Wada - Robert Małecki - ebook + audiobook + książka

Wada ebook i audiobook

Robert Małecki

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Upalny sierpień, porzucony namiot, ślady zbrodni i zagadka, którą rozwiązać może tylko komisarz Bernard Gross.

Drugi tom jednej z najpopularniejszych polskich serii kryminalnych.

Chełmża tego lata przyciąga nie tylko gwałtowne burze. W powietrzu czuć, że coś się wydarzy… Na polanie w lesie nieopodal miasta śledczy znajdują tajemniczy, zakrwawiony namiot. Bernard Gross jest przekonany, że w tym miejscu doszło do tragedii. Niestety, nie ma żadnych punktów zaczepienia, niczego, co popchnęłoby śledztwo naprzód. Nie ma ciał, brakuje świadków i narzędzia zbrodni. Klucząc wokół faktów, komisarz nieoczekiwanie zderza się ze ścianą milczenia zbudowaną wokół dramatycznej historii sprzed trzydziestu lat…

Czy Gross, rozwiązując zagadki z przeszłości, odkryje, co wydarzyło się w namiocie? A może to, czego się dowie, oddali go od blasku prawdy i pogrąży w mrocznej historii miasta nad jeziorem? Jedno jest pewne: kolejna sprawa będzie go sporo kosztować…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 52 min

Lektor: Piotr Grabowski
Oceny
4,6 (85 ocen)
56
21
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Terkaerka1

Dobrze spędzony czas

dobra
00
iwonak69

Nie oderwiesz się od lektury

Super,czyta się jednym tchem
00
MariMai

Dobrze spędzony czas

Niesamowite zbiegi okoliczności, ale mimo wszystko przyjemnie się czyta/słucha.
00
Krzysztof_Z_B

Całkiem niezła

+ bardzo dobry wątek kryminalny + maturalne dialogi + bardzo dobry lektor - szczegółowe i czasem dlugie opisy przedmiotów i czynności, które nie mają nic wspólnego z akcją (może dla miłośników modelarstwa to rewelacja, ale mnie kilka stron opisu pracy nad modelem zwyczajnie irytowało) - długie, nudne opisy scen seksu (nawet uszczegółowienie sposobu drażnienia łechtaczki nie zmieni mojego osądu); lubię seks, ale nie tego oczekuje w dobrym kryminale.
00
Pollyandzia

Dobrze spędzony czas

Grosz dalej w formie
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: MI­KO­ŁAJ BAĆ
Re­dak­cja: LENA MAR­CI­NIAK-CĄ­KALA
Ko­rekta: ANNA RUD­NICKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce © Ar­tur Rut­kow­ski/Unsplash © fe­in­schliff/Unsplash © Kiahna Mol­lette/Unsplash © Ra­she­eque Ah­naf (Piash)/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2019
ISBN 978-83-08-07928-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięciKry­styny i Kon­stan­tego Po­szep­czyń­skich,naj­wspa­nial­szych Dziad­ków na świe­cie

DZIEŃ PIERW­SZY

Ko­mi­sarz Ber­nard Gross kuc­nął, żeby zaj­rzeć do na­miotu, z któ­rego do­bie­gało do­no­śne ba­sowe bzy­cze­nie.

Płachta, przez którą wcho­dziło się do środka, pod­da­wała się lek­kim po­dmu­chom go­rą­cego sierp­nio­wego wia­tru. W wie­czor­nym pół­mroku przez wą­skie szpary nie­wiele mógł zo­ba­czyć. Wła­ści­wie za­uwa­żał je­dy­nie głę­boką czerń i sły­szał wciąż ten sam dźwięk. Ury­wany od­głos co rusz pod­ry­wa­ją­cej się do lotu, za­pewne du­żej, tłu­stej mu­chy.

Wszedł­szy do lasu, pod­niósł i uła­mał ka­wa­łek su­chej świer­ko­wej ga­łęzi, któ­rych pełno le­żało na ściółce po nie­daw­nej bu­rzy. Te­raz od­su­nął pa­ty­kiem zwi­sa­jący swo­bod­nie ma­te­riał na bok.

Na­wet nie zda­wał so­bie sprawy, że przez ja­kiś czas wstrzy­my­wał od­dech. Po­wie­trze uszło z jego płuc z gło­śnym świ­stem.

Czy nie tego się wła­śnie spo­dzie­wał?

Uru­cho­mił w ko­mórce la­tarkę i spo­koj­nie prze­su­wał owal świa­tła po wnę­trzu.

Na tę nie­wielką po­lanę, od­ciętą pa­smem drzew od znaj­du­ją­cej się na cy­plu chełm­żyń­skiej plaży i po­ło­żoną nieco da­lej od cen­trum, tra­fił kilka mi­nut temu. Męż­czyź­nie, który po­in­for­mo­wał po­li­cję o zna­le­zi­sku, a na­stęp­nie wska­zał Gros­sowi drogę, po­le­cił się trzy­mać z da­leka. Zo­sta­wił go na le­śnej ścieżce, w cie­niu wy­so­kich drzew i wśród nie­mal po­ziomo pa­da­ją­cych pro­mieni za­cho­dzą­cego słońca. Zie­leń przy­brała głę­boki, ciemny od­cień, a woda je­ziora zda­wała się czarna i gę­sta jak smoła.

– I co pan tam zna­lazł, pa­nie wła­dzo? – ode­zwał się drżący mę­ski głos. Do­cho­dził z bli­ska.

Wyj­rzaw­szy po­nad dach na­mio­to­wego igloo, Gross do­strzegł Mi­chała Bąka. Po­ja­wił się na skraju po­lany.

– Niech się pan cof­nie! – wark­nął po­li­cjant.

– No ale co tam jest? Zna­lazł pan coś?

– Do tyłu! – od­parł ostro Gross.

Znę­cona ja­sno­ścią mu­cha po­now­nie po­de­rwała się do lotu.

– Matko Bo­ska! Trup? – jęk­nął Bąk, po czym zła­pał się za głowę. – Wie­dzia­łem, cho­lera ja­sna, wie­dzia­łem! – Cof­nął się na za­cie­nioną ścieżkę. Z gru­bej nerki wy­jął ko­mórkę i przy­ło­żył ją do ucha.

Gross z po­wro­tem przyj­rzał się wnę­trzu na­miotu. Przez dłuż­szy czas ob­ser­wo­wał ruch owada i jego wło­chaty, po­ły­sku­jący zie­le­nią od­włok. W końcu mu­cha na krótko znie­ru­cho­miała. Wy­glą­dała na otu­ma­nioną. Nie miała siły ani iść, ani wznieść się na dłu­żej niż kilka chwil. Wie­dział dla­czego.

Raz jesz­cze skie­ro­wał świa­tło na ściany, a na­stęp­nie przyj­rzał się uważ­nie pod­ło­dze. Do­strzegł na niej ciemne plamy, nic wię­cej. Ale to wy­star­czyło.

Zo­sta­wił mu­chę i wy­pro­sto­wał się.

Spoj­rzał w kie­runku Mi­chała Bąka, na oko dwu­dzie­sto­kil­ku­let­niego fa­ceta w adi­da­sach i spor­to­wych spoden­kach. Wcze­śniej, kiedy męż­czy­zna pro­wa­dził go na po­lanę, ko­mi­sarz przyj­rzał się ta­tu­ażom na jego łyd­kach i od­sło­nię­tych ra­mio­nach. Czaszki, trumny, dziwne owady i ele­menty od­ra­ża­ją­cej bio­me­cha­niki. Bąk roz­ma­wiał przez te­le­fon, od­wró­cony ty­łem do Grossa. Stał za da­leko, by po­li­cjant mógł zro­zu­mieć, co mówi.

Ko­mi­sarz ro­zej­rzał się do­okoła. W le­śnej ściółce na pierw­szy rzut oka nie od­na­lazł żad­nych śla­dów tra­se­olo­gicz­nych ani plam krwi. Na skraju po­lany wa­lały się śmieci: kar­to­niki po pa­pie­ro­sach, pu­ste bu­telki, po­ły­sku­jące to­rebki po chip­sach i opa­ko­wa­nia po pre­zer­wa­ty­wach. Ale, co dziwne, wo­kół na­miotu było czy­sto. Gross po­sta­no­wił to za­pa­mię­tać. Po­tem, od­wró­ciw­szy się, spoj­rzał na drogę bie­gnącą w stronę lasu i znaj­du­ją­cej się tam dru­giej prze­cinki mię­dzy drze­wami.

– Pa­nie wła­dzo, czy mogę już iść? Bo je­stem umó­wiony, dziew­czyna czeka. – Bąk ru­szył w kie­runku na­miotu.

– Ar­ty­kuł dwie­ście trzy­dzie­sty dzie­wiąty, pa­ra­graf pierw­szy Ko­deksu kar­nego!

– Słu­cham? – Męż­czy­zna szedł da­lej.

– Je­śli jesz­cze raz wej­dzie pan na tę po­lanę, to oskarżę pana o utrud­nia­nie dzia­łań po­li­cji! I za­mknę na czter­dzie­ści osiem. Czy to ja­sne?

– Ale...

– Czy wy­ra­zi­łem się ja­sno? – spy­tał Gross. – Ma pan za­cze­kać na mnie na skraju lasu. I każ­dego, kto bę­dzie chciał się tu do­stać, pro­szę sta­now­czo za­trzy­mać. Czy się ro­zu­miemy?

Męż­czy­zna kiw­nął głową i od­szedł.

Gross od­pro­wa­dził go wzro­kiem, a po­tem ru­szył drogą, którą wy­zna­czała li­nia od wej­ścia do na­miotu do dru­giej ścieżki.

Dwa kroki da­lej przy­sta­nął po raz pierw­szy.

Za­sta­no­wił się, dla­czego nie za­uwa­żył tego wcze­śniej. Czy ośle­piło go za­cho­dzące słońce? A może miej­sce było za­sło­nięte kępą trawy? Krą­żące wo­kół mu­chy sy­gna­li­zo­wały, że znaj­dzie tu coś zu­peł­nie in­nego.

Kuc­nąw­szy, po­chy­lił się, żeby z bli­ska po­pa­trzeć na sporą, nie­re­gu­larną ciem­no­bru­natną plamę na wy­su­szo­nej słoń­cem tra­wie i spę­ka­nej, nie­mal spa­lo­nej ziemi. Owady z gło­śnym bzy­cze­niem ze­rwały się do lotu, ale pra­wie na­tych­miast wró­ciły w to samo miej­sce. Plama mo­gła mieć około dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów śred­nicy. Do­piero z tej per­spek­tywy Gross za­uwa­żył nieco da­lej zła­mane źdźbła traw i jakby roz­szar­pany frag­ment mchu. Wstał i znowu się ro­zej­rzał. Plama znaj­do­wała się do­kład­nie na li­nii bie­gną­cej od na­miotu do scho­wa­nej mię­dzy drze­wami prze­cinki. Za­równo pierw­sza, jak i druga dróżka, pro­wa­dząca przez las, sta­no­wiły dla spa­ce­ro­wi­czów do­bry skrót. W ten spo­sób nie mu­sieli ob­cho­dzić cy­pla na­około i omi­jali gło­śną o tej po­rze roku plażę na jego wierz­chołku. Po­lana była ide­al­nym, za­cisz­nym miej­scem, na­da­ją­cym się do wy­pi­cia w spo­koju piwa, jak i upra­wia­nia seksu przez spra­gnio­nych bli­sko­ści na­tury ko­chan­ków.

Po­li­cjant ob­szedł zna­le­zi­sko, za­cho­wu­jąc od­po­wied­nią od­le­głość i stale wpa­tru­jąc się w zie­mię. Nie spie­szył się, szedł po­woli, krok za kro­kiem, w stronę ściany lasu. Kiedy zna­lazł się już w pół­mroku, oto­czony drze­wami, oświe­tlił so­bie drogę la­tarką. Po­sta­no­wił ob­ser­wo­wać naj­pierw prawą stronę ścieżki. Przy­glą­dał się li­ściom ni­skich krze­wów i ko­rze drzew. Roz­pra­szały go roz­rzu­cone tu śmieci, ale przy każ­dym za­trzy­my­wał się na chwilę. Ni­czego jed­nak nie zna­lazł. Wtedy zde­cy­do­wał się na inne roz­wią­za­nie i przy­spie­szył. Przej­dzie ścieżką od drogi pro­wa­dzą­cej do wsi Kuch­nia w kie­runku po­lany. Tym ra­zem sku­pił się na ob­ser­wo­wa­niu dru­giej strony le­śnego duktu. Trzy me­try da­lej do­strzegł nowy ślad. Liczne drobne i nie­mal czarne plamki na li­ściach pa­proci.

Roz­pry­ski.

Chwilę póź­niej spoj­rzał na młody klon. Sze­ro­kie li­ście po­zna­czone były za­schnię­tymi ciem­nymi struż­kami. Na ich koń­cach, tam, skąd kro­ple ska­py­wały na trawę, wid­niały skrzepy. Obok, na in­nych ro­śli­nach, od­na­lazł ko­lejne roz­pry­ski. Im bli­żej był na­miotu, tym znaj­do­wał ich wię­cej. Za­schnięte bor­dowe roz­mazy na ściółce mię­dzy drze­wami. Ślady na ko­rze, okrą­gławe bru­natne skap­nię­cia na wy­sta­ją­cych sę­ka­tych ko­rze­niach, wi­doczne w bla­sku świa­tła jego ko­mórki. Wresz­cie tuż przed po­laną za­uwa­żył ko­lejną ciemną plamę, po­dobną do tej przy na­mio­cie, ale mniej­szą. Przy niej także krę­ciły się mu­chy.

Gross nie miał już wąt­pli­wo­ści. Mu­siał za­dzwo­nić. Przy­ło­żył apa­rat do ucha. Snop świa­tła z la­tarki za­tań­czył w wy­so­kiej tra­wie i coś czer­wo­nego za pniem drzewa zwró­ciło jego uwagę.

Po­cząt­kowo są­dził, że to ko­lejny śmieć, zmięta w kulkę to­rebka po chip­sach albo wa­felku. Jed­nak to mu­siało być coś in­nego. Fo­lia od­bi­łaby świa­tło, a w tym przy­padku o żad­nym re­flek­sie nie było mowy. Przyj­rzał się miej­scu w wy­so­kiej tra­wie za pniem drzewa.

Tym ra­zem już wie­dział, na co pa­trzył.

Wró­cił szyb­kim kro­kiem na po­lanę, ob­szedł na­miot łu­kiem i do­tarł drugą ścieżką do Bąka. Męż­czy­zna sie­dział oparty o pień i wpa­try­wał się w plażę, z któ­rej miesz­kańcy za­bie­rali le­żaki i duże ko­lo­rowe ręcz­niki. Słońce ośle­piało ich, od­bi­ja­jąc się od gład­kiej ta­fli czar­nej wody.

Gross do­piero te­raz za­uwa­żył zbli­ża­jącą się od pół­nocy gra­na­tową za­słonę skłę­bio­nych chmur.

– Mogę już...? – spy­tał Bąk, ale Gross nie od­po­wie­dział.

Dał mu tylko znak, by sie­dział na miej­scu i się nie ru­szał. Sta­nął nad samą wodą, w po­bliżu się­ga­ją­cych mu do klatki pier­sio­wej szu­wa­rów. Ro­zej­rzał się po je­zio­rze, ale nic nie zwró­ciło jego uwagi.

Do­piero te­raz wy­brał nu­mer do dy­żur­nego. Kiedy ten ode­brał, ko­mi­sarz prze­ka­zał mu in­for­ma­cję o zna­le­zi­sku i ka­zał we­zwać grupę ope­ra­cyjno-pro­ce­sową na plażę płatną.

– Idzie wie­czór – po­wie­dział ofi­cer, któ­rego Gross roz­po­znał po gło­sie. – Ro­zu­miem, że szy­kuje się dłuż­sza ro­bota, więc na­mioty i oświe­tle­nie z ge­ne­ra­to­rami też za­ła­twię.

– Bez tego się nie obej­dzie, szcze­gól­nie że deszcz może nam po­krzy­żo­wać plany. – Gross po­now­nie spoj­rzał na niebo nad chełm­żyń­ską kon­ka­te­drą. Oba­wiał się, że lu­nie, za­nim pod­je­dzie pierw­szy ra­dio­wóz. – Dzia­łaj, a ja za­dzwo­nię do sze­fo­wej. Pro­ku­ra­turę też biorę na sie­bie.

– Ja­sne, ale po­wiedz, masz jed­nego czy dwa trupy?

Gross na­brał po­wie­trza.

– Nie.

– Wię­cej? – zdzi­wił się dy­żurny.

– Nie.

W słu­chawce za­pa­dła ci­sza.

– Nie? No to co tam masz? – spy­tał wresz­cie za­nie­po­ko­jony po­li­cjant.

Za­nim Gross od­po­wie­dział na py­ta­nie, przed oczami sta­nął mu nie­dawny ob­raz z lasu.

– Oba­wiam się, że do­szło do zbrodni, ale nie mam ciała.

– Żar­tu­jesz?

– Mam pełno śla­dów krwi, które zna­czą drogę od plaży w stronę pu­stego na­miotu na po­la­nie – od­parł. – I jesz­cze za­krwa­wione czer­wone stringi.

– Stringi?

– Dam­ska bie­li­zna.

– Prze­cież wiem, co to są stringi – żach­nął się dy­żurny. – Ja­sna cho­lera.

– Zer­k­nij na ra­porty i sprawdź, czy nie zgło­szono nam ostat­nio za­gi­nię­cia.

– Kiedy?

– A jaki dziś mamy dzień?

– Po­nie­dzia­łek.

– To cof­nij się do piątku – po­pro­sił Gross.

– Po­cze­kaj chwilę.

Ko­mi­sarz w tym cza­sie roz­glą­dał się da­lej. Ob­szedł cy­pel i do­tarł mniej wię­cej w to miej­sce, gdzie znaj­do­wała się druga ścieżka pro­wa­dząca do po­lany. Tam rów­nież przyj­rzał się ta­fli wody. Gdyby nie marsz­czyły jej po­wiewy wia­tru z pół­nocy, by­łaby gładka i błysz­cząca jak czarny mar­mur na­grobka.

– Nic nie ma. – Gross usły­szał w słu­chawce.

– Żad­nych za­gi­nięć ko­biet? – upew­nił się.

– Do tej pory nie.

– Ani u nas, ani w oko­licy?

– Zero.

– Ro­zu­miem, ale bądź czujny, do­brze? Ta noc może się oka­zać de­cy­du­jąca.

– Ja­sne. Coś jesz­cze?

– Nie – po­wie­dział ko­mi­sarz. Szybko się jed­nak po­pra­wił: – Tak! Kiedy ostatni raz pa­dało?

– Po­cze­kaj, rzucę okiem na ko­mu­ni­katy z kry­zy­so­wego.

Ko­mi­sarz bez­wied­nie dłu­bał bu­tem w wy­dep­ta­nej ścieżce.

– W so­botę rano. – Usły­szał i po­dzię­ko­wał.

Fakt. Obu­dziły go wtedy da­le­kie od­głosy bu­rzy, ci­che jak po­mru­ki­wa­nie lwa, i za­pa­mię­tał kro­ple desz­czu rzu­cane na okno przez po­ry­wi­sty wiatr. Część z nich spły­wała szybko po szy­bie, a reszta osia­dła na niej i drgała, ni­czym chmara wy­stra­szo­nych owa­dów.

Wró­cił do Bąka, który wy­glą­dał nie tyle na prze­ję­tego, ile na znu­dzo­nego.

– Mu­szę już iść – oświad­czył wy­ta­tu­owany męż­czy­zna, oga­nia­jąc się od ko­ma­rów.

– Jesz­cze chwila. Spi­szemy ze­zna­nia.

– Ze­zna­nia? – prze­stra­szył się. – Prze­cież ja nic...

– Wiem – prze­rwał mu Gross. – Ale to nie po­trwa długo.

– Cho­lera, mo­głem nic nie mó­wić.

– Pro­blem w tym, że już pan to zro­bił. I bar­dzo do­brze. Być może dzięki panu uda się na­pra­wić ja­kiś frag­ment tego świata – rzu­cił Gross i od­szedł w kie­runku plaży.

Buty za­pa­dały mu się w pia­sku, gdy zmie­rzał w stronę gład­kiego brzegu, ob­my­wa­nego z wolna ła­god­nymi fa­lami. Był to mały ka­wa­łek lądu wy­su­nięty naj­da­lej w stronę prze­ciw­le­głego brzegu je­ziora.

Gross ro­zej­rzał się, szu­ka­jąc cze­goś cha­rak­te­ry­stycz­nego, po­bli­skich za­bu­do­wań, wy­so­kich nad­brzeż­nych krze­wów, krótko mó­wiąc: ja­kie­go­kol­wiek miej­sca, do któ­rego można by było przy­bić łódką i do­brze się ukryć.

Czy wła­śnie tą drogą uciekł sprawca? Czy wrzu­cił do­cią­żone czymś ciało na dno akwenu?

Na­wet nie wie­dział, kiedy jego wzrok przy­cią­gnęła znaj­du­jąca się na dru­gim brzegu nie­ru­choma po­stać. Syl­wetka męż­czy­zny na tle pło­ną­cych świa­tłem za­cho­dzą­cego słońca pól, które ła­god­nym łu­kiem opa­dały ku ta­fli czar­nej wody. Stał sa­mot­nie, z rę­koma w kie­sze­niach, ni­czym lu­strzane od­bi­cie Grossa.

Na­wet wy­tę­żyw­szy wzrok, z tej od­le­gło­ści i przy gęst­nie­ją­cym mroku ko­mi­sarz nie­wiele wię­cej mógł zo­ba­czyć.

Po chwili czło­wiek od­da­lił się od brzegu i skie­ro­wał na nie­duże wznie­sie­nie. Za­nim znik­nął za po­lem zboża, Gross usły­szał po­li­cyjną sy­renę. Od­wró­cił się i ru­szył w kie­runku ra­dio­wozu. Wy­jął ko­mórkę i po­łą­czył się z młod­szą in­spek­torką Lu­cyną Woj­ta­sik, ko­men­dantką ko­mi­sa­riatu chełm­żyń­skiej po­li­cji.

– Co się stało, Ber­nar­dzie? – ode­zwała się spo­koj­nym, nieco za­spa­nym gło­sem.

W tle sły­szał po­szum mo­rza albo wia­tru.

– Oba­wiam się, że do­szło do za­bój­stwa.

– Gdzie?

– Na płat­nej.

– Kto jest ofiarą?

– Nie wiem – stwier­dził.

– Ro­zu­miem, że nie wiesz, ale py­ta­łam o płeć.

– Przy­pusz­czam, że ko­bieta.

– Chry­ste, aż tak źle?

– Nie – ode­zwał się szybko, ro­zu­mie­jąc, co sze­fowa miała na my­śli. – Po pro­stu cho­dzi o to, że nie ma ciała. Są­dzę, że to ko­bieta. Mamy za­krwa­wioną ko­ron­kową czer­woną bie­li­znę i pełno śla­dów krwi. Dam znać, gdy będę wie­dział wię­cej. Na ra­zie dzwo­nię po pro­ku­ra­tora.

– O Jezu – wy­szep­tała. – Je­stem w Ko­ło­brzegu. Mamy okrą­głą rocz­nicę...

– Nie wi­dzę po­wodu, że­byś się stam­tąd zbie­rała. – Gross nie po­zwo­lił jej do­koń­czyć. – Za­bez­pie­czymy miej­sce zda­rze­nia, a na wnio­ski przyj­dzie jesz­cze czas. Ode­zwę się rano.

– Do­brze, ale gdyby jed­nak się coś zmie­niło, gdy­by­ście zna­leźli ciało...

– Za­dzwo­nię – uciął ko­mi­sarz. – Bę­dziesz wie­działa pierw­sza.

– Dzię­kuję, Ber­nar­dzie. – Ko­bieta się roz­łą­czyła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki