Zadra - Robert Małecki - ebook + audiobook + książka

Zadra ebook

Robert Małecki

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rodzina potrafi zasiać niedostrzegalne zło, gorsze od najbardziej spektakularnej zbrodni.

Nieopodal Chełmży znaleziono ludzkie szczątki. Nie one jednak szokują, lecz to, co policjanci odkryją w zaroślach pośrodku lasu. Stało się tam coś, czego nie sposób wyjaśnić. Tropy są rozproszone, a prokuratura najchętniej szybko zamknęłaby śledztwo. Ciężar dawnych koszmarów ponownie spada na barki Bernarda Grossa. Komisarz rusza w teren razem z aspirant Skalską.

Poszlaki prowadzą ich do akt dawnej sprawy – zaginięcia pary studentów sprzed szesnastu lat. Nagłe zniknięcie młodych do dziś pozostaje tajemnicą. Służby przeoczyły istotny szczegół. Coś, co leży bliżej niż mogą się spodziewać. Urwane ślady to zaledwie początek przeprawy przez przeszłość… Policjantom przyjdzie zderzyć się z traumatyczną historią dwóch skłóconych rodzin.

Czy Gross stoi przed zagadką, która okaże się najtrudniejszą w jego karierze – policjanta i ojca?

Trzeci tom kultowej serii Roberta Małeckiego z komisarzem Bernardem Grossem. To melancholijna opowieść przepełniona gorzką świadomością tego, co tkwi w nas najgłębiej. Skąd bierze się zadra, którą nosimy od pokoleń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 510

Oceny
4,5 (300 ocen)
195
76
24
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaTanska

Całkiem niezła

Była by dobra gdyby nie tak nudna.
10
eneduerabe123

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
Kaligraf_z_Toledo

Nie polecam

O Boże, któż to czyta? Całkowita porażka. Polecam przeczytać samemu bo lektorka odbiera chęć do wszystkiego. Koszmar.Ocena -1gwiadka- to ocena lektorki. Powieść może by się obroniła
00
malwailila

Z braku laku…

Niestety, logika i prawdopodobieństwo tej historii są tak słabe, że jedynym, co ratuje tę pozycję, jest jej obecność w cyklu. Ale warto przetrwać, co czeka nagroda w postaci kolejnego tomu (bezapelacyjnie pięć gwiazdek).
00
Zdzislaw65

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: MI­KO­ŁAJ BAĆ
Ko­rekta: JO­ANNA ZA­BO­ROW­SKA, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Fo­to­gra­fie na okładce ©Di­mi­tar Do­no­vski/Unsplash ©Jenna An­der­son/Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze: Po­znań 2020
ISBN 978-83-08-07953-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DZIEŃ TRZECI

Smród ko­cich od­cho­dów niósł się po ca­łej klatce scho­do­wej, jakby wgryzł się w stare, skrzy­piące pod ko­mi­sa­rzem de­ski pod­łogi.

Gross pod­szedł do drzwi miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze w ka­mie­nicy przy Rynku. Na sta­rej, ob­ła­żą­cej z nie­bie­skiej farby pły­cie do­strzegł ta­bliczkę z fan­ta­zyj­nie, ręcz­nie wy­pi­sa­nym na­zwi­skiem Płoc­kich.

Obok stara, spróch­niała i prze­krzy­wiona ko­moda po­zba­wiona fron­tów od­gry­wała rolę szafki na buty. Jedna para na dru­gich, małe i duże, znisz­czone, z wy­raź­nie star­tymi ob­ca­sami, po­wci­skane były w każde wolne miej­sce.

Po pra­wej stał sfa­ty­go­wany dzie­cięcy wó­zek z wy­tartą ta­pi­cerką i nie­re­gu­lar­nymi, za­cho­dzą­cymi na sie­bie ob­wód­kami plam.

Pa­no­wał tu pół­mrok. Ob­tłu­czony klosz lampy od­sła­niał pu­ste miej­sce na ża­rówkę.

Gross za­stu­kał raz jesz­cze, tym ra­zem gło­śniej niż po­przed­nio. Aż za­dud­niło.

– Pro­szę otwo­rzyć – ode­zwał się, ale od­po­wie­działa mu ci­sza.

Na­ci­snął klamkę i zdzi­wił się, że drzwi były otwarte. Pchnął je do wnę­trza, ale stuk­nęły o coś i jego oczom uka­zał się nie­wielki wy­ci­nek przed­po­koju, a da­lej ściana z bo­aze­rią, praw­do­po­dob­nie two­rząca drugi, pro­sto­pa­dły ko­ry­tarz. Po pod­ło­dze wa­lały się za­bawki i ciu­chy.

– Halo, dzień do­bry – rzu­cił, na­chy­la­jąc się do drzwi i wcią­ga­jąc w noz­drza przy­kry za­pach skwa­śnia­łego potu wy­mie­sza­nego z uryną.

Po chwili przez szparę za­ob­ser­wo­wał, jak około dwu­letni chło­piec w sa­mym pam­per­sie prze­mknął z po­koju do po­koju. Wtedy też usły­szał nio­sące się z dołu trza­śnię­cie cięż­kich drzwi wej­ścio­wych i na­ra­sta­jący od­głos skrzy­pie­nia scho­dów.

Od­wró­cił się i do­strzegł wcho­dzą­cego na górę męż­czy­znę w le­ni­nówce, nie­wiel­kiego i chu­dego, z ogo­rzałą czer­woną twa­rzą, którą po­kry­wał dłuż­szy, sztywny za­rost.

– Czego tu? – wark­nął nie­zna­jomy.

Gross się­gnął po le­gi­ty­ma­cję.

– Pan Zdzi­sław Płocki? – spy­tał.

– Psom się nie zwie­rzam – od­parł, pod­cho­dząc do ko­mi­sa­rza. – Niech wy­pier­dala stąd.

W jed­nej ręce niósł dwie puszki piwa, a w dru­giej wo­rek fo­liowy z kil­koma kaj­zer­kami.

Męż­czy­zna prze­pchnął się obok Grossa i za­trza­snął za sobą drzwi.

Po­li­cjant nie­mal na­tych­miast na­ci­snął klamkę i pchnął je po­now­nie.

Płocki się od­wró­cił.

– Wy­pier­da­laj, ścier­wo­chuju! – Rzu­cił się na drzwi, pró­bu­jąc je za­mknąć, ale Gross zdą­żył wsu­nąć nogę.

Za­bo­lało.

Stęk­nął i ze­brał wszyst­kie siły. Na­tarł mocno, a po chwili usły­szał ru­mor za drzwiami i na­cisk z dru­giej strony na­tych­miast ze­lżał. Ko­mi­sarz wtar­gnął do środka i spoj­rzał na le­żą­cego na ple­cach Płoc­kiego, który ję­czał, trzy­ma­jąc się za ło­kieć. Puszki piwa po­to­czyły się do dru­giego ko­ry­ta­rza, a bułki roz­sy­pały na progu. Nie­mal gołe dziecko, które ko­mi­sarz wi­dział nie­dawno, po­ja­wiło się znowu na końcu ko­ry­ta­rza i ssąc smo­czek, zer­kało z prze­stra­chem na Grossa, a po­tem na ojca. Ucie­kło, nie­zdar­nie prze­bie­ra­jąc bo­symi sto­pami.

– Żona jest? – spy­tał Gross, za­głu­sza­jąc uda­wane jęki męż­czy­zny.

Ten z tru­dem ski­nął głową.

Ko­mi­sarz prze­szedł nad nim i sta­nął w za­gra­co­nym nie­wiel­kim przed­po­koju. Po le­wej znaj­do­wało się po­miesz­cze­nie ze sta­rym te­le­wi­zo­rem ki­ne­sko­po­wym usta­wio­nym w me­blo­ściance, za­pad­niętą ka­napą i wy­tar­tym po­środku dy­wa­nem. Z po­koju prze­cho­dziło się do ko­lej­nego.

Gross spoj­rzał w prawo, do kuchni. I wtedy ją do­strzegł.

Ubrana w ja­sną ko­szulę nocną, brudną i miej­scami prze­tartą, sie­działa na ta­bo­re­cie. Po­de­szwy jej stóp były czarne od brudu. Twarz ukryła w dło­niach.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się Gross. – Pani Zo­fia Płocka?

Kiedy pod­nio­sła głowę i od­wró­ciła się w jego stronę, zo­ba­czył, że lewe oko za­my­kała opu­chli­zna, a z pęk­nię­tej wargi są­czyła się krew, która ście­kała po bro­dzie.

– Wy­no­cha – wy­beł­ko­tała.

– Mógł­bym po­móc.

– A pro­sił kto?

W jej oczach do­strzegł strach.

Ko­mi­sarz wsu­nął rękę do torby, żeby wy­jąć przy­go­to­waną kse­rówkę pi­sma. Ale zre­zy­gno­wał, a ona w końcu spu­ściła wzrok.

– Kto pa­nią skrzyw­dził?

Ko­bieta mach­nęła ręką i przy­ci­snęła do łuku brwio­wego brudną i wil­gotną szmatkę, w którą praw­do­po­dob­nie owi­nęła kostki lodu.

Gross usły­szał do­cho­dzący z przed­po­koju ru­mor. Od­wró­cił się, gdy Płocki już wstał i ku­le­jąc, szedł do kuchni. Usiadł przy stole obok żony. Wy­jął dwie puszki piwa i otwo­rzył pierw­szą z nich. Syk­nęło, po czym pió­ro­pusz piany z mla­skiem opadł na sfa­ty­go­waną ce­ratę i pod­łogę. Nie zwa­ża­jąc na to, męż­czy­zna otwo­rzył dru­gie, które rów­nież ob­fi­cie spry­skało blat. Jedną puszkę pod­su­nął żo­nie, po czym się­gnął do re­kla­mówki po bułkę. Wsa­dził ją so­bie do ust i od­gryzł po­rządny kęs.

– Pij – wy­beł­ko­tał.

Po­krę­ciła głową i znowu spoj­rzała na Grossa.

– Wy­pier­da­laj z mo­jego domu! – krzyk­nęła.

Gross po­szedł do sa­lonu z te­le­wi­zo­rem i do ko­lej­nego po­koju, który oka­zał się sy­pial­nią trojga dzieci. Nie prze­kro­czył jed­nak progu.

W ma­łej i wą­skiej klitce z od­kle­ja­ją­cymi się ta­pe­tami znaj­do­wało się jedno dzie­cięce łó­żeczko, w któ­rym spała dziew­czynka z od­rzu­co­nymi za głowę rę­koma. Obok ust, na ma­te­racu, le­żał ośli­niony smo­czek.

Chło­piec w pam­per­sie wci­snął się w kąt po­koju i ba­wił się kil­koma kloc­kami, nie­świa­domy tego, że jest ob­ser­wo­wany. Naj­star­sze dziecko, na oko pię­cio­let­nie, uda­wało, że śpi. Sku­lone na le­żą­cym bez­po­śred­nio na pod­ło­dze ma­te­racu, mocno za­ci­skało po­wieki. Gross wi­dział, jak nie­na­tu­ral­nie drżały.

Cienki koc przy­kry­wał kil­ku­latka po samą szyję.

Po­li­cjant usły­szał kroki od strony kuchni. Od­wró­cił się i zo­ba­czył męż­czy­znę z drew­nianą nogą od krze­sła w dło­niach.

– Spo­koj­nie. – Ko­mi­sarz uniósł ręce w obron­nym ge­ście i za­czął ob­cho­dzić Płoc­kiego, nie spusz­cza­jąc go z oczu.

Męż­czy­zna za­ci­snął zęby, ale oczy miał nieco za­mglone. W tym sta­nie nie był groź­nym prze­ciw­ni­kiem. Mimo to ko­mi­sarz po­słusz­nie wy­co­fy­wał się w stronę przed­po­koju.

– No już – wark­nął Płocki przez zęby. – Szyb­ciej.

Drew­niana laga ki­wała się na boki przed oczami Grossa.

– Spo­koj­nie – po­wtó­rzył, zbli­ża­jąc się do wyj­ścia. – Je­śli dzie­ciom sta­nie się krzywda, źle skoń­czysz – rzu­cił, kiedy wy­ma­cał klamkę.

Ob­ser­wu­jąc Płoc­kiego, wy­szedł na klatkę scho­dową i do­piero wtedy po­woli za­mknął za sobą drzwi. Se­kundę póź­niej huk ude­rze­nia roz­szedł się echem po ca­łym pio­nie, a drzwi za­drżały w oścież­nicy.

– I że­bym cię tu wię­cej nie wi­dział, psie je­bany! – wy­darł się Płocki.

Ko­mi­sarz od­cze­kał, po czym zszedł po trzesz­czą­cych scho­dach na pierw­sze pię­tro.

– To Płocki tak roz­ra­bia?

Gross od­wró­cił się na dźwięk przy­ci­szo­nego star­czego głosu.

Na wy­cie­raczce przed sze­ro­kimi drzwiami stał chudy sta­ru­szek w ko­szuli i ku­fajce. Skórę na pod­bródku miał ob­wi­słą. W po­cią­głej, po­marsz­czo­nej twa­rzy, na któ­rej wy­raź­nie było wi­dać plamy wą­tro­bowe, uwagę zwra­cały wy­łu­pia­ste oczy, po­więk­szone do­dat­kowo gru­bymi szkłami oku­la­rów.

– Pan wej­dzie, pa­nie wła­dzo. – Męż­czy­zna mach­nął na ko­mi­sa­rza i scho­wał się do miesz­ka­nia.

Prze­pu­ścił go­ścia, po czym prze­krę­cił dwu­krot­nie za­mek.

– Pro­szę – wy­szep­tał i wska­zał otwarte drzwi do po­koju.

W ko­ry­ta­rzu było ciemno, je­dyne świa­tło wpa­dało tu wła­śnie od strony po­koju dzien­nego.

Gross wszedł i za­trzy­mał się nie­malże w progu. Pod ścianą na po­dob­nym do szpi­tal­nego łóżku le­żała drobna siwa ko­bieta. Jej głowa za­pa­dła się w gru­bej po­duszce z pie­rza. Po­wieki miała za­ci­śnięte, a po­marsz­czone usta – otwarte. W pierw­szej chwili Gross po­my­ślał, że wi­dzi zwłoki.

– To moja mał­żonka – po­wie­dział męż­czy­zna i pod­szedł do łóżka.

Za­sy­czał ma­te­rac prze­ciw­o­dle­ży­nowy.

Sta­rzec po­gła­dził ko­bietę po twa­rzy szorstką dło­nią i po­wie­dział do niej czule coś, czego po­li­cjant nie do­sły­szał. Po­tem męż­czy­zna ci­cho jęk­nął, jego cia­łem wstrzą­snął krót­ko­trwały szloch. Za­drżały mu ra­miona, ale w porę się opa­no­wał.

Od­wró­cił się do Grossa ze łzami w oczach i chu­s­teczką przy­ci­śniętą do ust.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział, zsu­wa­jąc ro­gowe oku­lary i ocie­ra­jąc oczy. – Niech pan spo­cznie. – Wska­zał stary fo­tel.

Gross pod­szedł naj­pierw do okna, które wy­cho­dziło na ską­pany w ule­wie Ry­nek. Z tej per­spek­tywy na­wet przez po­żół­kłą fi­rankę wi­dział uko­śnie pa­da­jące, dłu­gie kre­ski desz­czu i ogromne ka­łuże, na któ­rych po­wierzchni po­ja­wiały się i zni­kały nie­wiel­kie koła.

W końcu usiadł w wy­ło­żo­nym ko­lo­ro­wym ko­cem fo­telu, usta­wio­nym przo­dem do przy­kry­tego ser­wetą te­le­wi­zora.

W domu pa­no­szyła się wil­goć. Przy piecu ka­flo­wym znaj­do­wało się wia­dro wę­gla i kilka szczap drewna. Na rusz­tach tkwił opał, spo­mię­dzy któ­rego wy­sta­wały zmięte ga­zety.

– Pan z po­li­cji, prawda? – za­py­tał star­szy męż­czy­zna i usiadł obok. – Nie jest pan pierw­szy, który tu przy­cho­dzi.

Gross mil­czał.

– Na­pije się pan her­baty? – Męż­czy­zna się­gnął po por­ce­la­nowy dzba­nek, który stał na roz­dzie­la­ją­cym fo­tele okrą­głym sto­liku, i pod­niósł go w stronę ko­mi­sa­rza.

Ten uprzej­mie po­dzię­ko­wał.

– W czym mogę po­móc? – spy­tał po­li­cjant, kiedy go­spo­darz wy­peł­nił żół­tawą her­batą szklankę wci­śniętą w wi­kli­nowy ko­szyk.

Sta­rzec upił kilka ma­łych ły­ków, a Gross pa­trzył na jego po­wy­krę­cane ar­tre­ty­zmem palce.

– Coś panu opo­wiem – po­wie­dział go­spo­darz, po czym wbił wzrok w wy­tarty, siny par­kiet, za­le­d­wie w nie­wiel­kiej czę­ści przy­kryty dy­wa­nem. – W ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym roku, w po­ło­wie wrze­śnia, kiedy hi­tle­rowcy we­szli do Chełmży, mia­łem sie­dem lat. Mój oj­ciec, Jan Wil­now­ski, był wów­czas na­uczy­cie­lem ję­zyka pol­skiego w gim­na­zjum. Wspa­niały, ko­chany czło­wiek. – Wes­tchnął. – Któ­re­goś dnia, to mu­siało być w paź­dzier­niku, moja matka we­szła do tego po­koju, trzy­ma­jąc zło­żoną kartkę pa­pieru, którą wy­jęła z ko­perty. A oj­ciec stał przy lu­strze, przy ścia­nie, i wią­zał kra­wat. Jak za­wsze na po­dwójny wę­zeł. Pięk­nie to ro­bił. – Męż­czy­zna roz­pro­mie­nił się na to wspo­mnie­nie. – Prze­czy­tał pi­smo i zło­żył je bez słowa, po czym przy­tu­lił matkę, która długo trzę­sła się w jego ra­mio­nach. Ja też się roz­pła­ka­łem, cho­ciaż zu­peł­nie nie wie­dzia­łem, o co cho­dzi, i nie do­my­śla­łem się, że może nas spo­tkać ja­kieś nie­szczę­ście. Kilka dni póź­niej oj­ciec po­sa­dził mnie so­bie na ko­la­nach i po­pro­sił, że­bym dbał o mamę, że­bym był jej po­słuszny. Po­wie­dział, że wy­je­dzie na dwa ty­go­dnie i szybko do nas wróci. Obie­ca­łem, że będę grzeczny. Oj­ciec zmierz­wił mi włosy i przy­tu­lił. Długo trzy­mał mnie w ra­mio­nach, a kiedy mnie pu­ścił, szybko od­wró­cił twarz i wstał z fo­tela. Za­brał sa­kwo­jaż i wy­szedł z domu. Kiedy za­mknęły się za nim drzwi, usły­sza­łem stłu­miony płacz matki. Sie­działa w ła­zience. Chcia­łem ją po­cie­szyć, ale coś cią­gnęło mnie do okna. Wsze­dłem na fo­tel, jak to zwy­kle ro­bi­łem, żeby do­brze wi­dzieć Ry­nek, ale oj­ciec na­wet się do mnie nie od­wró­cił. Nie po­ma­chał mi, jak to czę­sto ro­bił, kiedy do­kądś wy­cho­dził, cho­ciaż cze­ka­łem na ten jego gest już z unie­sioną dło­nią.

Gross prze­łknął ślinę, gdy po twa­rzy star­szego męż­czy­zny spły­nęły łzy.

– Wy­bie­głem za nim, ale ba­łem się go do­go­nić. Sze­dłem więc, za­cho­wu­jąc bez­pieczny dy­stans, by nie znik­nął mi z oczu. Cho­wa­łem się za in­nymi męż­czy­znami i ko­bie­tami, któ­rzy, tak jak i on, szli w stronę oto­czo­nego pło­tem dworca. Kiedy tam do­tarł, po­ka­zał nie­miec­kiemu war­tow­ni­kowi pi­smo, które wy­jął z kie­szeni płasz­cza, i tak jak wielu po­zo­sta­łych męż­czyzn, mło­dych i sta­rych, usta­wił się na pe­ro­nie. Zo­sta­łem z in­nymi przy pło­cie, prze­ci­sną­łem się do przodu, by wszystko wi­dzieć. Wkrótce oto­czyli ich es­es­mani z ka­ra­bi­nami, ode­brali rze­czy oso­bi­ste i pie­nią­dze, a po­tem wtło­czyli do by­dlę­cych wa­go­nów. – Go­spo­darz się­gnął po her­batę. – Wo­ła­łem ojca, ale pisk ha­mul­ców in­nego po­ciągu mnie za­głu­szył. Ja­kaś ko­bieta mnie przy­tu­liła i po­ło­żyła mi dłoń na ustach. Druga gła­skała po gło­wie, gdy w końcu za­miast krzy­czeć, za­czą­łem pła­kać.

Ko­mi­sarz po­pra­wił się w fo­telu, a sta­rzec pod­niósł pa­lec wska­zu­jący, da­jąc mu znać, że jego opo­wieść zmie­rza ku koń­cowi.

– Wśród tych, któ­rzy za­ga­niali na­szych do wa­go­nów, był je­den Po­lak, któ­rego tu­tej­sza spo­łecz­ność do­brze znała – do­dał. – Wie pan, kto to był?

Gross nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, gdy ko­ści­sty, po­wy­krę­cany w sta­wach pa­lec wska­zał su­fit.

– To był dzia­dek Płoc­kiego! – Męż­czy­zna po­ru­szył się, a mię­śnie jego twa­rzy na­pięły się w gry­ma­sie zło­ści.

Ko­mi­sarz cze­kał na ciąg dal­szy.

– Cho­dzi mi tylko o to, pa­nie wła­dzo, że zło prze­nosi się z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. A Płoc­kiego nic nie za­trzyma, póki nie wy­bije swo­jej ro­dziny. Do­kład­nie tak, jak jego oj­ciec de­ge­ne­rat i par­szywy dziad.

Po chwili, w któ­rej po­now­nie dało się sły­szeć syk ma­te­raca, Gross się ode­zwał.

– Od dawna to trwa?

– Ostat­nio mu się na­si­liło.

– Ostat­nio, czyli?

Męż­czy­zna ze­brał my­śli i tym ra­zem przy­ło­żył pa­lec do ust.

– Bę­dzie już kilka ty­go­dni – stwier­dził. – Ale wspo­mni pan moje słowa. Le­piej go stąd za­bierz­cie. O tych bied­nych dzie­ciach po­my­śl­cie, bo ja już nie mogę słu­chać ich pła­czu.

Ko­mi­sarz za­trzy­mał się w progu i spoj­rzał na sta­ruszkę, która za­rzę­ziła ci­cho.

– Na co cierpi pana żona? – spy­tał, od­wra­ca­jąc się do sie­dzą­cego w fo­telu sta­ruszka.

– Wy­cho­dziła do wa­rzyw­niaka po fa­solkę na obiad. Ale po­tknęła się w tych ciem­no­ściach na scho­dach. Nie­szczę­śli­wie zła­mała bio­dro i rękę.

– Nie po­winna na­dal być w szpi­talu?

– Była. – Zre­zy­gno­wany mach­nął ręką. – Wsa­dzili ją w gips, ale stwier­dzili, że już jej w ni­czym nie po­mogą. Że mógł­bym ją dać do ho­spi­cjum. Ale kto to wi­dział od­da­wać żonę do za­kładu?

Gross stę­żał.

– Pan by od­dał? – Sta­rzec prze­krzy­wił głowę, a jego wy­łu­pia­ste oczy świ­dro­wały ko­mi­sa­rza. – Je­śli ma umrzeć – kon­ty­nu­ował go­spo­darz, ści­szyw­szy głos – to tylko w domu. Tu, gdzie jest bez­pieczna i ko­chana.

Wstał, żeby po­pra­wić koł­drę, i przy­krył ko­bietę ciem­no­zie­lo­nym ko­cem, który le­żał zło­żony w jej no­gach.

– Pro­si­łem le­ka­rza, żeby tylko nie cier­piała bólu – do­dał płacz­li­wie.

Gross zer­k­nął na ścianę, gdzie Je­zus z cier­niową ko­roną na gło­wie wzno­sił umę­czony wzrok ku nie­bio­som.

A te pła­kały nie­ustan­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki