Seria z Bernardem Grossem. Skrzep - Robert Małecki - ebook + audiobook

Seria z Bernardem Grossem. Skrzep ebook

Robert Małecki

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

77 osób interesuje się tą książką

Opis

Pewne poszlaki widzą tylko ci, którzy stracili ukochanych

Mąż i ojciec, Michał Arłak, brutalnie zamordowawszy żonę i córkę, wiesza się w przydomowej szopie. U jego stóp leży drewniany młotek ubroczony krwią. Funkcjonariusze na miejscu zbrodni zastają kałuże posoki rozlanej po całym domu. Dla tej tragedii Bernard Gross przerywa lot do Anglii. Podejmuje śledztwo.

Choć zbrodnia nie budzi żadnych wątpliwości, zbyt wiele detali nie daje spokoju komisarzowi. Czego nie mówi śledczym sąsiad Arłaków, jedyny świadek? Dlaczego ubrania wisielca noszą tak mało śladów krwi? Co wiedziała matka Michała, skłócona z jego żoną?

Sprawa przerasta Grossa i jego zespół, zwłaszcza kiedy dowiaduje się, że zostali rozwiązani przez kogoś z góry. Walcząc ze złem na zewnątrz, trudno wygrać z nim we własnych szeregach. Komisarz przekonuje się o tym z każdym atakiem paniki spychającym go w otchłań szaleństwa.

Piąty tom serii kryminalnej Roberta Małeckiego z komisarzem Bernardem Grossem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 395

Oceny
4,7 (677 ocen)
515
142
15
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Illilndar

Nie oderwiesz się od lektury

Legimi dlaczego przy odpaleniu audiobooka mamy "Iwonę" zamiast lektora, gdzie we fragmencie do odsłuchania normalnie jest lektor ?
41
jo_asia_cha

Nie oderwiesz się od lektury

Gross jak zawsze klasa! Tu wszystko się zgadza. 11/10!
20
slonko218
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma poziom
10
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry kryminał ze znanymi z wcześniejszych części bohaterami Grosem i Skalską.
10
Piesmorski

Z braku laku…

były lepsze części z Grossem...:(
11

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: BO­GU­SŁAWA BRZE­ZIŃ­SKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce © Mar­kus Pe­tritz/Unsplash © An­nie Spratt/Unsplash
Re­dak­cja tech­niczna: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07990-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DZIEŃ PIERW­SZY

Żółty tra­per le­żał na boku pod cia­łem wi­sielca.

But, któ­rego koń­cówki sznu­ro­wa­dła przy­po­mi­nały młode, za­sty­głe w bez­ru­chu żmije, no­sił wi­doczne plamy krwi i było cał­kiem praw­do­po­dobne, że zsu­nął się ze stopy męż­czy­zny w wy­niku drga­wek przed­śmiert­nych.

Ko­mi­sarz Ber­nard Gross już wcze­śniej zwró­cił uwagę na głę­boko żło­bioną, ja­sną po­de­szwę z two­rzywa ter­mo­pla­stycz­nego. Jego zda­niem sa­mo­bójca, za­nim za­ło­żył so­bie stry­czek na szyję, mu­siał bro­dzić w ka­łuży po­soki. Świad­czyły o tym rów­nież ślady krwi na le­żą­cym obok ta­bo­re­cie, na któ­rym męż­czy­zna sta­nął, za­nim po­że­gnał się z ży­ciem.

Drugi tra­per, cho­ciaż także nie­zasz­nu­ro­wany, wciąż tkwił na no­dze de­nata i był tak samo za­bru­dzony. Po­li­cjant przyj­rzałby mu się dłu­żej, gdyby nie ośle­pił go na­gły błysk fle­sza. Od­cze­kał, aż ciemne po­wi­doki zni­kły, a po­tem spo­koj­nie zer­k­nął na dło­nie sa­mo­bójcy. Ich skóra miała rdzawy od­cień. Tak wy­glą­dała za­schnięta krew. Wie­dział na pewno, że to nie plamy opa­dowe, bo te u wi­siel­ców naj­czę­ściej były si­no­fio­le­towe. Gross ob­ser­wo­wał de­nata z progu sta­rej szopy, żeby nie prze­szka­dzać w pracy tech­ni­kom kry­mi­na­li­styki. Na ra­zie mu­siał się za­do­wo­lić ogól­nym ob­ra­zem z miej­sca zda­rze­nia. No­to­wał więc w gło­wie wszystko, na co po­li­cyjny in­stynkt śled­czego ka­zał mu zwró­cić baczną uwagę.

Przy sa­mym wej­ściu po le­wej stała po­rdze­wiała szafka ze sto­łem ro­bo­czym, na któ­rym le­żały zwój sznura i za­krwa­wiony mło­tek za­koń­czony drew­nia­nym wal­cem. Krew wpiła się w ma­te­riał, a dwa bor­dowe skrzepy le­piły się do kra­wę­dzi obu­cha i spra­wiały wra­że­nie, jakby na­rzę­dzie zbrodni było żywą, na do­da­tek ranną istotą.

Przy obu przed­mio­tach le­żały czarno-białe ska­lówki kry­mi­na­li­styczne oraz nu­merki nie­zbędne do ozna­cza­nia do­wo­dów na po­trzeby do­ku­men­ta­cji fo­to­gra­ficz­nej i przy­go­to­wa­nia pro­to­kołu oglę­dzin.

Tuż po tym, jak ko­lejny raz bły­snęła lampa apa­ratu, Ja­rek Bloch, krępy po­li­cjant ubrany w biały fi­ze­li­nowy strój, z kap­tu­rem na gło­wie i ma­ską za­kry­wa­jącą nos i usta, od­wró­cił się do ko­mi­sa­rza.

– To jak, Ber­nar­dzie? Od­ci­namy bre­loka? – spy­tał, wska­zu­jąc na wi­sielca.

Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi.

Gross raz jesz­cze przyj­rzał się de­ta­lom. Gruby sznur opla­tał trzy­krot­nie belkę i wraz z pę­tlą za­ci­śniętą na szyi zni­kał za zwie­szoną głową męż­czy­zny. Na wi­doku po­zo­sta­wał je­dy­nie spory wę­zeł uno­szący się nad kar­kiem. Po­li­cjant do­tąd nie wi­dział twa­rzy czło­wieka, który ode­brał so­bie ży­cie, ale wie­dział, że wkrótce za­spo­koi cie­ka­wość. Chciał po­znać twarz po­twora, zdol­nego do nie­praw­do­po­dob­nego zła, a jed­no­cze­śnie tchórz­li­wego wo­bec nie­uchron­no­ści kary, któ­rego strach za­pro­wa­dził do tej dre­wutni, by sam so­bie wy­mie­rzył spra­wie­dli­wość.

Choć wła­ści­wie Gross wcale nie miał pew­no­ści, czy sa­mo­bój­stwo w tej kon­kret­nej sy­tu­acji było ak­tem od­wagi, czy tchó­rzo­stwa. Cóż mógł wie­dzieć o po­wo­dach, dla któ­rych lu­dzie roz­sta­wali się z ży­ciem? Szcze­gól­nie w tak dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Nie był psy­cho­lo­giem ani psy­chia­trą. My­ślał o tym tylko dla­tego, że kie­dyś i jemu, na sku­tek ro­dzin­nej tra­ge­dii, gdy zna­lazł się w dłu­gim mrocz­nym tu­nelu, ode­bra­nie so­bie ży­cia wy­da­wało się re­alną obiet­nicą ry­chłej ulgi.

Przy­glą­dał się gło­wie de­nata po­ro­śnię­tej ciem­nymi wło­sami. Były w nie­ła­dzie, jakby męż­czy­zna wła­śnie wstał z łóżka. Na fla­ne­lo­wej ko­szuli w ciemną kratę wy­kwi­tały bru­natne plamy. Po­dobne miał w po­bliżu kie­szeni zie­lo­nych bo­jó­wek.

– Ber­nar­dzie? – Bloch się znie­cier­pli­wił i zro­bił krok w stronę Grossa, a ten wy­rwany ze sku­pie­nia w końcu spoj­rzał na tech­nika.

– Cze­kamy na Ra­szeję – od­parł ko­mi­sarz, ma­jąc na my­śli me­dyka są­do­wego.

Na­stęp­nie chuch­nął w zzięb­nięte dło­nie i po­tarł je ener­gicz­nie. Od­wró­cił się i spoj­rzał na szary dom z lat sie­dem­dzie­sią­tych, od­da­lony od szopy o kil­ka­na­ście me­trów.

Zda­wał so­bie sprawę, że to, co tam zo­ba­czył, po­zo­sta­nie z nim na długo. Ob­razy wpeł­zły do głowy i uwiły w niej gniazda. Zu­peł­nie jakby du­chy wszyst­kich ofiar zbrodni, które po­znał, po­dob­nie jak żywi lu­dzie, też bały się sa­mot­no­ści i dla­tego wy­brały go so­bie na to­wa­rzy­sza nie­doli. Każdą z nich znał z imie­nia i na­zwi­ska, każda w ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób była mu bli­ska, cho­ciaż nie wie­dział, dla­czego po­zwa­lał so­bie na ta­kie re­la­cje ze zmar­łymi. Pa­mię­tał ich twa­rze po­zba­wione ży­cia, ma­ski z na­tu­ral­nej skóry. Prze­wi­jały mu się przed oczami jak w ma­ka­brycz­nym po­ka­zie slaj­dów. I tylko cza­sami, kiedy udało mu się zła­pać za­bójcę, zda­rzało się, że wi­ze­ru­nek ofiary za­snu­wało pa­smo mgły. Ale choć du­sze ofiar że­gnały się z nim w ta­kich sy­tu­acjach na dłu­żej, ni­gdy nie zni­kały z jego ży­cia. Po pro­stu wy­da­wało mu się, że ten czy inny duch wy­co­fy­wał się w głąb ciem­nej sali. Wciąż jed­nak tam był. Gross stale czuł jego obec­ność. Wi­dział za­rys jego syl­wetki.

Nie­przy­jemny dreszcz prze­biegł w dół ple­ców ko­mi­sa­rza. Świeże ob­razy śmierci z domu nad je­zio­rem na­pły­wały.

Czer­wone ka­łuże na par­kie­cie i dy­wan mo­kry od gę­stej po­soki. Roz­pry­ski roz­siane na bia­łych ścia­nach i su­fi­tach. Roz­mazy na fra­mu­gach. Ślady kon­tak­towe na drzwiach i klam­kach. I krwawe od­bitki po­de­szew tra­pe­rów na pod­ło­dze w wia­tro­ła­pie i na scho­dach.

Ale nie to było naj­gor­sze.

Naj­gor­szy był wi­dok ciał, a ra­czej znie­kształ­co­nych od moc­nych ude­rzeń młotka za­pad­nię­tych twa­rzo­cza­szek ko­biety i sied­mio­let­niej dziew­czynki, któ­rych głowy w zbrod­ni­czej fu­rii za­mie­niły się w krwawą mia­zgę zło­żoną z ko­ści, skóry i tka­nek.

Zwłoki zna­le­ziono na par­te­rze. Co cie­kawe, mimo uchy­lo­nych drzwi w po­koju było cie­pło. Piec cho­dził z pełną mocą, bo pro­gra­ma­tor sy­gna­li­zo­wał spa­dek tem­pe­ra­tury. Sprawca uło­żył ciała po­śmiert­nie obok sie­bie w po­koju dzien­nym. Prze­cią­gnął jedno po dru­gim po pod­ło­dze na sam śro­dek sa­lonu. Świad­czyły o tym krwawe ślady wle­cze­nia.

Dwie ofiary.

Matka i córka.

I trze­cie ciało. Za­bójca i sa­mo­bójca w jed­nym, któ­rego Gross miał nie­mal na wy­cią­gnię­cie ręki.

Mąż i oj­ciec.

Cała ro­dzina, która ode­szła.

A wraz z nią ich se­krety, po­my­ślał Gross.

I mi­łość, któ­rej źró­dło być może wy­schło już wcze­śniej, po­dob­nie jak krew na obu­chu młotka.

Tra­ge­dia w domu przy Li­po­wej, nad nie­wiel­kim je­zio­rem Ar­chi­dia­konka, znaj­du­ją­cym się na pół­noc­nych ru­bie­żach Chełmży, praw­do­po­dob­nie ro­ze­grała się nad ra­nem.

To wtedy je­den z są­sia­dów wi­dział Mi­chała Ar­łaka prze­cho­dzą­cego z domu do szopy z młot­kiem w ręku. Męż­czy­zna nie ode­zwał się na po­wi­ta­nie. Ja­kiś czas po­tem są­siad po­now­nie wy­szedł na ze­wnątrz i za­uwa­żył, że w domu wciąż świeci się świa­tło. Za­sta­no­wiły go czer­wone roz­mazy na ścia­nie, które do­strzegł przez okno. Jakby ktoś chla­pał farbą na prawo i lewo. Jego nie­po­kój wzbu­dziły też otwarte drzwi do szopy. Do­piero po chwili za­uwa­żył krwawe ślady na scho­dach. Pró­bo­wał wy­wo­łać Ar­łaka, lecz usły­szał tylko zło­wrogi szum wia­tru i sze­lest igla­ków. Wy­stra­szył się i nie zaj­rzał do domu. Furtka była uchy­lona, więc naj­pierw nie­pew­nie ru­szył do dre­wutni. Ale na wszystko było już za późno.

Za­marł w progu.

Do­piero kiedy zdo­łał się opa­no­wać, wy­biegł za ogro­dze­nie i się­gnął po te­le­fon. A kilka mi­nut póź­niej mi­ga­jące nie­bie­skie świa­tła ra­dio­wozu prze­bi­jały się przez mgli­sty lu­towy po­ra­nek.

Gross do­tarł do ostat­niej po­se­sji przy ulicy Li­po­wej pół­to­rej go­dziny póź­niej. Przy­je­chał tu pro­sto z byd­go­skiego lot­ni­ska, we­zwany przez ko­men­dantkę Alek­san­drę Joj­czyk, awan­so­waną nie­dawno do stop­nia ko­mi­sa­rza. Po­wi­nien sie­dzieć w sa­mo­lo­cie, który wła­śnie pod­cho­dziłby do lą­do­wa­nia na bry­tyj­skiej ziemi, gdzie ko­mi­sarz miał się spo­tkać z sy­nem pra­cu­ją­cym w ho­spi­cjum w Don­ca­ster. Nie­stety, kiedy otrzy­mał in­for­ma­cję o tak zwa­nym sa­mo­bój­stwie roz­sze­rzo­nym, uznał, że w Chełmży przyda się każda para rąk do pracy. Poza tym jego obec­no­ści do­ma­gał się pro­ku­ra­tor Ar­tur Le­gner z To­ru­nia i dla­tego Gross uznał, że wy­sią­dzie z bo­einga i zrobi to, co do niego na­leży i na czym zna się naj­le­piej, a po­tem kupi drugi bi­let lot­ni­czy na naj­bliż­szy moż­liwy ter­min i po­leci do Bartka. Pró­bo­wał do niego za­dzwo­nić i mu o tym wszyst­kim po­wie­dzieć, ale syn nie ode­brał te­le­fonu, dla­tego ko­mi­sarz sta­rał się pa­mię­tać, by w wol­nej chwili za­dzwo­nić jesz­cze raz.

Zer­k­nął wła­śnie na ekran ko­mórki, ale po­tem z ża­lem go wy­ga­sił. Na jego czar­nej lu­strza­nej po­wierzchni wi­dział od­bi­cie cięż­kich chmur. Prze­su­wały się nad jego głową, zwia­stu­jąc ry­chłe opady śniegu lub desz­czu.

Przed do­mem, w któ­rym do­szło do ro­dzin­nego dra­matu, ro­iło się od po­li­cjan­tów z to­ruń­skiej ko­mendy. W to ci­che, od­ludne miej­sce wdarł się spory har­mi­der, bo ujaw­nie­niem i za­bez­pie­cza­niem śla­dów na miej­scu zda­rze­nia zaj­mo­wały się trzy grupy ope­ra­cyjno-pro­ce­sowe. Dwie pra­co­wały w domu – jedna w sa­lo­nie, w któ­rym ujaw­niono zwłoki, druga w po­zo­sta­łych po­miesz­cze­niach. Trze­cia zaj­mo­wała się wi­siel­cem w szo­pie.

Gross pa­trzył wła­śnie w okna roz­świe­tlo­nego sa­lonu. Miał wra­że­nie, jakby mi­gnęła mu tam po­stać za­fra­so­wa­nej, zgar­bio­nej le­karki, dok­tor Ra­szei. Ale prze­cież wciąż na nią cze­kali.

Zmy­sły pła­tały mu fi­gla.

Lu­bił Ra­szeję i sza­no­wał ją za skru­pu­lat­ność, a także za ob­szerną wie­dzę. Ale nie tylko za to. Nie­pi­sana za­sada ich życz­li­wej re­la­cji za­kła­dała, że nie prze­szka­dzali so­bie w chwi­lach sku­pie­nia. Ko­mi­sarz do­brze wie­dział, że ko­bieta zda mu do­kładną re­la­cję z oglę­dzin i od­po­wie na naj­waż­niej­sze py­ta­nia, a po­tem przed­stawi wnio­ski z sek­cji zwłok. Oba­wiał się tylko, że bę­dzie długo na te wnio­ski cze­kał. Za­pla­no­wa­nie trzech au­top­sji i ich prze­pro­wa­dze­nie wy­ma­gało czasu. To jedno, ale poza tym Gross mar­twił się, że za­kwa­li­fi­ko­wa­nie zda­rze­nia jako sa­mo­bój­stwa po­agre­syj­nego, czę­ściej, ale nie za­wsze słusz­nie, okre­śla­nego w me­diach jako roz­sze­rzone, sprawi, że ciała ro­dziny Ar­ła­ków wy­lą­dują na sa­mym końcu ko­lejki do stołu sek­cyj­nego byd­go­skiego Za­kładu Me­dy­cyny Są­do­wej. Za­bójca nie żył, więc śledz­two tak czy siak zo­sta­nie umo­rzone. I pod­pi­sze się pod tym pro­ku­ra­tor, któ­rego Gross do­strzegł wła­śnie na scho­dach domu. Męż­czy­zna zszedł po stop­niach, a na­stęp­nie prze­bie­ra­jąc krót­kimi no­gami, ru­szył do szopy.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu! – za­krzyk­nął z od­dali i za­ma­chał kasz­kie­tem.

Poły roz­pię­tego be­żo­wego płasz­cza pod­da­wały się na­po­rowi wia­tru, a czarne la­kierki po­ły­ski­wały z da­leka. Tuż za nim szedł bar­czy­sty nad­ko­mi­sarz Olaf Rę­bacz, za­stępca na­czel­nika Wy­działu Kry­mi­nal­nego Ko­mendy Miej­skiej Po­li­cji w To­ru­niu. Gross zdą­żył wy­mie­nić z nim uścisk dłoni od razu po przy­jeź­dzie na miej­sce. Już wtedy za­uwa­żył, że bujny, wy­cie­nio­wany fa­chowo wąs Rę­ba­cza mu­siał być po­far­bo­wany na czarno. Zdra­dzały to krót­kie, siwe od­ro­sty.

Za­sa­pany Le­gner do­tarł na miej­sce i przy­wi­tał się z Gros­sem.

– Pa­no­wie się po­znają. – Wska­zał na Rę­ba­cza, który do nich do­łą­czył.

Po­li­cjant z To­ru­nia trzy­mał dło­nie w kie­sze­niach roz­pię­tej dżin­so­wej kurtki z koł­nie­rzem wy­ło­żo­nym bia­łym fu­trem.

– Czu­ło­ści mamy już za sobą – ode­zwał się, a Gross po­twier­dził jego słowa ski­nie­niem głowy.

– No i do­brze, bo od razu mó­wię, że tu, pa­no­wie, trzeba się za­brać do cięż­kiego za­pier­dolu. – Pro­ku­ra­tor uchy­lił kasz­kiet, prze­tarł zro­szone po­tem czoło i równo przy­strzy­żone włosy.

– Śledz­two jest na­sze. W sen­sie ko­mendy miej­skiej – za­strzegł Rę­bacz, gło­śno po­cią­ga­jąc przy tym no­sem i zer­ka­jąc z za­in­te­re­so­wa­niem do wnę­trza szopy. Gross pa­trzył na jego owalną twarz bez żad­nej zmarszczki, z wy­raźną ja­sno­brą­zową opa­le­ni­zną. – Mam na­dzieję, że to ja­sne – do­dał kry­mi­nalny.

Gross spoj­rzał na Le­gnera.

– Od­wo­ła­łem urlop i wy­jazd do syna – przy­po­mniał pro­ku­ra­to­rowi. – Po­dobno na pana po­le­ce­nie.

Le­gner na­tych­miast uniósł ręce w obron­nym ge­ście.

– Pa­no­wie, przy­po­mi­nam, że ja tu nie je­stem od mie­sza­nia cho­chlą w wa­szym szam­bie. I koło dupy mi lata, który z was po­łoży mi pa­piery na biurku. Wiem tylko, czego od was ocze­kuję. Wszyst­kie ręce na po­kład. – Le­gner mru­gnął, ale Gross miał pew­ność, że był to je­dy­nie tik ner­wowy, a nie ża­den ukryty znak wy­słany do niego. – Dra­mat ro­dzinny – kon­ty­nu­ował pro­ku­ra­tor – nic nie­zwy­kłego, da się to szybko do­pa­pie­rzyć i za­koń­czyć. I o to uprzej­mie pro­szę. – Zer­k­nął na ze­ga­rek, a po­tem po­dał rękę Gros­sowi i Rę­ba­czowi.

– Przy­dałby się ska­ner – mruk­nął Rę­bacz.

– Że co, prze­pra­szam? Ska­ner 3D? Czy do­brze sły­sza­łem? – Le­gner się skrzy­wił. – Za­nim przy­wie­zie go tu byd­go­ska ekipa, mi­nie kilka albo i kil­ka­na­ście go­dzin, a po­tem, przy do­brych wia­trach, bę­dziemy się pier­do­lić z tą za­bawką przez ko­lejną dobę, bo do­brze pan wie, co zna­czy ska­ner w tej kon­kret­nej sy­tu­acji. Nie wspo­mnę już o tym, że do­piero po ska­ne­rze wejdą tech­nicy i oni spę­dzą w tym domu jesz­cze ze dwa, kurwa, dni. Chce pan nam wszyst­kim fe­rie zi­mowe nad Ar­chi­dia­konką urzą­dzić? Ży­cie panu nie­miłe? – Le­gner za­re­cho­tał z wła­snego żartu.

– Są­dzę, że dok­tor Ra­szeja... – pró­bo­wał wejść mu w słowo Rę­bacz, ale pro­ku­ra­tor spo­waż­niał i uniósł rękę.

– Dok­tor Ra­szeja – po­wie­dział Le­gner – nie po­trze­buje ska­nera, żeby okre­ślić czas zgonu ofiar i do­ko­nać oglę­dzin zwłok. Nie prze­sa­dzajmy. Niech za­cznie od szopy. – Wska­zał brodą na dre­wut­nię. – Je­śli nie do­strzeże przy tym bre­loku zna­mion prze­stęp­stwa, to li­czę na to, że pan, pa­nie na­czel­niku, za­dzwoni do mnie i po­dzię­kuje mi uprzej­mie, że wy­bi­łem panu ten ska­ner z dupy, okej?

– Jed­nak by się przy­dał. – Rę­bacz cmok­nął z nie­za­do­wo­le­niem.

– Wolna wola, pro­szę bar­dzo. Ale skoro tak, to ja się pa­nom ni­sko kła­niam i spier­da­lam – od­parł Ar­tur Le­gner. – Jakby co, łap­cie mnie pod te­le­fo­nem, bo ogarnę so­bie po­żar w in­nym bur­delu, gdzie cze­kają na mnie od trzech go­dzin. Wszę­dzie się, kurwa, spóź­niam.

Gross od­pro­wa­dził śled­czego wzro­kiem do czar­nego vo­lvo, które stało za ogro­dze­niem. Wciąż mil­czał.

– Co my­ślisz? Ścią­gnąć ten ska­ner? – za­py­tał Rę­bacz.

– Po­cze­kajmy na Ra­szeję – od­parł chełm­żyń­ski po­li­cjant.

Olaf Rę­bacz prze­je­chał ję­zy­kiem po gór­nych zę­bach.

– No do­bra, po­cze­kamy i wtedy zde­cy­du­jemy – rzekł. – A tu, u cie­bie, co? – Nad­ko­mi­sarz wska­zał brodą w kie­runku szopy, w któ­rej Ja­rek Bloch i Ma­rian Chę­ciń­ski krę­cili się wo­kół wi­szą­cego ciała. Obaj na pewno sły­szeli ich roz­mowę.

Gross w mil­cze­niu kuc­nął przy wa­lizce kry­mi­na­li­stycz­nej i wy­jął z niej kom­bi­ne­zon ochronny oraz ochra­nia­cze na buty. Uznał, że czas wejść do wnę­trza, żeby przyj­rzeć się wi­siel­cowi.

– Ra­czej sa­mo­bój – od­po­wie­dział Rę­ba­czowi Ma­rian Chę­ciń­ski.

– No. I tak mi mów. – To­ruń­ski po­li­cjant po­tarł ener­gicz­nie dło­nie. – Do­bra, dzia­łaj­cie da­lej, ja wra­cam do mo­ich tru­pów. Zgramy się na ko­niec dnia albo ju­tro i pod­su­mu­jemy wszystko.

– A śledz­two? – Gross za­trzy­mał go w pół kroku.

– Co?

– Prze­słu­cha­nia świad­ków? – do­py­tał.

– Mamy tylko jed­nego. – Rę­bacz wzru­szył ra­mio­nami.

– Bo nikt wię­cej się do nas nie zgło­sił – stwier­dził Gross. – Dla­tego to na­sza ro­bota, żeby ich zna­leźć.

Fo­liowe ochra­nia­cze za­sze­le­ściły, gdy wsu­wał w nie buty.

– No to idź i ich szu­kaj!

Rę­bacz po­stał jesz­cze chwilę, po­tem ru­szył wolno w kie­runku domu Ar­ła­ków. Gdy ener­gicz­nie wsko­czył na schody i znik­nął we wnę­trzu po­se­sji, obaj tech­nicy, jakby na za­wo­ła­nie, wy­szli z szopy.

– Czas na chil­lout – mruk­nął Ja­rek Bloch, niż­szy eks­pert kry­mi­na­li­styki.

Zrzu­cił kap­tur, zdjął ma­seczkę i wy­grze­bał z tyl­nej kie­szeni ple­caka, sto­ją­cego na dru­giej wa­lizce, paczkę ca­meli. Zgrzyt­nął za­pal­niczką, a po­ma­rań­czowy ję­zyk ognia otu­lił koń­cówkę pa­pie­rosa. Chwilę póź­niej tech­nik wy­pu­ścił z ust gę­stą chmurę dymu. W tym cza­sie Ma­rian Chę­ciń­ski, nieco zgar­biony, wpa­try­wał się w spo­kojną ta­flę je­ziora i jęk­nął, roz­pro­sto­wu­jąc plecy.

– Uwa­żaj na Wąsa – zwró­cił się do ko­mi­sa­rza.

– To jego ksywa?

Chę­ciń­ski po­twier­dził.

– Dla­czego mam na niego uwa­żać? – Gross chciał już wejść do dre­wutni, ale za­trzy­mał się w progu.

– Po pro­stu bądź czujny, Ber­nar­dzie.

Ja­kiś czas póź­niej, gdy od ku­ca­nia przy wi­sielcu Grossa za­częły pa­lić mię­śnie ud, usły­szał głos Ma­riana Chę­ciń­skiego do­cho­dzący sprzed szopy.

– O, pani dok­tor, ca­łuję rączki. Stę­sk­ni­łem się za pa­nią.

Gross zer­k­nął w tamtą stronę przez otwarte drzwi dre­wutni.

– Ma­rian, nie za­czy­naj. Nie je­ste­śmy w Cie­cho­cinku. – Gross wi­dział, jak Ra­szeja żar­to­bli­wie po­gro­ziła tech­ni­kowi pal­cem, ale przy­naj­mniej się roz­ch­mu­rzyła. Chę­ciń­ski także się ro­ze­śmiał i Gross zdał so­bie sprawę, że dawno nie wi­dział uśmiech­nię­tego ko­legi.

Spo­ty­kali się w pracy i nie­wiele wie­dzieli o so­bie na­wza­jem, o swo­ich ra­do­ściach, tro­skach i zmar­twie­niach, ani o ży­ciu, które za­wo­dowo stale krę­ciło się wo­kół zmar­łych.

– Ale mo­gli­by­śmy się tam wy­brać – dwo­ro­wał so­bie tech­nik i za­czął po­ru­szać rę­koma jak w tańcu. – Co ty na to? Te­ra­pia par­kie­towa działa cuda!

– Obie­canki ca­canki, Ma­rianku. – Ra­szeja skoń­czyła pa­lić i rzu­ciła pa­pie­rosa pod nogi. Przy­dep­tała peta, a na­stęp­nie schy­liła się po niego i scho­wała go do pu­dełka za­pa­łek. – Na par­kiet mo­żesz mnie za­brać po ro­bo­cie. – Roz­tarła blade z zimna dło­nie i zer­k­nęła do szopy. – O, tu je­steś, Ber­nar­dzie.

Gross z ulgą roz­pro­sto­wał nogi. Po­czuł, jakby ty­siące mró­wek ma­sze­ro­wały w kie­runku jego stóp. Z tru­dem wy­szedł na ze­wnątrz, żeby się z nią przy­wi­tać. A kiedy to zro­bił, wy­soka i chuda le­karka me­dy­cyny są­do­wej z pa­ty­ko­wa­tymi koń­czy­nami ode­brała od Chę­ciń­skiego pa­kiet ze stro­jem ochron­nym i za­częła za­kła­dać kom­bi­ne­zon. Po­lie­strowy strój za­sze­le­ścił, gdy prze­kro­czyła próg dre­wutni. Za nią we­szli tam Chę­ciń­ski i Bloch.

Ko­mi­sarz zo­stał na ze­wnątrz. Nie chciał im prze­szka­dzać.

Te­ren ogrodu opa­dał ku je­zioru wy­peł­nia­ją­cemu po­dłużną, ukła­da­jącą się w łuk nieckę. Gross pod­szedł do ogro­dze­nia i lu­stru­jąc ta­flę wody, którą marsz­czył wiatr, się­gnął po ko­mórkę.

Ko­lejny raz tego po­ranka wy­brał nu­mer syna. Od­cze­kał kilka sy­gna­łów, a po­tem się roz­łą­czył. Wal­czył ze sobą, lecz uznał, że wy­śle ese­mesa. Wie­dział, że dużo czasu spę­dzi tu nad je­zio­rem i może nie mieć chwili na roz­mowę z Bart­kiem. Na­pi­sał wia­do­mość, ale ją ska­so­wał. Po­tem za­czął ukła­dać treść raz jesz­cze, jed­naki tym ra­zem słowa nie od­da­wały w pełni tego, co chciał sy­nowi prze­ka­zać. Skrzyw­dził go dawno temu, a te­raz, kiedy był tak bli­sko na­prawy tej re­la­cji, znowu za­wiódł.

Wes­tchnął, przy­glą­da­jąc się dru­giemu brze­gowi akwenu.

Chciał ode­rwać się od doj­mu­ją­cych my­śli, dla­tego za­dzwo­nił do Mal­winy Le­mań­skiej, bi­blio­te­karki, z którą spo­ty­kał się od po­nad roku i czuł, że zmie­nia jego ży­cie na lep­sze.

– Cześć – usły­szał jej pe­łen cie­pła, ser­deczny głos. – Je­steś już w Chełmży?

– Tak.

– Dzwo­ni­łeś do Bartka? – spy­tała z tro­ską w gło­sie.

To wła­śnie ona, po tym jak Gross opu­ścił po­kład sa­mo­lotu, na­ma­wiała go, żeby nie zwle­kał z po­in­for­mo­wa­niem syna o swo­jej de­cy­zji.

– Wciąż nie od­biera – uspra­wie­dli­wił się Gross.

– Hmm... A wy­sła­łeś mu wia­do­mość?

– Jesz­cze nie, ale to zro­bię.

– Do­brze. Pa­mię­taj o tym, pro­szę.

– Pa­mię­tam – za­pew­nił i do­dał: – Nie wiem, czy dziś przyjdę.

– Późno skoń­czysz?

– Na to wy­gląda.

– Co tam się stało? – spy­tała, nie tyle wie­dziona cie­ka­wo­ścią, ile, był o tym prze­ko­nany, tro­ską o losy ofiar.

– Wszystko wska­zuje na to, że męż­czy­zna za­bił swoją żonę i córkę, a po­tem ode­brał so­bie ży­cie – stwier­dził Gross, ogra­ni­cza­jąc się do su­chych fak­tów.

– Boże – wy­szep­tała. – To straszne.

Jego też prze­ra­żało to, jak wiele krzywdy mogą wy­rzą­dzić so­bie lu­dzie, któ­rych łą­czyła mi­łość. I nie cho­dziło mu o zwy­kłe kłót­nie. My­ślał ra­czej o za­nie­cha­niach, do­kład­nie ta­kich, któ­rych sam do­pu­ścił się wo­bec syna. Przede wszyst­kim wtedy, gdy Agnieszka, jego żona, nie­mal udu­szona w trak­cie bru­tal­nego na­padu, za­pa­dła w śpiączkę, a on nie umiał po­ra­dzić so­bie z traumą i nie za­dbał o wła­sne dziecko.

Przy­tła­czały go grze­chy, które no­sił w so­bie. Na­dal był prze­cież mę­żem cho­rej, nie­przy­tom­nej ko­biety, a mimo to zde­cy­do­wał się zwią­zać z Mal­winą. Kto mu dał do tego prawo? Za­wiódł nie tylko żonę i syna. Naj­gor­sze było to, że zdra­dził sie­bie i wszystko to, w co wie­rzył.

– Mu­szę koń­czyć – rzekł spo­koj­nie do bi­blio­te­karki.

– Uwa­żaj na sie­bie – po­pro­siła prze­jęta, jakby zło, które się tu wy­da­rzyło, wciąż peł­zało gdzieś po ką­tach.

– Ode­zwę się. – Gross z ża­lem się roz­łą­czył.

Wró­cił do dre­wutni.

But na­dal le­żał w tym sa­mym miej­scu, pod cia­łem wi­sielca.

Ra­szeja koń­czyła oglę­dziny zwłok, przy któ­rych po­ma­gali jej tech­nicy. Kiedy się wy­pro­sto­wała, wy­czuła obec­ność Grossa i od­wró­ciła się do niego.

– Skoń­czy­li­ście? – spy­tał.

– Tak. Mo­żemy go od­ci­nać – za­ko­men­de­ro­wała.

Nie­mal go­dzinę póź­niej le­karka ścią­gnęła z cha­rak­te­ry­stycz­nym trza­skiem la­tek­sowe rę­ka­wiczki, a Bloch po­dał jej czarny wo­rek i od­no­to­wał wrzu­coną do niego parę.

– I co o tym są­dzisz? – Ra­szeja zwró­ciła się do Grossa.

Stali nad le­żą­cymi na ziemi, na­gimi już zwło­kami męż­czy­zny. W bla­dym, ze­sztyw­nia­łym z zimna i z po­wodu stę­że­nia po­śmiert­nego ciele od­zna­czały się dło­nie i stopy. Wcze­śniej spły­wała do nich gra­wi­ta­cyj­nie krew, two­rząc fio­le­to­wo­sine plamy opa­dowe.

Ko­mi­sarz do­brze wie­dział, że na tym eta­pie oglę­dzin nie­winne py­ta­nie było ze strony spe­cja­listki za­pro­sze­niem do bacz­nego przyj­rze­nia się zwło­kom.

Na twa­rzy, pod po­wie­kami ani w ustach de­nata nie od­na­lazł ja­sno­czer­wo­nych wy­bro­czyn. Ciemna bruzda wi­siel­cza prze­bie­gała po­wy­żej chrząstki tar­czo­wa­tej, a więc ty­powo dla po­wie­sze­nia. Po­gru­bie­nie bruzdy, spo­wo­do­wane sa­mo­za­ci­ska­ją­cym się wę­złem prze­lo­to­wym, znaj­do­wało się z pra­wej strony, co su­ge­ro­wało, że męż­czy­zna był pra­wo­ręczny.

Gross zwró­cił jesz­cze uwagę na dwie ró­żowe, owalne plamki u na­sady nosa.

I to wszystko.

Obok nóg stały dwa równo usta­wione żółte tra­pery.

– Sa­mo­bój­stwo – po­wie­dział ci­cho.

– Nie można mieć co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści – utwier­dziła go w prze­ko­na­niu. – A co jesz­cze?

Gross ścią­gnął brwi w sku­pie­niu.

– Na twa­rzy czy­sto.

– Masz na my­śli brak śladu roz­pry­sków krwi ofiar? – spy­tała Ra­szeja. – Bo roz­maz nad pra­wym uchem i na karku, a także wo­kół szyi na pewno wi­dzia­łeś. Nie­wy­klu­czone, że po­wstały przy za­kła­da­niu pę­tli wi­siel­czej. Ale, co chyba naj­cie­kaw­sze, na szyi i de­kol­cie roz­pry­sków brak.

– Moż­liwe, że po wszyst­kim opłu­kał się nad umy­walką – za­su­ge­ro­wał Gross, przy­po­mi­na­jąc so­bie wy­gląd ła­zienki na par­te­rze domu Ar­ła­ków. – I nie­wy­klu­czone, że się prze­brał. Być może w chwili za­bój­stwa miał na so­bie golf albo wy­soko za­pi­naną kurtkę. Spraw­dzimy to – obie­cał. – Bar­dziej jed­nak za­sta­na­wiają mnie jego za­krwa­wione dło­nie. Je­śli za­ło­żymy, że się umył.

– Prze­su­wa­niem zwłok mógł za­jąć się póź­niej.

– By­łoby to dziwne – stwier­dził po­li­cjant.

– W ta­kich spra­wach zdzi­wień pew­nie bę­dzie wię­cej. Ale po­cze­kajmy do końca oglę­dzin ciał ko­biety i dziecka.

– Będę cze­kał – za­pew­nił ko­mi­sarz i przez chwilę oboje mil­czeli. A po­tem od­chrząk­nął i otwo­rzył usta. – Jest coś jesz­cze.

– Co ta­kiego?

– Na jego ciele nie ma żad­nych śla­dów walki. Nic, zero. Żad­nych za­dra­pań, ska­le­czeń ani siń­ców.

– Też mnie to za­sta­no­wiło – od­parła.

Gross tra­wił tę in­for­ma­cję.

– Ta ko­bieta... Jego żona. Nie bro­niła się? – spy­tał.

Ra­szeja wsu­nęła dło­nie w kie­sze­nie kurtki.

– O niej wy­po­wiem się póź­niej – obie­cała. – Ale na ra­zie jedno wy­daje się nie­mal pewne. Mu­siał ją za­sko­czyć.

Dwie go­dziny póź­niej ko­mi­sarz Ber­nard Gross czuł, że prze­marzł do szpiku ko­ści, i dla­tego po­sta­no­wił za­pu­kać do drzwi są­sied­niego pię­tro­wego domu w stylu wło­skim. Przy oka­zji chciał się tro­chę ogrzać.

Kiedy drzwi się uchy­liły, uj­rzał za nimi do­brze zbu­do­wa­nego, wy­so­kiego męż­czy­znę, tego sa­mego, który przed kil­koma go­dzi­nami od­na­lazł Mi­chała Ar­łaka w szo­pie i we­zwał po­li­cję.

Go­spo­darz za­pro­sił po­li­cjanta do domu i po­czę­sto­wał her­batą.

Usie­dli w sa­lo­nie na ta­pi­ce­ro­wa­nych krze­słach z wy­so­kimi opar­ciami. Po­środku ob­szer­nego bia­łego stołu w czar­nej kar­to­no­wej tu­bie z na­pi­sem „Naj­lep­sza Żona” stał pę­katy bu­kiet czer­wo­nych róż. Je­den pła­tek ode­rwał się i spo­czy­wał na lśnią­cym bla­cie.

Męż­czy­zna zo­stał prze­słu­chany krótko po przy­jeź­dzie pierw­szej grupy ope­ra­cyjno-pro­ce­so­wej i Gross zdą­żył już po­roz­ma­wiać z po­li­cjan­tem o naj­waż­niej­szych wąt­kach z tej roz­mowy. Kło­pot po­le­gał na tym, że męż­czyź­nie nie za­dano do­dat­ko­wych, waż­nych z punktu wi­dze­nia śledz­twa, py­tań.

Krzysz­tof Ko­nar­ski oparł ma­sywne łok­cie na stole i złą­czył dło­nie.

– Co chciałby pan jesz­cze wie­dzieć?

Gross upił kilka ły­ków her­baty i od­sta­wił ku­bek na kor­kową pod­kładkę.

– Pro­szę się sku­pić – za­chę­cił ko­mi­sarz. – Wiem, że to nie jest ła­twe, ale może się oka­zać bar­dzo po­mocne.

– Po­mocne w czym? – Za­in­te­re­so­wał się męż­czy­zna. – Do­szło do sa­mo­bój­stwa roz­sze­rzo­nego, więc pew­nie ma­cie od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia, prawda?

– Poza jed­nym. Tym naj­waż­niej­szym.

– Ja­kim? – Skrzy­wił się Ko­nar­ski.

– Nie znamy mo­ty­wa­cji sprawcy – od­po­wie­dział Gross.

– Ale to i tak już ni­czego nie zmieni. One nie żyją. – Go­spo­darz trą­cał zę­bami dolną wargę. – A jesz­cze nie­dawno moja Ew­cia ba­wiła się z ich Amel­cią. – Po­krę­cił głową i łzy wy­peł­niły mu oczy. – Co ja po­wiem mo­jej córce, jak bę­dzie chciała iść do ko­le­żanki? – Za­drżała mu broda.

Po­li­cjant czuł się w ta­kich chwi­lach bez­radny. Nie umiał po­cie­szać, a jed­no­cze­śnie do­brze ro­zu­miał lęki Ko­nar­skiego. W końcu sam dawno temu mu­siał po­dzie­lić się ze swoim sy­nem tra­giczną wie­ścią o tym, że jego matka za­pa­dła w śpiączkę, z któ­rej praw­do­po­dob­nie ni­gdy się nie wy­bu­dzi. Nikt go nie uczył prze­ka­zy­wa­nia ta­kich in­for­ma­cji dziecku.

Kiedy tylko scena z bez­bron­nym wo­bec dra­matu Bart­kiem wy­świe­tliła się w gło­wie Grossa, wą­ski szpi­ku­lec wbił się gładko w serce ko­mi­sa­rza. Skrzy­wił się nie­znacz­nie i na­brał tchu.

Wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści.

– O któ­rej za­uwa­żył pan w ogro­dzie Mi­chała Ar­łaka? – spy­tał.

– Krótko przed siódmą. Wy­szedł z domu i skie­ro­wał się do dre­wutni.

– Wyj­dziemy na chwilę na ze­wnątrz? Chciał­bym, żeby po­ka­zał mi pan to miej­sce, z któ­rego wi­dział pan są­siada.

– Ja­sne, pro­szę.

Męż­czy­zna wstał i Gross po­szedł za nim.

Zimny wiatr sma­gnął ich twa­rze, gdy sta­nęli na ko­stce bru­ko­wej przed do­mem. Od działki Ar­ła­ków od­dzie­lały ich ogro­dze­nie oraz grun­towa droga, na któ­rej par­ko­wały te­raz ra­dio­wozy i nie­ozna­ko­wane po­li­cyjne sa­mo­chody. Na­wet stąd sły­chać było strzępki roz­mów i krót­kich ko­mend.

Ko­nar­ski za­trzy­mał się w po­ło­wie drogi do wolno sto­ją­cego ga­rażu i się ro­zej­rzał.

– O, yari­skę usta­wi­łem tu­taj, przo­dem do bramy ogro­dze­nio­wej. – Po­ka­zał rę­koma miej­sce, gdzie za­par­ko­wał sa­mo­chód. – Sil­nika nie ga­si­łem, bo żona lubi jeź­dzić w cie­płym – do­dał. – I za­nim wy­sia­dłem, zer­k­ną­łem przez przed­nią szybę. Mi­chał po­ja­wił się na scho­dach i ru­szył na tył ogrodu.

– Za­uwa­żył pana lub sa­mo­chód?

– Nie.

– A przy­wi­tał się pan z nim?

– Tak, krzyk­ną­łem jego imię, ale nie za­re­ago­wał.

– Z po­wodu sil­nika?

– Słu­cham?

– Nie usły­szał pana ze względu na ter­kot to­yoty?

– Nie. Cho­dziło ra­czej o to, że Mi­chał był ja­kiś... nie­swój.

– To zna­czy?

– Te­raz jak o tym my­ślę, to mam wra­że­nie, że był tro­chę jakby nie­przy­tomny. Wie pan, co mam na my­śli.

– Nie do końca – od­parł po­li­cjant.

Ko­nar­ski się za­sę­pił, naj­wy­raź­niej pró­bo­wał ze­brać my­śli.

– Są­siad był ja­kiś taki nie­obecny – pod­jął po chwili. – Chyba nie znajdę lep­szego słowa.

– Nie­obecny?

– W sen­sie, wie pan, jakby my­ślami był gdzieś da­leko. Od­cięty od rze­czy­wi­sto­ści.

Gross od­no­to­wał to w pa­mięci.

– Po­wie­dział pan, że Ar­łak po­szedł na tył ogrodu – przy­po­mniał Gross.

– Kon­kret­nie to do dre­wutni.

– Wi­dział pan, jak tam wcho­dził?

– Tak.

– Jak mam to ro­zu­mieć? – za­in­te­re­so­wał się Gross. – Za­wo­łał go pan, a po­tem stał pan i cze­kał na to, co zrobi są­siad?

– Tak było – przy­znał Ko­nar­ski.

– To chyba dość nie­ty­powe.

– Nie­ty­powe?

– Stać i pa­trzeć na czło­wieka, który nie re­aguje na na­sze po­wi­ta­nie.

– Tak, pew­nie ma pan ra­cję. – Spu­ścił wzrok.

– Więc dla­czego go pan ob­ser­wo­wał?

– Bo zda­łem so­bie sprawę, że Mi­chał trzy­mał mło­tek.

– W któ­rej ręce?

– W pra­wej.

– Jest pra­wo­ręczny?

– Tak.

– Więc miał mło­tek – po­wtó­rzył Gross.

– Tak.

– I? – po­na­glił ko­mi­sarz. – Co zro­bił pana są­siad?

– Nic. – Ko­nar­ski roz­ło­żył ręce. – Wszedł do szopy.

Gross zer­k­nął na drew­niany bu­dy­nek, w któ­rego drzwiach mi­gnął mu je­den z tech­ni­ków w bia­łym stroju ochron­nym.

– W co był ubrany?

– W zie­lone bo­jówki i te, no... ta­kie żółte tra­pery.

– Były za­sznu­ro­wane?

Go­spo­darz zmarsz­czył czoło.

– Nie, chyba nie. Ale kto by tam buty sznu­ro­wał, idąc do dre­wutni.

– A kurtka? Miał na so­bie ja­kąś kurtkę?

– Nie. W ko­szuli był. Fla­ne­lo­wej, w ciemną kratę. Zresztą prze­cież pan wie.

– Nie zdzi­wiło to pana, że był tak lekko ubrany?

– Tro­chę. Ter­mo­metr w sa­mo­cho­dzie żony po­ka­zy­wał zero stopni. Po­ra­nek rze­czy­wi­ście był chłodny, ale wie pan, ja też cza­sami nie za­kła­dam kurtki, jak mam wy­pro­wa­dzić żo­nie sa­mo­chód z ga­rażu.

– A co pan wtedy zro­bił, gdy Mi­chał Ar­łak wszedł do szopy?

– Wró­ci­łem do sie­bie. Żona już za­kła­dała płaszcz i się­gała po to­rebkę, a po­tem po­szła do sa­mo­chodu. Kiedy brama się za nią za­mknęła, znowu po­pa­trzy­łem w stronę dre­wutni.

– Wy­szedł pan na ze­wnątrz czy pa­trzył przez okno?

– Wy­sze­dłem.

– Po co?

– Nie wiem. To wszystko było ja­kieś dziwne. W sen­sie, ten mło­tek, to za­cho­wa­nie Mi­chała. Po­my­śla­łem, że może wziął go z tej szopy i po­szedł odło­żyć, a to by ozna­czało, że za­raz z niej wyj­dzie.

– Ale nie wy­szedł.

– Wła­śnie. Więc pod­sze­dłem do furtki Ar­ła­ków. Wo­ła­łem go po imie­niu, ale nic to nie dało. Drzwi do dre­wutni były uchy­lone. Te od domu też.

– I po­sta­no­wił pan wejść na jego po­se­sję.

Męż­czy­zna za­wie­sił wzrok na scho­dach domu są­siada. Gross są­dził, że w gło­wie Ko­nar­skiego ta­śma pa­mięci za­częła się żwawo krę­cić. Ciało wi­sielca w po­ran­nym mroku w dre­wutni. Gruby sznur wo­kół belki. Zwie­szona bez­wład­nie głowa są­siada. Żółty tra­per le­żący na boku. I wresz­cie za­krwa­wiony mło­tek na po­rdze­wia­łej szafce.

– Dla­czego? – do­py­tał Gross.

– Słu­cham? – Męż­czy­zna się ock­nął, ale Gross był prze­ko­nany, że usły­szał jego py­ta­nie. – Wy­da­wało mi się – pod­jął po chwili Ko­nar­ski – że na scho­dach wi­dzia­łem krew.

– Wspo­mniał pan, że drzwi do domu były uchy­lone.

– To prawda.

– I mimo śla­dów krwi nie zaj­rzał pan tam, tylko po­szedł do dre­wutni, czy tak?

Ner­wowy tik prze­mknął po twa­rzy Ko­nar­skiego.

– Cho­lera, ta krew mnie chyba zmy­liła. Ubz­du­ra­łem so­bie, że Mi­cha­łowi coś się stało, że to on krwa­wił. Ro­zu­mie pan? I dla­tego po­sze­dłem do szopy. – Od­kaszl­nął lekko, a na­stęp­nie wska­zał na drzwi swo­jego domu. – Chodźmy do środka, bo mi nos od­pad­nie z zimna. A panu her­bata sty­gnie.

Wró­cili.

Gross usiadł przy stole i upił łyk wciąż jesz­cze cie­płego na­paru. Ko­nar­ski w tym cza­sie ner­wowo szar­pał skórkę przy pa­znok­ciu.

– Jedno mnie za­sta­na­wia – za­czął Gross.

– Tak?

– Dla­czego za­wo­łał pan Mi­chała Ar­łaka, gdy ten po­ja­wił się w ogro­dzie?

– Nie ro­zu­miem. – Ko­nar­ski ścią­gnął brwi i pod­cią­gnął rę­kawy bluzy.

Na obu przed­ra­mio­nach cią­gnęło się kilka dłu­gich, wą­skich stru­pów, jakby od za­dra­pań. Gross ce­lowo długo przy­glą­dał się tym ra­nom.

– To pies brata. Ba­wi­łem się z nim wczo­raj – wy­ja­śnił męż­czy­zna i opu­ścił rę­kawy.

Ko­mi­sarz uniósł brwi.

– Pies?

– Szcze­niak. Wil­czur. Lubi po­sza­leć. – Ko­nar­ski się uśmiech­nął.

Ber­nard Gross do­pił her­batę i znowu się ode­zwał:

– Był wcze­sny ra­nek, wy­pro­wa­dził pan żo­nie sa­mo­chód, ona za­pewne spie­szyła się do pracy... – Gross zro­bił pauzę, a po­tem uzu­peł­nił: – Krótko mó­wiąc, wy­daje mi się, że to nie był naj­lep­szy mo­ment na są­siedz­kie roz­mowy.

Ko­nar­ski drgnął, jakby na­gle coś so­bie przy­po­mniał.

– No wi­dzi pan, ale w tym rzecz... Bo był kon­kretny po­wód – uznał go­spo­darz. – Chcia­łem go za­py­tać, jak było w Draw­sku.

– Jak to w Draw­sku? – ko­mi­sarz za­in­te­re­so­wał się in­for­ma­cją, któ­rej nie było w pro­to­kole z prze­słu­cha­nia świadka.

Ko­nar­ski przyj­rzał się po­li­cjan­towi.

– Mi­chał był tam na prze­szko­le­niu. W woj­sku, zna­czy się.

– Kiedy?

– Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie. I wła­śnie wczo­raj wró­cił.

Grossa go­niły cięż­kie i po­sępne chmury.

Nie zdą­żył się ogrzać w domu Ko­nar­skiego, szedł więc szyb­kim kro­kiem ulicą Li­pową, która bie­gła łu­kiem nad pół­nocną li­nią brze­gową Ar­chi­dia­konki. Mi­jał nowe domy po obu stro­nach drogi. Plan był pro­sty. Za­mie­rzał dojść do ogród­ków dział­ko­wych „Wod­nik”, a po­tem wró­cić do domu Ar­ła­ków. Gdyby marsz nie po­mógł, ogrzałby się w au­cie. Miał na­dzieję, że w trak­cie spa­ceru nie zmo­czy go deszcz, a Ra­szeja upora się z oglę­dzi­nami zwłok ko­biety i dziecka.

Wy­jął te­le­fon z kie­szeni kurtki i po­my­ślał o synu, ale za­miast wy­słać do niego ese­mes, wy­brał nu­mer aspi­rantki szta­bo­wej Mo­niki Skal­skiej. Skałka, jak na­zy­wano ją na ko­mi­sa­ria­cie, była jego prawą ręką, nie­zwy­kle od­daną służ­bie po­li­cjantką. Gross ce­nił jej ana­li­tyczny umysł i zdol­no­ści de­duk­cyjne. Poza tym, co ważne, za­wsze mógł li­czyć na jej za­an­ga­żo­wa­nie. Był za­sko­czony tym, że nie za­stał jej na miej­scu zda­rze­nia. A prze­cież kiedy za­dzwo­nił do niej tuż po tym, jak wy­siadł z bo­einga i kie­ro­wał się na par­king przy lot­ni­sku, Skal­ska wciąż była jesz­cze nad Ar­chi­dia­konką.

Li­czył sy­gnały i oba­wiał się, że znał po­wód jej nie­obec­no­ści. Po szó­stym się pod­dał, ale za­miast scho­wać ko­mórkę, za­dzwo­nił do dru­giej pod­wład­nej, Ju­dyty Ju­dyc­kiej. Obie zaj­mo­wały ga­bi­net na pod­da­szu.

– Tak, sze­fie? – ode­zwała się ana­li­tyczka, drobna blon­dynka z pro­stymi wło­sami do ra­mion.

– Skałki szu­kam. Jest na miej­scu?

– Nie – od­parła Ju­dycka, a Gross wy­czuł, że chciała po­wie­dzieć coś wię­cej, dla­tego cze­kał. – Je­dynka we­zwała ją do sie­bie.

– Je­dynka? Dla­czego? – Ko­mi­sarz się zdzi­wił.

– Nie mam po­ję­cia.

– A kiedy ją we­zwała?

– Z sa­mego rana. Skałka za­dzwo­niła wtedy do mnie. Po­dobno na­wet nie zdą­żyła się tam do­brze ro­zej­rzeć nad tą Ar­chi­dia­konką. A co u cie­bie, sze­fie? Je­steś już na miej­scu?

– Tak. Daj mi, pro­szę, znać, gdyby Skałka wró­ciła. Pró­bo­wa­łem ją zła­pać, ale bez­sku­tecz­nie.

– Ja­sne. Coś jesz­cze?

– W za­sa­dzie tak. Chciał­bym wie­dzieć wszystko o tej ro­dzi­nie. O Mi­chale Ar­łaku, jego żo­nie Re­na­cie i ich sied­mio­let­niej córce. Nie pa­mię­tam jej imie­nia – przy­znał.

– Ame­lia – do­po­wie­działa Ju­dycka. – Za­ję­łam się tym z sa­mego rana. Skałka już mnie o to pro­siła. Dam znać, jak tylko się z tym upo­ram.

– Świet­nie. A przy oka­zji wrzuć na bę­ben są­siada sa­mo­bójcy, Krzysz­tofa Ko­nar­skiego. Ma dłu­gie za­dra­pa­nia na przed­ra­mio­nach. Twier­dzi, że od za­bawy z psem brata.

– Mam spraw­dzić czy jego brat ma psa?

– Przede wszyst­kim, czy fa­cet na­prawdę ma brata – do­dał Gross. – Mo­żesz to wziąć na sie­bie?

– Ja­sne, sze­fie, robi się. W kon­tak­cie – do­rzu­ciła.

– W kon­tak­cie, Ju­dyto – ko­mi­sarz za­koń­czył po­łą­cze­nie i le­d­wie zdą­żył scho­wać apa­rat do kie­szeni, gdy ten wpadł w wi­bra­cje; pierw­sze takty pro­stej me­lo­dii stłu­miło ocie­ple­nie kurtki.

Przy­wi­tał się ze Skal­ską. Szumy w gło­śniku zdra­dzały, że po­dob­nie jak on była w dro­dze.

– Co się dzieje? – spy­tał stra­piony, ma­jąc na my­śli jej nie­obec­ność na miej­scu zda­rze­nia.

– Nic, a co?

Nie wy­czuł w jej gło­sie na­pię­cia ani zło­ści.

– Je­stem nad Ar­chi­dia­konką – wy­ja­śnił. – Li­czy­łem, że się tu zo­ba­czymy.

– Sorry, nie zdą­ży­łam cię po­in­for­mo­wać. Joj­czy­kowa we­zwała mnie do sie­bie. Po­dobno sprawę prze­jął pan Wąs i on tam kró­luje. Ja­śnie pani ob­wie­ściła ci już swój de­kret?

– Nie. Ale chyba wy­czu­wam, co się święci.

– Więc nie wiem, po jaką cho­lerę ta idiotka wy­cią­gnęła cię z sa­mo­lotu – zde­ner­wo­wała się aspi­rantka.

– Vis ma­ior!

Gross do­tarł do ogród­ków dział­ko­wych. Wiatr gła­skał bez­listne drzewa owo­cowe i szu­miał, szar­piąc ko­nary sta­rych lip w alei.

– Szkoda two­jego urlopu, two­jego wy­jazdu, a Bartka szkoda mi naj­bar­dziej. Zresztą wszyst­kiego szkoda – burk­nęła i na mo­ment za­mil­kła. – Aha, mu­sisz wie­dzieć jedno: uwa­żaj na Rę­ba­cza.

– Je­steś ko­lejną osobą, która mnie przed nim ostrzega – po­wie­dział.

– To do­brze. Jedno ostrze­że­nie mógł­byś olać. Dwóch nie wy­pada.

Miała ra­cję, ale nie zdą­żył jej tego po­wie­dzieć, bo po­li­cjantka ode­zwała się po­now­nie.

– To twoja rada – przy­po­mniała, cho­ciaż Gross nie pa­mię­tał, by kie­dy­kol­wiek jej udzie­lał.

– Więc by­łoby głu­pio, gdy­bym z niej nie sko­rzy­stał – od­parł po­waż­nie, czym na chwilę roz­śmie­szył Skal­ską.

– Co tam u was? – spy­tała.

Opo­wie­dział jej o wy­niku oglę­dzin zwłok Ar­łaka.

– Czyli jed­nak sa­mo­bój­stwo po­agre­syjne – stwier­dziła.

– Na to wy­gląda – po­twier­dził wolno Gross.

– Cze­kaj, cze­kaj... Czyż­bym sły­szała po­wąt­pie­wa­nie?

– Nie, to nie tak. Ar­łak po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Nikt mu w tym nie po­mógł. Ko­niec kropka.

– Je­steś pe­wien?

– Tego tak – za­pew­nił.

– Ale?

– Po pro­stu jest kilka wąt­pli­wo­ści co do sa­mego prze­biegu zda­rze­nia – za­czął, a po­tem po­dzie­lił się nimi ze Skal­ską: cho­dziło o brak roz­pry­sków krwi ofiar na ciele Ar­łaka, a także za­dra­pań i siń­ców. – Mam na­dzieję, że ana­liza śla­dów krwa­wych przy­nie­sie jed­no­znaczne od­po­wie­dzi.

– Uuu, cie­kawe – od­parła Mo­nika. – Nie we­szłam do szopy i nie zdą­ży­łam mu się przyj­rzeć. Cze­ka­łam na Ra­szeję i tech­ni­ków – uspra­wie­dli­wiła się.

– I bar­dzo do­brze zro­bi­łaś. Ale te­raz czas się sku­pić na Ar­łaku. Są­siad, ten, który nas we­zwał, twier­dzi, że Ar­łak był w Draw­sku Po­mor­skim na szko­le­niu woj­sko­wym. Wczo­raj miał wró­cić sa­mo­cho­dem z ko­legą, który mieszka w Ko­wa­le­wie Po­mor­skim. Pech po­lega na tym, że są­siad nie zna na­zwi­ska tego kie­rowcy.

– O któ­rej wró­cili?

– Nie wia­domo. Moż­liwe, że wie­czo­rem lub w nocy.

– Mam się tym za­jąć? – zdzi­wiła się.

– Trzeba usta­lić w jed­no­stce, z kim wra­cał, ja­kim sa­mo­cho­dem i o któ­rej wy­je­chali z Draw­ska.

Skal­ska wes­tchnęła te­atral­nie.

– Joj­czy­kowa wle­piła mi dwa po­bi­cia i kilka wła­mów. Od te­raz na tym po­lega moja ro­bota.

– To ja­kaś bzdura – żach­nął się Gross, za­trzy­mu­jąc się na wy­so­ko­ści bramy ogród­ków dział­ko­wych. – Prze­cież je­steś w moim ze­spole.

Nieco da­lej szosą w kie­runku Li­sewa mknęła stara cię­ża­rówka. Sil­nik ry­czał gło­śno, czarny dym z rury wy­de­cho­wej opa­dał miękko na as­falt.

– A więc tego też nie wiesz – stwier­dziła Skal­ska, po czym do­dała: – Wy­gląda na to, że nie ma już żad­nego ze­społu, Ber­nar­dzie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki