Zmorowisko - Kamil Piechura - ebook + audiobook + książka

Zmorowisko ebook i audiobook

Piechura Kamil

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

To w pełni dojrzały thriller najlepszego gatunku! - Max Czornyj 

W miasteczku położonym nieopodal Krakowa rozgrywa się prawdziwy horror – grupa studentów spędzających weekend majowy w wynajmowanym domu, zostaje skatowana i powieszona. Na miejsce przyjeżdża podkomisarz Lidia Ewert, o której metodach śledczych stało się głośno po doprowadzeniu do zamknięcia śledztwa sprzed lat. Choć policja szybko typuje sprawcę, pomimo gruntownej analizy oraz zakrojonych na cały kraj poszukiwań podejrzanego, sprawa potrójnego morderstwa tkwi w martwym punkcie.
Do czasu…
Maks i Beniamin to dwójka przyjaciół prowadzących kanał rozrywkowy poświęcony miejscom uważanym za nawiedzone. Ich celem jest odnalezienie odpowiedzi na pytanie: Czy duchy istnieją naprawdę? Kiedy mężczyźni decydują się zbadać historię Czarnego Domu, nie zdają sobie sprawy, jaką grozę odkryją w jego wnętrzu. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 419

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 6 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Ciebie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem.

Zaś gdy długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także w ciebie.

FRIEDRICH NIETZSCHE

 

DCLXVII

 

Dziennik Edwina Tellera, Wigilia 1998

 

Narodziny są początkiem końca. Objawiona, dobrze znana wszystkim istotom myślącym prawda, która skryta pod kocem codzienności, rutyny, problemów i zmartwień pozostaje uśpiona dopóty, dopóki ta ciągła linia, jaką jest cholerna egzystencja, nie ulega załamaniu. Degradacji.

Nie. Mogę napisać to inaczej.

Prościej.

Światło lampki drga, żółć rozlewa się po blacie biurka. Pełznie po obrusie dzierganym z wyrwanych kartek, ślizga się po drobinkach zalegającego popiołu.

Sięgam po papierosa, przypalam, przesuwam w kącik ust. Kładę dłonie na klawiszach. Po chwili metaliczny dźwięk przesuwającego się wałka wypełnia pokój.

Dzień narodzin jest zaczątkiem umierania. Powolnej zamiany każdej komórki odpowiadającej za życie w proch. To, że człowiek stoi u szczytu łańcucha pokarmowego, w żaden sposób nie powstrzymuje tej lubieżnej istoty, windykatora upominającego się o swoje – śmierci. Jedną z nielicznych części wspólnych, uniwersalną prawdą jawnie dzieloną między nami a najdrobniejszymi ssakami na Ziemi, jest to, że umrzemy.

Wcześniej czy później.

W cierpieniu lub pokoju.

Co pewne –w samotności.

To zaskakujące, jak ubieranie najprostszych praw rządzących światem we wzniośle brzmiące frazesy nadaje im filozoficzny wydźwięk. Bo przecież każdy wie, że kiedyś umrze. Każdy wie – bardziej lub mniej świadomie – że wskazówka przesuwająca się po tarczy zbliża go do ostateczności, do pożegnania się z tym, co znane, do powitania wielkiej niewiadomej. Każdy wie – znów bardziej lub mniej świadomie – że nieważne, ile pieniędzy zebrał, nieważne, czy pozostawił po sobie spuściznę, czy lawinę długów, nieważne, jak dobry czy zły był dla innych –i tak na końcu swej drogi dozna niepewności.

Strachu.

Horroru umierania.

Kropka.

Powoli odsuwam się na krześle. Prostuję plecy. Resztka koniaku, który otworzyłem po Wigilii, błyszczy zachęcająco na dnie szklanki. Wlewam jej zawartość do gardła, sięgam po papierosa dopalającego się na popielniczce.

Jest cicho. Spokojnie. Dopiero gdy wytężam słuch, dochodzą mnie odgłosy z dołu. Stłumione kroki, niewyraźne rozmowy mojej rodziny. I pomruk wiatru – huczy za okrągłym oknem, porywa płatki śniegu do niefrasobliwego tańca i przykleja je do szyby. Maluje na niej witraż, który w świetle sączącym się z lampki przyjmuje najróżniejsze odcienie brudnej żółci.

Witraż Cichej Nocy. W moim gabinecie, na moim okrągłym oknie.

W domu, który choć na moment, choć na jedną chwilę – wydaje się taki jak dom każdej rodziny.

Przytulny i towarzyski.

Gapię się w okno, spoglądam w odbicie swojej ściągniętej twarzy. Gaszę niedopałek w przepełnionej popielniczce, kciukiem głaszczę spisane dziś stronice powieści. To był dobry dzień na pisanie, niezależnie od tego, jak duży wkład w pracę miał koniak.

Sięgam po stos i wyciągam kartkę na chybił trafił. Pisząc, czasami wracam do tego, co za mną – nie musi to być konkretny fragment czy rozdział – po prostu próbka, by ocenić warsztat.

Odwracam stronę. Spoglądam.

Zamieram.

Jest pusta.

Przez chwilę nie ruszam się z miejsca. A potem sięgam po kolejną.

Pusta.

Kolejną.

Pusta.

Tak samo następna.

Żółć czystego papieru wydaje się zbyt intensywna, mieni się szydzącym blaskiem, gdy skupiam wzrok na jednym jej punkcie.

Odsuwam krzesło za szybko, prawie przewracam się na podłogę. Z dolnej szuflady biurka wyciągam napoczętą butelkę wódki i leję do szklanki, rozchlapując zawartość. Płyn spływa na papier, wypłukuje go z tej cholernej żółci, ale już o to nie dbam. Piję haustami.

Owiewa mnie ziąb. Wichura za oknem wygrywa jękliwy koncert. Gdy dołącza do niej pomruk domu, tego, co żyje pod nim, gaszę światło.

Siedzę w ciemności.

 

Jest późno. Przesuwam powrotnik maszyny – przenikliwy dźwięk rozchodzi się po pokoju. Wybrzmiewa, niby echo instrumentu, który spóźnił się o pół taktu za dyrygentem.

Trwa, a gdy wreszcie ustaje, dom rozdziera wrzask.

Umiera wraz z cierpieniem rozlewającym się z tyłu czaszki.

Mrok zatarł zarys postaci wyrastającej zza moich pleców.

 

Budzi mnie hałas.

Terror. Płacz. Paniczne piski. Rozjuszony krzyk.

Tracąc przytomność, wyrżnąłem policzkiem o maszynę do pisania. Spoglądam w odbicie w oknie, niemal już całkowicie schowanym pod kołdrą mokrego śniegu. Metal wyrzeźbił koślawy szlaczek na skórze pod okiem. Ironiczny tatuaż.

Podnoszę się, przecieram powieki. Podłoga faluje mi pod stopami. Dotykam potylicy, a gdy podsuwam palce pod nos, dostrzegam krew. Próbuję wydobyć z siebie głos, krtań jednak zaciska się, nie pozwala mi na szept, jedynie na żałosne charknięcie…

Ktoś jest na schodach. Skrada się. Odwracam się, potykam i ten ktoś zaczyna biec, a wtedy to ciche zawodzenie przeradza się w jęk, ten ktoś przesuwa się szybciej, żwawiej, teraz biegnie, cień opada na mnie jak kurtyna, a wtedy…

Ciepło. Wulkan gorąca rozlewa się na mojej piersi. Spoglądam w dół – na rękojeść noża wystającą spod obojczyka. Żołądek buntuje się, podchodzi mi do gardła. Słyszę skowyt, tak, skowyt, który przechodzi we wrzask, to ja wrzeszczę, a na dole ktoś wykrzykuje moje imię…

Ale ja widzę tylko purpurową plamę rozlewającą się po koszuli, czuję chłód metalu przewiercający się przez mięso, chłonącego ciepłotę krwi przelewającej się z nacięcia…

Postać wydziergana z cienia zaciska dłoń na moim karku. Bronię się, rozpaczliwie wbijam paznokcie w klawisze maszyny do pisania, opór jednak jest zbyt silny – żelastwo z łoskotem spada z biurka, a za nim popielniczka i strony maszynopisu. Sufit poddasza kołysze się niby rozbujana przez szalone morze łódź, drobinki popiołu tańczą, to śnieg, płatki śniegu spadające na moją twarz…

Szepczę, wyrywam się, błagam, ale cień ciągnie mnie po schodach, moja głowa uderza o każdy stopień, a krew rozlewa się za koszulę, pozostawiając po sobie ślad.

Są w kuchni. Magdalena i córka drżą, tulą się do siebie. Na mój widok mała wybucha płaczem, dygocze. Magdalena krzyczy, a wtedy cień podchodzi do niej i wymierza jej policzek. Krople krwi z rozciętej skóry zataczają łuk, lądują na białym wigilijnym obrusie. Szukam wzrokiem chłopaka, mojego syna, w nim bowiem jest ostatnia nadzieja, zbawienie dla nas wszystkich. Dostrzegam jakiś ruch w korytarzu, tak, to on, szczupła, wysoka sylwetka w mroku, przystaje i prostuje się, zamiera…

Widzę, jak zza niego wyrasta cień…

A potem wraca, zaciska dłonie na mojej koszuli, rozrywa ją mocnym ruchem, trącając przy tym rękojeść noża, przez co ostrze przesuwa się w środku mojego ciała, wzmagając cierpienie, sprawiając, że świat blednie i traci ostrość konturów…

Potem pozbawia mnie spodni i bielizny.

Wrzaski żony i córki zlewają się w jeden przenikliwy pisk. Przed oczami przez chwilę dynda mi końcówka sznura, zanim czuję pętlę na szyi. Cień kopniakiem otwiera drzwi, wyciąga mnie w grudniową noc, pod górę, prosto do czarnego lasu.

Szamoczę się. Próbuję poluzować węzeł, ale już jesteśmy pomiędzy drzewami.

Dom został za mną. Kryształy śniegu ocierają się o nagie ciało, rozpalają skórę jak gorący węgiel. Drżę. Charczę, gdy cień pociąga za sznur mocniej.

Zabiera mnie w pierwszą linię drzew, bramę do gęstego, nieprzejednanego lasu góry.

A dom…

Majaczy w ciemności, obojętny na horror tego, co właśnie się dzieje. Światło sączące się z okrągłego okna gabinetu na poddaszu jest jedynym jasnym punktem w mroku nocy.

Cień przystaje. Zarzuca koniec sznura na gałąź.

Ciągnie.

Świat zamiera. A potem kręci się dookoła, by w końcu zniknąć.

Na moment odzyskuję przytomność. Nie wiem, kto rządzi tym dobytkiem – Bóg, szatan, a może szyderczy, bezimienny los. Ale to jeden z nich przed śmiercią raczy mnie towarzystwem żony i córki.

Są nagie. Wiszą po mojej prawej i lewej, szamoczą się, łapczywie walczą o oddech.

Dzień narodzin jest zaczątkiem umierania.

To tylko część prawdy.

Prawdy, która jest grozą, która żyje na tej górze.

Jasny przebłysk świadomości przed śmiercią doprowadza mnie do rozwiązania. Tytuł powieści, tak maniakalnie, desperacko wręcz poszukiwany, przychodzi nagle jak promień porannego słońca.

Wrony zrywają się z drzew z narastającym śpiewem.

Wrzaskiem.

Płaczem.

A może to chór aniołów przybył w dzień ostateczny?

W dzień gniewu, w dzień sądu.

Dies Irae, Dies Illa.

 

1

27 lat później

Niespełna czterdziestometrowe mieszkanie przy ulicy Reduta wypełniała dynamiczna muzyka z płyty Toxicity zespołu System of a Down – przez jednych uważana za bezsensowny jazgot, przez drugich zaś za objawienie i Święty Graal w gatunku hard rocka oraz metalu alternatywnego. Lidia Ewert należała do tej drugiej grupy. Zaliczała właśnie trzeci kilometr na magnetycznym wioślarzu, zakupionym w zeszłym miesiącu. Strużki potu wyrzeźbiły na jej ciele wąskie koryta, wijące i krzyżujące się wraz z kolejnymi płynnymi odchyleniami.

Wioślarz pozwalał wyczyścić głowę. Chodziła na osiedlową siłownię, a mimo to wolała sprzęt w domowym zaciszu – choćby dlatego, że kawałek żelastwa był jej i tylko jej, co pozwalało unikać przeciągłych spojrzeń nabrzmiałych byczków na dolne partie jej ciała albo irytującego klepania w ramię i pytań: „Ile serii ci jeszcze zostało?”, podczas gdy nie zdążyła nawet ułożyć się na siedzisku. Niewątpliwym plusem wioślarza, a także głównym powodem, dla którego nie zdecydowała się na bieżnię czy atlas, była jego kompaktowość – po zakończonym treningu składała go i wsuwała za regał na książki, gdzie od czasu do czasu pełnił także rolę improwizowanego wieszaka na średnio świeże ciuchy. Posiadał tuzin programowanych trybów do pomiaru pokonanego dystansu czy trendu szybkości w wykonanych seriach. Zgoda, to głównie bajery, ale bajery, których jej poprzedni sprzęt nie miał. Zresztą był stosunkowo tanim, odpychająco plastikowym chińskim składakiem, sygnowanym logiem firmy krzak – linka zerwała się zaledwie po miesiącu, a ekran od początku podejrzanie wolno reagował na zmianę trybów wyliczeń pokonanego dystansu. Przypominał bardziej zabawkę aniżeli sprzęt do ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia – na widok naoliwionego mięśniaka na opakowaniu, z plastikowym uśmiechem i wielkim napisem na klacie „Wybierając tego wioślarza, wybierasz takie ciało”, od razu powinna zaświecić się ostrzegawcza lampka w jej głowie. No ale cóż, Lidia uczyła się na błędach i zutylizowała rzęcha, upychając go do pogiętego pudła, w którym przyszedł – nawet nie rozebrała go na części –i wspaniałomyślnie pozostawiając pod blokiem, przy kontenerze na odpady budowlane. Naoliwiony mięśniak spoglądał za nią, gdy otwierała drzwi do klatki schodowej. Tęsknie, jakby w obawie, że popołudniowy deszcz może zmyć jego idealny uśmiech.

Teraz wyciągała kolejny kilometr na nowej maszynie – bardziej trwałej, zdecydowanie stabilniejszej i wartej swojej ceny, nawet jeśli ta stanowiła niemal połowę miesięcznej policyjnej pensji. Po prostu tego potrzebowała, szczególnie w takie dni jak ten, gdy budziła się o piątej rano i patrząc w sufit, bezskutecznie próbowała zasnąć. Nigdy nie potrzebowała budzika. Nawet jeśli nie zarywała nocy przez służbę, nie była w stanie zmusić organizmu do naturalnej rekonwalescencji, do przedłużenia fazy, w której nie mówi, nie chodzi, nie czuje. Nie działa.

Odepchnęła się mocno, gdy spokojne plumkanie gitary przechodziło w pełen werwy refren ATWY. Magnetyczne koło wioślarza, przyciągające linkę, wydobyło z siebie ledwo słyszalne stęknięcie.

Lidia nie mogła narzekać na brak wrażeń przez ostatni miesiąc. Przeciwnie – jako jedna z nielicznych po raz kolejny dołączyła do weteranów z dochodzeniówki i kryminalnych prowadzących głośne śledztwo sprzed dziewięciu lat.

Krakowskie Archiwum X wzięło głośną sprawę Poli Łęckiej.

Pewnej marcowej nocy dziewczyna wracała od chłopaka z Krakowa do Węgrzec. Marnej jakości nagranie z autobusu dowodziło, że owszem, wysiadła na swoim przystanku – wideo zdołało nawet uchwycić światła czerwonego leona przyczajonego kawałek dalej – tyle że zaraz potem zniknęła. Twarz zasłonięta szalikiem. Długie, rozwiewane przez podmuchy wiatru blond włosy. Czarna noc. I pięćdziesiąt metrów dalej samochód z zapalonym silnikiem, którego właściciel został wykluczony z kręgu podejrzanych już na samym początku. Zatrzymał się za potrzebą, nie zauważył nic, było ciemno, a on skarżył się na astygmatyzm, klekoczący wahacz w leonie i wadę minus czterech dioptrii.

Tyle.

Ekran wioślarza mignął, zmieniając tryb i informując Lidię, że wyciągnęła już ponad dziewięćset powtórzeń. Rozpoczynające Aerials intro – spokojne, cierpliwie narastające – przytłumiło szuranie linki od magnetycznego koła.

Briefingi w sprawie Łęckiej odbywały się co dwa dni. Co dwa dni w ciasnym pokoju na końcu korytarza na parterze, zwanym przez wszystkich minus pierwszym piętrem, komendy wojewódzkiej podkomisarz Ewert słuchała najnowszych doniesień techników w sprawie badań daktyloskopijnych, odlewów śladów asfaltu i próbek błota z pobocza. Zagłębiała się w akta sprawy – po raz kolejny, w nadziei na odnalezienie luk, nieścisłości, a może przebłysku, który pozwoliłby na odkrycie czegoś nowego. Wykonywała polecenia – formalnie już po służbie – do późnego wieczoru ślęcząc nad zdjęciami i zeznaniami świadków, próbując odtworzyć plan wydarzeń: kroki podjęte przez Łęcką, gdy ta zniknęła z pola widzenia kamery. Następnie przeszła przez profile internetowe ofiary. I choć podzielała zdanie głównie starszego pokolenia, że portale społecznościowe to niechlubny wynalazek, który bardziej izoluje ludzi, niż ich łączy, to właśnie ten kawałek układanki okazał się kluczowy dla sprawy.

Ewert wykonywała swoją robotę sumiennie, metodycznie. I zgoda, dużą zasługę można było przypisać hektolitrom średnio smacznej lury z automatu na korytarzu, a także olejkowi CBD, który odkryła już ładnych parę lat temu, a który dopiero ostatnimi czasy zyskiwał na popularności. Trzy krople pod język rano, w południe i wieczorem. Dodatkowa dawka, gdy myśli zaczynały się plątać po długich godzinach wpatrywania się w akta zapisane koślawym, często niezrozumiałym pismem. Choć wbrew nadziejom Lidii środek ten nie sprawił, że znów zaczęła sypiać po siedem, osiem godzin, nadal polegała na nim niemal każdego dnia.

Odetchnęła i sięgnęła po butelkę z wodą. Upiła trzy duże łyki, mrużąc oczy przed majowym słońcem wpadającym przez brudną od krakowskiego smogu szybę. Przełączyła playlistę z kolejnym zapisanym albumem. Na ekranie w panelu powiadomień mignął artykuł z popularnego portalu dziennikarskiego. Otarła twarz ręcznikiem i przeczytała.

Krzyczała, choć nikt nie słyszał. Kryminalni komentują głośną sprawę zaginięcia i zabójstwa Poli Łęckiej.

Pierwszy numer z Hybrid Theory Linkin Park zagrzmiał z głośników, gdy zawiesiła palec nad kafelkiem i stuknęła.

Patrzyła na swoją twarz z nagrania, poruszając głową w takt perkusji. Niebieska tabelka z jej imieniem, nazwiskiem i pełnioną rolą zawisła na poziomie piersi. Dwóch zamaskowanych funkcjonariuszy Archiwum X stało za Lidią, spoglądając w bok.

Artykuł streszczał jej wypowiedź i przedstawiał ogólny zarys sprawy. Sekcję komentarzy wypełniały wpisy użytkowników, którzy czekali na omówienie historii przez podcasty kryminalne, zastanawiali się, dlaczego za policjantką stoją gangsterzy, i szydzili z efektywności służb oraz czasu potrzebnego na odnalezienie ciała Łęckiej.

Odłożyła smartfon na bok i pociągnęła za linkę, odpychając się mocno nogami.

Dziewięć lat temu – przez niedopatrzenie, a może pośpiech spowodowany naciskiem z góry, co w takich przypadkach jest chlebem powszednim – przeoczono małą grupę na zapomnianym przez młode pokolenie portalu NaszaKlasa. Łęcka nie była tam aktywną uczestniczką, tylko bohaterką obrzydliwych wpisów zamieszczanych przez znajomych ze studiów. Forum nosiło nazwę Niedojebani z naszego roku:), zrzeszało większą część studentów drugiego roku prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i pozwalało im wskazać osoby, które powinny zostać ukamienowane (na szczęście nie dosłownie) tylko dlatego, że krzywo popatrzyły w ich stronę. Jeden z użytkowników opisywał Polę jako cnotkę niewydymkę ze „skrzeczącym, doprowadzającym do jebla głosem” i choć wątek ten nie był tak gorący jak historia transferu studenta z seminarium duchownego na prawo, Ewert i tak postanowiła go zbadać. Jej zainteresowanie przyciągnął użytkownik, który jako jedyny z tego dokazującego grona nie posiadał w kontaktach żadnych znajomych z wydziału prawa. Co więcej, marko–pollo77 wykłócał się z innymi forumowiczami i żądał, by przestali gnębić Łęcką – często dość agresywnie. Ewert wspomniała o tym na jednym z briefingów, a po kilku dniach technicy z Archiwum X namierzyli jego adres mailowy oraz odzyskali historię prywatnych konwersacji z niefunkcjonującej już bazy danych NaszejKlasy. Ewert nie pytała, jakim cudem było to możliwe. Natychmiast rzuciła się w wir pracy, idąc za przeczuciem, że to może być to.

I było.

Marko–pollo77 okazał się Markiem Piaseckim, byłym chłopakiem Poli. Ich związek zakończył się pół roku przed jej zniknięciem. Z tego, co udało się Lidii ustalić z usuniętych konwersacji, a następnie relacji jego znajomych, Piasecki nie potrafił poradzić sobie z rozstaniem – nachodził dziewczynę w czasie zajęć, sypiał pod jej drzwiami w akademiku, a gdy żadne z tych rozwiązań nie przyniosło efektu, sięgnął po alkohol i prochy. Dziewięć lat temu kryminalnym nie udało się go przesłuchać – matka przeciwstawiała się procedurom, zasłaniając się jego diagnozą depresji i stanów lękowych. Zapewniła mu także alibi na noc zaginięcia Łęckiej – co nic nie dało. Okazało się bowiem, że dane logowania komórki ze stacji bazowych zachowały się przez te wszystkie lata, a analiza daktyloskopijna śrubokrętu odzyskanego z pobliskiego bajora wykazała zgodność ze śladami Piaseckiego. W takiej sytuacji podejrzany zgodził się na badanie, a prokurator miał wystarczający materiał do aresztowania.

Kolejny sukces Archiwum X i – przy okazji – uznanie w szeregach kryminalnych dla Lidii.

Wioślarz zapiszczał, informując, że poranny cel powtórzeń został osiągnięty. W tym samym momencie zadzwonił smartfon.

Stuknęła w kafelek wyciszenia na ikonie albumu Linkin Park, krzywiąc się na dźwięk porannego jazgotu dochodzącego zza okna.

– Ewert.

– Co ty tak dyszysz? – Głos Kozyry zagrzmiał tak, jakby naczelnik zwracał się do niej z drugiego końca boiska futbolowego. – Zamieniłaś fuchę w wydziale na przerzucanie pustaków na budowie?

– Nie, panie naczelniku – odparła pogodnie. – Stymulująca rozgrzewka przed powrotem do świata samców alfa.

– Aha. To bądź tak miła, skróć ją i zmaterializuj się w moim gabinecie.

– Coś się stało?

– Szambo wyjebało. Potrzebuję cię tu, Lidka. Nie zapiłaś przez majówkę, no nie? Wyjdzie zero, jak dmuchniesz w tubę?

– Równiuteńkie.

– Dobrze. Niech mnie czort, jeśli to samo można powiedzieć o Korsie, ale… chuj tam, zgarniesz go z bazy i pojedziecie w teren.

Kozyra nigdy nie stronił od przekleństw – traktował je jak niezbędne spójniki, bez których nie da się złożyć dłuższej wypowiedzi. Ewert zdążyła się do tego przyzwyczaić, jednak sapanie w słuchawce i ciche świszczenie trochę ją zdziwiło: palił, co zdarzało mu się tylko w naprawdę trudnych momentach.

– Mogę spytać dokąd? – Jedną ręką zrzucała z siebie strój treningowy, drugą zaś sięgała do dolnej półki po dżinsy.

– W bardziej sielankowe tereny, choć zważając na ten syf… do Limanowej, Lidka. Półtorej godziny stąd, na południe. Powiatowa zadzwoniła przed godziną, znaleźli ciała gówniarzy, chyba studentów, w jakimś domu letniskowym.

Lidia milczała.

– Studentów…

– Rozpłatanych, Lidka. Tamtejsi funkcjonariusze nie są przyzwyczajeni do czegoś takiego…

– Trudno im się dziwić.

– …a ich robota ogranicza się do wypisywania mandatów żulostwu za spanie na ławkach w parku. Ci, którzy mieli nieprzyjemność wystrzelić na służbie, trafiają pod opiekę psychologów i… W każdym razie przekazali to nam, jak każdą ważniejszą sprawę. Wiesz, jak jest.

– Jasna cholera.

– Zbieraj się i teleportuj do bazy.

– Dobrze, panie naczelniku.

Rozłączyła się i rzuciła telefon na sofę.

Prysznic zajął jej pięć minut. Upięła czarne, sięgające ramion włosy w ciasny kok, upiła dwa łyki wody, a resztą napoiła przysychającego na parapecie zamiokulkasa, po czym narzuciła kurtkę, chwyciła kluczyki do kii i niemal przewracając się o wciąż rozłożonego wioślarza, ruszyła do wyjścia.

 

2

Zaparkowała przed wojewódzką niespełna kwadrans później. Dochodziła ósma – nie natrafiła na większe korki, choć podejrzewała, że za godzinę drogi zapełnią się entuzjastami wracającymi z majowego weekendu. Obrzuciła wzrokiem tramwaj, który rozdzwonił się na Białusze, skinęła kolegom z drogówki wygrzewającym się na masce skody i popijającym kawę z termosów, po czym żwawym krokiem weszła do komendy.

Rozmowa z naczelnikiem przebiegła szybko. W zasadzie wszystko, co istotne, przekazał wcześniej przez telefon. Na miejscu pracował już oddział techników z wojewódzkiej. Jak poinformował ją przechylający się przez parapet z dymiącym marlboro Kozyra, patolog Robert Zaurski wyjechał z samego rana.

– Gdzie… – Słupek popiołu oderwał się od filtra, a podmuch wiatru zdmuchnął go na wydatny brzuch naczelnika. Ten mruknął coś pod nosem i strzepnął brud. – Czy możesz mi wytłumaczyć, gdzie, do chuja pana, jest Kors?

Lidia wzruszyła ramionami.

– Zakładam, że dzwonił pan do niego?

– Dobrze zakładasz. Dostał telefon przed tobą, bo spodziewałem się, że ten cymbał…

– Adam chodzi własnymi ścieżkami.

– Niech sobie chodzi nawet ścieżką na pieprzony Giewont w zimę i w krótkich spodenkach! – zagrzmiał Kozyra, dusząc niedopałek w popielniczce. – Ale nie wtedy, gdy ma zabrać dupę i ruszyć w teren! Jeśli nie zmaterializuje się tu w ciągu dziesięciu minut, jedź sama. I tak poradzisz sobie bez niego, ale… no, lepiej, żebyś pojawiła się tam z kimś… wizerunkowo i w ogóle…

Widząc uniesione brwi Ewert, odchrząknął i wrócił za biurko.

– Poza tym zostałaś gwiazdą kamer. Kryminalni nie ubolewają, że skradłaś im show? Archiwum to ich teren.

– Nie, to nie tak, panie naczelniku – odparła, uśmiechając się lekko. – Robiłam fuchę rzecznika prasowego, to wszystko.

– Słyszałem, że chodziło o coś więcej niż pokazanie ładnej buźki do obiektywu. Rób tak dalej, Lidka. Wolałbym, żeby dla naszego wydziału, ale no… nie mam napisane na czole „Real Madryt”, żeby wypożyczać cię na minus pierwsze za każdym razem, gdy orientują się, że mogą zabłysnąć, znajdując kawałek zaschniętego gówna na podeszwie trupa.

– Tak jest, panie naczelniku.

– A tak przy okazji. – Kozyra przetarł blat biurka dłonią. – Co u ojca?

W gabinecie zapadła cisza przerywana jedynie przytłumionymi głosami z korytarza. Ewert przygryzła wargę, sięgnęła do kieszeni po pudełko tic taców i skinęła do naczelnika, ten jednak pokręcił głową.

– Dzięki, jestem na diecie.

– Raczej dobrze – odpowiedziała, przegryzając cukierek i świdrując wzrokiem swoje kolana. – Jakoś sobie radzi.

Do rodzinnego domu przyjechała dwa dni wcześniej i już od progu wiedziała, że trafiła na jeden z gorszych dni. Zofia, dobroduszna pielęgniarka zajmująca się Stanisławem Ewertem, opowiadała jej o albumie znaczków pocztowych, który przeglądał ostatniego wieczora i z przejęciem wyjaśniał, w jakich okolicznościach nabył każdy z nich. Szkoda, że Lidia nie zjawiła się właśnie wtedy, bo może przynajmniej w tej wysokiej kobiecie z jasnozielonymi oczami rozpoznałby własną córkę – co zdarzało się coraz rzadziej, odkąd przed trzema laty zdiagnozowano u niego zespół Alzheimera.

Przesiedzieli razem godzinę, którą po powrocie do siebie wypociła na wioślarzu.

Kozyra przez chwilę kiwał głową, następnie zamrugał, podniósł się z fotela i niefrasobliwie przerzucił kilka dokumentów na biurku, chyba tylko po to, aby zająć czymś ręce.

– W takim razie leć. I informuj mnie na bieżąco.

Wstała i opuściła gabinet, uwalniając się od wiszącego w powietrzu zapachu nikotyny. W progu minęła się z Zalewskim – komisarz uraczył ją krzywym uśmiechem, niosąc w ramionach stos kartek pozaznaczanych żółtymi naklejkami. Jego czarno-czerwona flanela wydzielała z siebie przykry zapach dymu i pieczonej karkówki.

– Jaki ma dziś humor? W sosie czy nie bardzo? – mruknął, przepuszczając Ewert przez drzwi.

– W słodko-kwaśnym. Pali, więc…

– Zajebiście…

Na korytarzu usłyszała jeszcze tubalne „Czego?”, a kilka sekund później pomyślała z podziwem o koledze z wydziału –z jakiegoś powodu udało mu się podnieść ciśnienie naczelnika jeszcze bardziej, gdyż pół piętra wypełniło rzężenie i potok siarczystych przekleństw.

Schodząc na parter, wyciągnęła telefon, żeby zadzwonić do Korsa, ale wtedy dostrzegła go przez drzwi na zalanym słońcem parkingu. Stał oparty o maskę jej kii, jakby zniecierpliwiony, że kazała mu na siebie czekać.

– Najjaśniejszy książę pan zdecydował się zaszczycić komendę swoją obecnością, co?

– Lepiej późno niż później.

– Celnie.

Przetarł oczy wierzchem dłoni i obszedł auto.

– Dokąd?

– Stary ci nie powiedział?

– Powiedział – odparł, bezskutecznie ciągnąc za klamkę. – Ale pomyślałem, że dopytywanie będzie dobrym unikiem od złośliwych zaczepek, panno Scully.

– Zamknij się. – Lidia przewróciła oczami.

Adam Kors był starszy od niej – zarówno jeśli chodzi o wiek, jak i doświadczenie w wydziale. Niezależnie od pogody nosił popielatą sztruksową kurtkę, ciemne koszule ze stójką i, prawdopodobnie uznawany przez dzisiejszą młodzież za hipsterski, poobijany zegarek Casio z funkcjonalnym kalkulatorem. Miał czarne włosy z widocznymi siwymi pasemkami, oliwkową cerę, głęboko osadzone brązowe oczy oraz orli nos załamujący się mniej więcej w połowie. Po wydziale krążyły plotki, jakoby złamał go poprzedni naczelnik – za to, że Kors obcował z jego żoną, a obecnie byłą żoną, Ewert jednak wątpiła w ich wiarygodność. Po trzech latach pracy z partnerem znała go praktycznie z każdej strony, a przynajmniej tak zakładała. I choć rzeczywiście Adam często stosował niekonwencjonalne metody, działając na przekór przełożonym, ostatnim, czego by się po nim spodziewała, to romansowanie z żoną szefa.

– Już od rana musisz być zgredem, co? – rzuciła, gdy już zapinali pasy.

Kors potarł policzek pokryty srebrzystym zarostem i parsknął śmiechem.

– Liz, czy ja kiedykolwiek ci dokuczyłem?

– Dokuczyłeś może nie, ale w robieniu na złość jesteś mistrzem.

– To nie to samo – westchnął i wyprostował ręce, jakby za moment miał dowodzić wybitnie złożonej hipotezy. – Bycie zgredem jest przejawem jawnej złośliwości. Jestem dla ciebie chamem, bo tak mi się podoba, bo wstałem z wyra złą nogą. Dokuczanie natomiast, moja droga, to przejaw sympatii. Tak, właśnie tak – dodał, widząc powątpiewające spojrzenie partnerki. – Spieszę z wyjaśnieniem. W związkach, dajmy na to, zawsze jeden z partnerów dąży do bycia wrzodem na dupie tego drugiego. W ramach stymulacji, przerwania rutyny…

Zamknął usta, oblizał wargi i z rezygnacją odchylił się na oparcie fotela, gdy Ewert uruchomiła silnik, a z radia ryknął refren I Hate Everything About You kapeli Three Days Grace.

– Całkiem sugestywna melodia, nie ma co – burknął, grzebiąc na oślep w kieszeniach kurtki.

– Wpada w ucho – stwierdziła Lidia, przejeżdżając przez skrzyżowanie Lema i Mogilskiej na późnym żółtym. – Mocno upodliłeś się w majówkę?

– To pojęcie względne, Liz.

– Wiesz, o co pytam.

– Wiem. I nie… Tosia była u mnie.

– Przez cały czas?

– Dwa dni. – Kors odgarnął włosy za ucho, wciąż szukając czegoś po kieszeniach. – Ewa przywiozła ją w środę, odebrała w czwartek wieczorem… Cholera jasna, gdzie to jebane ustrojstwo…

Lidia przez moment się nie odzywała, zastanawiając się, jak sformułować pytanie, by nie wyjść na terapeutkę doszukującą się drugiego dna w historyjce pacjenta.

– Więc… – Urwała, wymijając klekoczące twingo i posyłając wymowne spojrzenie kierowcy, raczącemu się kanapką w folii aluminiowej. – Robiliście coś ciekawego?

Kors przestał się wiercić i wbił wzrok w drogę przed sobą. Zbliżył stuloną pięść do ust, a po chwili wydmuchał chmurę białego dymu.

– Zrobiłem naleśniki ze skyru waniliowego z nutellą i malinami, pochodziliśmy po parku, młoda nauczyła mnie, jak wypożyczać hulajnogi z Bolta, więc pojeździliśmy razem. Pograliśmy w scrabble, a wieczorem obejrzeliśmy jakąś animację o dinozaurach. Za cholerę nie pamiętam tytułu, choć nie wiem, na ile cię to obchodzi.

– Jurassic World?

– Z siedmiolatką?

– W tym wieku widziałam Szczęki.

– To tłumaczy, dlaczego skończyłaś w kryminale.

Lidia parsknęła, odciągając daszek przeciwsłoneczny.

– Film o dinozaurach mówisz…

– Animacja o dinozaurach – uściślił Kors, uwalniając kolejną chmurę białego dymu.

– Jedyna, jaka przychodzi mi do głowy, to… – zrobiła dramatyczną pauzę –Dinozaur, Kors. Wyszedł na kilka lat przed Shrekiem.

– Możliwe, szefowo. Bardzo możliwe.

– Musisz smrodzić mi tym badziewiem? – spytała Ewert, krzywiąc się, gdy blada, słodkawo pachnąca kurtyna zawisła przed szybą.

– To dla zdrowotności.

– Dla zdrowości lepsze jest całkowite zaprzestanie ciumkania tego czegoś.

– Jestem tak stary, że nie mogę zaprzeczyć, ale na tyle stary, że mam to głęboko w dupie, Liz. Poza tym czy nie sprawiam wrażenia macho? – Kors obrócił się do niej, unosząc brodę i mrużąc dziwacznie oczy. – Dzisiejsza młodzież pali te owocowe świństwa, a pierwszym tekstem, jaki spotyka się na blokach, nie jest już „Zajumałeś kilka szlugów staremu z paczki?”, lecz „Co tam masz dzisiaj na grzale, wariacie?”.

– Błagam cię – westchnęła, gdy sznur samochodów na alei Pokoju ruszył w ślamazarnym tempie. – Doceniam twój humor, ale zlituj się.

Kors potarł policzek i po chwili wahania schował e-papierosa do kieszeni.

– Tak lepiej. Przy okazji… – Zawahała się. – Między tobą a Ewą jest… no, mniej więcej okej?

– Mniej więcej.

Umilkł, spoglądając przez szybę na tłum kobiet z torbami i mężczyzn podpierających mury Jubilatu.

– Wiesz co, Liz, to chyba faktycznie był Dinozaur.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu i towarzystwie monotonnych popowych kawałków puszczanych z radia, które Ewert włączyła, gdy zostawili Kraków za sobą.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Kamil Piechura, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz

 

Redakcja: Karolina Macios

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Olga Smolec-Kmoch

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-538-3

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.