Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
77 osób interesuje się tą książką
Pewne poszlaki widzą tylko ci, którzy stracili ukochanych
Mąż i ojciec, Michał Arłak, brutalnie zamordowawszy żonę i córkę, wiesza się w przydomowej szopie. U jego stóp leży drewniany młotek ubroczony krwią. Funkcjonariusze na miejscu zbrodni zastają kałuże posoki rozlanej po całym domu. Dla tej tragedii Bernard Gross przerywa lot do Anglii. Podejmuje śledztwo.
Choć zbrodnia nie budzi żadnych wątpliwości, zbyt wiele detali nie daje spokoju komisarzowi. Czego nie mówi śledczym sąsiad Arłaków, jedyny świadek? Dlaczego ubrania wisielca noszą tak mało śladów krwi? Co wiedziała matka Michała, skłócona z jego żoną?
Sprawa przerasta Grossa i jego zespół, zwłaszcza kiedy dowiaduje się, że zostali rozwiązani przez kogoś z góry. Walcząc ze złem na zewnątrz, trudno wygrać z nim we własnych szeregach. Komisarz przekonuje się o tym z każdym atakiem paniki spychającym go w otchłań szaleństwa.
Piąty tom serii kryminalnej Roberta Małeckiego z komisarzem Bernardem Grossem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
DZIEŃ PIERWSZY
Żółty traper leżał na boku pod ciałem wisielca.
But, którego końcówki sznurowadła przypominały młode, zastygłe w bezruchu żmije, nosił widoczne plamy krwi i było całkiem prawdopodobne, że zsunął się ze stopy mężczyzny w wyniku drgawek przedśmiertnych.
Komisarz Bernard Gross już wcześniej zwrócił uwagę na głęboko żłobioną, jasną podeszwę z tworzywa termoplastycznego. Jego zdaniem samobójca, zanim założył sobie stryczek na szyję, musiał brodzić w kałuży posoki. Świadczyły o tym również ślady krwi na leżącym obok taborecie, na którym mężczyzna stanął, zanim pożegnał się z życiem.
Drugi traper, chociaż także niezasznurowany, wciąż tkwił na nodze denata i był tak samo zabrudzony. Policjant przyjrzałby mu się dłużej, gdyby nie oślepił go nagły błysk flesza. Odczekał, aż ciemne powidoki znikły, a potem spokojnie zerknął na dłonie samobójcy. Ich skóra miała rdzawy odcień. Tak wyglądała zaschnięta krew. Wiedział na pewno, że to nie plamy opadowe, bo te u wisielców najczęściej były sinofioletowe. Gross obserwował denata z progu starej szopy, żeby nie przeszkadzać w pracy technikom kryminalistyki. Na razie musiał się zadowolić ogólnym obrazem z miejsca zdarzenia. Notował więc w głowie wszystko, na co policyjny instynkt śledczego kazał mu zwrócić baczną uwagę.
Przy samym wejściu po lewej stała pordzewiała szafka ze stołem roboczym, na którym leżały zwój sznura i zakrwawiony młotek zakończony drewnianym walcem. Krew wpiła się w materiał, a dwa bordowe skrzepy lepiły się do krawędzi obucha i sprawiały wrażenie, jakby narzędzie zbrodni było żywą, na dodatek ranną istotą.
Przy obu przedmiotach leżały czarno-białe skalówki kryminalistyczne oraz numerki niezbędne do oznaczania dowodów na potrzeby dokumentacji fotograficznej i przygotowania protokołu oględzin.
Tuż po tym, jak kolejny raz błysnęła lampa aparatu, Jarek Bloch, krępy policjant ubrany w biały fizelinowy strój, z kapturem na głowie i maską zakrywającą nos i usta, odwrócił się do komisarza.
– To jak, Bernardzie? Odcinamy breloka? – spytał, wskazując na wisielca.
Nie doczekał się odpowiedzi.
Gross raz jeszcze przyjrzał się detalom. Gruby sznur oplatał trzykrotnie belkę i wraz z pętlą zaciśniętą na szyi znikał za zwieszoną głową mężczyzny. Na widoku pozostawał jedynie spory węzeł unoszący się nad karkiem. Policjant dotąd nie widział twarzy człowieka, który odebrał sobie życie, ale wiedział, że wkrótce zaspokoi ciekawość. Chciał poznać twarz potwora, zdolnego do nieprawdopodobnego zła, a jednocześnie tchórzliwego wobec nieuchronności kary, którego strach zaprowadził do tej drewutni, by sam sobie wymierzył sprawiedliwość.
Choć właściwie Gross wcale nie miał pewności, czy samobójstwo w tej konkretnej sytuacji było aktem odwagi, czy tchórzostwa. Cóż mógł wiedzieć o powodach, dla których ludzie rozstawali się z życiem? Szczególnie w tak dramatycznych okolicznościach. Nie był psychologiem ani psychiatrą. Myślał o tym tylko dlatego, że kiedyś i jemu, na skutek rodzinnej tragedii, gdy znalazł się w długim mrocznym tunelu, odebranie sobie życia wydawało się realną obietnicą rychłej ulgi.
Przyglądał się głowie denata porośniętej ciemnymi włosami. Były w nieładzie, jakby mężczyzna właśnie wstał z łóżka. Na flanelowej koszuli w ciemną kratę wykwitały brunatne plamy. Podobne miał w pobliżu kieszeni zielonych bojówek.
– Bernardzie? – Bloch się zniecierpliwił i zrobił krok w stronę Grossa, a ten wyrwany ze skupienia w końcu spojrzał na technika.
– Czekamy na Raszeję – odparł komisarz, mając na myśli medyka sądowego.
Następnie chuchnął w zziębnięte dłonie i potarł je energicznie. Odwrócił się i spojrzał na szary dom z lat siedemdziesiątych, oddalony od szopy o kilkanaście metrów.
Zdawał sobie sprawę, że to, co tam zobaczył, pozostanie z nim na długo. Obrazy wpełzły do głowy i uwiły w niej gniazda. Zupełnie jakby duchy wszystkich ofiar zbrodni, które poznał, podobnie jak żywi ludzie, też bały się samotności i dlatego wybrały go sobie na towarzysza niedoli. Każdą z nich znał z imienia i nazwiska, każda w jakiś niewytłumaczalny sposób była mu bliska, chociaż nie wiedział, dlaczego pozwalał sobie na takie relacje ze zmarłymi. Pamiętał ich twarze pozbawione życia, maski z naturalnej skóry. Przewijały mu się przed oczami jak w makabrycznym pokazie slajdów. I tylko czasami, kiedy udało mu się złapać zabójcę, zdarzało się, że wizerunek ofiary zasnuwało pasmo mgły. Ale choć dusze ofiar żegnały się z nim w takich sytuacjach na dłużej, nigdy nie znikały z jego życia. Po prostu wydawało mu się, że ten czy inny duch wycofywał się w głąb ciemnej sali. Wciąż jednak tam był. Gross stale czuł jego obecność. Widział zarys jego sylwetki.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł w dół pleców komisarza. Świeże obrazy śmierci z domu nad jeziorem napływały.
Czerwone kałuże na parkiecie i dywan mokry od gęstej posoki. Rozpryski rozsiane na białych ścianach i sufitach. Rozmazy na framugach. Ślady kontaktowe na drzwiach i klamkach. I krwawe odbitki podeszew traperów na podłodze w wiatrołapie i na schodach.
Ale nie to było najgorsze.
Najgorszy był widok ciał, a raczej zniekształconych od mocnych uderzeń młotka zapadniętych twarzoczaszek kobiety i siedmioletniej dziewczynki, których głowy w zbrodniczej furii zamieniły się w krwawą miazgę złożoną z kości, skóry i tkanek.
Zwłoki znaleziono na parterze. Co ciekawe, mimo uchylonych drzwi w pokoju było ciepło. Piec chodził z pełną mocą, bo programator sygnalizował spadek temperatury. Sprawca ułożył ciała pośmiertnie obok siebie w pokoju dziennym. Przeciągnął jedno po drugim po podłodze na sam środek salonu. Świadczyły o tym krwawe ślady wleczenia.
Dwie ofiary.
Matka i córka.
I trzecie ciało. Zabójca i samobójca w jednym, którego Gross miał niemal na wyciągnięcie ręki.
Mąż i ojciec.
Cała rodzina, która odeszła.
A wraz z nią ich sekrety, pomyślał Gross.
I miłość, której źródło być może wyschło już wcześniej, podobnie jak krew na obuchu młotka.
Tragedia w domu przy Lipowej, nad niewielkim jeziorem Archidiakonka, znajdującym się na północnych rubieżach Chełmży, prawdopodobnie rozegrała się nad ranem.
To wtedy jeden z sąsiadów widział Michała Arłaka przechodzącego z domu do szopy z młotkiem w ręku. Mężczyzna nie odezwał się na powitanie. Jakiś czas potem sąsiad ponownie wyszedł na zewnątrz i zauważył, że w domu wciąż świeci się światło. Zastanowiły go czerwone rozmazy na ścianie, które dostrzegł przez okno. Jakby ktoś chlapał farbą na prawo i lewo. Jego niepokój wzbudziły też otwarte drzwi do szopy. Dopiero po chwili zauważył krwawe ślady na schodach. Próbował wywołać Arłaka, lecz usłyszał tylko złowrogi szum wiatru i szelest iglaków. Wystraszył się i nie zajrzał do domu. Furtka była uchylona, więc najpierw niepewnie ruszył do drewutni. Ale na wszystko było już za późno.
Zamarł w progu.
Dopiero kiedy zdołał się opanować, wybiegł za ogrodzenie i sięgnął po telefon. A kilka minut później migające niebieskie światła radiowozu przebijały się przez mglisty lutowy poranek.
Gross dotarł do ostatniej posesji przy ulicy Lipowej półtorej godziny później. Przyjechał tu prosto z bydgoskiego lotniska, wezwany przez komendantkę Aleksandrę Jojczyk, awansowaną niedawno do stopnia komisarza. Powinien siedzieć w samolocie, który właśnie podchodziłby do lądowania na brytyjskiej ziemi, gdzie komisarz miał się spotkać z synem pracującym w hospicjum w Doncaster. Niestety, kiedy otrzymał informację o tak zwanym samobójstwie rozszerzonym, uznał, że w Chełmży przyda się każda para rąk do pracy. Poza tym jego obecności domagał się prokurator Artur Legner z Torunia i dlatego Gross uznał, że wysiądzie z boeinga i zrobi to, co do niego należy i na czym zna się najlepiej, a potem kupi drugi bilet lotniczy na najbliższy możliwy termin i poleci do Bartka. Próbował do niego zadzwonić i mu o tym wszystkim powiedzieć, ale syn nie odebrał telefonu, dlatego komisarz starał się pamiętać, by w wolnej chwili zadzwonić jeszcze raz.
Zerknął właśnie na ekran komórki, ale potem z żalem go wygasił. Na jego czarnej lustrzanej powierzchni widział odbicie ciężkich chmur. Przesuwały się nad jego głową, zwiastując rychłe opady śniegu lub deszczu.
Przed domem, w którym doszło do rodzinnego dramatu, roiło się od policjantów z toruńskiej komendy. W to ciche, odludne miejsce wdarł się spory harmider, bo ujawnieniem i zabezpieczaniem śladów na miejscu zdarzenia zajmowały się trzy grupy operacyjno-procesowe. Dwie pracowały w domu – jedna w salonie, w którym ujawniono zwłoki, druga w pozostałych pomieszczeniach. Trzecia zajmowała się wisielcem w szopie.
Gross patrzył właśnie w okna rozświetlonego salonu. Miał wrażenie, jakby mignęła mu tam postać zafrasowanej, zgarbionej lekarki, doktor Raszei. Ale przecież wciąż na nią czekali.
Zmysły płatały mu figla.
Lubił Raszeję i szanował ją za skrupulatność, a także za obszerną wiedzę. Ale nie tylko za to. Niepisana zasada ich życzliwej relacji zakładała, że nie przeszkadzali sobie w chwilach skupienia. Komisarz dobrze wiedział, że kobieta zda mu dokładną relację z oględzin i odpowie na najważniejsze pytania, a potem przedstawi wnioski z sekcji zwłok. Obawiał się tylko, że będzie długo na te wnioski czekał. Zaplanowanie trzech autopsji i ich przeprowadzenie wymagało czasu. To jedno, ale poza tym Gross martwił się, że zakwalifikowanie zdarzenia jako samobójstwa poagresyjnego, częściej, ale nie zawsze słusznie, określanego w mediach jako rozszerzone, sprawi, że ciała rodziny Arłaków wylądują na samym końcu kolejki do stołu sekcyjnego bydgoskiego Zakładu Medycyny Sądowej. Zabójca nie żył, więc śledztwo tak czy siak zostanie umorzone. I podpisze się pod tym prokurator, którego Gross dostrzegł właśnie na schodach domu. Mężczyzna zszedł po stopniach, a następnie przebierając krótkimi nogami, ruszył do szopy.
– Panie komisarzu! – zakrzyknął z oddali i zamachał kaszkietem.
Poły rozpiętego beżowego płaszcza poddawały się naporowi wiatru, a czarne lakierki połyskiwały z daleka. Tuż za nim szedł barczysty nadkomisarz Olaf Rębacz, zastępca naczelnika Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Toruniu. Gross zdążył wymienić z nim uścisk dłoni od razu po przyjeździe na miejsce. Już wtedy zauważył, że bujny, wycieniowany fachowo wąs Rębacza musiał być pofarbowany na czarno. Zdradzały to krótkie, siwe odrosty.
Zasapany Legner dotarł na miejsce i przywitał się z Grossem.
– Panowie się poznają. – Wskazał na Rębacza, który do nich dołączył.
Policjant z Torunia trzymał dłonie w kieszeniach rozpiętej dżinsowej kurtki z kołnierzem wyłożonym białym futrem.
– Czułości mamy już za sobą – odezwał się, a Gross potwierdził jego słowa skinieniem głowy.
– No i dobrze, bo od razu mówię, że tu, panowie, trzeba się zabrać do ciężkiego zapierdolu. – Prokurator uchylił kaszkiet, przetarł zroszone potem czoło i równo przystrzyżone włosy.
– Śledztwo jest nasze. W sensie komendy miejskiej – zastrzegł Rębacz, głośno pociągając przy tym nosem i zerkając z zainteresowaniem do wnętrza szopy. Gross patrzył na jego owalną twarz bez żadnej zmarszczki, z wyraźną jasnobrązową opalenizną. – Mam nadzieję, że to jasne – dodał kryminalny.
Gross spojrzał na Legnera.
– Odwołałem urlop i wyjazd do syna – przypomniał prokuratorowi. – Podobno na pana polecenie.
Legner natychmiast uniósł ręce w obronnym geście.
– Panowie, przypominam, że ja tu nie jestem od mieszania chochlą w waszym szambie. I koło dupy mi lata, który z was położy mi papiery na biurku. Wiem tylko, czego od was oczekuję. Wszystkie ręce na pokład. – Legner mrugnął, ale Gross miał pewność, że był to jedynie tik nerwowy, a nie żaden ukryty znak wysłany do niego. – Dramat rodzinny – kontynuował prokurator – nic niezwykłego, da się to szybko dopapierzyć i zakończyć. I o to uprzejmie proszę. – Zerknął na zegarek, a potem podał rękę Grossowi i Rębaczowi.
– Przydałby się skaner – mruknął Rębacz.
– Że co, przepraszam? Skaner 3D? Czy dobrze słyszałem? – Legner się skrzywił. – Zanim przywiezie go tu bydgoska ekipa, minie kilka albo i kilkanaście godzin, a potem, przy dobrych wiatrach, będziemy się pierdolić z tą zabawką przez kolejną dobę, bo dobrze pan wie, co znaczy skaner w tej konkretnej sytuacji. Nie wspomnę już o tym, że dopiero po skanerze wejdą technicy i oni spędzą w tym domu jeszcze ze dwa, kurwa, dni. Chce pan nam wszystkim ferie zimowe nad Archidiakonką urządzić? Życie panu niemiłe? – Legner zarechotał z własnego żartu.
– Sądzę, że doktor Raszeja... – próbował wejść mu w słowo Rębacz, ale prokurator spoważniał i uniósł rękę.
– Doktor Raszeja – powiedział Legner – nie potrzebuje skanera, żeby określić czas zgonu ofiar i dokonać oględzin zwłok. Nie przesadzajmy. Niech zacznie od szopy. – Wskazał brodą na drewutnię. – Jeśli nie dostrzeże przy tym breloku znamion przestępstwa, to liczę na to, że pan, panie naczelniku, zadzwoni do mnie i podziękuje mi uprzejmie, że wybiłem panu ten skaner z dupy, okej?
– Jednak by się przydał. – Rębacz cmoknął z niezadowoleniem.
– Wolna wola, proszę bardzo. Ale skoro tak, to ja się panom nisko kłaniam i spierdalam – odparł Artur Legner. – Jakby co, łapcie mnie pod telefonem, bo ogarnę sobie pożar w innym burdelu, gdzie czekają na mnie od trzech godzin. Wszędzie się, kurwa, spóźniam.
Gross odprowadził śledczego wzrokiem do czarnego volvo, które stało za ogrodzeniem. Wciąż milczał.
– Co myślisz? Ściągnąć ten skaner? – zapytał Rębacz.
– Poczekajmy na Raszeję – odparł chełmżyński policjant.
Olaf Rębacz przejechał językiem po górnych zębach.
– No dobra, poczekamy i wtedy zdecydujemy – rzekł. – A tu, u ciebie, co? – Nadkomisarz wskazał brodą w kierunku szopy, w której Jarek Bloch i Marian Chęciński kręcili się wokół wiszącego ciała. Obaj na pewno słyszeli ich rozmowę.
Gross w milczeniu kucnął przy walizce kryminalistycznej i wyjął z niej kombinezon ochronny oraz ochraniacze na buty. Uznał, że czas wejść do wnętrza, żeby przyjrzeć się wisielcowi.
– Raczej samobój – odpowiedział Rębaczowi Marian Chęciński.
– No. I tak mi mów. – Toruński policjant potarł energicznie dłonie. – Dobra, działajcie dalej, ja wracam do moich trupów. Zgramy się na koniec dnia albo jutro i podsumujemy wszystko.
– A śledztwo? – Gross zatrzymał go w pół kroku.
– Co?
– Przesłuchania świadków? – dopytał.
– Mamy tylko jednego. – Rębacz wzruszył ramionami.
– Bo nikt więcej się do nas nie zgłosił – stwierdził Gross. – Dlatego to nasza robota, żeby ich znaleźć.
Foliowe ochraniacze zaszeleściły, gdy wsuwał w nie buty.
– No to idź i ich szukaj!
Rębacz postał jeszcze chwilę, potem ruszył wolno w kierunku domu Arłaków. Gdy energicznie wskoczył na schody i zniknął we wnętrzu posesji, obaj technicy, jakby na zawołanie, wyszli z szopy.
– Czas na chillout – mruknął Jarek Bloch, niższy ekspert kryminalistyki.
Zrzucił kaptur, zdjął maseczkę i wygrzebał z tylnej kieszeni plecaka, stojącego na drugiej walizce, paczkę cameli. Zgrzytnął zapalniczką, a pomarańczowy język ognia otulił końcówkę papierosa. Chwilę później technik wypuścił z ust gęstą chmurę dymu. W tym czasie Marian Chęciński, nieco zgarbiony, wpatrywał się w spokojną taflę jeziora i jęknął, rozprostowując plecy.
– Uważaj na Wąsa – zwrócił się do komisarza.
– To jego ksywa?
Chęciński potwierdził.
– Dlaczego mam na niego uważać? – Gross chciał już wejść do drewutni, ale zatrzymał się w progu.
– Po prostu bądź czujny, Bernardzie.
Jakiś czas później, gdy od kucania przy wisielcu Grossa zaczęły palić mięśnie ud, usłyszał głos Mariana Chęcińskiego dochodzący sprzed szopy.
– O, pani doktor, całuję rączki. Stęskniłem się za panią.
Gross zerknął w tamtą stronę przez otwarte drzwi drewutni.
– Marian, nie zaczynaj. Nie jesteśmy w Ciechocinku. – Gross widział, jak Raszeja żartobliwie pogroziła technikowi palcem, ale przynajmniej się rozchmurzyła. Chęciński także się roześmiał i Gross zdał sobie sprawę, że dawno nie widział uśmiechniętego kolegi.
Spotykali się w pracy i niewiele wiedzieli o sobie nawzajem, o swoich radościach, troskach i zmartwieniach, ani o życiu, które zawodowo stale kręciło się wokół zmarłych.
– Ale moglibyśmy się tam wybrać – dworował sobie technik i zaczął poruszać rękoma jak w tańcu. – Co ty na to? Terapia parkietowa działa cuda!
– Obiecanki cacanki, Marianku. – Raszeja skończyła palić i rzuciła papierosa pod nogi. Przydeptała peta, a następnie schyliła się po niego i schowała go do pudełka zapałek. – Na parkiet możesz mnie zabrać po robocie. – Roztarła blade z zimna dłonie i zerknęła do szopy. – O, tu jesteś, Bernardzie.
Gross z ulgą rozprostował nogi. Poczuł, jakby tysiące mrówek maszerowały w kierunku jego stóp. Z trudem wyszedł na zewnątrz, żeby się z nią przywitać. A kiedy to zrobił, wysoka i chuda lekarka medycyny sądowej z patykowatymi kończynami odebrała od Chęcińskiego pakiet ze strojem ochronnym i zaczęła zakładać kombinezon. Poliestrowy strój zaszeleścił, gdy przekroczyła próg drewutni. Za nią weszli tam Chęciński i Bloch.
Komisarz został na zewnątrz. Nie chciał im przeszkadzać.
Teren ogrodu opadał ku jezioru wypełniającemu podłużną, układającą się w łuk nieckę. Gross podszedł do ogrodzenia i lustrując taflę wody, którą marszczył wiatr, sięgnął po komórkę.
Kolejny raz tego poranka wybrał numer syna. Odczekał kilka sygnałów, a potem się rozłączył. Walczył ze sobą, lecz uznał, że wyśle esemesa. Wiedział, że dużo czasu spędzi tu nad jeziorem i może nie mieć chwili na rozmowę z Bartkiem. Napisał wiadomość, ale ją skasował. Potem zaczął układać treść raz jeszcze, jednaki tym razem słowa nie oddawały w pełni tego, co chciał synowi przekazać. Skrzywdził go dawno temu, a teraz, kiedy był tak blisko naprawy tej relacji, znowu zawiódł.
Westchnął, przyglądając się drugiemu brzegowi akwenu.
Chciał oderwać się od dojmujących myśli, dlatego zadzwonił do Malwiny Lemańskiej, bibliotekarki, z którą spotykał się od ponad roku i czuł, że zmienia jego życie na lepsze.
– Cześć – usłyszał jej pełen ciepła, serdeczny głos. – Jesteś już w Chełmży?
– Tak.
– Dzwoniłeś do Bartka? – spytała z troską w głosie.
To właśnie ona, po tym jak Gross opuścił pokład samolotu, namawiała go, żeby nie zwlekał z poinformowaniem syna o swojej decyzji.
– Wciąż nie odbiera – usprawiedliwił się Gross.
– Hmm... A wysłałeś mu wiadomość?
– Jeszcze nie, ale to zrobię.
– Dobrze. Pamiętaj o tym, proszę.
– Pamiętam – zapewnił i dodał: – Nie wiem, czy dziś przyjdę.
– Późno skończysz?
– Na to wygląda.
– Co tam się stało? – spytała, nie tyle wiedziona ciekawością, ile, był o tym przekonany, troską o losy ofiar.
– Wszystko wskazuje na to, że mężczyzna zabił swoją żonę i córkę, a potem odebrał sobie życie – stwierdził Gross, ograniczając się do suchych faktów.
– Boże – wyszeptała. – To straszne.
Jego też przerażało to, jak wiele krzywdy mogą wyrządzić sobie ludzie, których łączyła miłość. I nie chodziło mu o zwykłe kłótnie. Myślał raczej o zaniechaniach, dokładnie takich, których sam dopuścił się wobec syna. Przede wszystkim wtedy, gdy Agnieszka, jego żona, niemal uduszona w trakcie brutalnego napadu, zapadła w śpiączkę, a on nie umiał poradzić sobie z traumą i nie zadbał o własne dziecko.
Przytłaczały go grzechy, które nosił w sobie. Nadal był przecież mężem chorej, nieprzytomnej kobiety, a mimo to zdecydował się związać z Malwiną. Kto mu dał do tego prawo? Zawiódł nie tylko żonę i syna. Najgorsze było to, że zdradził siebie i wszystko to, w co wierzył.
– Muszę kończyć – rzekł spokojnie do bibliotekarki.
– Uważaj na siebie – poprosiła przejęta, jakby zło, które się tu wydarzyło, wciąż pełzało gdzieś po kątach.
– Odezwę się. – Gross z żalem się rozłączył.
Wrócił do drewutni.
But nadal leżał w tym samym miejscu, pod ciałem wisielca.
Raszeja kończyła oględziny zwłok, przy których pomagali jej technicy. Kiedy się wyprostowała, wyczuła obecność Grossa i odwróciła się do niego.
– Skończyliście? – spytał.
– Tak. Możemy go odcinać – zakomenderowała.
Niemal godzinę później lekarka ściągnęła z charakterystycznym trzaskiem lateksowe rękawiczki, a Bloch podał jej czarny worek i odnotował wrzuconą do niego parę.
– I co o tym sądzisz? – Raszeja zwróciła się do Grossa.
Stali nad leżącymi na ziemi, nagimi już zwłokami mężczyzny. W bladym, zesztywniałym z zimna i z powodu stężenia pośmiertnego ciele odznaczały się dłonie i stopy. Wcześniej spływała do nich grawitacyjnie krew, tworząc fioletowosine plamy opadowe.
Komisarz dobrze wiedział, że na tym etapie oględzin niewinne pytanie było ze strony specjalistki zaproszeniem do bacznego przyjrzenia się zwłokom.
Na twarzy, pod powiekami ani w ustach denata nie odnalazł jasnoczerwonych wybroczyn. Ciemna bruzda wisielcza przebiegała powyżej chrząstki tarczowatej, a więc typowo dla powieszenia. Pogrubienie bruzdy, spowodowane samozaciskającym się węzłem przelotowym, znajdowało się z prawej strony, co sugerowało, że mężczyzna był praworęczny.
Gross zwrócił jeszcze uwagę na dwie różowe, owalne plamki u nasady nosa.
I to wszystko.
Obok nóg stały dwa równo ustawione żółte trapery.
– Samobójstwo – powiedział cicho.
– Nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości – utwierdziła go w przekonaniu. – A co jeszcze?
Gross ściągnął brwi w skupieniu.
– Na twarzy czysto.
– Masz na myśli brak śladu rozprysków krwi ofiar? – spytała Raszeja. – Bo rozmaz nad prawym uchem i na karku, a także wokół szyi na pewno widziałeś. Niewykluczone, że powstały przy zakładaniu pętli wisielczej. Ale, co chyba najciekawsze, na szyi i dekolcie rozprysków brak.
– Możliwe, że po wszystkim opłukał się nad umywalką – zasugerował Gross, przypominając sobie wygląd łazienki na parterze domu Arłaków. – I niewykluczone, że się przebrał. Być może w chwili zabójstwa miał na sobie golf albo wysoko zapinaną kurtkę. Sprawdzimy to – obiecał. – Bardziej jednak zastanawiają mnie jego zakrwawione dłonie. Jeśli założymy, że się umył.
– Przesuwaniem zwłok mógł zająć się później.
– Byłoby to dziwne – stwierdził policjant.
– W takich sprawach zdziwień pewnie będzie więcej. Ale poczekajmy do końca oględzin ciał kobiety i dziecka.
– Będę czekał – zapewnił komisarz i przez chwilę oboje milczeli. A potem odchrząknął i otworzył usta. – Jest coś jeszcze.
– Co takiego?
– Na jego ciele nie ma żadnych śladów walki. Nic, zero. Żadnych zadrapań, skaleczeń ani sińców.
– Też mnie to zastanowiło – odparła.
Gross trawił tę informację.
– Ta kobieta... Jego żona. Nie broniła się? – spytał.
Raszeja wsunęła dłonie w kieszenie kurtki.
– O niej wypowiem się później – obiecała. – Ale na razie jedno wydaje się niemal pewne. Musiał ją zaskoczyć.
Dwie godziny później komisarz Bernard Gross czuł, że przemarzł do szpiku kości, i dlatego postanowił zapukać do drzwi sąsiedniego piętrowego domu w stylu włoskim. Przy okazji chciał się trochę ogrzać.
Kiedy drzwi się uchyliły, ujrzał za nimi dobrze zbudowanego, wysokiego mężczyznę, tego samego, który przed kilkoma godzinami odnalazł Michała Arłaka w szopie i wezwał policję.
Gospodarz zaprosił policjanta do domu i poczęstował herbatą.
Usiedli w salonie na tapicerowanych krzesłach z wysokimi oparciami. Pośrodku obszernego białego stołu w czarnej kartonowej tubie z napisem „Najlepsza Żona” stał pękaty bukiet czerwonych róż. Jeden płatek oderwał się i spoczywał na lśniącym blacie.
Mężczyzna został przesłuchany krótko po przyjeździe pierwszej grupy operacyjno-procesowej i Gross zdążył już porozmawiać z policjantem o najważniejszych wątkach z tej rozmowy. Kłopot polegał na tym, że mężczyźnie nie zadano dodatkowych, ważnych z punktu widzenia śledztwa, pytań.
Krzysztof Konarski oparł masywne łokcie na stole i złączył dłonie.
– Co chciałby pan jeszcze wiedzieć?
Gross upił kilka łyków herbaty i odstawił kubek na korkową podkładkę.
– Proszę się skupić – zachęcił komisarz. – Wiem, że to nie jest łatwe, ale może się okazać bardzo pomocne.
– Pomocne w czym? – Zainteresował się mężczyzna. – Doszło do samobójstwa rozszerzonego, więc pewnie macie odpowiedzi na wszystkie pytania, prawda?
– Poza jednym. Tym najważniejszym.
– Jakim? – Skrzywił się Konarski.
– Nie znamy motywacji sprawcy – odpowiedział Gross.
– Ale to i tak już niczego nie zmieni. One nie żyją. – Gospodarz trącał zębami dolną wargę. – A jeszcze niedawno moja Ewcia bawiła się z ich Amelcią. – Pokręcił głową i łzy wypełniły mu oczy. – Co ja powiem mojej córce, jak będzie chciała iść do koleżanki? – Zadrżała mu broda.
Policjant czuł się w takich chwilach bezradny. Nie umiał pocieszać, a jednocześnie dobrze rozumiał lęki Konarskiego. W końcu sam dawno temu musiał podzielić się ze swoim synem tragiczną wieścią o tym, że jego matka zapadła w śpiączkę, z której prawdopodobnie nigdy się nie wybudzi. Nikt go nie uczył przekazywania takich informacji dziecku.
Kiedy tylko scena z bezbronnym wobec dramatu Bartkiem wyświetliła się w głowie Grossa, wąski szpikulec wbił się gładko w serce komisarza. Skrzywił się nieznacznie i nabrał tchu.
Wrócił do rzeczywistości.
– O której zauważył pan w ogrodzie Michała Arłaka? – spytał.
– Krótko przed siódmą. Wyszedł z domu i skierował się do drewutni.
– Wyjdziemy na chwilę na zewnątrz? Chciałbym, żeby pokazał mi pan to miejsce, z którego widział pan sąsiada.
– Jasne, proszę.
Mężczyzna wstał i Gross poszedł za nim.
Zimny wiatr smagnął ich twarze, gdy stanęli na kostce brukowej przed domem. Od działki Arłaków oddzielały ich ogrodzenie oraz gruntowa droga, na której parkowały teraz radiowozy i nieoznakowane policyjne samochody. Nawet stąd słychać było strzępki rozmów i krótkich komend.
Konarski zatrzymał się w połowie drogi do wolno stojącego garażu i się rozejrzał.
– O, yariskę ustawiłem tutaj, przodem do bramy ogrodzeniowej. – Pokazał rękoma miejsce, gdzie zaparkował samochód. – Silnika nie gasiłem, bo żona lubi jeździć w ciepłym – dodał. – I zanim wysiadłem, zerknąłem przez przednią szybę. Michał pojawił się na schodach i ruszył na tył ogrodu.
– Zauważył pana lub samochód?
– Nie.
– A przywitał się pan z nim?
– Tak, krzyknąłem jego imię, ale nie zareagował.
– Z powodu silnika?
– Słucham?
– Nie usłyszał pana ze względu na terkot toyoty?
– Nie. Chodziło raczej o to, że Michał był jakiś... nieswój.
– To znaczy?
– Teraz jak o tym myślę, to mam wrażenie, że był trochę jakby nieprzytomny. Wie pan, co mam na myśli.
– Nie do końca – odparł policjant.
Konarski się zasępił, najwyraźniej próbował zebrać myśli.
– Sąsiad był jakiś taki nieobecny – podjął po chwili. – Chyba nie znajdę lepszego słowa.
– Nieobecny?
– W sensie, wie pan, jakby myślami był gdzieś daleko. Odcięty od rzeczywistości.
Gross odnotował to w pamięci.
– Powiedział pan, że Arłak poszedł na tył ogrodu – przypomniał Gross.
– Konkretnie to do drewutni.
– Widział pan, jak tam wchodził?
– Tak.
– Jak mam to rozumieć? – zainteresował się Gross. – Zawołał go pan, a potem stał pan i czekał na to, co zrobi sąsiad?
– Tak było – przyznał Konarski.
– To chyba dość nietypowe.
– Nietypowe?
– Stać i patrzeć na człowieka, który nie reaguje na nasze powitanie.
– Tak, pewnie ma pan rację. – Spuścił wzrok.
– Więc dlaczego go pan obserwował?
– Bo zdałem sobie sprawę, że Michał trzymał młotek.
– W której ręce?
– W prawej.
– Jest praworęczny?
– Tak.
– Więc miał młotek – powtórzył Gross.
– Tak.
– I? – ponaglił komisarz. – Co zrobił pana sąsiad?
– Nic. – Konarski rozłożył ręce. – Wszedł do szopy.
Gross zerknął na drewniany budynek, w którego drzwiach mignął mu jeden z techników w białym stroju ochronnym.
– W co był ubrany?
– W zielone bojówki i te, no... takie żółte trapery.
– Były zasznurowane?
Gospodarz zmarszczył czoło.
– Nie, chyba nie. Ale kto by tam buty sznurował, idąc do drewutni.
– A kurtka? Miał na sobie jakąś kurtkę?
– Nie. W koszuli był. Flanelowej, w ciemną kratę. Zresztą przecież pan wie.
– Nie zdziwiło to pana, że był tak lekko ubrany?
– Trochę. Termometr w samochodzie żony pokazywał zero stopni. Poranek rzeczywiście był chłodny, ale wie pan, ja też czasami nie zakładam kurtki, jak mam wyprowadzić żonie samochód z garażu.
– A co pan wtedy zrobił, gdy Michał Arłak wszedł do szopy?
– Wróciłem do siebie. Żona już zakładała płaszcz i sięgała po torebkę, a potem poszła do samochodu. Kiedy brama się za nią zamknęła, znowu popatrzyłem w stronę drewutni.
– Wyszedł pan na zewnątrz czy patrzył przez okno?
– Wyszedłem.
– Po co?
– Nie wiem. To wszystko było jakieś dziwne. W sensie, ten młotek, to zachowanie Michała. Pomyślałem, że może wziął go z tej szopy i poszedł odłożyć, a to by oznaczało, że zaraz z niej wyjdzie.
– Ale nie wyszedł.
– Właśnie. Więc podszedłem do furtki Arłaków. Wołałem go po imieniu, ale nic to nie dało. Drzwi do drewutni były uchylone. Te od domu też.
– I postanowił pan wejść na jego posesję.
Mężczyzna zawiesił wzrok na schodach domu sąsiada. Gross sądził, że w głowie Konarskiego taśma pamięci zaczęła się żwawo kręcić. Ciało wisielca w porannym mroku w drewutni. Gruby sznur wokół belki. Zwieszona bezwładnie głowa sąsiada. Żółty traper leżący na boku. I wreszcie zakrwawiony młotek na pordzewiałej szafce.
– Dlaczego? – dopytał Gross.
– Słucham? – Mężczyzna się ocknął, ale Gross był przekonany, że usłyszał jego pytanie. – Wydawało mi się – podjął po chwili Konarski – że na schodach widziałem krew.
– Wspomniał pan, że drzwi do domu były uchylone.
– To prawda.
– I mimo śladów krwi nie zajrzał pan tam, tylko poszedł do drewutni, czy tak?
Nerwowy tik przemknął po twarzy Konarskiego.
– Cholera, ta krew mnie chyba zmyliła. Ubzdurałem sobie, że Michałowi coś się stało, że to on krwawił. Rozumie pan? I dlatego poszedłem do szopy. – Odkaszlnął lekko, a następnie wskazał na drzwi swojego domu. – Chodźmy do środka, bo mi nos odpadnie z zimna. A panu herbata stygnie.
Wrócili.
Gross usiadł przy stole i upił łyk wciąż jeszcze ciepłego naparu. Konarski w tym czasie nerwowo szarpał skórkę przy paznokciu.
– Jedno mnie zastanawia – zaczął Gross.
– Tak?
– Dlaczego zawołał pan Michała Arłaka, gdy ten pojawił się w ogrodzie?
– Nie rozumiem. – Konarski ściągnął brwi i podciągnął rękawy bluzy.
Na obu przedramionach ciągnęło się kilka długich, wąskich strupów, jakby od zadrapań. Gross celowo długo przyglądał się tym ranom.
– To pies brata. Bawiłem się z nim wczoraj – wyjaśnił mężczyzna i opuścił rękawy.
Komisarz uniósł brwi.
– Pies?
– Szczeniak. Wilczur. Lubi poszaleć. – Konarski się uśmiechnął.
Bernard Gross dopił herbatę i znowu się odezwał:
– Był wczesny ranek, wyprowadził pan żonie samochód, ona zapewne spieszyła się do pracy... – Gross zrobił pauzę, a potem uzupełnił: – Krótko mówiąc, wydaje mi się, że to nie był najlepszy moment na sąsiedzkie rozmowy.
Konarski drgnął, jakby nagle coś sobie przypomniał.
– No widzi pan, ale w tym rzecz... Bo był konkretny powód – uznał gospodarz. – Chciałem go zapytać, jak było w Drawsku.
– Jak to w Drawsku? – komisarz zainteresował się informacją, której nie było w protokole z przesłuchania świadka.
Konarski przyjrzał się policjantowi.
– Michał był tam na przeszkoleniu. W wojsku, znaczy się.
– Kiedy?
– Przez ostatnie dwa tygodnie. I właśnie wczoraj wrócił.
Grossa goniły ciężkie i posępne chmury.
Nie zdążył się ogrzać w domu Konarskiego, szedł więc szybkim krokiem ulicą Lipową, która biegła łukiem nad północną linią brzegową Archidiakonki. Mijał nowe domy po obu stronach drogi. Plan był prosty. Zamierzał dojść do ogródków działkowych „Wodnik”, a potem wrócić do domu Arłaków. Gdyby marsz nie pomógł, ogrzałby się w aucie. Miał nadzieję, że w trakcie spaceru nie zmoczy go deszcz, a Raszeja upora się z oględzinami zwłok kobiety i dziecka.
Wyjął telefon z kieszeni kurtki i pomyślał o synu, ale zamiast wysłać do niego esemes, wybrał numer aspirantki sztabowej Moniki Skalskiej. Skałka, jak nazywano ją na komisariacie, była jego prawą ręką, niezwykle oddaną służbie policjantką. Gross cenił jej analityczny umysł i zdolności dedukcyjne. Poza tym, co ważne, zawsze mógł liczyć na jej zaangażowanie. Był zaskoczony tym, że nie zastał jej na miejscu zdarzenia. A przecież kiedy zadzwonił do niej tuż po tym, jak wysiadł z boeinga i kierował się na parking przy lotnisku, Skalska wciąż była jeszcze nad Archidiakonką.
Liczył sygnały i obawiał się, że znał powód jej nieobecności. Po szóstym się poddał, ale zamiast schować komórkę, zadzwonił do drugiej podwładnej, Judyty Judyckiej. Obie zajmowały gabinet na poddaszu.
– Tak, szefie? – odezwała się analityczka, drobna blondynka z prostymi włosami do ramion.
– Skałki szukam. Jest na miejscu?
– Nie – odparła Judycka, a Gross wyczuł, że chciała powiedzieć coś więcej, dlatego czekał. – Jedynka wezwała ją do siebie.
– Jedynka? Dlaczego? – Komisarz się zdziwił.
– Nie mam pojęcia.
– A kiedy ją wezwała?
– Z samego rana. Skałka zadzwoniła wtedy do mnie. Podobno nawet nie zdążyła się tam dobrze rozejrzeć nad tą Archidiakonką. A co u ciebie, szefie? Jesteś już na miejscu?
– Tak. Daj mi, proszę, znać, gdyby Skałka wróciła. Próbowałem ją złapać, ale bezskutecznie.
– Jasne. Coś jeszcze?
– W zasadzie tak. Chciałbym wiedzieć wszystko o tej rodzinie. O Michale Arłaku, jego żonie Renacie i ich siedmioletniej córce. Nie pamiętam jej imienia – przyznał.
– Amelia – dopowiedziała Judycka. – Zajęłam się tym z samego rana. Skałka już mnie o to prosiła. Dam znać, jak tylko się z tym uporam.
– Świetnie. A przy okazji wrzuć na bęben sąsiada samobójcy, Krzysztofa Konarskiego. Ma długie zadrapania na przedramionach. Twierdzi, że od zabawy z psem brata.
– Mam sprawdzić czy jego brat ma psa?
– Przede wszystkim, czy facet naprawdę ma brata – dodał Gross. – Możesz to wziąć na siebie?
– Jasne, szefie, robi się. W kontakcie – dorzuciła.
– W kontakcie, Judyto – komisarz zakończył połączenie i ledwie zdążył schować aparat do kieszeni, gdy ten wpadł w wibracje; pierwsze takty prostej melodii stłumiło ocieplenie kurtki.
Przywitał się ze Skalską. Szumy w głośniku zdradzały, że podobnie jak on była w drodze.
– Co się dzieje? – spytał strapiony, mając na myśli jej nieobecność na miejscu zdarzenia.
– Nic, a co?
Nie wyczuł w jej głosie napięcia ani złości.
– Jestem nad Archidiakonką – wyjaśnił. – Liczyłem, że się tu zobaczymy.
– Sorry, nie zdążyłam cię poinformować. Jojczykowa wezwała mnie do siebie. Podobno sprawę przejął pan Wąs i on tam króluje. Jaśnie pani obwieściła ci już swój dekret?
– Nie. Ale chyba wyczuwam, co się święci.
– Więc nie wiem, po jaką cholerę ta idiotka wyciągnęła cię z samolotu – zdenerwowała się aspirantka.
– Vis maior!
Gross dotarł do ogródków działkowych. Wiatr głaskał bezlistne drzewa owocowe i szumiał, szarpiąc konary starych lip w alei.
– Szkoda twojego urlopu, twojego wyjazdu, a Bartka szkoda mi najbardziej. Zresztą wszystkiego szkoda – burknęła i na moment zamilkła. – Aha, musisz wiedzieć jedno: uważaj na Rębacza.
– Jesteś kolejną osobą, która mnie przed nim ostrzega – powiedział.
– To dobrze. Jedno ostrzeżenie mógłbyś olać. Dwóch nie wypada.
Miała rację, ale nie zdążył jej tego powiedzieć, bo policjantka odezwała się ponownie.
– To twoja rada – przypomniała, chociaż Gross nie pamiętał, by kiedykolwiek jej udzielał.
– Więc byłoby głupio, gdybym z niej nie skorzystał – odparł poważnie, czym na chwilę rozśmieszył Skalską.
– Co tam u was? – spytała.
Opowiedział jej o wyniku oględzin zwłok Arłaka.
– Czyli jednak samobójstwo poagresyjne – stwierdziła.
– Na to wygląda – potwierdził wolno Gross.
– Czekaj, czekaj... Czyżbym słyszała powątpiewanie?
– Nie, to nie tak. Arłak popełnił samobójstwo. Nikt mu w tym nie pomógł. Koniec kropka.
– Jesteś pewien?
– Tego tak – zapewnił.
– Ale?
– Po prostu jest kilka wątpliwości co do samego przebiegu zdarzenia – zaczął, a potem podzielił się nimi ze Skalską: chodziło o brak rozprysków krwi ofiar na ciele Arłaka, a także zadrapań i sińców. – Mam nadzieję, że analiza śladów krwawych przyniesie jednoznaczne odpowiedzi.
– Uuu, ciekawe – odparła Monika. – Nie weszłam do szopy i nie zdążyłam mu się przyjrzeć. Czekałam na Raszeję i techników – usprawiedliwiła się.
– I bardzo dobrze zrobiłaś. Ale teraz czas się skupić na Arłaku. Sąsiad, ten, który nas wezwał, twierdzi, że Arłak był w Drawsku Pomorskim na szkoleniu wojskowym. Wczoraj miał wrócić samochodem z kolegą, który mieszka w Kowalewie Pomorskim. Pech polega na tym, że sąsiad nie zna nazwiska tego kierowcy.
– O której wrócili?
– Nie wiadomo. Możliwe, że wieczorem lub w nocy.
– Mam się tym zająć? – zdziwiła się.
– Trzeba ustalić w jednostce, z kim wracał, jakim samochodem i o której wyjechali z Drawska.
Skalska westchnęła teatralnie.
– Jojczykowa wlepiła mi dwa pobicia i kilka włamów. Od teraz na tym polega moja robota.
– To jakaś bzdura – żachnął się Gross, zatrzymując się na wysokości bramy ogródków działkowych. – Przecież jesteś w moim zespole.
Nieco dalej szosą w kierunku Lisewa mknęła stara ciężarówka. Silnik ryczał głośno, czarny dym z rury wydechowej opadał miękko na asfalt.
– A więc tego też nie wiesz – stwierdziła Skalska, po czym dodała: – Wygląda na to, że nie ma już żadnego zespołu, Bernardzie.