Złudzenie - Nicola Rayner - ebook + książka

Złudzenie ebook

Rayner Nicola

0,0
33,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy thriller psychologiczny Nicoli Rayner, autorki bestsellerowej „Dziewczyny, którą znałaś”!

To nie jest historia o miłości…

Wspólne oglądanie wschodów słońca powinno być romantyczne. Ale ty zawsze byłeś w domu, ze swoją żoną, a ja kryłam się w cieniu w twoim ogrodzie. Myślałam, że nigdy się nie dowiesz, co do ciebie czuję. Aż któregoś wieczoru na moich oczach doszło do straszliwej zbrodni. Marzyłam o tym, że to nas do siebie zbliży. Ale teraz kolejne sekrety zaczynają wychodzić na jaw. I wszystko może ulec zniszczeniu…

Wciągająca, niepokojąca książka z kompletnie nieprzewidywalnym finałem. Nicola Rayner wie, jak poprowadzić historię.

Lesley Kara, autorka „Plotki”

Złudzenie” to zapierająca dech w piersiach opowieść, pełna niespodziewanych zwrotów akcji!

Myślicie, że wiecie, jak to się skończy? Chyba jednak nie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 411

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NICOLA

RAYNER

ZŁUDZENIE

Przełożyła Agnieszka Walulik

Tytuł oryginału: You and Me

Copyright © Nicola Rayner 2020

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla moich pierwszych przyjaciół na świecie: Lucy, Sophie i Marka

Ale ja zawsze byłam uparta. Cierpliwa, tak o mnie mówiono. Lubię doprowadzać sprawy do końca.

Margaret Atwood, Penelopiada, przeł. Magdalena Konikowska

Prolog

Zimą jezioro przed jego domem zamarza, a ptactwo – kaczki, chruściele, nawet dwa łabędzie, które pojawiają się niekiedy niczym królewska para z wizytą – szuka schronienia pod wierzbami płaczącymi. Teraz jednak mamy maj, dziś wypadają jego urodziny. Kiedy rano wyruszyłam w drogę, powietrze miało inną konsystencję – było w nim coś jedwabistego, wiosennego. Swawolna bryza marszczy powierzchnię wody; budzi we mnie nadzieję, że może coś się zmieni.

Nad jeziorem zawsze przysiadam na tej samej ławce – weszło mi to w nawyk. Nie licząc ptaków, cały ogród mam dla siebie. Zwlekam tak przez długi czas, rozmyślając o początku naszej historii. To było tak dawno temu. Na moich kolanach leży prezent dla niego. Jeszcze mu go nie dałam. Nie jestem pewna, czy w ogóle to zrobię.

W naszej szkole przyznawano tak zwaną Nagrodę Kręgosłupa: otrzymywał ją ten, kto zawsze siedział prosto i spokojnie. Nie chcę się przechwalać, ale zdobyłam ją trzy razy. Pani Morgan, która sprawowała pieczę nad naszym internatem, powtarzała: „Jedne dziewczęta obdarzono urodą, inne talentem do sportu, ale ty, Fran – ty masz talent do ładnego siedzenia”. Kiedy człowiek siedzi spokojnie, zawsze w końcu coś się zadzieje, dzisiaj jednak nie mogę dłużej czekać.

Wstaję i idę brzegiem jeziora w stronę domu. Zawsze uderza mnie jego uroda. Zupełnie jakby powstał tylko po to, żeby go podziwiano. Na ścieżce o mały włos nadepnęłabym na kacze jajo. Podnoszę je – jeszcze ciepłe. Skorupka ma tak subtelną barwę, że nie zdziwiłabym się, gdyby okazała się zaprojektowana sztucznie. Bez trudu odnajduję gniazdo w zagłębieniu pobliskiego drzewa. Jak najostrożniej odkładam jajko i modlę się, żeby jego mama nie odrzuciła go, kiedy wróci. Dzieci powinny być razem ze swoimi matkami.

Podnoszę głowę i widzę dwie małe buzie wyglądające z okna pokoju dziecinnego na pierwszym piętrze. Nie jestem pewna, czy mnie zauważyły, i przez chwilę stoję, rozdarta między pragnieniem doręczenia prezentu a chęcią pospiesznej ucieczki.

1

To całkowity zbieg okoliczności, że jestem tam tego wieczoru, kiedy umiera Dickie Graham. Tak właśnie powiem, jeśli ktoś mnie zapyta. Nigdy nie przepadałam za Dickiem i akurat ten fakt będę musiała zataić, niemniej sądzę, że nikt nie zasługuje na taką śmierć. Nawet najgorsi spośród nas.

Nic nie zapowiada – jeszcze tego ranka – co szykuje przyszłość. Budzę się i widzę Branwella, który wylizuje futerko, skulony na moim łóżku. Słucham dobiegających przez cienką ścianę hałasów dzieci w sąsiednim mieszkaniu. Bardzo porowate to życie w Londynie – nie ma ucieczki przed odgłosami i zapachami innych ludzi: terkot nastawionej na wirowanie pralki, woń marihuany napływająca z dołu przewodami wentylacyjnymi.

Mam swoje codzienne rytuały. Po nakarmieniu Branwella mówię „dzień dobry” zdjęciu Matki i Ellie. Sama je zrobiłam – w Whitby, przy ławce, którą nazywałyśmy półdrożną, bo znajduje się w połowie schodów biegnących od brukowanych uliczek miasteczka do opactwa. Matka wychowała nas w chatce na wrzosowiskach północnego Yorkshire i nigdy nie miała dość wypadów do Whitby, gdzie zaglądała do opactwa niczym do starego znajomego, albo do Scarborough, gdzie odwiedzała grób Anny Brontë.

Na fotografii jest uśmiechnięta, jej czoło błyszczy leciutko od potu po wspinaczce schodami, za to Ellie sprawia wrażenie, jakby rozpierała ją energia i jakby z trudem pozowała bez ruchu do zdjęcia. Dłoń Matki spoczywa ciężko na jej ramieniu, przygarnia ją blisko, zanim moja siostra zdąży gdzieś uciec. Ellie była bardzo ruchliwym dzieckiem: to wbiegała po schodach przed nami, to wskakiwała do morza, nawet przy niesprzyjającej aurze, a potem w drodze powrotnej trzęsła się w samochodzie z zimna i kapała wodą z mokrych włosów. Tak było, zanim porzuciła pływanie.

Kolejna czynność, którą wykonuję każdego ranka – jeśli starcza mi czasu – to rzut oka na profil Ellie na Facebooku. Od wczoraj zdążyła zamieścić swoje nowe zdjęcie z Rose: siedzą na murku – moim zdaniem jest za wysoki dla dwuletniego dziecka – i spoglądają na wieżę Eiffla. Podpis: Kolejna pozycja na liście Rose skreślona! Paris, je t’aime.

Widać jedynie tył ich głów, ale to zdjęcie przejmuje mnie tęsknotą za nimi obiema. Włosy Ellie wyglądają jak zawsze niczym bladozłota chmura, za to Rose ma gęstą brązową czuprynę, taką jak ja. Ellie bez względu na miejsce ma talent do świetnych ujęć. Chciałabym tylko, żeby częściej coś wrzucała. Przez ostatnie dwa lata twarz Rose zmieniła się z niemowlęcego pyszczka w buzię małego dziecka, a ja przegapiłam wszystkie te drobne stopniowe zmiany.

Niekiedy po przebudzeniu odkrywam, że znowu się przeprowadziły: kolejny kraj, a czasami nawet kontynent. Ellie nigdy mi nie mówi, dokąd się wybiera. Dowiaduję się tego z Facebooka, jak reszta świata. Staram się jednak nie popadać w zbytnie rozdrażnienie z tego powodu i tylko przeklejam kawałek masy mocującej na globusie w nowe miejsce, żeby łatwiej sobie wyobrazić, gdzie teraz są.

Kiedy docieram do księgarni, Ingrid i Liam stoją przed służbowym wejściem, oparci o stojaki na rowery. Oboje palą i podziwiają smukłe nogi Ingrid wyciągnięte do przodu i skrzyżowane w kostkach. Ledwo raczą na mnie spojrzeć, kiedy wprowadzam kod w panelu i wchodzę do środka. Oboje są jeszcze przed trzydziestką i uważają, że ta praca jest poniżej ich godności: Ingrid podaje się za aktorkę, choć nie słyszałam, żeby była na jakimkolwiek przesłuchaniu, a Liam to fotograf. Nie jest jej chłopakiem, ale chciałby być. Stara gwardia – bo tak nazywam w myślach menedżera Garetha, Brendę i siebie – to zupełnie inna sprawa. Wszyscy dobijamy do czterdziestki i zrezygnowaliśmy z pewnych marzeń. Przypuszczam, że na tym między innymi polega dojrzewanie. Ja na przykład chciałam być nauczycielką angielskiego, tak jak Matka, ale moje życie potoczyło się w innym kierunku.

Przynajmniej mogę codziennie rozmawiać o literaturze. Jeden z moich ulubionych elementów tej pracy to możliwość kojarzenia odpowiednich książek z odpowiednimi osobami. Lubię sobie wyobrażać, że jestem jak Emma z powieści Jane Austen, tylko zamiast ludzi swatam książki. Właściwie mam do tego taki dryg, że odnoszę większe sukcesy niż ona. I właśnie dlatego, kiedy słyszę, jak pewien człowiek o zmęczonej twarzy pyta Ingrid przy kasie o jakąś pozycję na temat radzenia sobie ze znęcaniem, postanawiam wkroczyć do akcji. Zanim do niego docieram, Ingrid zbywa go już obojętną radą, żeby poszukał w sekcji „Umysł, ciało i dusza”, ale jestem pewna, że potrafię lepiej mu doradzić.

– Czy to ma być książka dla osoby dorosłej, czy dla dziecka?

– Dla mojej córki… Ma dziewięć lat. – Mężczyzna spogląda na mnie z wdzięcznością, podczas gdy Ingrid rzuca mi naburmuszone spojrzenie.

– W takim razie może MatyldaRoalda Dahla? – zaczynam. – To będzie dobre na początek. Albo Chłopak w sukience Davida Walliamsa. Pewnie ma być coś ze szczęśliwym zakończeniem?

– A to nie jest komedia?

– Owszem, książka jest zabawna, ale też wzruszająca. To o chłopcu, który tęskni za matką…

– Tak jak moja córka… – Mężczyzna mówi to tak cicho, że jego słowa ledwo do mnie docierają.

Zerkam na niego ukradkiem i zwracam uwagę na to, jak puste i smutne są jego oczy. Mam ochotę wyciągnąć rękę i ścisnąć pocieszająco jego ramię, choć to nie w moim stylu.

– Zamknęła się w sobie – dodaje.

Wiem, co to za uczucie. Czasami, kiedy budzę się po jakimś szczególnie realistycznym śnie, na chwilę zapominam, że jej już nie ma. Aż do czasu choroby Matka była taka rzeczywista – w sensie fizycznej obecności. Solidna, godna zaufania, jak ja. Teraz, kiedy odeszła, a Ellie jest daleko, chwilami czuję się kompletnie pozbawiona oparcia.

Wiem też, jak to jest, kiedy ktoś się nad tobą znęca.

Spędzamy sporo czasu w dziale dziecięcym, wybierając tytuły. Od czasu do czasu muszę zignorować dźwięk dzwonka, którym Ingrid usiłuje wezwać mnie do kasy. Niech ktoś inny jej pomoże. W przypadkach takich jak ten książki są lekarstwem i to ważne, żeby odpowiednio dobrać receptę.

Kiedy mężczyzna wreszcie dokonuje wyboru, dziękuje mi i z wahaniem podnosi dłoń do szpakowatych włosów.

– Pewnie po pracy jest pani zmęczona… – mówi nieśmiało. – I chyba po długim dniu nie ma pani ochoty nigdzie wychodzić?

– Zazwyczaj trafiłby pan w sedno – odpowiadam. – Najchętniej wracam do domu i czytam książki, ale dzisiaj mam plany na wieczór. – Uśmiecham się do siebie na tę myśl i odwracam do następnego klienta.

– On próbował cię wyrwać – mówi Ingrid po jego wyjściu. I krzywi się, jakby sam pomysł wydawał się niesmaczny.

A ja nawet się nie zorientowałam. Tego typu sytuacje nie przytrafiają mi się tak często jak Ingrid i przeważnie nic nie zauważam. A nawet jeśli coś mi przemknie przez głowę, to nie mam pojęcia, jak zareagować i czego facet się po mnie spodziewa. Mniejsza o to – mówiłam szczerze, naprawdę mam plany na dziś.

W domu szykuję się starannie. Wybieram swój ulubiony ciuch kupiony w Oxfamie – granatową sukienkę w stylu lat pięćdziesiątych, która podkreśla moje niebieskie oczy i pozwala mi udawać, że mam coś w rodzaju talii. Ubieram się, jak często, w sypialni Matki na górze, bo tam jest więcej miejsca i pełnowymiarowe lustro. Mój pokoik jest ciasny, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogłabym się przenieść na piętro. Ta przestrzeń zawsze będzie należała do Matki.

Po jej śmierci jakoś nie zdołałyśmy z Ellie nic z tym zrobić. Rozmawiałyśmy o tym, zwłaszcza gdy siostra zaszła w ciążę – zaproponowałam wtedy, żeby przerobić sypialnię na pokój dla dziecka; Matce by się to spodobało. Pewnej deszczowej soboty nawet poszłyśmy tam, żeby wziąć się do pracy. Ellie otworzyła pierwszą lepszą szufladę w komodzie Matki. Spojrzałyśmy na jej zawartość – dwie baterie, trzy stare notesy i opakowanie przedawnionego paracetamolu – popatrzyłyśmy na siebie, a potem Ellie zasunęła szufladę.

– Masz ochotę na spacer? – zapytała, a ja natychmiast przytaknęłam.

Kiedy jestem gotowa, przeglądam się w lustrze w drzwiach szafy. Całkiem nieźle. Choć nie grzeszę szczupłością. „Ale z ciebie lachon!” – odzywa się szyderczy głos w mojej głowie, gdy obrzucam się krytycznym spojrzeniem. Nadal zdarza mi się to słyszeć, choć minęło tyle lat – kpiny Dickiego Grahama i Juliet Bentley. Na przykład kiedy zauważam w sklepowej witrynie swoje odbicie i uznaję, że jestem trochę pulchna, albo gdy palnę w towarzystwie coś takiego, że nagle zapada cisza – znowu słyszę ich chichoty i uszczypliwe uwagi. Jakby nieustannie mnie obserwowali, nieustannie oceniali.

Zamykam drzwi szafy i sprawdzam, która godzina. Mam nadzieję, że impreza nie przeciągnie się dzisiaj do późna, ale przynajmniej nie muszę daleko jechać. Mam jeszcze pół godziny do wyjścia, więc zdejmuję z półki jakiś tomik z poezją romantyczną i siadam w bujanym fotelu Matki, żeby przeczekać. Uwielbiam ten fotel. W dzieciństwie Ellie i ja ciągle się o niego sprzeczałyśmy. Ja zawsze kołysałam się łagodnie, czytając książki, a Ellie bujała się jak najmocniej, tak że nieraz kończyło się przewrotką.

Czytając, przebiegam palcami po bliznach w drewnie. Dałabym wszystko, żeby móc znowu się z nią pokłócić o ten fotel.

Przez resztę wieczoru udaje mi się nie poddawać melancholii i odpychać od siebie myśli o Ellie. Piję, rozmawiam i stukam się kieliszkiem z innymi jak wszyscy. Dobrze ukrywam swoją samotność. Mam w tym sporą wprawę.

W drodze do domu w tłumie na peronie metra dostrzegam Charlesa. Nadal ma na sobie garnitur z pracy. Ten grafitowy. Poluzował nieco krawat w kolorze burgunda, ale mimo to wygląda elegancko, choć wydaje się zmęczony. Jasne włosy obciął na krótko, tak że nie może już odgarniać ich z czoła jak za szkolnych czasów. Czasami mnie to zaskakuje, gdy zdarzy mi się go zobaczyć – to, jak bardzo się zmienił. Robię krok w jego stronę, uradowana z nadarzającej się okazji, ale nagle widzę, że jest z nim Dickie Graham, więc przystaję z wahaniem.

W szkole Dickie zawsze był klasowym żartownisiem. Z tą swoją szeroką, piegowatą twarzą i niesfornymi brązowymi włosami wyglądał jak żywcem wyjęty z ilustracji do serii Wacek. Wesołe przygody małego urwisa Cromptona. Należał do tych dzieciaków, których obecność w klasie wzbudza drżenie nauczycieli – zawsze czaił się w ostatnim rzędzie, za swoją misję uznawszy nabijanie się ze wszystkiego i wszystkich.

Charles oczywiście był zupełnie inny, pełen życzliwości, jednak nie jestem pewna, czy chcę do niego podejść w obecności Dickiego. Tak czy inaczej, okoliczności nam nie sprzyjają. Jest czwartek wieczór, dwudziesta trzecia dwadzieścia – wszyscy wracają z barów i na peronie panuje tłok, bo pociąg ma opóźnienie. Kiedy zobaczyłam Charlesa, miałam właśnie dać sobie spokój i przepchnąć się przez mur ludzi, żeby wrócić do domu piechotą.

Jednak na widok jego twarzy chwieję się w postanowieniu. Może jednak poczekam jeszcze chwilę? Według wyświetlacza na peronie następny pociąg ma przyjechać w ciągu dwóch minut, ale informacja nie zmieniła się od tak długiej chwili, że nikt już w nią nie wierzy. Na peron znowu wciska się kilka osób, potem jeszcze kilka. I tak bez końca – kiedy myślisz, że nie zmieści się nikt więcej, napływają kolejni ludzie. Powietrze w podziemiach jest ciepłe i stęchłe. Niełatwo wpadam w panikę, ale nagle uderza mnie, że panuje tu zbyt wielki tłok i w razie wypadku drogi ucieczki byłyby zablokowane.

Wreszcie się poddaję i zaczynam powoli przeć w stronę wyjścia, jednak nadal staram się nie stracić z oczu Charlesa. Zawsze dobrze sobie radził z alkoholem. Nie należy do ludzi, którzy z nim przesadzają. Dickie z kolei lekko się chwieje. Jestem na tyle daleko, że mnie nie zauważa, ale mimo to widzę, że wydaje się rozkojarzony, jakby myślami przebywał gdzie indziej. Grzebie ręką w kieszeni, szuka czegoś, wyciąga paczkę papierosów i spogląda na nią nieuważnie. Charles chyba mu przypomina, że na stacji nie wolno palić. Dickie uśmiecha się i chowa papierosy do kieszeni. Lecz jego uśmiech jest blady, pełen napięcia. Może Dickie ma problemy w małżeństwie? Niewykluczone, że jego żona zdążyła go przejrzeć.

Pojawia się grupka kobiet. Wszystkie mają błyszczące topy i uszminkowane na różowo usta, w rękach ściskają ulotki z wieczoru piosenki lat siedemdziesiątych w Royal Albert Hall. Przekrzykują się głosami, w których pobrzmiewa nadmiar wina. Przepychają się i przeciskają coraz dalej. Może są spoza miasta i nie wiedzą, że taki tłok nie jest normalny, że peron może pomieścić ograniczoną liczbę osób. Z irytacją przedzieram się dalej w stronę wyjścia, jak pływak walczący z falą. Teraz, kiedy jestem bliżej, widzę, że Dickie nadal się chwieje; stoi za blisko krawędzi peronu. Cały on: zawsze musiał sprawdzać, jak daleko może się posunąć.

W tym momencie zrywa się podmuch wiatru – to zmiana ciśnienia ostrzegająca, że wreszcie nadjeżdża metro. Tłum faluje jak woda, ciała napierają na siebie i przesuwają się w kierunku krawędzi, przy której już za kilka sekund stanie pociąg.

Słychać głośny wybuch śmiechu i jakaś grupka dziewczyn po wieczorze panieńskim, wystrojonych na koncert w Royal Albert Hall w peruki na czeskiego piłkarza i ogromne okulary, wpycha się pomiędzy mnie a Charlesa. Z bliska czuję od nich zapach alkoholu i perfum Chanel, lakieru do włosów i czosnku. Prą dalej, podczas gdy Charles i Dickie starają się zachować równowagę, uwięzieni między naciskającym z tyłu tłumem a torami, na których zaraz pojawi się pociąg.

Kiedy metro wyjeżdża z tunelu, wszyscy się zwierają, żeby dopchać się jak najbliżej do krawędzi peronu. Z przodu znowu miga mi Charles. Nie jesteśmy daleko od siebie, ale rozdziela nas klin tych kobiet. Widzę jedynie ich głowy od tyłu – niektóre są przystrojone w te głupie peruki, inne mają włosy ułożone w ładne boby albo rozpuszczone luźno na ramiona. Wydaje mi się, że dostrzegam chmurę bladozłotych pukli, które przywodzą mi na myśl Ellie, a obok zaniedbaną brązową czuprynę, jak moja własna. Tłum porusza się z gwałtowną energią – wyczuwam w niej odcień złośliwej siły, która przywodzi na myśl żądne krwawej zemsty furie. Przepychanie trwa.

Mój strach chyba zaczyna się udzielać innym – rozlega się spanikowany wrzask i ktoś krzyczy „Uwaga!”. Zdaje się, że właśnie to słowo odciąga od żółtej linii Charlesa, który cofa się dokładnie w momencie, gdy pociąg wpada na stację. Obok niego Dickie ogląda się przez ramię na dziewczyny z wieczoru panieńskiego i nagle wyraz jego twarzy ulega zmianie – jakby Dickie nie wiedział, czy ma się ucieszyć, czy zdziwić. I może właśnie z powodu tego zaskoczenia czyimś widokiem – albo dlatego, że nie patrzy, gdzie stawia nogi – Dickie niespodziewanie się potyka i spada prosto pod pociąg.

2

Później przypomnę sobie słynną fotografię akrobaty Philippe’a Petita idącego po drucie rozpiętym wysoko między wieżami World Trade Center, nad kipiącym w dole miastem. Tak właśnie przez chwilę wygląda Dickie: mała, krucha figurka zawieszona w powietrzu. Ktoś znowu wrzeszczy. Maszynistka zamyka oczy i gwałtownie wciska hamulec, ale oczywiście jest już za późno. Wie to każdy, kto na to patrzy.

Ta jedna chwila potwornego widowiska łączy wszystkich obecnych. Czekamy, a czas zdaje się rozciągać i wydłużać. Dickie w jednej chwili jest, w drugiej go nie ma. Rozlega się straszliwy huk. Dickie nie wydaje żadnego dźwięku – żadnego wrzasku ani krzyku. Znika w milczeniu, podczas gdy dookoła szaleje chaos.

Potem będę się zastanawiać, czy w momencie śmierci przypomniał sobie Ellie, czy modlił się o przebaczenie. Ale może ponosi mnie wyobraźnia. Jeśli o czymkolwiek myślał, to pewnie o swojej ładnej żonie i ich małym dziecku.

„Człowiek na dole!”, krzyczy maszynistka do kolegów w operatorni. Co za dziwny zwrot. Coś takiego można by usłyszeć na meczu krykieta. Brzmi zbyt lekko jak na okoliczności. Tłum na peronie odskakuje od nadjeżdżającego pociągu niczym ławica ryb, wyszukuje dla siebie wolne przestrzenie tam, gdzie przedtem ich nie było.

Dopiero teraz spoglądam na Charlesa. Padł na kolana i zasłonił twarz rękami jak okno okiennicami. To jedyny nieruchomy punkt na peronie, który zmienił się w rozmazaną plamę ruchu i zgiełku. Do przodu przeciskają się ciemne mundury – policja i pracownicy londyńskiego transportu publicznego. Nie rozumiem, jak zdołali tak szybko tu dotrzeć.

Maszynistka przez głośniki informuje pasażerów w pociągu, że doszło do zakłóceń na trasie, ale po tym, jak przyciskają się do szyb, żeby coś wypatrzyć, widać, że już się domyślili: stało się coś strasznego. Starszy pan obok mnie odwraca się i wbija spojrzenie w mapę metra. Jego usta poruszają się w szeptanej modlitwie. Niektórzy zaczynają pospiesznie przepychać się przez tłum. Widzę kilka uczestniczek tamtego wieczoru panieńskiego, jak wymykają się z minami winowajczyń w kierunku wyjścia, nadal ustrojone w peruki i okulary.

Charles zaczyna płakać, szloch wydziera się z jego gardła w dłonie, które zasłaniają twarz. To widok, którego nigdy nie zapomnę – równie przerażający jak łzy dorosłego, kiedy jesteś dzieckiem. Coś takiego przypomina, że chaos czai się bliżej, niż myślimy, a ludzie, których kochamy, bywają delikatni jak papier. Chcę podejść do Charlesa, lecz jego ból wydaje mi się tak intymny, tak przejmujący, że nie mogłabym go naruszyć – ani zaryzykować, że Charles mnie odepchnie. Ktoś z policji idzie do niego i pomaga mu wstać. Zmuszam się, żeby go zostawić, ale obiecuję sobie, że nie na długo.

Kiedy wracam na swoje osiedle, przy głównym wejściu jak zwykle stoi diler. To Ellie go tak przezwała, choć w zasadzie nigdy nie widziałyśmy, żeby czymś handlował. Przez większość czasu kręci się pod domem, jakby na kogoś albo na coś czekał. Nie może się stąd oddalać, bo ma na nodze opaskę policyjną – raz ją nam pokazał. To chudy facecik o poszarzałej skórze, z nierównymi kępkami zarostu na twarzy. Nie jest niemiły, ale zauważyłam, że Branwell, mój kot, zawsze obchodzi go szerokim łukiem. Ellie mawiała, że Branwell wyczuwa nosem kłopoty.

– Siema, Franny – mówi diler. – Było się na jednym z tych swoich tajnych wypadów, co?

Wpatruję się w niego przez chwilę, nadal roztrzęsiona. Uświadamiam sobie, że jestem w szoku. Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, co się wydarzyło na moich oczach.

– Chyba masz coś na twarzy.

Diler dotyka swego lewego policzka, a ja, jak w lustrze, podnoszę dłoń do swojego prawego. W pierwszym momencie myślę: krew. Mam na sobie krew Dickiego.

Potem uzmysławiam sobie, że to niemożliwe. Nie było żadnej krwi. Przynajmniej ja nie widziałam.

Wyciągam z torebki kompaktowe lustereczko Matki i przyglądam się swojej twarzy – to tylko odrobina wymiocin. Udało mi się powstrzymać torsje, dopóki nie wydostałam się ze stacji metra i nie omiotło mnie świeże powietrze. Pasażerowie zbierali się w grupki w migającym niebieskim świetle samochodów policyjnych i karetek. Przyjaciele klepali się nawzajem po plecach i dzwonili do bliskich. Jedna kobieta płakała – makijaż ściekał jej po twarzy, zostawiając ślady jak brokatowe tory.

Wycieram policzek i chowam lusterko. Stałam za daleko od Dickiego, żeby opryskała mnie krew. To tylko szok. Nie myślę logicznie.

– Wszystko gra? – pyta diler.

– Tak – odpowiadam. – Właśnie widziałam wypadek.

– Przykro mi – mówi, wyławiając z kieszeni bibułki i biorąc się do skręcania papierosa.

– To przecież nie twoja wina – protestuję. Patrzę, jak robi skręta. Cieszę się, że mogę z kimś porozmawiać. – Moja zresztą też nie. Po prostu przypadkiem się tam znalazłam.

Diler podnosi na mnie przelotne spojrzenie.

– A co się stało?

– Widziałam, jak ktoś wpada pod pociąg metra. Ktoś, kogo znałam ze szkoły.

Zazwyczaj jestem bardziej powściągliwa, ale w końcu diler i ja nie mamy żadnych wspólnych znajomych. Nie wiem dlaczego, ale nadal myślę o Charlesie i Dickiem jak o dwóch uczniach. Wracających ze śmiechem z boiska do rugby, z ubłoconymi nogami i twarzami zaczerwienionymi po meczu.

– Twój kumpel? – Diler wsuwa skręta do ust i zapala.

– Nie – odpowiadam, nachylając się, żeby pogłaskać jego psa; wygląda jak bestia, ale jest łagodny jak baranek. – Nie przyjaźniliśmy się.

W mieszkaniu rozbieram się do bielizny i wkładam ciuchy do pralki. Wiem, że jej hałas o tej porze zirytuje sąsiadów, ale chcę się pozbyć wszelkich śladów tego, co zaszło dziś wieczorem.

Narzucam długi wyblakły szlafrok i wpełzam do łóżka. Sprawdzam, czy wiadomość zdążyła się rozejść, i widzę, że jest już jakiś artykuł z nagłówkiem: „Człowiek wpada pod pociąg metra przy South Kensington”. Nie podają nazwiska Dickiego ani nie informują jednoznacznie, że zginął, ale nie wygląda to dobrze. Piszą, że to był zwykły wypadek. Myślę o jego żonie i córeczce, o biednym Charlesie, który musiał je zawiadomić.

Wstaję, żeby odłożyć laptopa, a potem wyciągam składane kartonowe pudełko z dna szafy i wyjmuję z niego starą fotografię. To zdjęcie głównego składu drużyny Chesterfield zrobione w 1997 roku. Ostatni rząd stoi ze skrzyżowanymi ramionami; chłopcy w pierwszym siedzą po turecku z dłońmi na kolanach. Jedynie Charles się wyróżnia – jest kapitanem i na jego kolanach leży piłka. Jasne włosy ma odgarnięte z twarzy i spogląda w obiektyw pewnym siebie wzrokiem. Po jednej jego stronie siedzi olbrzym Tom Bates, po drugiej – Dickie. Zamykam oczy. „Dickie, kogo zobaczyłeś na tym peronie?”.

Tamtego dnia my, dziewczyny, kręciłyśmy się w pobliżu. Udawałyśmy, że ciekawi nas praca fotografa, ale tak naprawdę gapiłyśmy się na chłopaków, jak zwykle. Juliet stanęła za fotografem i dokładnie w chwili, kiedy robił zdjęcie, podciągnęła bluzkę i pokazała czerwony satynowy stanik.

Widać to po minach chłopców. Kilku z nich parska, jeden śmieje się na głos. Charles, stuprocentowy dżentelmen, spogląda przed siebie, nie zwraca uwagi na jej ekshibicjonistyczny pokaz. Pamiętam te wybuchy śmiechu, kiedy rozłożono zdjęcia w stołówce, żebyśmy mogli je obejrzeć. Najgłośniejszy był Dickie.

– Labadziara – powiedział, szturchając Juliet w żebra.

– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – mruknęła. – To wszystko przez wiatr.

– Nie ściemniaj – rzucił Dickie.

Zauważyłam jednak, że zapisał się na listę, żeby kupić odbitkę tego zdjęcia. To miała być taka jego osobista pamiątka.

Na osobności zapytałam Matkę, czy też mogę taką dostać. Oczywiście nie chodziło mi o Dickiego, tylko o Charlesa.

– Fran – westchnęła Matka. – Naprawdę ci to potrzebne?

Przy jej pensji był to spory wydatek.

– Błagam – jęknęłam. – Przecież nigdy o nic nie proszę.

To się zgadzało. Nie byłam dzieckiem, które ciągle domagało się prezentów.

Wreszcie ustąpiła („Tylko nie bierz wersji w ramce!”), a ponadto wykazała się dyskrecją – nikomu o tym nie powiedziała. Nawet pani Morgan, swojej najbliższej przyjaciółce. Jedyną osobą, której pokazałam to zdjęcie, była Ellie, i to ona wpadła na pomysł – już później – żeby wydrapać twarz Dickiego monetą.

3

Następnego dnia marzę o tym, żeby porozmawiać z Ellie. Wieść o śmierci Dickiego zaczęła się rozchodzić, zanim się obudziłam. Juliet zamieściła już posty na Facebooku, Twitterze i Instagramie: Straszne wieści o dawnym koledze ze szkoły, Dickiem Grahamie. Serce mi pęka. Nie mam słów.

Ale jak widać, jakoś udało jej się je znaleźć. I słowa, i obfitość emotikonów. Zrobiła sobie rebranding i teraz przedstawia się jako Jules. Jest celebrytką klasy B i prowadzi program wnętrzarski na kanale czwartym. Ostatnio nie robi chyba nic poza przesiadywaniem w mediach społecznościowych, lecz staram się unikać jej profili, chyba że rozpaczliwie potrzebuję jakiejś informacji.

Myślę – znowu – o żonie Dickiego, Caroline, i próbuję sobie wyobrazić, jaką miała noc. Nic jeszcze nie wrzuciła. Charles też nie, chociaż tego akurat wcale nie oczekiwałam – od 2014 roku w ogóle nie używa swojego profilu na Facebooku. Ostatni post jest sprzed trzech lat, z prośbą o dorzucenie się do triatlonu w pałacu Blenheim. Wpłaciłam wtedy anonimowo pięćdziesiąt funtów i napisałam: Wierzę w ciebie! Mknij jak wiatr! Kiedy zaczęłam przeglądać trzycyfrowe wpłaty innych osób i ich swobodniejsze słowa zachęty, niemal natychmiast tego pożałowałam. Całe szczęście, że się nie podpisałam. Dickie natychmiast by to zauważył i nawet gdybym nie mogła usłyszeć jego szyderstw, potrafiłabym je sobie wyobrazić. Dlaczego nie umiem być bardziej wyluzowana? Podobniejsza do innych?

Charles prowadzi też konto na Twitterze, ale tylko oficjalne, w związku ze swoją pracą w muzeum – zazwyczaj nie ma tam nic porywającego, jednak obserwuję je, żeby wiedzieć o nadchodzących wydarzeniach. Oczywiście nie wspomniał na nim o wypadku; w ogóle – o ile mogę się zorientować – większość postów na cześć Dickiego pochodzi od znajomych i kolegów z pracy, a nie bliskich przyjaciół. Wszyscy piszą o tym, jaki był fajny. To słowo często się przewija, lecz ja wcale nie czułam się fajnie, kiedy Dickie obierał mnie za cel swoich docinków. On i Juliet stanowili zabójczy duet. W szkole na korytarzu obchodziłam ich szerokim łukiem, tak jak obchodziłabym gniazdo os. Jeśli akurat byłam w takim nastroju, że jedno słowo mogłoby mnie złamać, a widziałam, że się zbliżają, wskakiwałam do najbliższej klasy albo do ubikacji, żeby umknąć przed ich kąśliwymi uwagami.

Chcę się skontaktować z Ellie, na wypadek gdyby jeszcze nie widziała tych postów. Chcę jej powiedzieć „Dickiego już nie ma”. Nie sądzę, by się rozpłakała, ale ona w ogóle rzadko płacze. „Więc to by było na tyle” – powie może, bębniąc palcami o laptopa. „To koniec”. A potem – mam nadzieję – uściska mocno Rose, przytuli ją, odetchnie jej zapachem i obieca, że nikomu nie pozwoli jej skrzywdzić.

Zaczynam układać mail, ale nie kończę, na razie zostawiam go w folderze ze szkicami. Najpierw muszę pozbierać myśli, zdecydować, ile jej powiedzieć. Wspomnienia poprzedniego wieczoru uwierają mnie jak piasek pod ubraniem. Trzeba było tam zostać – wreszcie to do mnie dociera. Trzeba było podejść do Charlesa.

A przede wszystkim trzeba było się dowiedzieć, kogo zobaczył Dickie.

Żeby zbytnio się na tym nie koncentrować, postanawiam zanieść Charlesowi kawę do pracy, zanim zacznę swoją zmianę. Normalnie bym czegoś takiego nie zrobiła, ale nie mogę przestać myśleć o tym, jak płakał na peronie metra. I o tym koszmarze, który wydarzył się na jego oczach. Kupuję dla niego kokosowe latte w Pret a Manger i biegnę z nią do muzeum, żeby nie zdążyła wystygnąć. Charles odkrył kokosowe latte przypadkiem, kiedy zrobił sobie krótką przerwę od nabiału, i stwierdził, że odpowiada mu jego słodkawy smak. Mam nadzieję, że kawa pomoże mu otrząsnąć się z szoku.

Wspaniale, że pracuje w Victoria & Albert, to najpiękniejsze muzeum w całym Londynie. Owszem, Charles zajmuje się tam tylko finansami, ale to lepsze, znacznie lepsze, niż kiedy pracował w City. Zawsze miałam słabość do piękna.

W przedsionku zatrzymuje mnie ochroniarz.

– Do muzeum nie wolno wnosić gorących napojów – mówi.

– Ale to dla Charlesa – odpowiadam. – Charlesa Frya. Jest tutaj dyrektorem.

Ochroniarz krzyżuje ramiona na piersiach i nie ustępuje.

– Wskoczę tylko na sekundę – nalegam.

On jednak kręci głową.

– Nie mogę pani przepuścić.

Czekam chwilę, na wypadek gdyby zmiękł, ale facet nadal stoi ze skrzyżowanymi rękami i spogląda na drzwi, jakby sugerował, że powinnam się do nich skierować.

Ruszam piechotą do pracy z sercem ciężkim od rozczarowania. Popijam latte drobnymi łyczkami, żeby się nie zmarnowało, ale nie przepadam za mlekiem kokosowym. Ani w ogóle za kawą, skoro już o tym mowa.

Kiedy docieram do księgarni, natychmiast poprawia mi się nastrój. Nawet po tylu latach wciąż odczuwam dreszcz podniecenia na myśl o tym, że pracuję z książkami. Ich zapach. Nowe dostawy i to, że mogę dotknąć jako pierwsza czegoś, co stanie się następnym bestsellerem. Plakat w pomieszczeniu dla pracowników przypomina, że nasi klienci to tacy sami wielbiciele książek jak my. Staram się o tym pamiętać, nawet kiedy trafia się nam ktoś – a zdarza się to codziennie – kto wchodzi i mówi: „Szukam książki…”. Zawsze wtedy musimy się powstrzymywać przed odpowiedzią: „W takim razie trafił pan we właściwe miejsce”.

Jeśli mamy szczęście, klient będzie pamiętał tytuł albo nazwisko autora, a czasami nawet jedno i drugie. Kiedy indziej musimy czekać z ręką zawieszoną nad klawiaturą sklepowej wyszukiwarki, wysłuchując niezwykle pomocnych uwag w rodzaju „Nazwisko autora zaczyna się na T… A może na V?” albo „Zdaje się, że okładka była zielona”. Raz zdarzyła mi się fantastyczna sytuacja, bo natychmiast odgadłam, o jaką książkę chodziło – to był bestseller z okładką w jaskrawym odcieniu zieleni – i skocznym krokiem pobiegłam po nią do stolika z promocją „dwie w cenie jednej”.

Kiedy docieram do kasy, po nagłym zamilknięciu Brendy i Garetha widzę, że już coś słyszeli.

– Właśnie rozmawialiśmy o tym wczorajszym wypadku w metrze. – Brenda rzuca okiem na swój telefon. – Piszą o tym na miejskim portalu. Ten człowiek chodził do tej samej szkoły co ty, prawda?

Sama też wyciągam telefon i zaczynam czytać. W artykule piszą, że Dickie był specjalistą od reklamy i że wyszedł na drinka z przyjacielem ze szkolnych lat. Wspominają nawet o Charlesie i o tym, że pracuje w V&A. Jest też kilka wypowiedzi świadków wypadku – jakiś mężczyzna skarży się na ścisk na peronie, a pewna kobieta opisuje upadek Dickiego: „Nie patrzył, gdzie idzie”. Na pewno chodzi jej o to, że Dickie obejrzał się przez ramię. Tylko kto przyciągnął jego uwagę?

– Straszne… – mówię przyciszonym głosem, kiedy dociera do mnie, że Brenda i Gareth nadal czekają, aż coś powiem.

– To był ten, który się nad tobą znęcał? – pyta ze współczuciem Brenda.

– Nie. – Żałuję, że w ogóle jej o tym opowiedziałam. – Nic w tym stylu. Właściwie to prawie go nie znałam. – Wciskam telefon do kieszeni. – W sumie nie powinniśmy ich używać na terenie sklepu, prawda? – rzucam obcesowo.

– Nie mówiłaś wczoraj, że wieczorem wybierasz się gdzieś w tej okolicy? – pyta Gareth, nie patrząc mi w oczy. Nie jestem w stanie wyczytać z jego tonu, do czego zmierza.

– Nie – odpowiadam znowu. – Zmieniłam zdanie i zostałam w domu.

Ruszam do wózka, żeby wypakować z niego książki, i staram się nie myśleć o fakcie, że w ciągu niecałych dwóch minut udało mi się dwukrotnie skłamać. Biorę stos egzemplarzy, ale coś nie daje mi spokoju. Ten artykuł obudził we mnie pewne wspomnienie. Wspomnienie Dickiego jeszcze z czasów szkolnych, kiedy zobaczył Ellie podczas meczu rugby. Podniósł rękę, żeby się z nią przywitać. Był wtedy szczęśliwy – i przejęty. Wczoraj wieczorem co prawda nikomu nie pomachał, ale minę miał taką samą: dostrzegł kogoś znajomego.

4

Dickiego bardzo łatwo było przejrzeć. Na tym polegał jego problem – myślę sobie, sortując książki na wózku i wykładając je na regały. On nie potrafił udawać. Każdy, kto go znał, od razu by się zorientował, że Dickie zobaczył kogoś znajomego. Tak samo oczywiste było, kiedy zabujał się w Juliet – najpierw pędził, żeby zaklepać sobie tę samą ławkę co zwykle, w ostatnim rzędzie, obok niej, a potem zgrywał się, że jest mu to najzupełniej obojętne. Moim ulubionym miejscem na lekcjach angielskiego był kąt w głębi klasy, w drugim rzędzie od końca. Ostatni rząd to kiepski wybór – tak samo jak w pierwszym jest się wtedy na linii strzału.

W dniu, kiedy wszystko się zaczęło, w klasie zostało tylko jedno wolne miejsce, obok mnie. Mieliśmy wybrać ulubiony fragment z Wichrowych Wzgórz i wyjaśnić, dlaczego naszym zdaniem jest ważny. Ja miałam prezentować jako pierwsza. Zdecydowałam się na słynną przemowę z tekstem: „Jestem Heathcliffem”. Zaznaczyłam ją sobie w książce i podkreśliłam kilka zwrotów, notując na marginesie argumenty. Dobrze znałam tę powieść – rok wcześniej przeczytałam ją z Matką. Potem Matka puściła piosenkę Kate Bush pod tym samym tytułem i Ellie – która nigdy nie przepadała za czytaniem ani w ogóle za siedzeniem w miejscu – rozśmieszyła nas swoim tańcem.

Był trzeci tydzień mojego pierwszego roku w Chesterfield i do tej pory właściwie nikt się do mnie nie odezwał. Oczywiście nauczyciele ze mną rozmawiali, ale z rówieśnikami nie zamieniłam praktycznie ani słowa, nie licząc próśb o podanie soli przy posiłku albo szeptanego „Na zdrowie”, jeśli ktoś kichnął w bibliotece.

Nie byłam pewna, jak zacząć. Zawieranie przyjaźni nigdy nie było dla mnie proste. Mogłam najwyżej rzucić jakąś uwagę na temat książki, którą ktoś czytał w klasie, albo spróbować rozbawić towarzystwo kalamburem przy jedzeniu – dobrym przykładem była sytuacja, kiedy Dickie Graham pobił się na niby z Tomem Batesem; potrącili czyjś talerz i kotlet zleciał z niego na ziemię. „Nie ma powodu rzucać mięsem” – zażartowałam, lecz oni tylko spojrzeli na mnie z kamiennymi twarzami. To właśnie była najczęstsza reakcja: obojętność, niezrozumienie albo, gorzej, chichot.

Jednak nawet jeśli nigdzie indziej sobie nie radziłam, na angielskim czułam się jak u siebie. Matka wychowała nas na literaturze, szczególnie na książkach i pisarzach powiązanych z hrabstwem Yorkshire: na siostrach Brontë i Alanie Bennetcie, na Draculi i Tajemniczym Ogrodzie. W kwestii Wichrowych Wzgórz miałam zatem przewagę i liczyłam, że to będzie moja wielka szansa; wszyscy wreszcie zobaczą, że mam coś do powiedzenia.

Tamtego dnia przyszłam na lekcję przed czasem, żeby po raz ostatni przejrzeć notatki i schować je do leżącej na ławce książki, ale nagle poczułam ucisk w podbrzuszu i popędziłam do ubikacji. Dostałam okresu, i to w najgorszym możliwym momencie. Wróciłam do klasy spóźniona i zdyszana.

Pani Fyson szykowała się właśnie przy biurku. Słychać było przyciszony szmer głosów, jak zwykle przed rozpoczęciem lekcji. Dłonie mi się pociły na myśl o tym, że mam czytać przy wszystkich na głos, jednak kiedy dotarłam do swojej ławki, moich Wichrowych Wzgórz na niej nie było. Serce podeszło mi do gardła. W tym samym momencie pani Fyson odchrząknęła i powiedziała:

– Francesca Knight. Zaczniemy od ciebie.

Odwróciłam się w stronę siedzącej za mną Juliet, która pewnie za to odpowiadała, i syknęłam:

– To ty zabrałaś moją książkę?

– Jaką książkę? – odparła, szeroko otwierając oczy, niczym wcielenie niewinności.

– Wichrowe Wzgórza. Z moimi notatkami. Ty ją zabrałaś?

– Po co miałabym to robić? Przecież mam własny egzemplarz. – Pomachała nim przede mną.

– Ale teraz jest moja kolej – powiedziałam, wpadając w panikę.

Juliet wzruszyła lekko ramionami, jakby chciała powiedzieć, że to nie jej problem.

– Co się dzieje? – zapytała pani Fyson.

Podniosłam się z twarzą płonącą ze wstydu, żeby wyjaśnić zamieszanie.

– Mój egzemplarz Wichrowych Wzgórz gdzieś się zapodział.

– Zapomniałaś go przynieść?

– Nie – odparłam. – Leżał na ławce. – Rozejrzałam się w desperacji. – A teraz go nie ma.

Pani Fyson wydawała się bardziej znużona niż zła.

– W takim razie ktoś będzie musiał się z tobą podzielić – stwierdziła, sprawdzając coś na swoim biurku. – Który fragment zamierzałaś przeczytać?

Policzki nadal mnie paliły.

– Ale moje notatki… – wyjąkałam. Czułam napływające do oczu łzy, gardło miałam ściśnięte upokorzeniem.

– Będziesz musiała po prostu sobie przypomnieć, co zamierzałaś powiedzieć. – Pani Fyson była nieustępliwa.

W tamtej chwili poczułam do niej nienawiść, przelotną, lecz intensywną.

– Ja się z nią podzielę – odezwał się jakiś życzliwy głos obok mnie.

Spojrzałam w lewą stronę. Nie zauważyłam, jak wchodzi do klasy; widać wkradł się spóźniony podczas mojej rozmowy z nauczycielką. Serdeczny uśmiech. Opadająca na oczy jasna czupryna. Były to czasy największej sławy Leonarda DiCaprio i wielu chłopaków nosiło wtedy taką fryzurę.

Oczywiście wiedziałam, kim on jest. Tak samo jak wiedziałam, kim jest DiCaprio – jeden i drugi nie miał żadnego związku z moim życiem. Charles Fry. Gwiazda rugby. Błękitna krew. Typ chłopaka, którego w teorii nic nie powinno łączyć z takim nieśmiałym molem książkowym jak ja. Czytałam jednak powieści: Lizzy i Darcy, Jane i Rochester – oni również z pozoru byli zupełnie niedobrani. Miłość potrafi czasem zaskakiwać.

W tym samym momencie dotarło do mnie, że Charles to po prostu najpiękniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek widziałam na żywo. Nie chodziło tylko o wygląd zewnętrzny, ale i o jego maniery, jego poważny sposób mówienia. Jego życzliwość. I to, jak mnie uratował, kiedy wszystko wydawało się stracone.

Pani Fyson zgodziła się, wzdychając, i Charles przysunął swoją ławkę do mojej. Dzieliła nas tak mała odległość, że czułam zapach miętowej gumy do żucia w jego oddechu, a jego bliskość nie pozwalała mi się skupić na książce. Zacinałam się, czytając, a kiedy zgubiłam miejsce, Charles przesunął palcem pod odpowiednią linijką, żeby mi pomóc. Z nim u boku jakoś zdołałam znaleźć słowa, aby wyjaśnić, dlaczego ten fragment ma tak ogromne znaczenie.

– To dowód, że Cathy i Heathcliff są pokrewnymi duszami – powiedziałam. Do dziś to pamiętam.

Pani Fyson zrobiła minę, jakby chciała się nie zgodzić, ale wtedy Charles wciął się z jakimś pytaniem i znowu mnie uratował.

Myślę, że już wtedy wiedziałam, jak ważny stanie się dla mnie Charles Fry.

Kiedy niespiesznie pakowałam swoje rzeczy, wciąż pławiąc się w blasku jego bliskości, choć Charles zdążył już wyjść, podeszła do mnie Meilin. Nigdy nie odzywała się na lekcjach i do tej pory ze sobą nie rozmawiałyśmy. Mieszkała w innym internacie, blisko gmachu szkoły, podczas gdy mój znajdował się na skraju pola, czyli ogromnej zielonej przestrzeni, na której uprawialiśmy różne dyscypliny sportu.

– Podobała mi się twoja prezentacja – zaczęła uprzejmie.

Podziękowałam jej, a ona nadal stała przy mnie, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze.

– Ale moim zdaniem Wichrowe Wzgórza wcale nie są o pokrewnych duszach – dodała.

Nie była tak nieśmiała, jak mi się wydawało.

– Nie? – Wcisnęłam książki do torby na ramię.

Adrenalina po zamieszaniu na początku lekcji już ze mnie zeszła; nie miałam energii na kolejną potyczkę.

– Moim zdaniem nie – powiedziała Meilin. – Ta powieść jest pełna ludzi, którzy się nawzajem krzywdzą: łoją batem, upokarzają, poniżają, szczują psami…

– Miłość bywa gwałtowna – odparłam, przypominając sobie, jakie wrażenie zrobił na mnie Charles zaledwie kilka minut wcześniej. Ten żar niemal parzył.

– Możemy porozmawiać o tym na przerwie obiadowej – zaproponowała Meilin. – A nuż zdołam cię przekonać, że ta książka wcale nie jest o miłości. – Uśmiechnęła się. – Tylko o przetrwaniu.

I w ten właśnie sposób zawarłam swoją drugą przyjaźń w Chesterfield.

Co do Charlesa, kolejnym świętem, które odnotowałam w swoim dzienniku, był dzień, kiedy wypisał mu się długopis tuż przed rozpoczęciem wypracowania i pani Fyson powiedziała:

– No, to musisz przynieść sobie nowy z szafki z artykułami biurowymi, ale my nie będziemy na ciebie czekać.

Nie zwlekałam ani sekundy.

– Mam zapasowy wkład – odezwałam się.

Charles wyszczerzył się do mnie, wyciągając rękę.

– Jesteś super – rzucił.

Kiedy podawałam mu wkład, nasze dłonie się zetknęły; to było tylko leciutkie muśnięcie, ale przeskoczyła między nami jakaś iskra. Wszystko zostało przypieczętowane: stanowiliśmy zespół. Mieliśmy sobie pomagać. I ratować się z kłopotów. Jeśli kiedyś do nich dojdzie.

W przeciwieństwie do mnie i Charlesa Dickie nigdy nie przepadał za angielskim. Był klasowym klaunem – to on zawsze rozśmieszał Juliet. Właśnie ta jego potrzeba bawienia innych, ściągania na siebie uwagi, sprawiła, że lata później stał się takim błogosławieństwem w mediach społecznościowych. Od momentu, kiedy wychodził z domu, zawsze było wiadomo, gdzie jest. Można było zobaczyć, na które jechał lotnisko i na który terminal, co tam jadł i pił, można było przeczytać, dokąd leciał i z kim – latem do Tuluzy, gdzie jego rodzice mieli wakacyjny dom, na wycieczki rowerowe i wypoczynek z rodziną, a zimą do Zermattu na narty i wypady z kumplami. Charles jest z natury ostrożny, więc o wiele trudniej się dowiedzieć, gdzie może przebywać danego wieczoru – pod tym względem Dickie jako jego przyjaciel spadł mi z nieba.

Krążąc tak między wózkiem a regałami i wsuwając kolejne książki na miejsca, czuję wdzięczność za to, że przypomniałam sobie o Dickiem coś pozytywnego.

Nie wiem, co bez niego pocznę.

5

Kolejnym podarunkiem od Dickiego – choć ta myśl budzi we mnie wyrzuty sumienia – jest fakt, że dzięki niemu zyskałam powód, aby odnowić kontakt z Charlesem: pretekst do odwiedzin, do zupełnie niewinnej wizyty. Koniec z przemykaniem w cieniu, trzymaniem się na odległość, zbieraniem się na odwagę i rezygnowaniem pod wpływem niepewności, co powiem. Muszę tylko przemyśleć, ile powinnam ujawnić: czy mogę mu powiedzieć, że ja też tam byłam? Z jednej strony takie wspólne doświadczenie mogłoby nas do siebie zbliżyć – i byłoby wiarygodnym uzasadnieniem odwiedzin – ale z drugiej musiałabym go przekonać, że moja obecność na peronie była całkowicie przypadkowa.

Czy moje zdolności aktorskie okażą się wystarczające? Wyobrażam sobie tę scenę. Przechylę głowę na bok.

„Charles, tak strasznie mi przykro – powiem. – Biedny Dickie. – Zagryzę usta, jakbym wstrzymywała łzy. – Nie zawsze się między nami układało, ale nie mogę uwierzyć, że go już nie ma”.

Na jego twarzy pojawi się odległy wyraz i Charles przez chwilę nie będzie w stanie się odezwać, walcząc z emocjami.

„Słyszałam, że wszystko widziałeś – dodam i nie wspomnę o tym, że ja również. – Och, Charles. To naprawdę straszne”.

I wtedy, na wspomnienie tamtego wieczoru, Charles zmięknie. Nie będzie płakał, ale oczy mu się zaszklą.

„Okropne – powie dzielnie – kiedy tuż przed tobą, ot tak, kończy się czyjeś życie”.

„W takich chwilach człowiek zaczyna rozumieć, co się w życiu liczy” – podsumuję.

I wezmę go za rękę, i nie powiemy tego na głos, ale oboje będziemy wdzięczni Dickiemu za to, że na nowo nas połączył. Że jego śmierć nie była nadaremna.

Przyłapuję się na tym, że stoję pod sekcją z biografiami i gapię się na książkę, którą trzymam: O’Farrell – to powinno być pod O, nie pod F. Otrząsam się z zamyślenia i zaczynam dopracowywać szczegóły planu. Mogę pojechać na wzgórza Cotswolds w najbliższy wolny dzień, zabrać jakiś drobiazg na znak pamięci. Może być coś skromnego. Dyskretnego. I tym razem nie schowam niedostarczonego upominku do kartonu, jak to zwykle robię ze wszystkim, co ma związek z Charlesem. Nadszedł czas działania.

„Poranek szybko nadchodzi” – to była jedna z maksym pani Morgan, opiekunki naszego internatu w Chesterfield. Miała cały zestaw aforyzmów, którymi dzieliła się albo z Matką przy ukradkowym papierosie, albo z mniej wdzięcznymi odbiorczyniami, jakimi były uczennice przesiadujące podczas ciszy nocnej w piżamach i wspólnie czytające rubrykę z poradami w „Bravo” albo ostre fragmenty z powieści Judy Blume, oznaczone zagiętymi rogami. Ja o tej porze zazwyczaj leżałam już z książką w łóżku, ponieważ nie miałam z kim przesiadywać poza moim boksem we wspólnej sypialni. Czasami włączałam walkmana i słuchałam starych kaset z operetkami Gilberta i Sullivana, żeby zagłuszyć trajkotanie pozostałych dziewczyn. Nigdy nie zwracały się do mnie. Ale to nieprawda, że poranek zawsze nadchodzi szybko. Czasami noce ciągną się w nieskończoność.

Jako pierwsze w Cotswolds budzą się ptaki. Słychać je tam zupełnie inaczej niż w Londynie. Najpierw jest tylko cisza nieba i jeziora w dole, a potem, kiedy przyroda zaczyna się budzić, rozlega się poranny chór. Oglądanie domu Charlesa pogrążonego we śnie, z roletami zaciągniętymi jak zamknięte powieki, to jedno z moich ulubionych zajęć.

Te poranne wizyty w Honeybourne weszły mi w nawyk kilka lat temu. Są chwilami wytchnienia od londyńskiego zgiełku, kiedy mogę się cieszyć ogrodem w samotności i udawać, że należy do mnie: że to moje życie, mój dom, moja rodzina. Tylko przez moment, a potem znowu uciekam.

Wydaje mi się całkowicie naturalne, że Charles mieszka w tak pięknym miejscu. To dość nietypowy budynek jak na te strony, ze swoją baśniową wieżyczką i z cudownymi szczytami przypomina bardziej Brideshead niż Pemberley. Nieregularna, oryginalna rezydencja ze snów, wzniesiona w dziewiętnastym wieku przez jednego z przodków Charlesa. Jedyne, co tu nie pasuje, to kobieta, z którą mieszka.

– Fran – mówi, otwierając drzwi. – Co za niespodzianka. Jeju, ale wielki kosz owoców.

Stoimy i patrzymy na siebie ponad kiśćmi winogron. Nawet o tej wczesnej porze, w dżinsach i na bosaka, Fiona wygląda świetnie. Rozjaśnione pasemkami włosy w doskonałym nieładzie, paznokcie u stóp starannie pomalowane. Jej twarz jest odrobinę końska, ale to chyba jedyne, co można jej zarzucić, a spędziłam niemało czasu, ślęcząc nad jej zdjęciami i usiłując wyszukać jakieś wady.

Pochlebia mi, że pamięta moje imię – nie widziałyśmy się od kilku lat. Ale łatwiej byłoby mi jej nienawidzić, gdyby nie była taka uprzejma.

– Słyszałam o Dickiem – mówię. – Tak mi przykro. Wiem, że minęło sporo czasu. I wiem, że nie byłam… ale chciałam tu przyjechać. – Słowa wylewają się ze mnie za szybko. Nie wychodzi to dokładnie tak, jak zaplanowałam, ale przecież przygotowywałam tę mowę z myślą o Charlesie. Zmieszana wpycham jej koszyk w ręce. – Przywiozłam to.

Fiona bierze podarunek i w pierwszej chwili chwieje się pod jego ciężarem.

– Dziękuję – mówi. – Jaki miły gest… Nie trzeba było. – Dotyka dłonią czoła. – To było naprawdę straszne.

– A jak Charles?

– Jest po prostu… – Fiona robi wolną ręką taki ruch, jakby chciała wyciągnąć odpowiedź z powietrza. Wreszcie kończy: – …w szoku. W kompletnym szoku. Wiesz, że to się wydarzyło na jego oczach?

Odwracam głowę, jakbym się bała, że Fiona zdoła wyczytać z mojej twarzy poczucie winy, lecz nagle uświadamiam sobie, że to moja szansa: teraz mogę wyjawić, że ja też tam byłam. Tylko że nie jej zamierzałam to powiedzieć.

– Czy jest Charles? – pytam, usiłując zajrzeć do środka nad jej ramieniem.

W przedpokoju na podłodze leży dziecięca ciężarówka, a na konsoli pod ścianą stoją dwa bukiety kwiatów i jeszcze jeden kosz z owocami, większy niż mój. Serce we mnie zamiera.

Fiona robi krok w prawo, zastępując mi drogę.

– Bierze prysznic – mówi. – I raczej nie jest w… – Kręci głową, co ma oznaczać, że nie umie opisać, w jakim stanie znajduje się Charles.

Tkwimy tak i gapimy się na siebie nawzajem. Stoję twardo w miejscu. Nie chcę tak szybko odchodzić. Nie po tym, jak przejechałam taki szmat drogi. Nie bez spotkania z Charlesem.

– Słyszałam – zaczynam – że policja nie ma pewności, czy to był wypadek.

Nie jest to do końca prawda, tylko moja interpretacja słów tamtego świadka i miny, jaką zrobił przed śmiercią Dickie. Ale w chwili, gdy to mówię, uświadamiam sobie, że naprawdę w to wierzę.

Fiona otwiera nieco szerzej oczy. Przekłada kosz w ramionach z jednej strony na drugą.

– Gdzie to wyczytałaś? W jakimś brukowcu?

W jej głosie pobrzmiewa ostry ton, coś takiego, czym można by się zaciąć. Wybrałam niewłaściwy moment na domysły, a już na pewno niewłaściwą osobę.

Kręcę głową.

– Na pewno coś pomieszałam.

– To był tylko koszmarny wypadek – mówi Fiona. – Moim zdaniem on… No… – Zagryza wargę. – Kto mógłby chcieć skrzywdzić Dickiego?

Przychodzi mi do głowy kilka propozycji, ale żadna z nich nie spodobałaby się Fionie. Ona nie chodziła do Chesterfield, jak my wszyscy. Są pewne rzeczy, których nie mogłaby zrozumieć. Charles powinien był się ożenić z jedną z nas. Innymi słowy: powinien był się ożenić ze mną.

Myślę, co jeszcze mogłabym powiedzieć, żeby ją skłonić, by zaprosiła mnie do środka i zaproponowała coś do jedzenia w ich słonecznie żółtej kuchni, jak cztery lata temu, kiedy przyjechałam tu z Ellie. Marzę, aby jeszcze raz przeżyć tamten dzień: siedziałam obok Charlesa, który przeglądał przywiezione przeze mnie książki i od czasu do czasu dotykał mojej ręki albo ramienia, gdy wspominaliśmy szkolne dni. Rozpaczliwie szukam w głowie czegoś, co zmusi Fionę do przywołania Charlesa spod prysznica, tak by dołączył do nas z mokrymi włosami i ciepłą skórą pachnącą żelem pod prysznic Molton Brown.

Nagły wrzask dziecka z pokoju zabaw sprawia, że Fiona ogląda się przez ramię.

– Muszę już iść. – Uśmiecha się do mnie. – Podrzucić cię na dworzec? – Nie czekając na odpowiedź, macha na swojego ogrodnika, który kopie coś na padoku niedaleko domu.

Mężczyzna wolno do nas podchodzi. Jest mniej więcej w moim wieku, pod czterdziestkę, twarz ma ogorzałą od pracy na świeżym powietrzu.

– Jeszcze raz bardzo ci za to dziękuję – mówi Fiona, unosząc kosz. – Pozdrów od nas Ellie – rzuca na odchodnym. – Kiedy ostatnio wróciła do kraju? W marcu?

– Właściwie to nie… – zaczynam. – Nie bardzo…

– Och, przepraszam. – Fiona unosi rękę do ust. – Wiem, że w tej chwili trochę wam się nie układa. Ale, Fran, nie możecie na zawsze się poróżnić. – Posyła mi całusa na pożegnanie, co nie jest łatwe, zważywszy na kosz z owocami w jej rękach. – Rodzina jest najważniejsza.

Myślę sobie z ponurą satysfakcją, że to tekst rodem z telenoweli. Fiona nie byłaby taka zadowolona z siebie, gdyby miała pojęcie, ile wiem.

Ogrodnik przez większość drogi się nie odzywa, a ja cieszę się z tej ciszy. Mogę siedzieć i wyglądać przez szybę, napawać się swoim rozczarowaniem.

Jednak kilka kilometrów przed dworcem w Charlbury mężczyzna spogląda w moją stronę.

– Ja chyba już panią widziałem, prawda?

– Nie wydaje mi się. – Ręce trzymam złożone na kolanach.

Lecz on kiwa głową, pewien swego.

– Któregoś ranka, przyjechałem wtedy wcześniej do pracy. A pani siedziała na ławce nad jeziorem.

– Nie. – Wyglądam przez szybę, żeby nie zauważył mojego rumieńca. – To nie byłam ja.

– Chciałem podejść – ciągnie ogrodnik. – Zapytać, co pani tam robi, ale odeszła pani, zanim do niej dotarłem.

Odwracam się twarzą do niego i wbijam w niego stalowe spojrzenie.

– Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi.

Ogrodnik wzrusza ramionami i zostawia temat.

Przez resztę podróży krętymi wiejskimi drogami panuje między nami milczenie. Gdy mijamy jakąś posiadłość, zauważam łanię, która wypoczywa z dwoma jelonkami na pokrytej rosą trawie. Nie mogę znieść tego piękna, muszę przymknąć oczy. Ludzie, którzy tutaj mieszkają, mają wszystko – myślę – ale nie chcą się podzielić nawet odrobiną.