż­dża.

Mały miś leży na ple­cach.

Pro­szę tak­sów­ka­rza, aby scho­wał mój ba­gaż, a sama pod­cho­dzę do za­bawki. Schy­lam się po nią, wy­cią­gam dłoń, a po­tem ma­cham w kie­runku sa­mo­chodu, który za­trzy­muje się kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej po to, by skrę­cić w prawo pod ko­le­jowy wia­dukt.

Ale ona mnie nie wi­dzi. Wóz włą­cza się do ru­chu i znika z mo­jego ży­cia.

Przy­pa­truję się plu­szo­wemu wy­rzut­kowi i my­ślę o tym, jak wiele nas łą­czy.

– Wi­działa pani jej sa­mo­chód? Drogi jak cho­lera. Pani się nie mar­twi. Na pewno kupi no­wego mi­sia – krzy­czy tak­sów­karz.

Od­wra­cam się do niego. Kręci się ner­wowo przy otwar­tych drzwiach od strony kie­rowcy.

Omia­tam wzro­kiem dwo­rzec. Lu­dzi już mniej, po­ciąg od­je­chał. Z gło­śni­ków dwor­co­wych nie­sie się ko­lejny ko­mu­ni­kat. Neon „To­ruń Główny”, za­wie­szony na szczy­cie ele­wa­cji, roz­świe­tla się na nie­bie­sko.

– No to jak? Je­dziemy? – rzuca ocho­czo kie­rowca w moją stronę.

Ki­wam głową.

– Ale do­kąd? – do­py­tuje męż­czy­zna.

– Na Ko­ściuszki, do Rio Bravo.

Zbie­ram się w so­bie i sia­dam na na­grzaną tylną ka­napę.

Kiedy opony ter­ko­czą po bruku, smutny plu­szak pa­trzy mi pro­sto w oczy.

W po­ło­wie mo­stu, nad ciemną Wi­słą, tak­sów­karz, ob­ser­wu­jąc mnie w lu­sterku wstecz­nym, ściąga mój wzrok.

– To z po­wodu tego mi­sia? – pyta z uśmie­chem na ustach. – No niechże pani nie żar­tuje. Prze­cież to śmieszne.

Nie mogę wy­du­sić z sie­bie słowa. Nie cho­dzi o przy­tu­lankę, nie dla­tego mam łzy w oczach. Cho­dzi o mnie. O po­wrót do mia­sta, z któ­rego ucie­kłam. O po­wrót do ży­cia, któ­rego nie chcia­łam. O to, że świat, który mia­łam na wy­cią­gnię­cie ręki, oka­zał się nie dla mnie. Że wra­cam z pod­ku­lo­nym ogo­nem, bo nie spro­sta­łam wy­zwa­niom. Moje na­zwi­sko skre­ślili w pierw­szej tu­rze re­dak­cyj­nych czy­stek.

– Nie bierz tego oso­bi­ście, Kama – po­wie­dział wtedy mój na­czelny, prze­su­wa­jąc pal­cem po grzbie­cie nosa, żeby po­pra­wić oku­lary. Dla lep­szego efektu skrzy­wił się i po­dra­pał po si­wym za­ro­ście.

– A jak mam to ode­brać? Naj­lep­szych prze­cież nie zwal­niasz, prawda? – Za­ci­ska­łam kur­czowo wil­gotne dło­nie.

Szef w końcu na mnie spoj­rzał. Roz­ło­żył ręce, jakby chciał coś wy­ja­śnić, ale praw­do­po­dob­nie nie zna­lazł od­po­wied­nich słów, więc zre­zy­gno­wał.

– Tak my­śla­łam – stwier­dzi­łam, od­wra­ca­jąc się do drzwi.

– Znaj­dziesz coś so­bie. Wy­sta­wimy ci do­bre re­fe­ren­cje.

– W du­pie mam twoje re­fe­ren­cje – szep­nę­łam.

Ta scena tkwi we mnie jak za­dra, ale szybko po­zby­wam się jej z głowy i wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści.

Przy­kła­dam miękką za­bawkę do nosa. Pach­nie słodko, jak moje dzie­ciń­stwo.

Za­nim – z po­wodu pew­nych zda­rzeń – ule­ciało przed­wcze­śnie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki