Znamię - Hurka Olgierd - ebook + książka

Znamię ebook

Hurka Olgierd

3,7

Opis

Joanna Szymalak, prawniczka renomowanej kancelarii, pewnego dnia nie pojawia się w pracy – znika bez śladu. Prowadzone przez policję śledztwo nie daje rezultatów. Tymczasem szef kancelarii, Michał Tumski, odkrywa przekręt mający doprowadzić do wrogiego przejęcia firmy deweloperskiej, której sprawy prowadziła Joanna. Michał wstępuje na wojenną ścieżkę z konkurentem zagrożonej spółki, lecz nie docenia przeciwnika, który z żelazną konsekwencją realizuje swój wielki giełdowy plan. Następuje ciąg fatalnych wydarzeń. Okazuje się, że w pewnych kwestiach prawdopodobnie wszyscy się mylili.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (76 ocen)
21
25
23
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NuriaInez

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisany, bardzo wciągający debiut!
00

Popularność




Śmierć jest wielka. Ze śmiejącymi się ustami należymy do niej. Kiedy sądzimy, że jesteśmy w środku życia, ona śmie płakać w środku nas.

Rainer Maria Rilke

I

To nie był dzień, w którym muzyka mogła poprawić nastrój.

Michał Tumski nacisnął guzik pilota i wsłuchał się w dzwoniącą ciszę. Whisky dobrze wchodziła. Pociągnął łyk i zapatrzył się w blask bijący od podłogi wyłożonej egzotycznym drewnem.

W piątek wieczorem prosił Swietłanę, która u niego sprzątała, żeby już dała spokój froterowaniu i szła do domu, a ona odpowiedziała ze wschodnim zaśpiewem:

– Żeby panu Michału było miło w weekend.

I dalej na kolanach pucowała podłogę miękką szmatką na wysoki połysk.

Wielkie dzięki, Swieta. Jest miło jak cholera.

Rozejrzał się po pokoju. Minęły trzy lata, odkąd mieszkał sam, i rok od postanowienia, że sprzeda mieszkanie. Nie podjął jednak kroków w tym kierunku. Powstrzymywała go awersja do obcowania z ludźmi w typie agenta nieruchomości i potencjalnymi kupcami. Mdliło go na myśl, że miałby wpuścić tu kogoś obcego i zachwalać atuty mieszkania: „Oto, proszę państwa, doskonale wyposażona kuchnia, gdzie można przyrządzić rodzinny posiłek. Tu, w jadalni, zjecie kolację przy świecach. Prawda, że duży stół? Gabinet będzie oazą ciszy i skupienia dla pana domu. W każdej z dwóch sypialni znajdą państwo podwójne łóżko i garderobę. Łazienka ma prawie dwadzieścia metrów kwadratowych – tyle co spory pokój, jest też osobna toaleta. Jak widać, sercem apartamentu jest salon urządzony na antresoli pod panoramicznym oknem. Wspaniałe światło i widok na park, komfortowy zestaw mebli robionych we Włoszech na zamówienie, wybrała je żona, ale oczywiście można zmienić”.

W przypadku singla trzeba byłoby inaczej: „Weź kogoś do sprzątania, bo nie ogarniesz tych stu sześćdziesięciu metrów i we śnie zabije cię kurz. W lodówce zmieści się zapas jedzenia na dwa tygodnie albo piwa na kilka dni. Tutaj jest panel do sterowania żaluzjami – ważna sprawa przy kacu – trzeba ustawić w tej pozycji, żeby nie było za jasno”.

Dźwignął się z fotela i podszedł do regału. Musiał mieć drzwiczki, bo inaczej – tak twierdziła Anka – będzie się kurzyć. Przesunął wzrokiem po grzbietach książek. Rozpoznał te, które przywiózł dwadzieścia lat temu przy przeprowadzce do Warszawy. Czytał je w liceum i żadnej nie przeczytał drugi raz.

Zamknięty rozdział.

Wszystkie rozdziały się zamykają.

Na ścianie nad biblioteczką wisiały oprawione w ramy szkice przywiezione z długiego weekendu w Wenecji. Pod nimi porcelanowy wazon wypatrzony kiedyś na targu staroci na Kole. Ciągle tkwił w nim bukiet wrzosów, suchy od pięciu lat.

Trącił palcem kwiat. Osypał się proch.

Podszedł do okna w salonie. Zbliżała się wiosna. Chodniki były już suche, tylko przy krawężnikach leżały jeszcze zakonserwowane brudem pryzmy śniegu, sączące czarne strużki do studzienek.

Podniósł wzrok ponad burozielonym obszarem trawy, krzewów i pojedynczych drzew. Spojrzał w okna bloku po drugiej stronie parku i dostrzegł w nich odbicie swojego budynku. Gdyby mógł dojrzeć szczegóły, zobaczyłby swoje okno, w nim siebie oraz odbicie domu, i tak w nieskończoność.

Zakręciło mu się w głowie. Przyłożył czoło do chłodnej szyby.

Nie ma – jest. Nie ma – jest. Obraz za oknem znikał za mgłą z każdym wydechem i powracał z wdechem, jakby Michał wciągał parę z powrotem do płuc.

Co jest pierwsze? Nie ma czy jest?

Spojrzał w górę. Niebo sunęło szarą płytą.

– Jest pierwszy wdech i ostatnie tchnienie – rozwiązał dylemat na głos. – Czyli jest, a potem nie ma.

Poczuł znajomy ucisk w piersiach. Wewnętrzny sufler podawał dobrze znany tekst: „Nic się nie dzieje. Tutaj nic się nie dzieje. Wszystko jest tam – w świecie za oknem. Tutaj nie ma nic”.

Serce pęczniało między żebrami, brakowało tlenu. Musiał coś zrobić. Oderwawszy się od szyby, ruszył do korytarza.

Ubrał się i zszedł schodami na parter, mocno wspierając się na poręczy. Każdy pokonywany stopień to o jedną kreskę lęku mniej. Przystanął na ostatnim półpiętrze i zmobilizował się, żeby iść naturalnie. Zaraz kogoś spotka.

Ochroniarz, który drzemał za pulpitem recepcji budynku z głową opuszczoną na piersi, ocknął się, słysząc kroki Michała.

– Dzień dobry! – Wstał, prezentując zawodową czujność.

– Dobry – mruknął Michał i poklepał się po kieszeniach z grymasem dezaprobaty dla własnego zapominalstwa.

– Kurde, komórka!

Podszedł do windy. Na szczęście była na dole. Nacisnął guzik z numerem trzy i oparł się o ścianę wyłożoną drewnopodobnymi panelami. Przygniotło go zmęczenie tak wielkie, że winda ledwo ciągnęła. Trzymając się ściany w korytarzu, trafił do drzwi. Jak dobrze, że nie zamknął ich na klucz! W drodze do sypialni zrzucił kurtkę i zsunął buty. W ubraniu wpełzł na łóżko. Zanim zgasła świadomość, przemknęła mu myśl, że kolejny raz udało mu się przechytrzyć dżina, którego wypuścił z butelki. Dzisiaj akurat glenfiddich. Jego osobisty demon nie był widać zbyt lotny.

*

Gdyby zrobić ankietę wśród pracowników warszawskich firm i zadać pytanie, czy słyszeli o kancelarii prawniczej Marshall & Greensberg, może jeden na tysiąc stwierdziłby, że kiedyś zetknął się z tą nazwą. Nie byłby jednak w stanie powiedzieć, w jakich okolicznościach. Połowa po prostu błędnie skojarzyłaby ją z czymś podobnie brzmiącym albo uznała, że skoro pytają, to coś musi być na rzeczy. Druga część mogła zobaczyć tę nazwę na planszy z listą najemców w recepcji jednego z biurowców przy alei Jana Pawła II. Oko odnotowało nazwę, która wpadła na najniższą półkę świadomości, pomiędzy te wszystkie rzeczy, których byliśmy w życiu świadkami, a nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Nieobecność firmy w przestrzeni publicznej nie była rezultatem zbyt małego budżetu marketingowego ani nieudolnych działań promocyjnych. To starannie przemyślana strategia. Gregory Marshall i Michael Greensberg, uznani nowojorscy prawnicy, którzy połączyli swoje siły w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, nie poznaliby swojej kancelarii. Po ich odejściu na emeryturę zaczęły następować zmiany, które nabrały tempa kilka lat po śmierci obu ojców założycieli. Stery w firmie objęła grupa młodych partnerów, z których większość do dzisiaj wchodziła w skład jej najwyższego kierownictwa. W latach dziewięćdziesiątych podjęli dwa śmiałe kroki. Po pierwsze, zakończyli wieloletnią współpracę z włoskimi rodzinami z Chicago (spekulowano, że nie była to zupełnie swobodna decyzja i że zbiegła się w czasie ze śledztwem FBI, po zakończeniu którego paru prawników otrzymało na kilka lat darmowy wikt i opierunek). Po drugie, stojąc na rozdrożu, postanowili nie podążać śladem innych kancelarii, które zmieniały się w globalne korporacje – nieruchawe kolosy, bardziej zainteresowane problemem optymalnej liczby ludzi w przeliczeniu na metr kwadratowy powierzchni biurowej niż interesami klientów.

Skupili się na niszy związanej z przejęciami firm, a te usługi ani nie wymagały, ani nie lubiły rozgłosu. Same przejęcia, owszem, bywały szeroko relacjonowane w mediach, zwłaszcza takie, gdzie w grę wchodziły ogromne pieniądze. Ludzie z MG, jak w skrócie nazywano kancelarię, woleli pozostawać w cieniu.

Michał Tumski kierował polskim oddziałem Marshall & Greensberg od początku jego istnienia. W czerwcu miało minąć dziesięć lat, odkąd w Londynie powierzono mu misję zorganizowania biura w Warszawie w zamian za zasilające jego konto ponad milion euro rocznie. Należało uznać, że przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem – w ciągu dekady zgromadził zespół pięćdziesięciu prawników, a firma zdobyła renomę, za którą szedł udział w najważniejszych transakcjach na lokalnym rynku kapitałowym.

Ostatnio jednak sprawy toczyły się w nieciekawym kierunku. Wprawdzie wcześniej też zdarzały się okresy posuchy, ale tym razem trwało to już prawie pół roku. Wpadające od czasu do czasu zlecenia wystarczały na pokrycie kosztów, nie tego jednak oczekiwała od Michała europejska centrala MG w Londynie. Zaczynały stamtąd dobiegać pomruki niezadowolenia. Kontroler operacyjny nadzorujący polski oddział przysłał w zeszłym tygodniu długi, obfitujący w liczby mail, w którym ostrzegał Michała, że nie ma szans na wykonanie planu rocznego, jeśli biznes będzie się kręcił w takim tempie. Może wkrótce spodziewać się „przeglądu praktyki”, jak eufemistycznie określano nalot dywanowy z centrali. Tydzień upokarzającego tłumaczenia się, przeglądu dokumentacji, sesji z udziałem pracowników, spotkań z klientami, opracowywania planów naprawczych. Michał słyszał od kolegów z innych krajów, że to doświadczenie, samo w sobie nieprzyjemne, często bywało również punktem zwrotnym w karierze szefa biura. Dawano szansę rozwoju poza organizacją, czyli kopa w tyłek.

Gdyby zapytali Michała o przyczyny kłopotów kancelarii z pozyskiwaniem zleceń, tłumaczyłby, że rynek przejęć zamarł. Fala transakcji, których skala jeszcze przed rokiem biła historyczne rekordy, niespodziewanie opadła. I stało się tak, mimo że spółki wciąż przybierały na wartości, zwiększając przez to swą zdolność do pozyskania bankowego kredytu – paliwa niezbędnego dla przeprowadzania zakupów innych spółek. Wyjaśniłby, że przyczyn zastoju należy upatrywać w wysokich oczekiwaniach co do wycen spółek. Nie bardzo wiadomo, jak podejść do konsumpcji, kiedy kąsek cały czas rośnie. Ile w jego rynkowej wartości stanowi mięso i tłuszcz, a ile jest powietrza, które spowoduje zgagę w rok po przejęciu? Żaden zarząd nie lubi wydawać komunikatów, że owszem, dokonaliśmy rok temu wspaniałej transakcji, ale obecna sytuacja wymaga, żebyśmy połowę wydanej kwoty wpisali w straty. Michał przeczuwał, że sentyment rynku wkrótce się zmieni, a wtedy wartość spółek zacznie się kurczyć niczym przekłuty balon. Wtedy będzie czas na zakupy dla tych, którzy będą mieli pieniądze. Kiedy to nastąpi? Sądził, że niedługo, skoro inwestowanie w akcje, prezentowane jako sposób na pewny zarobek, zaczęło być tematem rozmów w telewizji śniadaniowej. Zarządzający funduszami inwestycyjnymi wiedzą, że kiedy na rynek wchodzą niedoświadczeni inwestorzy, należy sprzedawać akcje i realizować zyski. Konsekwencją jest korekta kursów akcji w dół, nierzadko przeradzająca się w gwałtowną przecenę.

Ale był też inny powód pogorszenia wyników. Powód być może ważniejszy. Pewnie wpadliby na to, gdyby przejrzeli jego kalendarz. „Czy mógłbyś pokazać listę spotkań z potencjalnymi klientami, funduszami inwestycyjnymi i bankami z ostatniego roku?” – tak mogłoby brzmieć pytanie. „Nie ma czego oglądać, zacząłem unikać tych interesownych sługusów. Nudzą mnie i powodują niesmak, który muszę zmywać etanolem” – to byłaby szczera odpowiedź.

Z zadumy wyrwał go ruch wycieraczek, które wystartowały pod wpływem pierwszych kropel deszczu. Wybrał drogę przez Chłodną, ale tutaj też był korek. Choć jeździł tą pokrytą kocimi łbami ulicą niezliczoną liczbę razy, zawsze czuł się nieswojo pomiędzy obskurnymi pawilonami. Relikt Peerelu. Jeszcze niedawno zagłębie sex-shopów i dziupli samochodowych. Może inwestorzy omijali to miejsce z obawy przed znalezieniem czegoś, co zostało w ziemi po ekshumacjach w czterdziestym szóstym?

Nie, prawnicy skupujący roszczenia od spadkobierców przedwojennych właścicieli nie stworzyli jeszcze dostatecznie dobrej legendy, żeby wyszarpać parcele od miasta. To kwestia czasu.

Skręcił w Żelazną, potem w Pereca. Otworzył okno i przystawił kartę do czytnika, szlaban się uniósł. Manewrował ostrożnie swoim bmw w studni parkingu. Obtłuczony tynk na zakrętach i czarne smugi wzdłuż ścian świadczyły o przegranej walce kierowców z ograniczeniem przestrzeni. Garaże w biurowcach przy alei Jana Pawła II od kilkunastu lat były takie same, podczas gdy samochody stawały się coraz większe. Przyjdzie moment, że będą tu mogli wjechać tylko goście w obcisłych gaciach na wypasionych rowerach.

Ustawił się na swoim oznaczonym kopertą miejscu. Było wpół do ósmej – parking świecił jeszcze pustkami. Wyjął z bagażnika teczkę i przeszedł do szybu wind. Chwilę trzymał palec na przycisku, w końcu ciężarem ciała opadł na guzik. Z góry dobiegło stęknięcie ruszającego silnika dźwigu.

Wszedł do holu przy recepcji i przeszedł korytarzem wyłożonym beżową wykładziną w stronę gabinetu. Zuzy (jego asystentki) jeszcze nie było. Odłożył teczkę i spojrzał przez okno na dokonujące się po drugiej stronie ulicy wyburzenie. Ostry trzpień umieszczony na długim wysięgniku dziobał szkielet kamienicy na wysokości drugiego piętra, krusząc go po trochu. Wyższych pięter już nie było. Zmieniły się w leżący u podstawy stos gruzu, który ładowarka wrzucała na podjeżdżające co jakiś czas wywrotki. W miejsce budynku z lat sześćdziesiątych powstanie czterdziestopiętrowy apartamentowiec. Na parkanie wokół placu budowy umieszczono w regularnych odstępach ułożony w logotyp napis „Radmes”.

*

Do pokoju zajrzała Zuza, wpuszczając mydlany zapach perfum. Współgrał z białą koszulą i garsonką, dzisiaj szarą. Musiała mieć tych kompletów więcej niż on garniturów – nie pamiętał, żeby dwa razy przyszła ubrana tak samo. Dobiegała czterdziestki, nie można było odmówić jej atrakcyjności. Mimo to z nikim się nie spotykała. Michałowi zawsze wydawała się nieskazitelna. Może w tym tkwił problem?

– Cześć! Chcesz kawy?

– Zanieś, proszę, do konferencyjnej. Zaraz zaczynamy. – Przekładał papiery na biurku w poszukiwaniu notatnika.

W sali czekali już dwaj partnerzy kancelarii. Brakowało Joanny. Michał spojrzał na zegarek.

– No dobra, co mamy w tym tygodniu? – Odchylił się na krześle i założył ręce za głowę. – Marek, zacznij.

– Tak jak przewidywaliśmy, Jastrzębski przygotowuje zaskarżenie uchwały o podwyższeniu kapitału. Rozesłał zapytanie do kilku kancelarii, przyjaciele o nas pamiętali. Być może uda się zdobyć jakąś wersję wstępną i będziemy w stanie ocenić siłę argumentów.

– Nie sądzę, żeby wymyślili coś odkrywczego, ale pilnuj terminów. Może spotkam się z nim w tym tygodniu i spróbuję ustalić, czy gra pod kogoś. Niewykluczone, że robi tylko szum i czeka na naszą propozycję. Rozesłał zapytania… Jakby chciał dać sygnał. – Zastanowił się chwilę. – Czy mamy jeszcze ten kontakt w kancelarii sądu? – zapytał.

– Tak, pani Bożenka ciągle tam pracuje. Poproszę ją, żeby dała znać, jeśli wpłynie wniosek od Jastrzębskiego – odpowiedział Marek.

– I niech się postara, żeby przez tydzień trafiał pod spód stosu na biurku referendarza.

Interes klienta był najważniejszy i wymagał czasami przyśpieszenia, a niekiedy opóźnienia działania sądu. Każda kancelaria robiła takie rzeczy. Jak brzmiało to powiedzenie pochodzące przecież z kraju o podobno najbardziej rozwiniętej demokracji? „Dobry prawnik zna prawo, świetny – zna sędziego”. Pamiętał sprawę siostrzeńca pani Bożenki. Zwróciła się do nich, bo polubiła Zuzę, która często dostarczała dokumenty do sądu. Kancelaria wyciągnęła z poważnych kłopotów złodzieja i oszusta. Że sprawę zaraportowali jako działalność pro bono ? Cóż, wszyscy są zadowoleni. No, może oprócz firmy, której wniosek będzie teraz tygodniami prasowany pod kilkoma kilogramami papieru.

Michał ponownie spojrzał na zegarek.

– Co z Aśką?

Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek bez uprzedzenia opuściła poniedziałkową odprawę. Był ciekaw, co ze sprawą, którą prowadziła. Oczekiwał, że dzisiaj zaprezentuje dalsze szczegóły. W ubiegłą środę miała spotkać się z klientem. Wyglądało na to, że jeden ze akcjonariuszy dużej firmy budowlanej poszedł na całość i w zmowie z notariuszem sfałszował protokół walnego zgromadzenia. Prymitywny numer, ale mógł przejść pod warunkiem, że posiedzenie nie było rejestrowane. Michał liczył się z ewentualnością jakiejś dodatkowej pracy, może nawet dostaliby zlecenie prowadzenia sprawy w sądzie. Łatwe pieniądze przez kilka lat.

– Pewnie stoi na moście. Był jakiś wypadek na Trasie Toruńskiej – powiedział Krzysztof i przeszedł do omawiania statusu projektu, któremu w kancelarii nadali kryptonim Montezuma.

Odezwał się kac i słabo przespana noc. Michał poczuł, że opanowuje go otępienie. Krzysztof coś mówił, gestykulował, rysował schemat na tablicy, a Michał odbierał nieostry obraz i przytłumiony dźwięk. Jakby ktoś nakrył go słojem. Zdania ulegały rozszczepieniu na pojedyncze słowa, traciły integralność niczym światło przechodzące przez grube szkło. „Marża… rynkowe… transfer…” – to wszystko było tak nieistotne i całkowicie pomijalne.

Ze stanu pomiędzy jawą i snem wyrwało go słowo „Aśka”.

– Nie odbiera. Dzwoniłem, ale odzywa się skrzynka. Ma wyłączony telefon albo jest poza zasięgiem – rzekł Marek.

„Znaleźć się poza zasięgiem” – tak, to mogłoby być jego życiowe motto. Dlaczego więc poczuł niepokój? Istnieją ludzie, na których się polega. Joanna należała do tego gatunku. Tacy wysyłają wiadomość, jeśli coś się dzieje.

Chyba że nie są w stanie.

*

Michał siedział w fotelu w swoim gabinecie z nogami na biurku i osuwał się w drzemkę, kiedy zadzwonił telefon. Zuza. Nacisnął guzik.

– Co tam? – zapytał, powstrzymując ziewnięcie.

– Michał, dzwonili z Radmesa. Ich prezes, zaczekaj, zapisałam, aha… Jan Winter, chce się z tobą spotkać w czwartek gdzieś w Śródmieściu. Konkrety podadzą później. Potwierdzamy?

Michałowi chwilę zabrało przyswojenie informacji.

– Oddzwoń do nich za godzinę i potwierdź. Ustal też, gdzie się mamy spotkać.

– Dobrze. – Rozłączyła się.

Jan Winter. Kto by pomyślał? Poznali się dziesięć lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy Winter przyjechał do Warszawy z Londynu. Podobnie jak Michał był prawnikiem, ale obracali się w innych kręgach, ich orbity przecięły się raz na imprezie rocznicowej którejś z kancelarii. Chociaż warszawskie środowisko prawnicze nie było wielkie, nie spotkali się od tamtego czasu. Kariera Wintera przyśpieszyła pięć lat temu, kiedy został prezesem zarządu Radmesa – firmy deweloperskiej, realizującej projekty apartamentowe w Warszawie i Trójmieście. Widać trafił na właściwe miejsce, bo wprowadził spółkę na giełdę i potroił jej wartość. Jeśli działasz w biznesie luksusowych apartamentów, dostajesz bilet na salony. Winter obracał się teraz w środowisku ludzi mediów, polityków i bankierów. Pokazy mody, otwarcia wystaw w Zachęcie, bale charytatywne. Łatwo było go wypatrzyć na zdjęciach w kolorowych magazynach – czarne włosy, przystojna, smagła twarz, olśniewający uśmiech, zawsze w towarzystwie niezwykle ozdobnej dziewczyny, prawie za każdym razem innej.

Dziesięć lat temu Michał uznał, że żona Wintera (od dawna już eks) jest urocza, a Winter to pozer. No cóż, musiał mieć też inne przymioty, skoro jest tym, kim jest, a przez okno w Michała gabinecie można podziwiać proces powstawania flagowego projektu jego firmy – Warsaw Centurion. Czy Winter chciał się spotkać w sprawie jakiegoś zlecenia dla Radmesa? Przydałoby się rzucić coś większego na żer Londynowi. Zyskałby trochę czasu, zanim głodna pieniędzy centrala zacznie dobierać mu się do skóry.

*

Pierwsze kroki po przybyciu do biura Michał skierował do gabinetu Joanny. Pusty. Po raz kolejny zadzwonił na jej komórkę. Automat już nie prosił o pozostawienie wiadomości, ale informował o przepełnionej skrzynce.

– Wpadnij na chwilę – rzucił do Zuzy, wchodząc do siebie.

Gestem poprosił, żeby zamknęła za sobą drzwi.

Obciągnęła spódniczkę i przysiadła na brzegu kanapy.

– Joanna nie pojawiła się wczoraj i dzisiaj. Wiesz, co się z nią dzieje?

– Nie. Ktoś z jej zespołu pytał mnie dzisiaj o nią. W każdym razie nie widziałam jej od czwartku. Może jest chora?

– Być może, ale ma wyłączoną komórkę. To dziwne.

– Ej tam, od razu dziwne. Może chce mieć spokój albo gdzieś zostawiła ładowarkę, może się jej zepsuła – przecież to się zdarza, nie? A ona leży w łóżku z wysoką gorączką. W czwartek koło południa zaglądała do ciebie, ale już wyszedłeś. Sama też zaraz poszła. Wcześnie jak na nią. Może już coś ją brało? Mówią, że teraz jest szczyt zachorowań na grypę.

– Tak, to byłoby wytłumaczenie, chociaż powinna dać jakoś znać, że bierze wolne. Pojedź do niej i sprawdź, czy nie trzeba pomóc, zrobić zakupy albo kupić leki. Przejrzyj też jej kalendarz. Trzeba odwołać spotkania albo wysłać kogoś w zastępstwie.

– Okej.

Zadzwoniła po pięciu minutach. Głos jej drżał.

– Michał, mam na linii mamę Joanny. Pyta, czy nie wiemy, gdzie jest.

– Połącz.

Kiedy odkładał słuchawkę, był pełen złych przeczuć. Umówiły się na zakupy na niedzielę. Joanna nie przyszła, a telefon nie odpowiadał. W poniedziałek rano matka pojechała do niej, zastała zamknięte drzwi. Nie, nie miała kluczy do mieszkania. Zadzwoniła do kilku koleżanek Joanny – z żadną nie kontaktowała się ostatnio. Kobieta bardzo się niepokoiła, bo Joanna nigdy tak nie znikała. Michał rzucił kilka zdań, które miały zabrzmieć uspokajająco, ale jemu samemu wydały się nieprzekonujące, i obiecał, że zadzwoni, kiedy czegoś się dowie. Poprosił o to samo matkę Joanny.

Co właściwie miał zrobić? Nie znał żadnych jej znajomych. Kilka razy zapraszała go na wyjście na piwo z ludźmi z innych kancelarii, ale zawsze czymś się wymawiał. Co wiedział o Joannie?

Zdarzało się, że razem jeździli jego samochodem na spotkania z klientami. Kiedyś Anka znalazła włos Joanny na siedzeniu pasażera. Wzięła go w palce z miną, jakby trzymała tasiemca.

– Mówią, że żenicie się z blondynkami, ale wolicie brunetki. Oto dowód, iż nie należy dawać wiary porzekadłom.

Joanna świetnie sobie radziła w męskim świecie zarządów i rad nadzorczych. Kiedy się uśmiechała, to jakby ktoś włączył grzejnik na podczerwień. Za atrakcyjną powierzchownością, którą z premedytacją wykorzystywała do przełamywania pierwszych lodów, kryły się błyskotliwy intelekt i ironiczne poczucie humoru. Mógłby powiedzieć, że Joanna była jednym z filarów kancelarii, co zabrzmiałoby jak oksymoron, zważywszy na jej filigranową figurę.

Nie ma co, kompletne dossier .

Coś więcej? Jakiś narzeczony, jeszcze ze studenckich czasów. Ktoś, chyba Zuza, wspominał, że to nieaktualne.

Joanna zawsze pamiętała o jego urodzinach, co roku dostawał od niej jakiś drobiazg. Przypomniał sobie gustowną zakładkę do książek z tkaniny o wzorze perskiego dywanu i monografię o brytyjskich konserwatystach.

Joanna pamiętała o jego urodzinach… Ta myśl wywołała wspomnienie słodyczy i smaku piernika. Jaki miało to związek z Joanną? Nie był w stanie stwierdzić.

Wziął telefon i wyszukał kontakt: Marcin Horodyński.

*

Michał współpracował z Horodyńskim od początku istnienia kancelarii. Trzeba mieć kogoś takiego, jeśli zajmujesz się sprawami o wartości kilkudziesięciu czy kilkuset milionów.

Poznali się przez wspólnego znajomego. Horodyński wtedy dopiero co przeszedł na wczesną mundurową emeryturę. Jako były oficer śledczy policji, potem CBŚ, był nie tylko doświadczonym detektywem i znawcą technik operacyjnych, ale miał też rozległe znajomości w branży. Przyjaźnił się z kilkoma komendantami wojewódzkimi policji, znał wielu wysokich oficerów w różnych służbach. Po roku znajomości relacja klient – zleceniobiorca przerodziła się w zażyłość, którą od czasu do czasu wzmacniali pół litrem zimnej wódki i tatarem w Lotosie na Belwederskiej.

Kiedy Michał zadzwonił, Horodyński był za Rawą Mazowiecką. Wracał z Częstochowy z porcją dokumentów gromadzonych do jednej ze spraw. Mimo że zbliżał się do sześćdziesiątki, wciąż najlepiej czuł się w terenie. W prostych sprawach, jak odbiór dokumentów, Horodyńskiego mógłby wyręczyć któryś z jego młodszych współpracowników. Michał wiedział, że nie jest łatwo zasiąść za biurkiem komuś, kto przez całe zawodowe życie biegał po mieście z nosem przy ziemi i spędził w sumie kilka lat w samochodzie na obserwacjach. Poza tym praca dla MG była dla Horodyńskiego największym stałym zleceniem i zawsze dawał jej priorytet. Michał odwdzięczał mu się poradami w kwestiach prawnych, które czasami wymagały rozpoznania w związku z innymi zleceniami obsługiwanymi przez firmę Horodyńskiego.

Otworzyły się drzwi i do gabinetu Michała wszedł niewysoki, korpulentny mężczyzna z czarnym wąsem na okrągłej twarzy.

– Kończ oglądać gołe panienki i bierz się do roboty – powiedział Horodyński, rzucając papierową teczkę na biurko.

– Ja też cię kocham, ale dzisiaj to ty będziesz miał robotę.

Horodyński rozsiadł się na kanapie.

– Co jest? Przez telefon brzmiałeś, jakby zdechł ci pies. I czemu jesteś taki sztywny? Przewiało cię?

Michał przez chwilę dobierał słowa.

– Joanna… Nikt nie wie, co się z nią od kilku dni dzieje.

Horodyński nie przerywał, kiedy Michał zdawał relację.

– Idę do ochrony budynku – skwitował na koniec. – Powinienem wrócić w ciągu godziny. Będziesz jeszcze?

– Tak, nie mam dzisiaj spotkań.

Zjawił się po dwóch kwadransach.

– Według danych z systemu w czwartek tuż po trzynastej użyła swojej karty przy wyjeździe z garażu. To ostatni zapis. Jadę do niej. Zadzwonię. Aha, daj mi jeszcze numer telefonu do jej matki.

Kiedy Horodyński wyszedł, Michał zgasił światło w gabinecie i usiadł w fotelu. Patrzył przez ociekające deszczem szyby będące ścianami narożnego gabinetu. Szare niebo, szare budynki, nieliczni przechodnie chowający się pod czarnymi parasolami, samochody na alei Jana Pawła II pokryte brudem niczym kamuflażem. Pomalowane na żółto maszyny żwawo manewrowały wokół stosu gruzu na placu budowy Radmesa. Zdawały się pochodzić z innego świata, takiego, w którym źródło energii stanowi destrukcja.

*

Aromat wanilii i cynamonu. Siedzi pod kocem w fotelu na antresoli. Słońce rozświetla pokój. Harmonia, więcej niż spokój – błogostan.

Z ulicy dochodzą głosy i grafitowa chmura gasi słońce. Zrywa się. Czy to oni?

Sąsiad mówił, że chodzą od domu do domu i wypytują. Czekać na nich czy iść załatwiać sprawy? Nie wyjdzie – to będzie podejrzane, pomyślą, że jest winny.

Słowo drażni jak grudka zaschniętej gliny w bucie. Chce je wymazać, nie może. Czy idą po niego? Przecież nie zrobił nic złego. Okres ostatnich dwudziestu lat pamięta dokładnie. Skąd więc to dojmujące poczucie winy? Tak, coś mogło zdarzyć się dawniej, a on latami sączył masę zapomnienia, wokół raniącej drobiny utoczył perłę i ukrył ją wśród innych, w podwójnym sznurze. Wspaniały naszyjnik – Anka w urodziny śmieje się przed lustrem. Zapominał już wcześniej – dziewczyna w liceum – wróciła z niebytu listem, który wypadł z książki. Czy ktoś jest niewinny? „Popatrz, wnuczusiu” – mówi babcia i pokazuje brązowe znamię na jego stopie. „To jest znamię Kaina, pieczęć twojego występku, każdy ma swoją”.

Nie, on się nie przyzna. Nic mu nie udowodnią.

Odchyla brzeg firanki i wygląda przez okno. Policjant idzie, patrzy w notes. Chyba minie furtkę! Nie, cofnął się i szuka dzwonka. Serce pod gardłem. Musi otworzyć.

– W jakiej sprawie?

– Dzień dobry, ja tylko na chwilę. Sprawdzamy piwnice.

Coś, co nie powinno, poruszyło się w pamięci niczym ciało w grobie niedługo po pogrzebie. Piwnica – cień wspomnienia, prawie nic, wyblakłe zło, jego wina.

Schodzą po wąskich schodach, policjant rozgląda się po zagraconym wnętrzu. Patrzy na podłogę, szura czarnym butem i robi głębokie rysy, ślady szponów.

– Kiedy była robiona wylewka?

Śledczy jest na tropie, blisko odkrycia prawdy, dla niego zakrytej, bo nie zniósłby jej mroku. Nie pamięta, dawno chyba…

– Ja nie…

– Pan nie… co? Wygląda na świeżą. – Policjant znów spogląda na podłogę, teraz podejrzliwie.

– Ja nie schodziłem do piwnicy!

Natychmiast musi stąd uciec i znowu zapomnieć, ale nie może się ruszyć. Nogi zapadają się w rozmiękły nagle cement, w podłogę wciska go ciężar, który usiadł mu na ramionach. Próbuje go zrzucić, na próżno.

– Zaraz sprawdzimy – mówi policjant. – Jest niezawodny test. Wszystkich winnych bolą plecy. Czy bolą pana plecy?

– Nie, w ogóle, nic a nic. Co to za absurd!

– Nowa metoda. Sto procent wykrywalności. Skłon. No, dalej!

Musi zrobić, inaczej go zdemaskują! Próbuje, ale nie może się schylić. Jest już zagłębiony w podłogę po uda! Jeśli będzie dalej zwlekał, dojdzie do pasa i wtedy skłon będzie niemożliwy do wykonania. Odkryją prawdę! Napina mięśnie i rzuca ciało do przodu w ostatniej rozpaczliwej próbie.

*

– O kurwa! – Michał zawył z bólu.

Leżał w skotłowanej pościeli. Nie mógł poruszyć głową. Rwała go szyja. Ból przy najmniejszym ruchu przeszywał aż do mdłości. Obrócił się wokół własnej osi i sięgnął po telefon. Szósta siedem.

Niespodziewanie aparat w jego ręce zawibrował. Horodyński.

– Kancelaria, słucham.

– O, jaki rześki! Jesteś w domu?

– A gdzie miałbym być o tej porze?

– Jadę. Będę za jakieś pół godziny – powiedział Horodyński i się rozłączył.

Michał przeturlał się na skraj łóżka i sięgnął po fiolkę tramalu. Poczekał, aż lek zacznie działać.

Horodyński przyjechał po czterdziestu minutach. Wniósł ze sobą zapach wiatru.

– Zrób nam dobrej kawy – zaordynował w korytarzu. – Ale ziąb! – Zatarł dłonie.

Usiadł przy stole w kuchni i patrzył, jak Michał nastawia ekspres.

– Brakuje ci jej, co?

Michał milczał, słychać było jedynie syk pary. Ekspres zawarczał i po kuchni rozszedł się aromat kawy.

– Przyzwyczaiłem się – odparł w końcu.

– To już trzy lata, może czas wrócić do żywych? – Horodyński otaksował wzrokiem butelki po whisky ustawione na blacie pod oknem.

– Dam ci znać, jeśli będę potrzebował życiowych porad.

Postawił filiżankę przed Horodyńskim i usiadł ze swoją po drugiej stronie stołu.

– Co cię sprowadza przed wschodem słońca?

– Na dziewiątą jadę na lustrację mieszkania Joanny, a potem mam kilka spotkań. Nie wiem, czy miałbym czas spotkać się z tobą później.

– Lustrację?

– Wejście, oględziny. Zawsze się sprawdza, czy czasem lokator… – odchrząknął – …nie przebywa u siebie, że tak powiem. No i czy nie ma śladów przestępstwa. Wczoraj pojechałem z jej matką na komisariat. Zgłosiła zaginięcie. To jeszcze nic nie znaczy – dodał, widząc pytanie we wzroku Michała. – Standardowe postępowanie, żeby służby podjęły działania. I tak musiałem wykonać kilka telefonów, bo przy osobie dorosłej zazwyczaj nie śpieszą się z podejmowaniem czynności.

Przez chwilę obydwaj milczeli.

– Sprawdziłem jej służbową skrzynkę pocztową. Nie zauważyłem nic niezwykłego – oznajmił Horodyński.

Wyjął z kieszeni kilka złożonych kartek i podał Michałowi.

– To jej kalendarz z ostatnich czterech tygodni. Musisz sam ocenić, czy jest tam coś nietypowego. Aha! Jest jedno spotkanie oznaczone krótko jako KP. Kilka takich wpisów pojawiało się wcześniej, ostatni dotyczy ubiegłego piątku. Z maili wynika, że może chodzić o księdza Piotra Michalskiego. Ustaliłem, że ktoś taki… jak to się mówi?… pracuje?… w kościele Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim. Duża szansa, że to on, choć do końca nie wiadomo – nazwisko jest dość pospolite.

– Dobrze, przejrzę kalendarz i dam ci znać, jeśli coś znajdę. Myślisz, że warto pójść do tego księdza?

– Może dobrze ci zrobi rozmowa z kimś z innego środowiska.

Michał podążył za jego spojrzeniem w stronę okna.

– Zbieram do segregacji.

– Oczywiście. Takich nie przyjmują na wymianę, co? – Horodyński wstał. – Dobra, idę.

Michał chwilę jeszcze siedział przy stole, patrząc w okno, po czym z głośnym szurnięciem odsunął krzesło.

– Też pojadę. Może się na coś przydam.

– Szczerze wątpię. Lepiej zajmij się swoimi sprawami – zaoponował Horodyński, ale Michał już zakładał płaszcz.

– To jest moja sprawa.

*

Stali oparci o ścianę i przyglądali się, jak ślusarz pracuje przy zamkach w drzwiach mieszkania Joanny. Nie było jak w filmach. Żadnych wytrychów. W ruch poszła wiertarka. Horodyński sprowadził fachowca na koszt firmy, bo twierdził, że policja wzywa do asysty strażaków, a ci uwielbiają robić miazgę z drzwi.

W głębi korytarza szczęknął zamek. Z mieszkania wyszedł młody mężczyzna w garniturze. Zobaczywszy grupę ludzi, stanął niezdecydowany i zaczął się cofać z powrotem do wnętrza. Dzielnicowy żwawo ruszył w jego stronę.

– Moment, moment! Młodszy aspirant Marian Zarzycki, szósta komenda rejonowa policji. Czy zna pan sąsiadkę spod siódemki?

– Z widzenia, a o co chodzi? Coś się stało?

– Kiedy widział ją pan ostatnio?

– No nie wiem… Ostatnio to chyba w sobotę rano, jak wychodziłem na tenisa. Spotkaliśmy się w korytarzu.

– Która to była godzina?

– Zajęcia mam o jedenastej. Wychodzę mniej więcej za dwadzieścia. To musiało być wtedy.

– Czy miała coś przy sobie?

– Nie zwróciłem uwagi.

– Walizkę, dużą torbę?

– Nie, raczej nie.

– Sezam otwarty! – Ślusarz uporał się z drugim zamkiem.

– Później do pana przyjdę – rzucił mundurowy do mężczyzny. – Na razie proszę wracać do siebie.

Ruszył w stronę grupy skupionej koło drzwi w drugiej części korytarza.

Michał drgnął, ale Horodyński przytrzymał go ręką.

– Najpierw policja.

Ślusarz pakował narzędzia do torby, policjant podszedł ostrożnie do uchylonych drzwi. Przyłożył nos do szpary i wciągnął powietrze.

– No, to już będzie więcej jak trzy dni. Jakby co, to już nie świeżynka – wytłumaczył się.

– Psi chuj! – Horodyński postukał się w czoło.

Dzielnicowy założył foliowe ochraniacze na buty i naciągnął rękawiczki. Pchnął drzwi łokciem.

Michał skupił wzrok na pęknięciu tynku w kształcie rzeki z kilkoma dopływami. Nil… Amazonka… lasy deszczowe… liany… węże… Prawie poczuł żelazisty zapach krwi. Napiął mięśnie, oczekując jakiegoś poruszenia. Nic takiego nie nastąpiło. Policjant wyszedł po minucie.

– Czysto – powiedział. – Niczego nie dotykajcie, bo będzie, że grzebiemy w rzeczach bez nakazu. I jakby co, to nie wchodziliście.

Wręczył im po parze ochraniaczy na buty.

Michał ruszył za Horodyńskim, ale zatrzymał się. Wejście do mieszkania Joanny pod jej nieobecność wydało mu się naruszeniem tabu jej intymności. Nie był policjantem, nie należał do rodziny, nie miał prawa tu być. Wycofał się na próg, skąd otaksował wnętrze.

Jasność biła po oczach. Kremowa wykładzina z długim, miękkim włosem pokrywała podłogę obszernego salonu. Ściany wyłożone materiałową tapetą, tłoczoną w delikatny pastelowy deseń. Biała komoda, sofa i fotel. Tego samego koloru, porozstawiane w różnych miejscach bibeloty – wazon, misa na owoce i ramki ze zdjęciami na ścianie.

– Rafaello, jak Boga kocham! – zauważył Horodyński. Zorientował się, że Michał został w tyle.

– Idziesz?

Wezwanie przełamało skrupuły i Michał zrobił krok, zapadając się w miękkie podłoże.

Jego uwagę zwrócił oprawiony w antyramę szkic na ścianie. Z początku pomyślał, że to przeniesione na karton wierne studium Dawida Michała Anioła. Po chwili dało się dostrzec, że artysta dokonał własnej interpretacji. Ten Dawid nie epatował skupieniem i powagą oryginału. Nieznacznie wykrzywione kąciki ust i przymrużone oczy przemieniały go w łobuza.

Oderwał wzrok od obrazu i podążył za Horodyńskim do kuchni.

Ten zajrzał tam do lodówki, kosza na śmieci i zmywarki, używając przy tym jednorazowej chusteczki, żeby nie zostawić śladów.

– Pusto, pusto… – powiedział bardziej do siebie niż do Michała.

Dłużej zabawił w łazience. Otwierał szafki, przypatrywał się pod różnymi kątami pustej półce pod lustrem. Na koniec przyklęknął i zlustrował fugi między płytkami na podłodze, potem przeciągnął paznokciem po wnętrzu wanny.

– Sprawdzasz poziom czystości? – zapytał Michał.

– Żebyś wiedział. Nie lubimy sterylnych łazienek w oparach domestosa. Życie nas nauczyło. – Dźwignął się ze stęknięciem. – W porządku, chodźmy dalej.

Z sypialni dochodziła poświata bijąca od amarantowych ścian. Równo pościelone łóżko przykryte wzorzystą kapą, na nocnej szafce kilka książek i szklanka z wodą. W połowie pełna, wzbudzała irracjonalne wrażenie, że Joanna zaraz wejdzie do pokoju i zapyta, co oni wszyscy, do cholery, robią w jej sypialni.

Na ścianie naprzeciw łóżka wisiał drewniany krzyż. Wokół niego przymocowane pinezkami obrazki świętych i wydrukowane teksty modlitw, całość ułożona w kolaż. Pod ścianą stał klęcznik. Michał podszedł i spojrzał na kartkę leżącą na pulpicie. Kilka linii zapisanych odręcznym pismem.

Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu,

jaki zadaje sobie pod słońcem?

Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,

a ziemia trwa po wszystkie czasy.

Znał to.

Po powrocie ze szpitala Anka lubiła godzinami siedzieć w fotelu na antresoli. Otumaniona lekami patrzyła w okno. Kiedy Michał przynosił jej herbatę i siadał w drugim fotelu, spoglądała na niego i uśmiechała się, a potem odwróciwszy głowę, wracała do obserwacji. W pierwszych dniach starał się ją czymś zająć. Opowiadał, co działo się w pracy, proponował partię scrabble, wspólne obejrzenie filmu. Kiedy zdał sobie sprawę, że ona zgadza się na jego propozycje tylko dlatego, że nie chce sprawić mu przykrości, był zły na siebie za to, iż zamiast dbać o jej komfort, pozwalał, by ona dbała o niego. Odtąd pozwalał jej spędzać czas tak, jak chciała.

Niekiedy siadał obok i patrzył na jej twarz – bladą, prawie przezroczystą. Fotel stał blisko okna. To był pochmurny styczeń i światłu wystarczało energii jedynie na przejście przez szybę, potem szybko oddawało pole cieniom. Te lęgły się w fałdach koca i rozpełzały w głąb mieszkania, tkając coraz głębszy mrok.

Jedyny ruch widać było w oczach Anki. Szeroko otwarte, bladoniebieskie, wpatrzone w zimowy park, były jak ekran, na którym wyświetla się film. Nieczęste i powolne mrugnięcia oddzielały kolejne ujęcia obrazu przesuwających się chmur. Czasami przelatywał ptak i zostawiał w jej oczach smugę dostrzegalną jeszcze chwilę po tym, jak zniknął. W oczach Anki odbijał się obraz świata albo ona tworzyła świat swoją projekcją. Nie był pewien.

Właśnie w czasie jednego z takich milczących tête-à-tête Anka powiedziała:

– Jakakolwiek jest boleść, będzie więcej boleści.

– Co mówisz? – Drgnął zaskoczony.

– Takie rzeczy mi się przypominają.

– To nie brzmi zbyt optymistycznie. – Nie wiedział, co powiedzieć.

– Nie przejmuj się tym wszystkim za bardzo.

Wieczorem tego samego dnia, kiedy już spała, Michał odszukał te słowa w internecie. To był wiersz, który w całości wydał mu się przepojony rodzajem pesymistycznej prawdy. Wiedziony ciekawością, przeczytał analizę na stronie z gotowcami dla uczniów. Sięgnął nawet do tekstu źródłowego, który według autora omówienia był natchnieniem dla poety. Stąd wiedział.

Horodyński stanął obok Michała i przeczytał słowa z kartki.

– To jej pismo?

– Tak.

– Święte, kurde, słowa.

– Tak jakby. To z Księgi Koheleta[1] .

– A ty co? Z nudów zapisałeś się na kurs biblijny? Jakąś kobietę byś lepiej przytulił.

– Jasne.

Wyszli z mieszkania. Ślusarz zabierał się do wstawiania nowego zamka do drzwi, a mundurowy zapisywał coś w notatniku. Oderwał się na chwilę i zapytał Horodyńskiego, jakby ten był jego przełożonym:

– I co? Organizować ekipę z lampą?

Horodyński zajrzał jeszcze raz do wnętrza.

– Niech wasi zdecydują, ale moim zdaniem nie ma potrzeby. Przekaż, żeby zabezpieczyli mikroślady.

Stanęli przy samochodach zaparkowanych pod blokiem.

– Wyjechała? – dziwił się Michał. – Nikomu nic nie mówiąc? To zupełnie do niej niepodobne.

– Być może.

– Być może? Co masz na myśli?

Horodyński chwilę milczał, pocierając brew.

– Być może wyjechała. Jej samochód stoi w garażu – stwierdził.

– Pewnie wzięła taksówkę, na lotnisko albo na dworzec.

– Oczywiście. Tak mogło być. Powiedz, czy ostatnio zachowywała się jakoś inaczej? Była przybita, podekscytowana, cokolwiek odbiegającego od normy?

– Rozmawiałem z nią chyba we środę. Zachowywała się zupełnie normalnie.

Horodyński pokiwał głową i spojrzał na zegarek.

– Jadę. Widzimy się jutro.

Michałowi cisnęło się na usta pytanie, dokąd wybiera się szef ochrony kancelarii w momencie, gdy zaginął jej ważny pracownik. Powstrzymał się. Horodyński i tak by nie powiedział. Jedna z niepisanych zasad ich współpracy zakładała całkowitą swobodę działań Horodyńskiego.

Michał oparł się o samochód i rozejrzał po okolicy. Droga osiedlowa, wiodąca wzdłuż bloku, z jednej strony dochodziła do większej ulicy, z drugiej kończyła się ślepo przy pasie zieleni. Dalej chodnik wiódł w stronę strzeżonego parkingu i parku albo działek, sądząc po łysych teraz koronach niewysokich drzew. W którą stronę poszła Joanna kilka dni temu?

*

Michał cztery razy okrążył trójkąt ulic w pobliżu politechniki, zanim znalazł wolne miejsce do zaparkowania. Wysiadł z samochodu i postawił kołnierz płaszcza. Zrobiło się przenikliwie zimno, wiatr zacinał mokrym śniegiem. Z Winterem umówiony był w restauracji Dogmat na Pięknej. Nie znał tego miejsca. Miał już pięć minut spóźnienia.

Kiedy zatrzymał się przed jezdnią, żeby przepuścić samochody, podniósł wzrok. Nad chodnikiem po drugiej stronie ulicy zamontowano stalową siatkę dla ochrony przechodniów przez tynkiem odpadającym z fasady kamienicy. Na siatce siedział gołąb, a tuż obok niego wrona. Zwrócone dziobami do ulicy ptaki jakby obserwowały strumienie aut i przechodniów. Dzieliło je nie więcej niż pół metra i wyglądały jak para dobrych przyjaciół, którzy od lat spotykają się w tym miejscu i zgodnie milczą, bo wszystko, co mogliby powiedzieć, dawno zostało już powiedziane. Gołąb od czasu do czasu stroszył pióra, jakby chciał nabrać ciała i zrównać się ze swoim o kilka rozmiarów większym towarzyszem.

Michał uśmiechnął się. Gdyby nie był spóźniony, chętnie popatrzyłby dłużej na ten obrazek – wydał mu się budujący.

Miał właśnie ruszyć z miejsca – nastąpiła przerwa w ciągu samochodów – kiedy wrona obróciła łeb w stronę gołębia, przyskoczyła, na chwilę znieruchomiała i trach! Ciężki, ostry dziób zadał cios tak szybki, że wydawał się przywidzeniem. Uderzony w głowę gołąb zakręcił kilka bączków, bijąc przy tym rozpostartymi skrzydłami. Nie uciekał.

Leć, durny, leć! Michał rozejrzał się za kamieniem, którym mógłby rzucić we wronę i przerwać egzekucję.

Gołąb najwyraźniej inaczej oceniał sytuację. Siedział bez ruchu, tylko momentami przebiegający przez jego ciało dreszcz podnosił pióra i zamieniał go w duże puchate pisklę. Wrona na chwilę jakby straciła zainteresowanie ofiarą i rozglądając się na boki, zakrakała. Może upewniała się, że nie pojawił się żaden konkurent, i wysłała sygnał do pobratymców: „To ciepłe mięso jest moje, a wy grzebcie dalej w śmietnikach i żryjcie śmierdzące truchła przy krawężnikach”.

Tymczasem gołąb zaczął dreptać w stronę wrony. Czyżby rozpaczliwy kontratak? Nie, to wyglądało raczej jak: „Ach, to ty? Wybacz, że cię nie rozpoznałem. Wiesz, ostatnio miewam migreny. Pozwól, że cię uściskam”. Tym razem nie było niespodzianki. Trzask w łeb! I znowu taniec ze skrzydłami.

Pieprzony samobójca!

Michał odwrócił wzrok z wyrazem niesmaku na ustach, przebiegł ulicę i po chwili był już przy drzwiach Dogmatu.

Kiedy wszedł na salę, Winter, który był jedynym gościem w restauracji, spojrzał wymownie na zegarek. Wstał i wyciągnął rękę na przywitanie.

– Dzień dobry.

– Cześć. Minęło kilka lat.

– Czyżbyśmy spotkali się wcześniej? Niestety nie pamiętam. Proszę usiąść.

Stali przez chwilę przy stole i żaden z nich nie siadał. Winter wykrzywił kącik ust w grymasie, który jedynie przy dużym udziale dobrej woli można byłoby uznać za uśmiech.

– Okej, siadamy? – zapytał i w końcu usiadł pierwszy.

Wielebny fiut – pomyślał Michał, patrząc na stójkę śnieżnobiałej koszuli, wyzierającą z przerwy mandaryńskiego kołnierza czarnej marynarki Wintera.

Podszedł kelner i wręczył im menu. Winter odłożył swoje bez przeglądania.

– Tylko szklanka wody. Niegazowana z cytryną.

Michał zamówił colę.

Winter oparł się o stół i pochylił w stronę Michała. Nic nie mówił, czekał, jakby dawał penitentowi czas na ostateczny rachunek sumienia przed przystąpieniem do wyznawania grzechów.

– Jak idzie biznes? – zapytał w końcu. – Poprosiłem pana o spotkanie, bo być może będziemy mogli razem zrobić interes.

Michał poprawił się na fotelu i oparł łokcie o blat. Zaczynało się interesująco.

– W czym mogę pomóc? – Wytrzymał spojrzenie Wintera.

– Powiem panu coś w zaufaniu. Niech to zostanie między nami, tajemnica adwokacka, dobrze?

– Oczywiście. Chociaż nie jestem pańskim adwokatem.

Winter zignorował jego uwagę.

– Jak pan być może się orientuje, w Radmesie do tej pory koncentrowaliśmy się na rozwoju organicznym – skup nieruchomości, realizacja budów i sprzedaż lokali – normalna deweloperska działalność.

– I idzie wam, z tego co wiem, bardzo dobrze. Z okna biura widzę wasz nowy projekt przy Jana Pawła.

– Tak, wszystko idzie jak należy. A jednak mamy apetyt na więcej. Wie pan, pozyskiwanie nowych działek to sprawa tyleż delikatna, ile czasochłonna. Ile ich jest, tych atrakcyjnych, na rynku? – zapytał Winter i zaraz sam sobie odpowiedział: – Tyle co nic. I tutaj, i w Trójmieście trzeba wyrywać je z gardła miastu albo szukać spadkobierców po całym świecie. To trwa, trzeba przy tym uważać na oszustów i funkcjonariuszy trzyliterowych agencji, zresztą trudno odróżnić jednych od drugich.

– Hmm… – Michał sięgnął po szklankę.

Winter dysponował zadziwiająco szerokim repertuarem uśmiechów. Tym razem zaserwował przebiegły.

– Proszę o chwilę cierpliwości. Zaraz wszystko stanie się jasne. Radmes ma w tej chwili na tyle wysoką wycenę giełdową i dostęp do finansowania, że możemy rozpatrywać ewentualność przejęcia kilku konkurencyjnych deweloperów. To szansa pozyskania gotowego pakietu nieruchomości i projektów na różnych etapach przygotowania. Możemy wykonać skok, zamiast dalej dreptać.

– Brzmi sensownie, ale nie słychać, żeby ktoś chciał się teraz sprzedawać. Wszystkim biznes idzie dobrze.

Winter wyprostował się i uderzył dłonią w rant stołu.

– Trafił pan w sedno. I dlatego przejęcie w tych dniach wymaga więcej przygotowań. Trzeba upuścić nieco krwi, doprowadzić wycenę do racjonalnego poziomu, a przy tym odpowiednio nastawić właścicieli do transakcji.

– Nie jestem pewien, czy rozumiem.

– No dobrze, powiem wprost. Pańska kancelaria, panie Tumski, stanęła mi na drodze. Wierzę, że przez przypadek znaleźliśmy się po przeciwnych stronach i wszystko da się naprawić. Chciałbym, żeby MG była moim sojusznikiem i dlatego zaproponowałem spotkanie. Proponuję kontrakt na obsługę Radmesa. Na razie na rok. Miesięczny ryczałt niech wyniesie, powiedzmy, trzysta tysięcy. To ponad trzy i pół miliona rocznie. Co pan na to? – Szeroki uśmiech z odsłoniętymi zębami nie objął oczu, które nie zmieniły wyrazu.

– O jakie wejście w drogę i usługi chodzi? – Michał zaczął odczuwać ekscytację siedmiocyfrową kwotą, która rozwiązałaby na jakiś czas problemy z finansami kancelarii. Problem w tym, że nie miał pojęcia, o czym Winter mówi.

Ten momentalnie zgasił uśmiech i popatrzył spod przymrużonych powiek. Sekunda, dwie, pięć – cisza zaczynała ciążyć Michałowi.

Winter kilka razy przebiegł palcami po stole, zanim się odezwał.

– Tę sytuację można zrozumieć dwojako. Wybiorę na razie pierwszy scenariusz i założę, że pan nie wie, o czym mówię. Proszę porozmawiać ze swoją współpracownicą… – Wyjął kartkę luźno włożoną w leżący na stole portfel i odczytał: – Joanną Szymalak, o sprawie pewnego walnego zgromadzenia akcjonariuszy, na którym jednego z nich reprezentowała jako pełnomocnik. Gdybym miał się założyć, obstawiłbym, że protokół ze zgromadzenia wiernie oddaje jego przebieg, chyba że ktoś miałby dowód, iż jest inaczej. Na przykład nagranie.

Michał usunął z rzęsy nieistniejący pyłek.

– Oczywiście, porozmawiam z Joanną o tej sprawie. Prowadzi ją samodzielnie i nie znam szczegółów.

– Bardzo dobrze. Proszę się do mnie odezwać, kiedy czegoś pan się dowie. Proszę dzwonić na komórkę. – Winter wręczył Michałowi wizytówkę i spojrzał na zegarek. – Teraz przepraszam, ale czekam jeszcze na kogoś.

– Jasne. – Michał się podniósł.

– W międzyczasie prześlemy wstępną wersję umowy pomiędzy Radmesem i MG – powiedział Winter, kiedy wymieniali pożegnalny uścisk dłoni.

Michał szedł do samochodu, rozchlapując kałuże śniegowej brei. Zamyślony, nie zwracał uwagi na wodę wlewającą mu się do butów.

Z jakiegoś powodu ostatnia sprawa, którą zajmowała się Joanna, okazała się istotna dla Wintera i był on gotów dużo zapłacić za to, aby Michał ukręcił jej łeb. Problem w tym, że nic o niej nie wiedział, a Joanna zniknęła. Czyżby miała nagranie feralnego walnego zgromadzenia? Jeśli tak, byłby to wystarczający dowód dla skutecznego zaskarżenia w sądzie tych uchwał, które protokół dokumentował inaczej niż zapis posiedzenia. Prokurator mógłby dobrać się co najmniej do notariusza – to pewnie byłby jego zawodowy koniec. Chociaż nie, ten wykpiłby się pewnie pomyłką i dostał co najwyżej karę dyscyplinarną od własnej korporacji. Czy Winter był zamieszany w ten przekręt? A jeśli zniknięcie Joanny miało związek ze sprawą, którą się interesował? To rzucałoby dodatkowe światło na całość i mogło oznaczać coś gorszego niż próba przekupstwa, której Michał został chwilę temu poddany. Musiał sam ustalić, o co chodziło ze sprawą tego feralnego walnego zgromadzenia akcjonariuszy.

Wytarł mokry śnieg, który osiadł mu na rzęsach. Rozpadało się na dobre. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Dostrzegł wronę na siatce nad ulicą. Dziobała martwego gołębia, wiatr porywał pierze. Idąca ze spuszczoną głową kobieta zauważyła małą kałużę krwi na chodniku, przystanęła i obeszła ją. Nie mogła poczuć ciężkiej kropli, która spadła na puchaty kaptur jej śnieżnobiałej kurtki.

*

Kiedy Michał wrócił do firmy, pracownicy zaczynali już wychodzić do domów. Poprosił Zuzę, żeby przyniosła mu kanapkę z bistro na dole.

Usiadł za biurkiem, zapalił lampę i wpatrywał się w wydruk firmowego kalendarza Joanny. Nadal nie dostrzegał w nim nic szczególnego. Kolejno skreślał spotkania wewnętrzne w biurze i takie, które dotyczyły znanych mu spraw. Wykreślił też kilka kolejnych, przy których widniało zdrobnione imię albo opis wskazujący na prywatną sprawę.

Pozostały trzy pozycje, które mogły być interesujące. Na jedną z nich zwrócił wcześniej uwagę Horodyński – spotkanie, prawdopodobnie z księdzem, wpisane na piątek, szóstego marca, na trzynastą. Dwa pozostałe to: „NWZA Prodeve SA” dziesiątego lutego i spotkanie bez wpisanego tematu z Funduszem Zion II w środę czwartego marca. Tę nazwę Michał skądś kojarzył. Otworzył w komputerze system ewidencji klientów kancelarii i odnalazł Zion II. Tak, to był nowy klient, którego Joanna wprowadziła do systemu na początku stycznia. Michał musiał zatwierdzić wpis, choć zupełnie tego nie pamiętał. Pewnie kliknął machinalnie, a Londyn zaakceptował klienta dwa dni później – nie figuruje na liście sankcyjnej, brak konfliktu interesów, brak zagrożenia dla reputacji firmy.

Otworzył załączony formularz wniosku. Właścicielem Zion II była firma z siedzibą w Szwajcarii; wiadomo – korzyści podatkowe i dyskrecja, nikt nie ustali prawdziwego właściciela.

Przewinął dokument, szukając informacji o spółkach, których właścicielem był Zion. Wszystko jasne. Posiadali znaczący pakiet akcji Prodeve. Joanna reprezentowała Zion II jako akcjonariusza na walnym Prodeve. Można zacząć poszukiwania.

Przez kilka następnych godzin szukał informacji w internecie i opracowywał listę kwestii do ustalenia. Na koniec wysłał ją do Marka.

Wrócił do domu po dwudziestej pierwszej. Zastanawiał się, czy nie zamówić jakiegoś jedzenia. Nie, nie chciał czekać. Był głodny. Zdecydował się na gotowe danie z mikrofalówki.

Stanął przy szybie na antresoli i patrzył na światła w oknach bloku naprzeciwko. Wszyscy w domach. Pewnie już posprzątane po kolacji. Może siedzą razem, cała rodzina na kanapie przed telewizorem, oglądają serial albo talent show. Ona z lampką wina w dłoni, on z piwem, dzieci zapijają colą chipsy. A co tutaj?

Odwrócił głowę i spojrzał na stolik ozdobiony piękną butelką macallana, wczoraj ledwie napoczętą. Obok stała szklanka z rżniętego szkła. Tak jak butelka, rozszerzała się zgrabnie ku górze, ale bez bursztynowej zawartości wydawała się jej niedorobioną młodszą siostrą.

To można łatwo naprawić. Nic prostszego.

Głośne „kling!” wybiło go z rozważań.

Pieprzyć to!

*

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[1] Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii Tysiąclecia , wydanie piąte, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003.

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Karta redakcyjna

Opracowanie graficzne okładki: 

Karolina Michałowska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Redaktor prowadzący

Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne

Bogumiła Widła

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

© 2020 by Olgierd Hurka

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

ISBN 978-83-276-5494-6

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink