Zima Skorpiona - Andrew Kaplan - ebook + książka

Zima Skorpiona ebook

Andrew Kaplan

4,3

Opis

Na jachcie ukraińskiego miliardera na francuskiej Riwierze dochodzi do niecodziennej transakcji: as światowego wywiadu, nieuchwytny Skorpion, w zamian za siedmiocyfrową kwotę zobowiązuje się udaremnić plan zamordowania kandydata na prezydenta Ukrainy.

Rozpoczyna się wyścig z czasem – do wyborów zostało kilka dni. Rzucony w środek mroźnej, wschodnioeuropejskiej zimy Skorpion ma przeciw sobie kijowski Syndykat, chiński wywiad gospodarczy, SBU, SWR, a nawet CIA. Pościg za zamachowcem prowadzi go przez środowiska kijowskich aparatczyków, bohemy i drag queens do napromieniowanej Strefy Wykluczenia w Czarnobylu i jej nielegalnych mieszkańców. Sojuszniczką i przewodniczką Skorpiona jest piękna idealistka Iryna. Tymczasem wojska rosyjskie ruszają w stronę granicy z Ukrainą, by pozbawić ją świeżo zdobytej wolności...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
7
11
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Scorpion Winter Tłumaczenie z jęz. angielskiego: Teresa Tyszowiecka Redakcja: Anna Sakiewicz Korekta: Urszula Bańcerek Opracowanie graficzne: Grzegorz Bociek Projekt okładki: Maciej Pieda Zdjęcia na okładce: Shutterstock © ostill, © Review News, © Tim Bird Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń, instytucji politycznych, organizacji i miejsc służą wyłącznie podniesieniu autentyzmu akcji i są zabiegiem czysto literackim. Poza tym akcja książki, jej bohaterowie i dialogi są wytworem wyobraźni autora i nie należy ich traktować dosłownie. Copyright © 2012 by Andrew Kaplan Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All right reserved. Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Wydanie I Bielsko-Biała 2019

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o. ul. Barlickiego 7 43-300 Bielsko-Biała www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-288-9

Wyłączny dystrybutor: TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o. ul. Mazowiecka 11/49 00-052 Warszawa tel./faks 22 725 78 12

Oddział ul. Legionowa 2 01-343 Warszawa

 

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Kolejny raz dziękuję Ann, która jest moją gwiazdą przewodnią, i Justinowi, który jest moim GPS­‍-em.

rozdział pierwszy

Kolonia Karna 9, Syberia, Rosja

Więzień Piotr S. nie spał. W ciemnościach nasłuchiwał, jak Lew umiera. W celi panował lodowaty chłód. W Sztrafnoj Kolonii Diewiat’, Dziewiątej Kolonii Karnej – więzieniu tak tajnym, że o jego istnieniu wiedziała jedynie garstka wtajemniczonych w sztabie głównym FSB w Moskwie – nawet najbardziej zahartowani więźniowie, nawykli do najniższych temperatur na powierzchni Ziemi, drżeli we śnie. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus pięćdziesiąt jeden stopni Celsjusza. Więzienie było samotną wysepką pośród bezkresnych lasów syberyjskiej tajgi. W świetle padającym z reflektorów wież strażniczych obozu Piotr widział sypiący bezgłośnie śnieg.

Nasłuchiwał rzężenia dochodzącego z łóżka nad nim. Lew rozpaczliwie walczył o oddech. Po północy było z nim przez chwilę tak źle, że Piotr zastanawiał się, czy by go nie dobić dla świętego spokoju. Jednak gdyby któryś z cweli z sąsiednich łóżek doniósł na niego, wzięto by go do celi tortur. Wolał zaczekać.

Nagle Lew westchnął głośno, jakby chciał coś powiedzieć. Potem powinien nastąpić wydech. Nie nastąpił. Piotr czujnie uniósł głowę, wytężając słuch. W nabitej celi, w której ośmiu mężczyzn stłoczono na powierzchni przeznaczonej dla dwóch, jak co noc unosił się tylko stłumiony kaszel i chrapanie. Ucichł nawet nareszcie chrypliwy kaszel Fiedki Bandziocha, o którym się mówiło, że zjadłby nawet gówno, gdyby mu je wrzucić do miski.

Ostrożnie, żeby nie zbudzić towarzyszy, Piotr zsunął się z dolnej pryczy. Wstał, sięgnął w głąb pryczy nad sobą i w ciemnościach wymacał dłonią pierś Lwa. Była nieruchoma, serce przestało bić. Lew był martwy, jak głaz.

Nareszcie. Piotr był w łagrze od dwunastu lat, ale Lew bił wszystkich na głowę stażem. Chodziły słuchy, że był więźniem jeszcze w starym gułagu. Ktoś kiedyś napomknął, że Lew był swego czasu grubą rybą w naczalstwie, ale Piotr nic więcej o tym nie wiedział. Lew został skazany za „wystąpienie przeciwko Władzy”, ale to akurat nie wyróżniało go spośród innych. Jak to mawiał blokowy ich baraku, Griuszyn był wor w zakonie1, który okradał więźniów w majestacie prawa? „Czasem, bracia, nawet oddech bywa nieprawomyślny”.

Ktoś w celi poruszył się. Piotra przebiegł dreszcz trwogi, zaraz jednak skarcił się w myślach. Całą noc czekał na szansę zdjęcia butów Lwu, a teraz strach go obleciał? Lew miał walonki z prawdziwego filcu, w dodatku w dobrym stanie, a buty Piotra już się rozpadły. Griuszyn nowo przybyłych witał tekstem: „Zawsze pamiętaj o trzech rzeczach: o żarciu, dobrych butach i gębie na kłódkę. No, chyba, że chcesz szybko wyjść na wolność”. Wolność była eufemizmem, którego weterani używali na określenie śmierci.

Ściąganie butów z nóg Lwa okazało się prawdziwą mordęgą. Piotr z zimna stracił czucie w stopach. Wiedział, że powinien przestępować z nogi na nogę, ale było to zbyt ryzykowne. Kiedy wreszcie buty Lwa znalazły się na jego stopach, poczuł mrowienie. Dobry znak, ale za wcześnie na radość. Musiał nałożyć Lwu swoje buty. Rachunek musiał się zgadzać. Poskrobał się po głowie. Czy było jeszcze coś z dobytku Lwa, co mogłoby mu się przydać?

Racja, krzyżyk.

Bóg jeden wie, jak Lwu udało się go zachować przez te wszystkie lata. To dla mojego syna – powiedział kiedyś. To było tamtego dnia w fabryce, kiedy mały Sasza, narwany zek, rzucił się z nożem na Muzułmanina.

Strażnicy dostali szału. Zastrzelili Saszę, a potem rzucili się na więźniów, bijąc ich żelaznymi prętami, by następnie, skutych łańcuchami, wyrzucić ich na śnieg. Tamtej nocy Wielki Pawlo, który był „żonaty” z Saszą, nie mógł powstrzymać łez i rano okazało się, że jego powieki już na wieki są skute lodem. Lew, jak cała reszta, myślał, że nie przeżyje tamtej nocy. Był skuty razem z Piotrem.

– Jeżeli nie dożyję do rana, przekaż ten krzyżyk mojemu synowi – błagał Piotra, a zęby mu szczękały jak kastaniety. – Daj go Ormianinowi, doktorowi Gazarianowi, kiedy przyjedzie na comiesięczny obchód. Obiecaj.

Piotr obiecał.

Teraz sięgnął do szpary w ścianie, przy pryczy, gdzie Lew ukrywał swój krzyżyk. W pierwszej chwili nie mógł go znaleźć, ale w końcu wyczuł coś koniuszkami palców. Srebrny krzyżyk – mały, pogięty, zaśniedziały – z łatwością mieścił się w zamkniętej dłoni. Piotr wsunął go do kieszonki, którą wszył sobie w bieliznę. Przemknęło mu przez myśl, czy by go nie wymienić na paczkę papierosów z Adwentystą. Krzyżyk musiał być wart co najmniej jedną paczkę. Zaraz jednak się zawstydził. Lew to był bardzo przyzwoity chłop. Jak byłeś w potrzebie, zawsze gotów był podzielić się miską strawy czy kubkiem herbaty. A skoro chciał, by krzyżyk przekazać synowi, to znaczy, że tak się powinno stać, stwierdził Piotr, przechodząc nad jednym ze śpiących pokotem na betonowej podłodze cweli, żeby się odlać do kubła.

Patrzył jak para unosi się wokół strumienia moczu, który krzepł w sekundzie, w której dosięgał skutej lodem szczyny. Przy najbliższej wizycie przekaże ukradkiem krzyżyk Ormianinowi, zdecydował. Przesądnie dotknął miejsca, gdzie pod warstwą materiału ukrył krzyżyk. Zgrzebnego materiału, jak miał zaznaczyć w przyszłości Piotr, będący agentem OCSA, Biura Koordynacji Strategii i Analiz CIA, w pilnym raporcie PDB adresowanym do prezydenta. Miał to, co Rosjanie, po paru wódkach, zwykli nazywać „rosyjską duszą”. Nie mógł przewidzieć, że decyzja, którą podjął nad kubłem, wywoła kryzys, który w kołach CIA będzie nazywany „kryzysem oczyszczającym” Agencji, a prezydenta Stanów Zjednoczonych zmusi do podjęcia decyzji, o której będzie myślał codziennie przez resztę życia.

rozdział drugi

Ma’rib, Jemen

Odkąd dojechali do Ma’rib, amerykański agent o kryptonimie Skorpion czuł, że pakują się w kłopoty. Po drodze wciąż napotykali tubylców uzbrojonych w karabiny AK­‍-47. Wnosząc ze sposobu, w jaki wiązali turban, szaal, oraz z zakrzywionych noży, dżambija, zapewnepochodzili z plemienia Abida. Mężczyźni z AKPA, Al­‍-Kaidy na Półwyspie Arabskim, wżenili się w plemię Abida – w ten sposób obie grupy zawarły sojusz. Podwójny agent zrobił ich w konia. Jechali prosto w pułapkę.

Dżabir, szofer Skorpiona, miał podobne przeczucia.

– Fe Ma’rib kul agila ua kalabahu jamilu kalaszniko. W tym Ma’rib nawet psy nie wychodzą na ulicę bez kałasznikowa – mruknął pod nosem.

Ma’rib dawniej było miasteczkiem, do którego turyści ściągali, by podziwiać starożytne ruiny wśród piasków pustyni. Przed tysiącami lat Ma’rib zasłynął jako miasto, z którego Bilkis, królowa Saby, wyruszyła ze złotem i kadzidłem do króla Salomona. Teraz jednak jedynymi cudzoziemcami byli nafciarze gotowi płacić haracz Al­‍-Kaidzie, myślał Skorpion, gdy pod czujnym wzrokiem obserwujących ich z dachów tubylców skręcili w odchodzące od głównej drogi wąskie uliczki. Misja brzydko mu pachniała od pierwszej chwili, odkąd Peterman powiadomił go o niej. Teraz podobała mu się jeszcze mniej niż wtedy.

Hollisa Petermana spotkał w pokoju na tyłach restauracji przy ulicy Hadda, w stolicy Jemenu, Sanie. Restauracja rzucała się w oczy dzięki niebieskim drzwiom; kolor ten miał ponoć odczyniać urok. W pobliżu około tuzina Jemeńczyków kucało na wąskim chodniku żując qat, lokalną używkę, której zielone liście miały działanie podobne do amfetaminy. W grupce mężczyzn Skorpion wypatrzył pukającego w klawiaturę iPhone’a Jemeńczyka w wystających spod szaalu okularach Oakley. Co za kretyn, równie dobrze mógłby sobie przykleić wizytówkę na czole, zżymał się Skorpion, wchodząc do restauracji i próbując przez kłęby dymu z bulgoczących sziszwypatrzyć ukryte kamery.

W salce na tyłach sprawdził ręcznym detektorem czy nigdzie nie ma pluskiew. Upewniwszy się, że pomieszczenie jest czyste, usiadł, natomiast Peterman zawzięcie pisał SMS­‍-y, jakby chciał pokazać Skorpionowi, kto tu rządzi. Wszyscy w CIA zrobili się teraz podobni do siebie. Banda mózgowców, którym się wydaje, że zjedli wszystkie rozumy. Peterman skończył pisać i klasnął w dłonie. Kelner, naadil,wbiegł na bosaka. Peterman po angielsku zamówił u niego saltę2.

– Jak lot? – spytał Hollis Peterman, przyoblekając twarz w służbowy uśmiech. Był wielkim, krzepkim blondynem, który zaczynał już obrastać sadłem. Trochę już wody upłynęło, odkąd Skorpion miał do czynienia z działającym w terenie niższym personelem operacyjnym CIA i nie miał cierpliwości do „całowania w dzióbek przed wyruchaniem w odbyt”, jak mówiły stare wygi z CIA.

– Co tam znów wymyślił Rabinowich? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Dave Rabinowich był światowej sławy muzykiem, matematykiem i bezwzględnie najlepszym analitykiem w Dyrektoriacie Wywiadu CIA. Był jednym z dwóch ludzi w całej wspólnocie wywiadów USA, któremu mogło się udać błyskawiczne ściągnięcie Skorpiona do Jemenu.

Naadilzastukał do drzwi, po czym wniósł miski z saltą i szklankinabidu, soku z daktyli. Mężczyźni umilkli, dopóki naadilnie wyszedł. Skorpion wyjrzał za drzwi, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.

– Rabinowich nie zajmuje się tą sprawą. Częstuj się saltą, dobrze ją tu robią. – Peterman nabrał potrawki na kęs malugi3.

– Oszalałeś? – syknął Skorpion, wstając i ruszając do drzwi. – Jestem tutaj tylko na prośbę Rabinowicha, a ty mi mówisz, że on nie bierze w tym udziału?! Nie zapomnij powiedzieć kretynowi na zewnątrz, który udaje, że żuje qat z bandą pozostałych, żeby nie lazł za mną, bo mu te jego Oakley’e w tyłek wsadzę! Smacznego.

– Zaczekaj – sapnął Peterman. – Musisz nam pomóc.

– A więc ta sprawa podlega Harrisowi? Powiedz Harrisowi, żeby poszedł się… A zresztą, powiesz mu co chcesz. – Bob Harris był zastępcą dyrektora NSC, Narodowych Służb Tajnych, i między nim a Skorpionem często dochodziło do starć. Ostatnim razem, w Sankt Petersburgu, miarka przebrała się nie na żarty. Skorpion przysiągł sobie trzymać się jak najdalej od operacji Harrisa. Nacisnął klamkę.

– Mamy podwójnego agenta, który twierdzi, że może nam wydać Kasima bin Dżamila.

Skorpion zawahał się. Bin Dżamil był nie tylko przywódcą AKPA w Jemenie, ale aktualnie również głównym strategiem światowej Al­‍-Kaidy.

– To nie wystarczy. Potrzebny jest ktoś miejscowy – powiedział Skorpion, zamykając drzwi. Zawrócił i usiadł.

– Mieliśmy miejscowego agenta, McElroya. Jeden z naszych najlepszych ludzi. Siedział tutaj już trzy lata.

– I… co się stało?

– Nie wiemy – odparł Peterman.

– Co znaczy, że nie wiecie?

– Zniknął. Gdzieś przepadł.

– Przepadł czy nie znaleźliście dotąd ciała?

Peterman poczerwieniał. Milczał. Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie. Na dworze odezwał się głos muezina, który przez głośnik nawoływał wiernych do dhuhr, modlitwy w samo południe. Jakiś głos mówił Skorpionowi, żeby w to nie wchodził. Coś było w tym wszystkim nie tak.

– Nie możemy użyć miejscowych – wybąkał Peterman.

Im dalej, tym gorzej. Znaczyło to, że miejscowy oddział CIA doznał uszczerbku w ludziach. Nic dziwnego, że Rabinowich przesłał mu wiadomość, w której znajdował się kod awaryjny, Biloxi. Niektórym mędrkom z CIA Jemen jawił się jako większe zagrożenie dla USA niż Afganistan. Wyglądało na to, że Alex Station – w slangu CIA oddział wywiadowczy przydzielony do Al­‍-Kaidy – zaczynał się wykruszać. Patrzył, jak Peterman raczy się nabidem. Jeden z tutejszych agentów CIA zaginął; prawdopodobnie w tym momencie był poddawany torturom i jeśli ktoś z tym czegoś nie zrobi, tuzin następnych podzieli jego los. Tak na oko, sytuacja przerosła Petermana.

– A SAD? – spytał. Oddziały do Zadań Specjalnych były paramilitarnymi jednostkami CIA powołanymi do inwazyjnych akcji ratunkowych, porwań i innych operacji wysokiego ryzyka. Pierwszą misję dla CIA Skorpion zaliczył w SAD, których szeregi zasilali byli żołnierze służb zwiadowczych Delty, SEAL oraz Marines, poddawani w SAD tak ekstremalnemu treningowi, że ich dawne, elitarne jednostki na tym tle wypadały jak chór chłopięcy.

– Za mało wiemy – powiedział bezbarwnie Peterman.

Nie mogli wezwać SAD, bo nie wiedzieli, ani gdzie jest McElroy, ani co mu się przydarzyło. Umilkli obaj. To była misja ratunkowa –najgorszy, najbardziej niebezpieczny typ misji.

Zrób, jak uważasz, ale nie rób tego dla McElroya – odezwał się głos w głowie Skorpiona. Nawet jeżeli żyje, tego, co z niego zostało, nie warto ratować. W dodatku AKPA na pewno tylko czeka, aż ktoś będzie próbował go odbić. Nie, w tej misji nagrodą był bin Dżamil, choć miało to charakter totolotka. Raczej nie spodziewasz się głównej nagrody, ale też nie chcesz pluć sobie w brodę, że przegapiłeś wygraną o prawdopodobieństwie jeden do stu milionów.

– Czym się zajmował McElroy? – przerwał wreszcie milczenie.

– Predatorami – odparł Peterman.

Samoloty, a właściwie bezzałogowe aparatury latające typu Predator, tak zwane trutnie, stanowiły główną broń antyterrorystyczną Pentagonu. Trutnie potrafiły zawisnąć nad celem na czterdzieści godzin, miotając pociski Hellfire z wysokości od siedmiu do dziesięciu kilometrów, a więc poza zasięgiem wzroku i słuchu tych, którzy byli na dole.

– Hellfire są podłączone do GPS­‍-u w komórce – powiedział Peterman, wyjmując z kieszeni aparat i wręczając go Skorpionowi. – Trzeba po prostu wcisnąć zielony klawisz i położyć gdzieś telefon. Zostaje sześćdziesiąt sekund na ewakuację.

– A jeśli silnik Predatora ulegnie awarii albo gdzieś coś pójdzie nie tak? – spytał Skorpion, zawahawszy się przed użyciem słowa „przeciek”. Na tym etapie nie umiał jeszcze powiedzieć, co mu się w tym wszystkim nie podoba. Wiedział tylko tyle, że nie podoba mu się gość, który siedzi po drugiej stronie stolika.

– Będziemy mieli dwa Predatory w pogotowiu; jeden na wszelki wypadek.

– Czy McElroy też miał komórkę do Predatora?

Peterman poczerwieniał. Pytanie zawierało jasną sugestię. Dowodził operacją i spieprzył ją. Skinął opornie głową.

– Fantastycznie – wycedził Skorpion.

 

Niestety, RDV4 z podwójnym agentem potoczyło się niezgodnie z planem. Dżabir zatrzymał land rovera obok targu z bronią w Ma’rib, gdzie pod brezentowymi daszkami piętrzyły się na wytartych dywanach M4, AK­‍-47 i piramidki granatów ręcznych M67. Miejscem tajnego spotkania okazała się oddalona o przecznicę od targu kamienica z cegły, której półokrągłe okna były dookoła, na jemeńską modłę, pomalowane na biało. Pół tuzina uzbrojonych po zęby tubylców, sądząc po wyglądzie członków plemienia Beni Chum, kucało wokół drzwi frontowych żując qat, a ich wypchane liśćmi żuchwy poruszały się szybko, jak u gryzoni.

Skorpion w skupieniu obejrzał budynek. Do punktu kontaktowego przylegała inna kamienica z cegły, której dach znajdował się jakieś trzy metry niżej. W razie konieczności to będzie droga ewakuacji, zadecydował. Kazał Dżabirowi odczekać, aż sam wejdzie do środka, a następnie przestawić land rover naprzeciwko sąsiedniego budynku i zostać tam z zapalonym silnikiem i odbezpieczoną bronią.

Na dachu pierwszego domu, pod brezentową plandeką, Ahmed al­‍-Baiwani podjął Skorpiona kawą imbirową i ciasteczkami z miodem, bint al san. Al­‍-Baiwani, rosły i brodaty, nosił amerykańską marynarkę do tradycyjnej spódnicy futai spodni, a do tego szaal, turbankadiegoBani Chum. Jako kadi, przywódca plemienia, al­‍-Baiwani należał do kasty uprzywilejowanej, ustępującej jedynie sajjid, potomkom Proroka. Sam Skorpion był przebrany za kabili, zwykłego członka plemienia Murad. Po tradycyjnych wstępnych uprzejmościach spytał w fusza5, czykadiwie może coś na temat „Amerykanina”, McElroya.

Al­‍-Baiwani odparł, że ani on, ani inni na oczy takiego nie widzieli.

– Znasz taki hadis6Buchariego, w którym Prorok Allacha, rasul sallahu alajhi uassalam, pokój jego duszy,omawiając najcięższe grzechy rzekł: „Przestrzegam was też, byście nigdy nie dawali fałszywego świadectwa” i powtarzał to tak długo, aż jego towarzysze przelękli się, że nigdy nie przestanie? – spytał Skorpion.

– O co mnie podejrzewasz? – Al­‍-Baiwani zerknął w stronę swojej straży, czy zachowuje czujność.

Zanim Skorpion zdążył odpowiedzieć, usłyszał trzask otwierających się drzwi samochodu. Wstał i wyjrzał za krawędź dachu. Pod domem stał czarny SUV, którego wcześniej tam nie było. Z samochodu wysiadła grupka uzbrojonych mężczyzn z AKPA, zmierzając w stronę bramy kamienicy.

– Kto to? – spytał Skorpion, kładąc rękę na ukrytym w fałdach tuniki glocku kaliber 9. Strażnicy al­‍-Baiwaniego zesztywnieli, nie wiedząc, jak zareagować.

– Twój pan, assajidPeterman mówił, że chcesz bin Dżamila – al­‍-Baiwani machnął bezradnie ręką, jakby mówił „sami tego chcieliście”. Do Skorpiona dotarło, że sam szef Al­‍-Kaidy z garstką ludzi właśnie idzie na górę. Wyjął z kieszeni komórkę i nacisnąwszy zielony klawisz wsunął pod pufę, na której siedział. Miał sześćdziesiąt sekund do chwili, gdy Hellfire zacznie strzelać. Złapał al­‍-Baiwaniego, wbijając mu glocka pod żebro.

– Ta’ala ma’i, idź za mną – szepnął mu do ucha. – Mamy czterdzieści pięć sekund, żeby stąd wyjść, albo będzie po nas.

Al­‍-Baiwani patrzył ze zgrozą na Skorpiona; wyraz jego twarzy wskazywał, że wie co się szykuje. CIA używało w Jemenie Predatorów tak często, że w obozach i wioskach zajętych przez AKPA groziła egzekucja za samo posiadanie komórki.

– Jalla! Chodźmy! – ponaglił al­‍-Baiwani swoich strażników, zrywając się z miejsca.

Dachy obu domów łączyła drabina. Ledwie al­‍-Baiwani zdążył postawić nogę na szczeblu, Skorpion zepchnął go, skacząc za nim. Al­‍-Baiwani wrzasnął z bólu. Wylądowali na niższym dachu dokładnie w chwili, gdy ludzie bin Dżamila wylegli na wyższy. Padł okrzyk i ludzie z Al­‍-Kaidy zaczęli strzelać do pochodzących z plemienia Beni Chum strażników al­‍-Baiwaniego, którzy odpowiedzieli kanonadą. Skorpion popychał przed sobą utykającego al­‍-Baiwaniego w stronę klatki schodowej.

Z zewnątrz dobiegały odgłosy strzelaniny, wrzaski dzieci i krzyki kobiet.

Mały, może trzyletni chłopczyk, stał na podeście schodów, gapiąc się na Skorpiona zbiegającego z al­‍-Baiwanim. Jakaś kobieta, pewnie matka chłopca, wyszła z mieszkania i zamarła ze zgrozy. Skorpion poderwał malca z ziemi i wcisnął w ręce kobiety, wrzeszcząc, że mają zamknąć się w mieszkaniu i położyć się na ziemi. Kiedy dotarli na parter, Skorpion zerknął na zegarek. Lada sekunda wystrzeli Hellfire! Pociągnął al­‍-Baiwaniego za sobą na podłogę. Zakryli głowy rękami.

Leżeli wstrzymując oddech.

Nic. Skorpion jeszcze raz spojrzał na zegarek. Ostrzał dawno powinien się zacząć. Odliczył w myślach do piętnastu. Dalej nic. Nad sobą słyszał tupot męskich nóg zbiegających po schodach. Pieprzony Peterman. To będzie cud, jeśli wydostaną się z Ma’rib żywi.

Wyjrzał z bramy, ostrożnie rozglądając się za Dżabirem. Land rover stał po drugiej stronie ulicy, nieopodal trzech czarnych SUV­‍-ów. Dżabir skanował wzrokiem budynki. W rękach trzymał M4 z nasadzonym granatnikiem M203.

Pora wiać. Szturchnął al­‍-Baiwaniego, pchnął bramę i rzucił się z kadimprzez jezdnię do land rovera. Jeden z mężczyzn z plemienia Abida wypatrzył ich z SUV­‍-a. Przymierzył się do strzału z AK­‍-47, ale Skorpion trafił go z glocka w gardło. Pół tuzina Abida, którzy szli w kierunku punktu kontaktowego, odwróciło się na pięcie otwierając ogień do Skorpiona i al­‍-Baiwaniego. W odpowiedzi Dżabir puścił serię z automatycznego M4. Dwóch Abida osunęło się na ziemię. Zanim Skorpion dotarł do land rovera, Dżabir oberwał w twarz i padł na pokrytą pyłem ulicę. Skorpion wyrwał M4 z jego stygnących rąk, odwrócił się i skosił dwóch kolejnych Abida. Pozostali zrobili w tył zwrot, wbiegając do kamienicy.

Al­‍-Baiwani chciał wsiąść do land rovera, ale Skorpion złapał go i zaczął holować w stronę SUV­‍-u. W środku ciągle jeszcze siedział szofer Abida; kiedy próbował ucieczki, Skorpion puścił serię z M4. Przednia szyba wozu pokryła się pajęczyną rys. Wokół nóg Skorpiona waliły pociski wystrzelone z dwóch pozostałych SUV­‍-ów i obu budynków.

Strzelił przez okno SUV­‍-a zabijając szofera. Zdarł szaalklanu Abida z głowy któregoś z trupów i rzucił wdrapującemu się na siedzenie dla pasażera al­‍-Baiwaniemu. Sam zdarł szaalz głowy szofera, patrząc biernie, jak zwłoki wypadają na ulicę. Odjeżdżali wśród gradu kul padających z pozostałych SUV­‍-ów i dachu kamienicy.

– Pobaw się tym. – Skorpion wręczył M4 al­‍-Baiwaniemu, robiąc unik, żeby nie rozjechać mężczyzny z osiołkiem. We wstecznym lusterku widział, że pozostałe SUV­‍-y z klanem Abida na pokładzie ruszyły w ślad za nimi.

– Co mam z tym zrobić? – spytał al­‍-Baiwani.

– Strzelać przez tylne okno! – ryknął Skorpion, gwałtownie biorąc zakręt i gnając ulicą w kierunku szosy prowadzącej z miasta. Al­‍-Baiwani posłał serię, roztrzaskując ich tylne okno.

Pierwszy SUV wyrobił się na zakręcie i ścigał ich, ale Skorpion z piskiem opon wziął kolejny zakręt i wcisnął hamulec. Wyskoczył na zewnątrz, przez chwilę buszował na tylnym siedzeniu, po czym wyrwał M4 z rąk al­‍-Baiwaniego, nasadzając granatnik M203 i ładując granat, kiedy pierwszy SUV wypadł zza zakrętu. Wycelował laser w przednią szybę nadjeżdżającego samochodu, a sam kucnął za ich SUV­‍-em, pociągając al­‍-Baiwaniego. Granat eksplodował i uderzyła w nich fala gorącego powietrza.

Wybuch zabił wszystkich we wnętrzu pierwszego z goniących ich SUV-ów, a to co zostało z podwozia toczyło się jeszcze przez jakiś czas, ostatecznie wpadając na wózek na poboczu. Skorpion załadował kolejny granat i wyjrzał ostrożnie za róg. Drugi SUV zrezygnował z pościgu i stał na środku ulicy najeżony lufami.

Skorpion skinął na al­‍-Baiwaniego, żeby wskakiwał do wozu, a sam usiadł za kierownicą. Zatknął M4 obok siedzenia i ruszył w stronę drogi wyjazdowej. Na obrzeżach miasta nadziali się na blokadę szosy urządzoną przez bojowników AKPA, którzy czekali, mierząc do nich z karabinów.

– Co robimy? – zaniepokoił się kadi.

– Nie pamiętasz, że jesteśmy Abida? – Skorpion dotknął turbanu, jednocześnie zwalniając, bo byli już blisko blokady.

– Allahu akbar! Bóg jest wielki! – krzyknął, unosząc pięść, a al­‍-Baiwani z nieznacznym opóźnieniem skopiował jego gest.

– Allahu akbar! – odkrzyknęli bojownicy Al­‍-Kaidy, strzelając w powietrze na wiwat, podczas gdy jeden z nich machnął ręką, przepuszczając samochód.

Skorpion przejechał ostrożnie między barierkami i dopiero po jakichś stu metrach wcisnął gaz do dechy. We wstecznym lusterku obserwował oddalającą się blokadę i ostatnie domy z gliny i cegły ustępujące miejsca pustyni. Al­‍-Baiwani przyglądał mu się w milczeniu.

Po jakichś dziesięciu kilometrach Skorpion zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Znajdowali się na pustynnej równinie przeciętej tylko czarnym asfaltem szosy. Nigdzie w polu widzenia nie było żadnych samochodów.

– Czemu stoimy? – spytał al­‍-Baiwani.

Skorpion wyciągnął glocka.

– Gdzie jest McElroy? Amerykanin? – Wycelował pistolet w krocze kadiego.

rozdział trzeci

Dżebel Nuqum, Sana, Jemen

Kiedy SUV dojeżdżał do Sany, szosa zapełniła się odrapanymi samochodami i załadowanymi ciężarówkami. W oddali, na horyzoncie majaczyła Dżebel Nuqum, której masyw górował nad miastem. Skorpion wciąż jeszcze nie otrząsnął się z szoku po tym, co zastał w zagrodzie. Telefon do Petermana, który wykonał po drodze, nie polepszył sytuacji.

– Co się stało? – spytał wściekły.

– O co chodzi? O trutnia? – Głos Petermana wydawał się dziwnie odległy i podniecony. Skorpion zastanawiał się, gdzie Peterman jest, a może na czym leci?

– Do diabła, to jest linia jawna! Musisz wszystko nazywać po imieniu?

– Racja, przepraszam. – Peterman wiecznie przepraszał, w dodatku miał za co. Skorpion niemal widział pot na jego twarzy.

– Znalazłeś tego... no wiesz kogo? – Peterman miał na myśli McElroya.

– Tak.

– Czy on… no wiesz?

– Na szczęście.

– Na szczęście?

– Chcesz, żebym ci przesłał szkic, gdzie go kroili? – wkurzył się Skorpion. Słowa nie opiszą tego, co zastał z al­‍-Baiwanim w tamtej zagrodzie. Nawet on, któremu się wydawało, że widział już najgorsze, co ludzie mogą zgotować ludziom, zgiął się w pół nad prymitywnym, żeliwnym zlewem i zwymiotował.

– Allahu akbar – mruczał w kółko do siebie al­‍-Baiwani, patrząc tępo w ścianę, żeby nie widzieć tego, co zostało z McElroya.

Al­‍-Kaida na Półwyspie Arabskim korzystała z zapożyczeń z Afganistanu, w tym z tortury zwanej przez Talibów „rozbieraniem do naga” polegającej na nacinaniu skóry wokół talii, jak również po bokach ciała aż do głowy i w dół, do kostek. Skórę następnie odrywano płatami i zwijano z jednej strony do szyi, a z drugiej do stóp. McElroy, cały we krwi i w muchach, zapewne wyjąc z bólu, konał w męczarniach przez tydzień. Skorpion poczuł ulgę, że zastał go już zimnego, bo inaczej sam musiałby go dobić.

Oględziny zagrody w poszukiwaniu śladów nie należały do przyjemnych zajęć. W izbach unosił się odór śmierci; w jednej z nich do kamiennej ściany przytwierdzono łańcuchy, co wskazywało na to, że McElroy nie był pierwszą osobą, którą AKPA gościło w tym miejscu. Nie miał cienia wątpliwości, że jeśli AKPA dopadnie go kiedyś, z rozkoszą zafunduje mu powtórkę z McElroya.

– Przepraszam – powtórzył Peterman. Powiedz to McElroyowi, sukinsynu, pomyślał Skorpion z furią. – Musisz złożyć raport. Spotkajmy się…

– Stul pysk! – ryknął Skorpion do słuchawki, żeby powstrzymać Petermana przed podaniem adresu na niezabezpieczonej linii. – Wiem, gdzie mieszkasz. Czekaj na mnie. – Rozłączył się. Co za beznadziejny dureń, myślał, zjeżdżając na ulice Sany z obwodnicy na Chaulan. Na szczęście Rabinowich odwalił wstępną robotę.

Skorpion wiedział, że Peterman ma mieszkanie przy Uadi Zahr, niecały kilometr od ambasady amerykańskiej. Ale nie zastał Petermana w mieszkaniu. Nie musiał się fatygować na górę. Przed domem Petermana zobaczył na ulicy zbiorowisko przechodniów. Peterman leżał na bruku na wznak z głową w kałuży krwi. Musiał wyskoczyć albo zostać wypchnięty z balkonu swojego mieszkania na czwartym piętrze. Skorpion przykląkł przy Petermanie, który patrzył na niego oczami otwartymi szeroko, jakby nie mógł ochłonąć ze zdumienia.

– Hollis… – zwrócił się Skorpion do niego po imieniu. Nie był pewien, czy Peterman go widzi, a jeśli widzi, to czy poznaje go z doklejoną brodą, w turbanie z Ma’rib.

– Uciekaj – wyszeptał Peterman, po czym światło w jego oczach zgasło.

 

Kiedy jesteś spalony, w myśl zasad CIA, powinieneś wykonać klasyczny manewr strategiczny, zwany spieprzaniem, aż się kurzy. Zgodnie z regulaminem Skorpion powinien opuścić Sanę najbliższym samolotem. Śmierć Petermana świadczyła o tym, że operacja Alex Station jest spalona, a to mogło znaczyć, że AKPA ma go również na oku.

Wycofał się z tłumu gromadzącego się wokół Petermana. Protokół NCS żądał oczyszczenia kwatery martwego agenta, żeby nic nie dostało się w ręce przeciwnika. Ale zważywszy na to, że na środku ulicy spoczęło ciało białego cudzoziemca, lokalne służby bezpieczeństwa z pewnością były już w drodze. Sprawy miały się już i tak źle, ale jeśli Peterman zostawił jakieś materiały obciążające, mogło być jeszcze gorzej. Uwagę tłumu nadal przyciągały zwłoki. Postanowił zaryzykować, ale zdawał sobie sprawę, że musi się spieszyć.

Wśliznął się do budynku i wszedł po schodach na piętro Petermana. Na podeście śmierdziało spalenizną. Drzwi do mieszkania Petermana były zamknięte. Skorpion nacisnął klamkę; nie były zamknięte na klucz. Wyjął glocka i obejrzał starannie drzwi i ściany. Istniało spore prawdopodobieństwo, że drzwi zostały zaminowane. Powinien obejrzeć wszystko spokojnie, ewentualnie rozbroić ładunek, ale nie było na to czasu. Policja, albo służby bezpieczeństwa dotrą tu lada chwila. Na korzyść Skorpiona pracował jednak fakt, że ten, kto zabił Petermana, też miał mało czasu. Przejechał ostrożnie palcami po klamce, jakby się bał, że go prąd kopnie. Wziął głęboki oddech. Wypchnęli go z balkonu, więc raczej musieli natychmiast dać nogę. Ujął zdecydowanie za klamkę i nacisnął.

Wpadł do środka, omiatając lufą wnętrze. Mieszkanie było puste, drzwi balkonowe nadal niedomknięte. Wyjrzał na zewnątrz i zamknął drzwi. W środku unosił się silny zapach spalenizny; bez trudu odkrył przyczynę: pustą puszkę po spaghetti i osmalony garnek na kuchence. Ktoś zgasił gaz, ale garnek był jeszcze ciepły. Mieszkanie nie było splądrowane. Ten, kto wypchnął Petermana z balkonu, raczej wyszedł zaraz po tym.

Skorpion błyskawicznie przeleciał przez szuflady i półki, szukając obciążających materiałów. Laptop Petermana leżał na łóżku. Dlaczego go nie zabrali? Po chwili olśniło go. Wyjął twardy dysk z obudowy i wrzucił do kieszeni. Z dużym prawdopodobieństwem dysk był zainfekowany koniem trojańskim z oprogramowaniem szpiegowskim, więc AKPA wiedziała tyle samo, co Peterman.

Z dołu dobiegało trąbienie nadciągających policyjnych karetek. Porwał ręcznik z łazienki, wycierając dokładnie wszystko, czego dotknął, a potem zbiegł po schodach i wyszedł przez drzwi na tyłach domu.

Grunt zaczął mu się palić pod nogami w chwili, gdy Peterman dotknął bruku, myślał, torując sobie drogę w ulicznym tłumie. Teoretycznie powinien zdążyć zadzwonić do Rabinowicha w drodze na lotnisko i zostawić to wszystko Firmie, żeby posprzątała. Niestety zważywszy na prawdopodobny wyciek danych w Sanie, mogło to być równoznaczne z wyrokiem śmierci na wszystkich związanych z Alex Station. Niewykluczone, że szykowano im los McElroya. Nie mógł oglądać się na Langley; musi sam ostrzec pozostałych.

Sztab CIA dla operacji Alex Station mieścił się w ceglanej kamienicy przy Al Quds, w dzielnicy Nuqum. Zakładał, że za pośrednictwem Petermana lokalizacja sztabu była znana AKPA, a więc należało ją uznać za czerwoną strefę.

Na rogu złapał taksówkę. Kierowca skrzywił się na słowo „Nuqum”. Nie bez powodu. Nuqum była mahuą, dzielnicą nędzy po wschodniej stronie miasta, gęstym labiryntem rozpadających się ruder oblepiającym podnóże góry, od której dzielnica wzięła nazwę. Była to niecodzienna lokalizacja dla sztabu Firmy. Na wąskich uliczkach i tonących w śmieciach zaułkach roiło się od wózków i młodych mężczyzn żujących qat w oczekiwaniu na dorywcze zajęcie.

Mieszkańcy dzielnicy w większości należeli do ciemnoskórych Achdam, jemeńskiej kasty nietykalnych. Jak mówi tutejsze przysłowie: „Umyj talerz, jeśli poliże go pies, stłucz, jeśli go dotkną Achdam”. Kiedy taksówka zagłębiła się w mahuę, na rogach ulic pojawiły się prostytutki w abajach. Dłońmi trzepotliwymi jak ciemne ptaki, wykonywały zachęcające gesty do przejeżdżających. Każdy samochód był obiektem rywalizacji między autochtonkami, a napływowymi Somalijkami w jaskrawych chustach, hidżabach, gotowymi się oddać za paczkę papierosów.

Skorpion kazał szoferowi zatrzymać się przy suku, parę przecznic od siedziby sztabu. Zakładał, że miejsce jest pod obserwacją AKPA.

Pozostawał problem, jak dostać się do środka i nie zostać zauważonym, a tym bardziej zabitym. Przeprowadził wywiad na suku i po chwili wskazano mu dostawcę qatu, który miał własną ciężarówkę. Godzinę trwało dobijanie targu i sprawdzanie, czy handlarz dokładnie zrozumiał polecenie, godzinę, na którą tak naprawdę nie mógł sobie pozwolić, ale nie miał wyboru, jeśli nie chciał skończyć jak Peterman i McElroy.

– Ma’a salaama, do widzenia– powiedział na odchodnym, kładąc dłoń na piersi.

– Allah isalmak, z bogiem – odparł handlarz z grzecznym uśmiechem, ale jego oczy bacznie taksowały Skorpiona, czy na pewno ma równo pod sufitem.

Skorpion zajął pozycję naprzeciwko sztabu, przed sklepikiem z dywanami. Czekał wydymając policzek, jakby żuł qat. Strasznie długo to trwało, a w każdej chwili mógł zarobić kulkę. Zastanawiał się, czy handlarz go nie wystawił. Na szczęście nie.

Rozklekotana ciężarówka załadowana wielkimi belami qatu wyjechała zza rogu i zjeżdżała teraz ulicą w jego stronę. Widział wyraźnie twarz kierowcy. Skinął mu głową, na co kierowca kiwnął w odpowiedzi. Kiedy gruchot mijał Skorpiona, ktoś z tyłu wypchnął za burtę ciężką belę qatu. Ciężarówka dodała gazu i skręciła za następny róg, znikając.

Młodzi mężczyźni na chodnikach zamarli na chwilę, a potem uliczka nagle zatętniła życiem. Mężczyźni rzucili się na belę qatu,upychając liście po kieszeniach i turbanach przerobionych na torby. Ludzie wylegli z domów. Zapanował świąteczny nastrój. Wszyscy rwali qat, nawołując przyjaciół, kobiety piszczały, dzieci przeciskały się między nogami dorosłych, zbierając pojedyncze gałązki i liście. W ogólnym zamęcie Skorpionowi udało się wśliznąć niepostrzeżenie do budynku sztabu.

Ostrzyżony po wojskowemu krzepki Jankes siedział za biurkiem przy drzwiach, mierząc z pistoletu do Skorpiona. Nie miał munduru, ale na kilometr widać było, że jest z Marines, albo z Delta. Obok biurka stał typ latynoski również kierując lufę M16 w stronę Skorpiona.

– Czego chcesz, Mohammed? – warknął Jankes.

– Byłeś kiedyś w Biloxi? – zagadnął Skorpion.

– Nie, ale byłem dwa razy w Gulfport – odpowiedział prawidłowo Jankes, nie opuszczając broni.

– Gdzie jest Ramis? – Wiedział od Rabinowicha, że szefem Alex Station CIA na Sanę został jakiś nowy, Harold Ramis.

– Wyszedł pogawędzić z Alibabą i czterdziestoma rozbójnikami. – Jankes puścił oko.

– Kim, u diabła?

– Wybacz, to nasze prywatne określenie na Alego Abdullaha i Senat. – Miał na myśli prezydenta Jemenu.

– Trzymaj. – Skorpion podał mu twardy dysk.

– Co to jest?

– Dysk z laptopa Petermana. Peterman nie żyje.

– Jezu. – Jankes powoli zaczynał składać jedno z drugim. – Jesteśmy spaleni?

– A jak myślisz?

– Kurwa, pora wiać z tej zasranej dziury.

– Przekaż Langley, żeby byli ostrożni. Dysk ma prawdopodobnie spyware. – Podszedł do drzwi i wyjrzał na ulicę. Mężczyźni ładowali na grzbiety osłów worki wypełnione liśćmi qatu. Mrużąc oczy w świetle słońca uważnie zeskanował wzrokiem ulicę i linię dachów. Nie wypatrzył niczego niepokojącego, ale gotów był iść o zakład, że uliczka jest pod obserwacją.

– Ej, amigo! Dzięki! – zawołał za nim Jankes, który w międzyczasie zdążył się połączyć z kimś telefonicznie, ale Skorpion już się ulotnił.

 

W drodze na lotnisko, przebrany z powrotem w zachodnią odzież i uboższy o brodę, Skorpion myślał o tym, że jego udział w tej operacji, jakkolwiek by go oceniać, jest już zamkniętym rozdziałem. Kiedy taksówka skręciła w Airport Road, zauważył dwa samochody, a za nimi białą toyotę camry, która równo z taksówką przerzuciła się na inny pas.

– Zawróć o sto osiemdziesiąt stopni – rzucił po arabsku kierowcy.

– Przecież lotnisko jest w tamtą stronę.

– Dam ci sto riali, jeśli zawrócisz w tej chwili! – Skorpion wyjął plik banknotów.

Kierowca zawahał się, jednak zaraz gwałtownie zawrócił, wjeżdżając na przeciwległy pas. W nadjeżdżającym samochodzie zapiszczały hamulce. Kierowca patrzył na nich w osłupieniu. Auta i ciężarówki na obu pasach trąbiły wściekle, gdy taksówka pomknęła z powrotem w kierunku centrum. Skorpion obejrzał się i zobaczył, że toyota, przy wtórze przekleństw i wygrażających pięści, wykonała ten sam manewr. Choć pod tym kątem mało widział, miał wrażenie, że obaj mężczyźni w toyocie mają turbany na głowach zawiązane w stylu Abida.

Zrobiło mu się niedobrze. Przypomniał sobie McElroya w zagrodzie. Obiecał taksówkarzowi następne dwie setki, jeśli uda mu się zgubić toyotę. Kierowca zaczął lawirować po ulicach, skręcając co i rusz, i wciskając się w każdą lukę między samochodami. Zbliżali się do starówki. Skorpion obejrzał się do tyłu. Przez chwilę toyoty nie było w polu widzenia. Kiedy mijali jakiś hotelik, zauważył taksówkę zaparkowaną w stronę przeciwną do kierunku ich jazdy. Świetnie, ale najpierw zmiana wizerunku.

– U’af! Stój! Daj mi swój szaal – zażądał, popychając banknoty w stronę kierowcy.

Zahamowali z piskiem opon. Taksówkarz zdjął turban, który Skorpion natychmiast włożył na głowę. Złapał bagaż podręczny i wyskoczył z wozu. Przebiegł przez jezdnię do drugiej taksówki, wskoczył do środka i po chwili już mknął w drugą stronę. Kiedy skręcali w stronę lotniska, zauważył nadjeżdżającą z naprzeciwka toyotę, a w niej dwóch Abida skanujących zawzięcie ulicę w poszukiwaniu swojej zguby, na którą czekało w zagrodzie wolne miejsce.

rozdział czwarty

Porto Cervo, Sardynia, Włochy

Strugi deszczu spływały na piazzettę, placykobok mariny w Porto Cervo. Kryjąc się w podcieniu arkady Skorpion, zwany przez miejscowych il francese,Francuz,sprawdzał, czy w polu widzenia nie kryje się coś, czego nie powinno być. Normalnie tu, na Sardynii, nie musiałby tego robić, ale po Jemenie nic już nie było „normalne”.

Dopiero podczas przesiadki w Dubaju odważył się skontaktować z Rabinowichem przez iPada w sklepie Apple’a w centrum handlowym Deira City. Pisali do siebie na czacie tak obleganym przez nastolatki, że praktycznie nie sposób było go monitorować. Rabinowicz udawał trzynastolatkę z Omaha, niejaką Madison, a Skorpion czternastolatka imieniem Josh, z sąsiedniego Bellevue.

Jesteś sam? spytał Rabinowich

Na razie tak, wystukał Skorpion.

Co z Alby? Z kim się spotyka? Rabinowich pytał o al­‍-Baiwa-niego.

Zerwała z A. K. i z P. A., czyli z AKPA. Teraz koleguje się już tylko z nami. Po Ma’rib al­‍-Baiwani nie miał wyboru. Spalił wszystkie mosty z Al­‍-Kaidą. Dopóki będzie dostawał pieniądze i broń od CIA, dopóty Bani Chum będą ich sprzymierzeńcami.

Jest strasznie 2­‍-licowa. Rabinowich dawał do zrozumienia, że przyjmuje za pewnik, iż al­‍-Baiwani jest podwójnym agentem. Wykorzystywanie al­‍-Baiwaniego mogło okazać się bronią obosieczną.

Nic dziwnego, zważywszy na to, jakich typków podrywa, odpisał Skorpion. Po tym, co się zdarzyło w Ma’rib i tym, jaki obrót przybrały sprawy w Jemenie, al­‍-Baiwani nie miał większego wyboru. Musiał grać na dwa fronty.

Martwisz się Pete’em? Petermanem.

Coś ty. Jest beznadziejny.

Tęsknię za tobą. Wszystko u ciebie OK?

Sama sobie odpowiedz, wystukał Skorpion i rozłączył się.

Przecież nie o to szło, że dali dupy w Jemenie i Langley pewnie teraz szaleje.

Chodzi o to, że zmuszono go do ucieczki. Nikomu dotąd się to nie udało. To był zły znak. Jest już zima, pomyślał, patrząc na tonącą w deszczu piazzettę. Zły omen nie tylko dla CIA. Coś było nie tak.

Otrząsnąwszy się z deszczu, wszedł do niewielkiej agencji nieruchomości, wciśniętej w arkadach pomiędzy dwa luksusowe sklepy z markowymi wyrobami. Było już po Nowym Roku, ale w biurze ciągle jeszcze świeciły się kolorowe, bożonarodzeniowe lampki. To był jedyny barwny akcent w tym ponurym dniu. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy nikt nie obserwuje wejścia do agencji.

W biurze zastał tylko Abrielle, córkę Salvatore’a, właściciela Agencji. Smukła, o długich, ciemnych włosach, przekazała mu pocztę, a kiedy ją przeglądał, pogawędzili trochę po włosku, trochę po angielsku, o jego chacie w górach, staroświeckiej casa colonica, której doglądała, kiedy go nie było – czyli przez większość czasu. Potem zobaczył kopertę.

Odebrała ją w biurze kapitana portu. Zwięzła prośba na białym papierze z wytłoczonym logo jachtu, by spotkać się „w celu omówienia spraw interesujących obie strony”. Do tego numer telefonu. Będzie musiał wyszukać jacht na Google, ale prefiks telefonu wskazywał na Luksemburg, co by znaczyło, że ma do czynienia z przedsiębiorstwem holdingowym, chronionym przez przepisy tego kraju dotyczące tajemnicy handlowej.

– Skąd się to wzięło? – spytał, siląc się na spokój.

– Marynarze przywieźli kopertę należącą do jachtu łodzią. Myślę, że to byli russi, Rosjanie– odparła Abrielle. – Kazali przekazać signor Collinsowi. To jakiś pana przyjaciel?

– Jacht jeszcze stoi w porcie? – spytał, nie odpowiadając na jej pytanie. Przysunął się do okna, zerkając na zewnątrz. Ociekająca deszczem piazzetta była pusta. Za domami i portem rozciągało się ciemne morze. Niewykluczone, że nie tylko jemeńska Alex Station była spalona. Musiał liczyć się z możliwością, że przez zawartość laptopa Petermana, sam również był spalony. Jezu, czyżby go wytropili aż tutaj, na Sardynii?

Abrielle pokręciła głową.

– Powiedzieli, że płyną do Monte Carlo.

– Duży jacht?

– Molto grande, bardzo duży. Sześćdziesiąt metrów. Co najmniej.

Skorpion ufał oku Abrielle. Sardyńczycy nawykli do wielkich, luksusowych łodzi. Porto Cervo, ze swoją malowniczą przystanią i rozrzuconymi po okolicznych wzgórzach, pokrytymi czerwonymi dachówkami willami wartymi miliony dolarów, co roku we wrześniu organizowało regaty, podczas których mega wypasione jachty największych nababów świata przypływały zabawić się na Szmaragdowym Wybrzeżu. Na świecie nie było zbyt wielu jachtów o takiej długości, co sugerowało, że zaproszenie wystosował ktoś bajecznie bogaty i bardzo wpływowy.

– Skąd wiesz, że byli Rosjanami?

– Spytałam. – Wzruszyła ramionami. – Mówili, że są ucraini. To to samo, co russi, prawda?

Powiedział Abrielle, że wyjeżdża. Jak zawsze pod jego nieobecność miała się zająć chatą i dwoma dobermanami, Hektorem i Achillesem, które jej strzegły. Mina jej zrzedła na wiadomość, że go nie będzie.

– Quando tornorai? Kiedy wrócisz? – spytała zgaszonym tonem. Il francese, z tymi swoimi szarymi oczami wilka i szramą nad okiem pociągał ją tak bardzo, że wystarczyłoby jedno słowo, a zamknęłaby biuro i pozwoliła mu się wziąć tak, jak stała. Ale on wiecznie wyjeżdżał.

– Za parę tygodni. Wracam niedługo – odparł, choć nie dałby głowy, czy nie było to jego pożegnanie z Sardynią.

 

Wracając w strugach deszczu do swojej casa colonica w głębi wyspy, Skorpion patrzył za siebie przez wsteczne lusterko. Szosa pięła się coraz wyżej. Zjechał na taras widokowy nad urwiskiem. Ze schowka w samochodzie wyjął lornetkę, wysiadł z porsche i zaczął oglądać uważnie góry i drogę w kierunku Porto Cervo. Wyglądało na to, że nikt go nie śledzi. Może więc zostało mu jeszcze trochę czasu, no chyba, że czekają już na niego w casa. Zastanawiał się, czy nie ma paranoi. W zawodzie szpiega granica między paranoją a obowiązkami zawodowymi była bardzo cienka.

– Pamiętaj, to, że masz paranoję, nie znaczy wcale, że nikt cię nie śledzi – zażartował kiedyś Rabinowich.

Jeszcze raz obejrzał zaproszenie. Nasiąkające deszczem dwie linijki ręcznego pisma pod logo jachtu, Milena II,i tyle. Ale w umyśle Skorpiona zapaliły się światła ostrzegawcze.

Po pierwsze zaproszenie zostało doręczone kapitanowi mariny w Porto Cervo. To był tajny, awaryjny sposób kontaktowania się, znany tylko Rabinowichowi, a nawet Rabinowich nie miał pojęcia, w którym z setek portów świata bawi Skorpion, o ile w ogóle bawi. Koperta była zaadresowana na „Arthura Collinsa”, rzekomego towarzysza żeglarskich eskapad Francuza. Skorpion używał tego wybiegu tylko w marinach i barach portowych na Morzu Śródziemnym, które przechowują pocztę, przychodzącą do właścicieli jachtów.

Niepokojący wydawał się też fakt, że, jeśli wierzyć Abrielle, zaproszenie przypłynęło z jachtu „Rosjan”. To nie miało żadnego sensu. Gdyby polował na niego Iwanow, aka Szachmat, szef Dyrektoriatu Kontrwywiadu rosyjskiej FSB, nie byłoby żadnego liściku. W nocy wyrośliby przed nim jak spod ziemi chłopcy ze Specnazu7. Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to to, że SWR, rosyjski odpowiednik CIA, ma coś do niego, albo, że ktoś, komu nadepnął na odcisk, na przykład Al­‍-Kaida, albo Hezbollah, wynajął sobie oddział ruskich. Najgorsze w tym wszystkim było to, że znaleźli go w jedynym miejscu na świecie, gdzie czuł się bezpiecznie.

Na całym świecie nikt nie wiedział, że mieszka na Sardynii. Nawet Rabinowich. Dla Skorpiona Sardynia był odpowiedzią na specyficzny problem zawodowy. Jako niezależny agent wywiadu, wolny strzelec, miewał niekiedy bardzo niebezpiecznych wrogów. Fakt, że jego jedyna kryjówka została odkryta, był dla niego nie do przyjęcia. Odkąd agent nieruchomości, Salvatore, ojciec Abrielle pokazał Skorpionowi Tunel ukryty pod starą wiejską chatą w górach, niewątpliwie przed laty wykopany przez rozbójników, postanowił zakotwiczyć się na Sardynii, wyspie o wielowiekowej tradycji rozboju i izolacji. Miejscowi nie ufali obcym. Mieli nawet własny język, limba sarda, który różnił się od kontynentalnego włoskiego.

Sardynia miała dogodne położenie w stosunku do Europy i Bliskiego Wschodu, gdzie często rzucały go obowiązki zawodowe. Gdyby go szukano, szukano by Amerykanina. Dołożył wszelkich starań – włamując się do wielu baz, w tym bazy Pływalni, jak nazywano DGSE8, z racji tego, że ich sztab główny w Paryżu znajdował się w pobliżu Francuskiej Federacji Pływackiej – żeby zagwarantować sobie perfekcyjną francuską przykrywkę.

Niestety, wyglądało na to, że jego przykrywka została spalona, a on nie miał pojęcia kto i jak, chce go załatwić. No chyba, że, co gorsza, był zwyczajnie – skończony.

 

Podczas lotu do Nicei, specjalnie zabukowanego na nazwisko Collins – mógł albo ich szukać, albo ułatwić im znalezienie siebie – przepowiadał w myślach to, czego się dowiedział o jachcie. W komputerze na lotnisku Fiumicino wyczytał, że Milena II pływała pod tanią flagą Malty, a z prefiksu numeru telefonicznego domyślał się, że była zarejestrowana na prywatną firmę w Luksemburgu. Wylądował w Nicei, wynajmując na lotnisku samochód na brytyjski paszport Arthura Collinsa. W pobliżu stanowiska wypożyczalni samochodów wypatrzył dwóch krzepkich gości w skórzanych kurtkach.

Przez „jednorazową” komórkę zadzwonił na numer podany na bilecie z zaproszeniem z jachtu. Zostawił na poczcie głosowej wiadomość, że będzie czekał w Le Carpaccio, restauracji na nabrzeżu w Villefranche, kurorcie położonym między Niceą a Monte Carlo. Wybrał miejsce publiczne, na wypadek, gdyby próbowali go do razu sprzątnąć.

Odjechawszy parę minut od lotniska, wypatrzył jadącego za nim szarego mercedesa, w którym siedziały typy w skórzanych kurtkach, które kręciły się w pobliżu stanowiska wypożyczalni samochodów. Żeby upewnić się, czy jego podejrzenia są słuszne, zjechał na stację benzynową i przykląkł, sprawdzając ciśnienie w oponach. Merecedes wyminął stację, a dwaj mężczyźni nie zaszczycili go dłuższym spojrzeniem. Odczekał pięć minut, po czym ruszył szosą Basse Corniche między wzgórzami a morzem, w kierunku Monte Carlo. Kilka minut później zauważył przyczajonego na tarasie widokowym mercedesa. Kiedy wyminął taras, samochód ruszył, jadąc za nim. Od przodu zajechało go niebieskie BMW, również z dwoma typami w środku. Wzięli go w dwa ognie.

Ze zbrojną eskortą jechał do Villefranche.

rozdział piąty

Milena II, Riwiera Francuska

Główny salon potężnego jachtu, Milena II,był obity białą włoską skórą, gładką i delikatną w dotyku, a jego okna wychodziły na basen na pokładzie rufowym. Wnętrze było urządzone w stylu lat pięćdziesiątych; wiszący na ścianie obraz wyglądał jak autentyczny Rothko. Płynęli wzdłuż Riwiery w kierunku wschodnim. Przez okna salonu Skorpion widział nadmorskie wille i górskie wioski. Słońce przedarło się przez chmury, odbijając się w falach.

Łódź należąca do jachtu podpłynęła do przystani w Villefranche i wzięła Skorpiona na pokład z kamiennego nabrzeża, raptem parę kroków od restauracji. Kiedy wsiadał na jacht, dwaj ogoleni na zero panowie z mercedesa łamaną angielszczyzną spytali go o broń. Oddał im swojego glocka.

Wadim Achnecow wszedł energicznym krokiem do salonu. Szczupły, niewysoki blondyn ostrzyżony na bardzo krótkiego jeża, miał na sobie prążkowany garnitur od Armaniego, a pod spodem niebiesko­‍-czerwony podkoszulek z logo Arsenału Kijów, ukraińskiej drużyny piłki nożnej. Towarzyszyła mu atrakcyjna blondyna w kostiumie od Chanel.

– Mister Collins – o ile wciąż się pan tak nazywa – czego się pan napije? – spytał Achnecow przyzwoitą angielszczyzną, siadając naprzeciwko Skorpiona.

– Krwawej Mary z Belvedere – odparł Skorpion. Blondyna sprawiała wrażenie, jakby robiła notatki w swoim BlackBerry.

– Nie woli pan rosyjskiej? – Achnecow miał na myśli wódkę. – Do tego kawior z bieługi? Dmytry! – Posłał spojrzenie barmanowi w białej kurtce za mahoniowym barem. Dmytry wziął się czym prędzej za szykowanie zakąsek.

Skorpion pokręcił głową.

– Rozumiem, najpierw interesy. Może później się pan skusi. Ewgenija? – rzucił znacząco do blondyny.

– Do widzenija, mistier Kołyns – powiedziała z okropnym akcentem i wyszła. Miała zachwycającą pupę w dobrze dopasowanej spódniczce i przez chwilę obaj mężczyźni odprowadzali ją wzrokiem.

Barman przyniósł Krwawą Mary dla Skorpiona i butelkę schłodzonej wody mineralnej dla Achnecowa, który gestem ręki odprawił barmana i jednego z typów w skórzanej kurtce, który warował przy drzwiach.

– Tak lepiej? – zwrócił się do Skorpiona.

– Pan wybaczy? – Skorpion wyjął z kieszeni elektroniczny detektor i pokazał go Achnecowowi, który skinął przyzwalająco. Skorpion wstał i zaczął krążyć po salonie sprawdzając, czy nie ma pluskiew podsłuchu lub ukrytych kamer.

– Może powinniśmy też zdjąć koszule? – Achnecow zaczął zdejmować marynarkę.

– Niezły pomysł. – Skorpion rozpiął koszulę, po czym machnął ręką, że wszystko w porządku.

– Płyniemy do Monte Carlo – wyjaśnił Achnecow. – To jedyna marina w tych stronach, która może pomieścić Milenę. Kiedy skończymy rozmawiać, może będzie pan chciał pozałatwiać w mieście jakieś interesy. Pański wynajęty samochód przewozimy panu z Villefranche.

– Bardzo dużo zakłada pan z góry. Na przykład, że zainteresuje mnie to, po co mnie pan tutaj sprowadził – powiedział Skorpion, siadając.

– Nie, nic nie zakładam. Chciałem tylko pogadać. – Achnecow otaksował wzrokiem siedzącego przed nim mężczyznę. Było w nim coś frapującego: niepokojące, szare oczy, szrama nad brwią, spokój, jak u drapieżnego zwierzęcia, które czai się do skoku. Achnecow obracał się pośród wielu silnych i niebezpiecznych ludzi, i potrafił wyczuć, kiedy ma do czynienia z kimś takim. W końcu sam też do tego gatunku należał.

– Tak z ciekawości, dlaczego posługuje się pan tożsamością Collinsa, z której, jak się domyślam, wkrótce pan zrezygnuje?

– Mogłem albo poszukać was, albo dać się wam znaleźć. Kogo pan przekupił, właściciela wypożyczalni samochodów w Nicei?

– Coś w tym stylu. – Achnecow uśmiechnął się.

– W jaki sposób mnie znaleźliście? Kto wam poradził, żeby zostawić wiadomość dla Collinsa w Porto Cervo? – spytał Skorpion od niechcenia, tuszując napięcie. Jego sardyńska tożsamość i meta były prawdopodobnie spalone.

– Mieliśmy listę około tuzina portów śródziemnomorskich. Zostawiliśmy w każdym z nich wiadomość. Zakładaliśmy, że ma pan jacht i w którymś z nich odbierze wiadomość.

– Kto wam powiedział, jak się ze mną kontaktować?

– Przyjaciele przyjaciół. Jak sam pan wie, w moich stronach nie sposób prowadzić interesów bez pewnych… – Achnecow zająknął się w poszukiwaniu odpowiedniego słowa po angielsku –…zbliżeń.

– Konszachtów z SWR i dojść do CIA?

– Mam wielu przyjaciół. No bo kto nie lubi pieniędzy?

Skorpion łyknął Krwawej Mary. Achnecow mógł przekupić każdego, ale nie Rabinowicha. Jeśli Dave dał Achnecowowi listę portów, to oznaczało tylko jedno: CIA chce, żeby porozmawiał z Ukraińcem.

– Teraz, kiedy udało się panu zaimponować mi swoim bogactwem – Skorpion machnął ręką w stronę salonu – czego pan chce?

– Chcę, żeby pan nie dopuścił do czegoś bardzo niedobrego.

– Niedobrego dla kogo?

– Dla mnie. – Achnecow walnął się w pierś. – Dla moich interesów. Mojej ojczyzny, Ukrainy. Dla Ameryki też.

– Co każe panu sądzić, że jestem Amerykaninem? Albo, że mnie obchodzą losy pańskiej ojczyzny?

– Sądzę, że jest pan Amerykaninem. Jest pan i nie jest z CIA. Moje źródła doniosły mi, że zabił pan „Palestyńczyka”, nieuchwytnego terrorystę, i zajęło to panu raptem dwa tygodnie. Mówią, że jest pan najlepszy.

– Co jeszcze pan wie? – spytał cicho Skorpion. Nadal nie wiedział dokładnie, co Achnecow wie o nim i jak groźna jest jego wiedza.

– Posłuchaj, drug. Niech to będzie twoje pierwsze słowo po ukraińsku. Drug to „przyjaciel”. Jestem miliarderem, który pochodzi z bardzo skomplikowanej części świata. Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym był głupi. Jestem właścicielem spółki Ukengaz. Kontrolujemy około osiemdziesięciu procent rurociągów, którymi Rosja przesyła gaz do Europy. Mamy też udziały w przemyśle chemicznym, stalowym, w telewizji i nieruchomościach. Arsenał Kijów – popukał palcem w swój podkoszulek – też do mnie należy. Zaczynałem od zera. Moja maty czyściła toalety w kijowskim metrze, żebym mógł skończyć Uniwersytet Szewczenki. Pewnej nocy gwizdnąłem pieniądze z klubu, w którym pracowałem na zmywaku. Szef, właściciel, nasłał na mnie gangsterów, krutych parniej, żeby odebrali mi forsę. Pobili mnie żelaznym drągiem tak, że wylądowałem w szpitalu. Ale nie wydusili ze mnie, gdzie trzymałem szmal. Schowałem pieniądze, a potem wydałem na pierwszy kontrakt gazowy. Ty i ja, Skorpionie, moj drug, jesteśmy jak wilki. Albo się dogadamy, albo pozabijamy. Dobrze mówię?

Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie. Achnecow wychylił się do przodu, opierając muskularnie przedramiona na udach. Skorpion siedział w niedbałej pozie, szykując się do ewentualnego ruchu. Kryptonim „Skorpion” zawisł pomiędzy nimi, jak tykająca bomba.

– Co wiesz o Skorpionie?

– Mniej niż bym chciał. Wiem, że byłeś w CIA, a potem obok CIA. Niezależnie. Mam tu napisane, że znasz arabski od dziecka. – Zerknął w tablet. – Imię i nazwisko nieznane. Wychowany przez Beduinów na Pustyni Arabskiej. – Podniósł wzrok na Skorpiona. – Co amerykański chłopiec robił w Arabii Saudyjskiej?

– Mój ojciec był nafciarzem. Zginął, a Beduini mnie uratowali.

– Naprawdę? Jesteś niecodzienną postacią. Do tego twardym gościem. Gdzie służyłeś? W Navy SEAL? W Delta? W Marines?

– W żeńskiej drużynie harcerskiej. Sprzedawałem ciasteczka na kiermaszach.

– Dobra, jak nie chcesz, to nie mów. Jak już wspominałem, twarda z ciebie sztuka. Ale liczy się naprawdę tylko jedno…

– A mianowicie?

– Wzbudzasz szacunek swoich wrogów – trudno o lepszą rekomendację. Szanują cię i boją się ciebie, takie odniosłem wrażenie.

– Rozumiem, że to jest rozmowa kwalifikacyjna? – Skorpion znów łyknął Krwawej Mary.

– W jakimś sensie tak. Najpierw muszę jednak wiedzieć jedno – Achnecow odpalił papierosa od złotej skrzyneczki na stoliku. – Dlaczego odszedłeś z CIA? Dla pieniędzy?

Skorpion uśmiechnął się.

– Prawdę mówiąc, nigdy mi to nie przyszło do głowy. W tamtych czasach nie myślałem, że będę w ten sposób zarabiał na życie. Po prostu odszedłem.

– Co się stało?

– O tym nie będę rozmawiał.

– Posłuchaj, drug – Achnecow spojrzał lodowato na Skorpiona i Skorpion poczuł nagle, że dopiero teraz zobaczył prawdziwego Achnecowa. – To ważny szczegół w związku z tym, co mam panu do powiedzenia. Pytam nie bez powodu.

– Nie rozmawiam o moich misjach.

– Nie pytam o pańską misję, tylko o powód odejścia z CIA. Rozumiemy się?

Zapadła cisza, w której słyszeli wyraźnie pomruk silników jachtu i chlupot fal uderzających o burtę.

– Byłem terminatorem. Miałem zabić kogoś na ulicy, kiedy wyjdzie z domu. Miał być tylko z ochroniarzami, ale towarzyszył mu jego synek. Kazali mi strzelać, nie oglądając się na nic.

– Zabiłeś go?

Skorpion pokręcił głową.

– Nie. W tamtej chwili zrozumiałem, że musimy się rozstać. Twajo zdarowie. – Łyknął Mary. Achnecow wstał i z butelki na barze nalał sobie kieliszek ukraińskiej wódki Nemiroff.

– Za was – odpowiedział Achnecow. Przyniósł butelkę wódki z baru i postawił na stoliku. – Nie wiem, czy orientuje się pan, że szykujemy się do wyborów prezydenckich na Ukrainie.

– I co z tego? – Mowa ciała Achnecowa zdradzała Skorpionowi, że nadeszła chwila, kiedy „Joe spuści gacie”, jak się mówiło w CIA.

– Jeden z kandydatów zostanie zamordowany.

– Rozumiem. – Skorpion odstawił szklankę.

– Nie, nie rozumiesz. Wybuchnie wojna. To będzie koniec Ukengazu. Nie możemy do tego dopuścić. Dlatego szukaliśmy pana.

– My? – Skorpion uniósł brwi.

– Pozwoli pan, że wyjaśnię. – Achnecow uzupełnił Krwawą Mary Skorpiona Nemiroffem. – Jest dwóch kandydatów: Kożanowski dobry człowiek, człowiek Zachodu, faworyt Europy i Amerykanów, uwielbiany przez studentów i kijowską inteligencję. Pcha Ukrainę do członkostwa w Unii i NATO. Jego przeciwnikiem jest Czerkesow. Mocny chłop, twardy jak żubr. Popierają go rodowici Rosjanie i ludność wschodniej Ukrainy. Jest za zacieśnieniem więzów z Rosją. O, tak. – Uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń, domykając ją.

– Którego pan popiera?

– Jestem gotów poprzeć nawet diabła, jeśli będą z tego pieniądze. Rosja boi się, że jeśli Kożanowski wygra, Ukraina dołączy do NATO, a co gorsza, wypowie dzierżawę Sewastopola jako bazy dla rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Dla Rosjan to casus belli9. Moje źródła doniosły mi, że szykuje się zamach na Czerkesowa.

– Źródła?

– Te same, które doprowadziły mnie do pana.

– SWR?

– Powiem panu, jeśli się dogadamy. Te same źródła zapowiadają, że jeśli Czerkesow zostanie zamordowany, dojdzie do inwazji rosyjskiej. Ukraina zwróci się do NATO. Zacznie się najgroźniejszy kryzys światowy od czasów Kuby.

– I chcecie, żebym nie dopuścił do zabicia Czerkesowa?

– Chcemy, żeby pan nie dopuścił do wojny.

– Wojna z powodu zabicia jednej osoby?

– Czemu nie? Pierwsza wojna światowa wybuchła wskutek zamordowania jednej osoby.

Umilkli. Kadłub jachtu zadygotał, kiedy silniki zaczęły zwalniać obroty. Przez okna salonu Skorpion widział na tle Alp Nadmorskich port i zabudowania Monte Carlo.

– Obawiam się, że zwracacie się pod niewłaściwy adres. – Skorpion odstawił szklankę na stolik. – Nie przyjmuję tego rodzaju zleceń. Poza tym nie jestem ochroniarzem.

– Czerkesow ma ochroniarzy na pęczki – pośpieszył z zapewnieniem Achnecow. – Nie to jest potrzebne, tylko plan działania, skuteczny plan działania.

– Nie nadaję się do tego. Moja skuteczność wynika z unikalnej kombinacji kilku umiejętności. – Skorpion przysunął się do Achnecowa. – Pierwszą z nich jest znajomość języków. Nie znam ukraińskiego, a mój rosyjski jest bardzo ubogi.

– Ale mówi pan trochę po rosyjsku, prawda? Prawie wszyscy Ukraińcy mówią pa ruski.

– Znam tylko podstawowe słownictwo i trochę przekleństw.

– Najpiękniejszy dział każdego języka. – Achnecow uśmiechnął się, ale jego oczy nie brały w tym udziału. – Myli się pan jednak. Prawdziwym źródłem pana skuteczności jest pańska wiedza i bezwzględność. Obaj jesteśmy wilkami.

Achnecow pochylił się i zaczął pisać coś na skrawku papieru.

– Co pan pisze? – zaciekawił się Skorpion.

– Liczbę – odparł Achnecow, nie przerywając pisania.

– Sześciocyfrową?

– Siedmiocyfrową. – Achnecow odwrócił kartkę w stronę Skorpiona. Była to duża kwota, wystarczająco duża, żeby mógł nic nie robić do końca życia.

– To bardzo duża kwota – powiedział ostrożnie Skorpion.

– BNP Paribas jest prywatnym bankiem przy kasynie w Monte Carlo. W Monako obowiązuje tajemnica bankowa i dyskrecja na miarę Szwajcarii. W ciągu trzydziestu minut może pan mieć połowę tej kwoty na swoim koncie. Tak więc, mister jak­‍-go­‍-tam­‍-teraz­‍-zwą: robimy ten, jak to mówią Jankesi, deal?

Pieniądze nie odgrywały roli w decyzji Skorpiona. Rabinowich chciał, żeby się tym zająć, bo w żadnym innym wypadku nie ujawniłby ich awaryjnej siatki kontaktowej. A jedynym powodem, jaki mógł go do tego skłonić, było bardzo poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Ameryki. Rabinowich był najbystrzejszym facetem w całej wspólnocie wywiadów USA. Tu szło o coś więcej, niż tylko o jakiegoś wschodnioeuropejskiego polityka. Zdecydowanie. A swoją drogą była to góra forsy.

– Kiedy są wybory? – spytał Skorpion, składając kartkę i chowając do kieszeni.

– Za osiem dni. W każdej chwili może dojść do zabójstwa.

rozdział szósty

Bukareszt, Rumunia

Na tyłach kawiarni przy Lipscani, na bukareszteńskiej starówce siedzieli dwaj mężczyźni. Było późno i kawiarnia była prawie pusta. Skorpion patrzył przez okno na nielicznych przechodniów, którzy w śnieżnej zadymce śpieszyli do domu, przyciskając do głów kapelusze.

– Kogo tak naprawdę reprezentuje Achnecow? – spytał cicho Skorpion.

– Pytasz, czy stoi za nim SBU? – odparł Shaefer, mając na myśli Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy.

Shaefer był odpowiedzialny za przetwarzanie danych zebranych przez oddział CIA w Bukareszcie – tkwił na uboczu, bo zwykł wygarniać bez ogródek to, co myślał – a to się nie podobało w Langley. Był wysokim, smukłym Afroamerykaninem, barczystym jak fullback10. Nosił starannie przystrzyżone wąsy. Był najlepszym przyjacielem Skorpiona, a może wręcz jedynym. Razem służyli w JSOC, Zjednoczonym Dowództwie Oddziałów Specjalnych, Delta Force, będąc jedynymi, którzy uszli z życiem z zasadzki przygotowanej przez Talibów w FOBE – Wysuniętej Bazie Operacyjnej Echo w dolinie Czaprai w północnym Waziristanie – strefie, w której oficjalnie nie było amerykańskich baz. W bazie Echo zadzierzgnęła się między nimi więź, która w odczuciu Skorpiona była braterstwem krwi. Shaefer był też tym, który zwerbował Skorpiona do CIA.

– Albo SWR11? – podpowiedział Skorpion.

– Albo SWR.

– Czyli, że zgadłem?

– Achnecow pływa po mętnych wodach i nie uda mu się zachować czystych rąk.

– Zostawił wiadomości dla mnie we wszystkich marinach Europy. Rabinowich był jedyną osobą, która wiedziała o tym sposobie kontaktowania się ze mną.

– Rozumiem, że chcesz wiedzieć, czy jesteś spalony?

– A jestem? – Nagle nie mógł przełknąć śliny, bo w ustach zrobiło mu się zupełnie sucho.

Shaefer pokręcił głową.

– Dave udostępnił tę listę Achnecowowi.

– Więc nie jestem spalony?

– Ani trochę. Nikt, oprócz mnie, nie wie nawet, z której przystani podjąłeś wiadomość. – Otarł pianę z wąsów.

– Masz własną łódź?

– Dwumasztową typu kecz. Kiedy wypływam na morze, rozjaśnia mi się w głowie.

– Pamiętaj, że w naszym fachu, jeśli wydaje ci się, że coś rozumiesz, to zapewne się mylisz.

Roześmiali się. Trzymając butelkę piwa przy ustach, żeby nie było widać, co mówi, skinął na Skorpiona, żeby się do niego przybliżył. – Ta cała historia z Achnecowem. Firma musi się od tego trzymać z dala, ale Langley marzy o tym, żebyś się wyprawił do Kijowa.

– Dlaczego? Co się dzieje?

– Dzieje się coś, hm, powyżej mojego szczebla na liście płac, ale… – Shaefer zawahał się. – Coś się dzieje na maksa.

– W razie czego nie będziesz mógł mi przyjść na ratunek, jak Superman?

Schefer spojrzał na niego gniewnie.

– Wyobraź sobie, że mam dobrą pamięć – burknął, bez wątpienia nawiązując do Waziristanu. Patrzył w skupieniu na swoje długie, smukłe palce. Skorpion był świadkiem, jak od niechcenia zgniatał nimi monety.

– Wiem tylko tyle, że Dave Rabinowich chce, żebyś ty się tym zajął, bo ktoś, gdzieś w górze, robi w gacie ze strachu. – Przewrócił oczami. – Czy to ci wystarczy?

Skorpion odetchnął głębiej. Teraz rozumiał już, dlaczego Rabinowich napuścił Achnecowowa na mariny, zamiast dać mu jeden z adresów mailowych opiewających na niezliczone tożsamości Skorpiona, które były normalnym trybem nawiązywania z nim kontaktu. Rabinowich zrobił tak, bo chciał Skorpionowi dać cynk, że góra Langley jest sprawą bardzo zainteresowana. Ale dlaczego? Ukraina, wstrząsana lokalnymi konfliktami, leży na uboczu wielkich wydarzeń. Dlaczego komuś tam, na górze, zależy na tym, żeby właśnie Skorpion się tym zajął?

– Będę potrzebował paru rzeczy.

Shaefer skinął głową. Skorpion powiedział, co mu będzie potrzebne i Shaefer znowu kiwnął głową.

– Jednego nie rozumiem. Czemu ja?

– Musisz zrozumieć, że oni są z Europy Wschodniej.

– To znaczy, że mają paranoję?

– Zaczekaj, aż pomieszkasz, tak jak ja, w tej części świata. Tutaj przejawem paranoi jest brak paranoi.

– Wygląda na to, że potrzebują kogoś niezależnego. Kogoś, kto mógłby grać w obu drużynach. Zwłaszcza, jeśli CIA podłączy się do tego. – Skorpion zawahał się. – Wchodzimy w to?

– Widzę, że masz brzydkie, niskie myśli.

– Żyjemy w brzydkim, niskim świecie.

Młoda para miejscowych wstała i przeszła obok ich stolika. Umilkli i nie odzywali się, dopóki młodzi nie wyszli na zewnątrz.

– Achnecow twierdzi, że Rosja zaatakuje, jeśli coś się stanie jej człowiekowi, Czerkesowowi – powiedział Skorpion.

– Naprawdę? A kto mu tak powiedział? – zainteresował się Shaefer.

– Mówi, że SWR.

– Czy zdradził ci, jak się nazywa jego kontakt?

– Jakiś Gabriłow, Oleg Gabriłow. Attaché kulturalny w…

– Znam go – skrzywił się Shaefer. – Gabriłow rzeczywiście jest z SWR; z Dyrektoriatu S na Kijów.

– Achnecow mówi, że może wybuchnąć wojna. Ponoć brzękają już szabelki.

– Podobnie sądzi Rabinowich – potwierdził Shaefer.

– Rany, naprawdę wyobrażasz sobie, że moglibyśmy się w to wmieszać?

– Diabli wiedzą. – Shaefer wzruszył lekko ramionami. – Oficjalnie Ukraina jest sojusznikiem NATO w ramach Planu Działań na Rzecz Członkostwa. Jej kontyngent wspierał nas w Afganistanie. Jeśli Rosja zaatakuje Ukrainę, teoretycznie powinniśmy jakoś zareagować. – Shaefer zawahał się. Musiał poprosić o coś, co bynajmniej nie było przyjacielską przysługą. – Kiedy już będziesz w Kijowie, moi szefowie będą bardzo wdzięczni choćby za okruchy informacji.

– Będę musiał szerokim łukiem omijać kijowski Oddział. Poza tym, mają tam zmasowany ELINT. – Miał na myśli ukraińską i rosyjską inwigilację komunikacji elektronicznej w Kijowie. Nie zamierzał też w żaden sposób kontaktować się z agentami, czy placówkami CIA na Ukrainie.

– Będziemy trzymać się z dala – zgodził się Shaefer. – Nie mamy wyjścia. Gdyby coś poszło nie tak, będą zwalać winę na łotrów z CIA. A co będzie, jeśli będziesz potrzebował kontaktować się z Rabinowichem, albo ze mną?

– Zorganizuj martwą skrytkę.

– Stara, dobra szkoła. – Shaefer pokiwał głową z aprobatą, a następnie omówili namiary skrytki i przykrywki Skorpiona.

Skorpion spojrzał w okno kawiarni. Wciąż padało; ulica była pusta. Nie palił się do tego, żeby wyjść na dwór i wrócić na lotnisko. Poza nimi nie było już w kawiarni nikogo i kelner raz po raz posyłał im znaczące spojrzenia.

– Powinniśmy iść – powiedział w końcu.

Shaefer dotknął jego ręki.

– Co się tyczy Ukrainy… Ile nam czasu zostało? Czy Achnecow mówił coś na ten temat?

– Wybory są za tydzień. Jeżeli coś się dzieje, to już dawno jest w toku.

Shaefer gwizdnął pod nosem.

– Będziesz musiał działać bardzo szybko. Uważaj na siebie. Granica między SWR, SBU12 a ukraińską mafią jest cienka jak włos. To banda groźnych skreczwirusów. – W slangu żołnierskim znaczyło to: skurwysynów. – Waziristan to przy nich szarlotka u babuni, Romeo13.

– To były piękne dni. – Skorpion odstawił pustą butelkę.

rozdział siódmy

Majdan Nezależnosti14, Kijów, Ukraina

Kijowski Majdan Nezależnosti rozsadzał ogłuszający łomot rocka. Na wielkich telebimach występowała grup Płacz Eremij. Demonstranci klaskali i kołysali się w rytm muzyki. Noc była chłodna. Tłum był ubrany w grube, wełniane czapki i futrzane papachy. Lwią cześć zgromadzonych stanowili dwudziestolatkowie, dla których większym magnesem była muzyka i hałaśliwe zgromadzenie, niż polityka, ale widać też było doroślejsze twarze, nierzadko w pomarańczowych szalikach i z pomarańczowymi chorągiewkami, które rozglądały się niepewnie, jakby zgubiły się w drodze na wiec intelektualistów. Wielki banner na posowieckim budynku głosił: Wseukrainske Objednannia „Batkieszczyna”15, a nad tłumem górowały transparenty „Kożanowskij z narodem”. Na białej kolumnie na środku placu ktoś przykleił plakat z przeciwnikiem politycznym, Kożanowskiego – Czerkesowem. Kandydat mrużył na nim chytrze oczy, a napis pod spodem głosił „Get’ złodiju. Won złodzieju”.

– Podiwit’sja na nich. Popatrz na nich – zwrócił się długowłosy chłopak w kurtce do młodej blondynki, wskazując na wywijającą pomarańczowymi podkoszulkami parę w średnim wieku. – Myślałby kto, że mamy Pomarańczową Rewolucję. – Kiedy mówił, z ust wylatywały mu kłęby pary. Dla Skorpiona, który jeszcze się nie zaaklimatyzował, każdy wdech był bolesny.

– Moim zdaniem są klowo, spoko – odparła dziewczyna.

Skorpion przepychał się przez tłum. Miał za sobą pracowity dzień. Pierwszy raz był w Kijowie. Nadlatując nad lotnisko Boryspil widział pod sobą miasto przysypane śniegiem, przecięte szarą wstęgą Dniepru. Na wschód od Lewego Brzegu aż po horyzont ciągnęła się zabudowa mieszkalna i fabryki, a na Prawym Brzegu znajdował się miszmasz budowli posowieckich, cerkwie ze złotymi kopułami i dorównujący rozmiarem Statui Wolności pomnik kobiety z uniesionym mieczem.

Wynajął mieszkanie na czwartym piętrze na ulicy Puszkinskiej, na Prawym Brzegu, obok Kreszczatyku, głównej ulicy Kijowa. Działał pod przykrywką kanadyjskiego korespondenta agencji Reutera, Michaela Kilbane’a, który z bazy w Londynie przybył do Kijowa na czas wyborów.

Profesja dziennikarza była standardową przykrywką, dostatecznie dobrą, by wyjaśnić dlaczego węszy wokół, zadając pytania. Shaefer zaopatrzył go w wyglądające wiarygodnie akredytacje prasowe i obiecał dopilnować, by MI616 było w tej sprawie w kontakcie z Agencją Reutera na Canary Wharf w Londynie. To była jego podstawowa przykrywka, która powinna wytrzymać rutynową kontrolę policyjną. Gdyby potrzebował głębszego kamuflażu, to będzie znaczyło, że jest w tak głębokiej dupie, że żadna przykrywka mu już nie pomoże.

Muzyka na placu umilkła pomimo okrzyków: Bolsze! Jeszcze!i Prodołżajte igrat’! Grajcie dalej!Mężczyzna na gigantycznym telebimie powiedział coś, wzbudzając kolejną falę wiwatów i entuzjastycznych gwizdów, po czym pojawiła się kobieta w czarnym skórzanym płaszczu z futrzaną czapką na głowie i zaczęła przemawiać. Tłum ucichł, nie tyle z powodu tego, co kobieta mówiła – Skorpion zrozumiał tylko tyle, że zapowiada jakiegoś mówcę – ile z powodu jej urody, uderzającej pomimo zimowej odzieży i rozciągnięcia twarzy na panoramicznym ekranie.

– Kto ona? – zagadnąłSkorpion stojącego obok mężczyznę w grubej kurtce i wełnianej czapce.

– Nie zna pan Iryny? – odparł po rosyjsku mężczyzna, unosząc brwi ze zdziwieniem. Wymawiał jej imię Irina. Skorpion pokręcił głową. – Iryna Michailiwna Szewczenko. Jej ojciec był założycielem Ruchu, Partii Niezależnych.

–Spasiba. Dziękuję – kiwnął głową Skorpion i ruszył dalej po obrzeżach tłumu, który właśnie zaczął skandować za Iryną:

– Kożanowski! Kożanowski! Kożanowski!

Starszy mężczyzna z wydatną klatką piersiową, uśmiechając się do ucha do ucha, zastąpił kobietę na podium.

– Ukraińcy! – krzyknął Kożanowski. – Nadszedł czas, by wybrać przyszłość! – Poniósł się pomruk aprobaty. Jednak nagle z obrzeża tłumu zaczęły docierać wrzaski i kobiecy krzyk.

– Dopomożyt! – Na pomoc! – krzyczała jakaś kobieta. – Prypyny17! – wołano wokół. – Milicju! Bandity! – Tłum zafalował i nagle ludzie zaczęli się rozpierzchać z krzykiem na wszystkie strony. Skorpion nie widział, co jest powodem tego zamieszania. Ktoś z biegnących wpadł na niego i nie obdarzywszy go nawet spojrzeniem pobiegł dalej. Na moment tłum rozstąpił się i Skorpion wreszcie zobaczył, co się dzieje.

Około setki uzbrojonych mężczyzn wdarło się na plac, pałując po głowach zebranych.

– Get’ Kożanowskij!

Ludzie tratując się próbowali zejść im z drogi, ale Skorpion czekał. Pierwsza fala napastników zbliżała się w jego stronę. Wyglądali na gromadę bandziorów; na szyjach wielu wypatrzył więzienne tatuaże.

Nagle znalazł się twarzą w twarz z dwoma osiłkami, którzy zmierzali w jego stronę, wywijając pałkami. Jeden miał na szyi wytatuowaną pajęczynę – więzienny tatuaż rosyjskich dilerów narkotykowych. Zamachnął się pałką na Skorpiona, który zmiótł go z drogi wymachem nogi, jednocześnie blokując nadlatującą pięść drugiego zbira i kładąc go na ziemię za pomocą wykręcenia mu nadgarstka chwytem ikkio z aikido. Gdy fala uciekających zamknęła się znów wokół nich, Skorpion położył się na mężczyźnie, dociskając jego łokcie i nadgarstki do ziemi tak mocno, że tamten zaczął wrzeszczeć z bólu. Kiedy próbował się podnieść, Skorpion kopnął go w twarz. Diler upadł, a z nosa puściła mu się krew. Ktoś mijając ich kopnął Skorpiona, ten zaś w odpowiedzi kopnął go w kolano i osobnik jęcząc z bólu pokuśtykał dalej.

– Kto was posłał? – spytał Skorpion po rosyjsku leżącego pod nim mężczyznę. Zbir miał na szyi wytatuowany krzyż. Kolejny błatnoj, bandyta. Skorpion mocniej docisnął nadgarstki i łokcie bandziora.

– Paszoł na chuj! Spierdalaj!– warknął mężczyzna. Z ust śmierdziało mu cebulą. Wolną ręką chwycił Skorpiona za gardło, próbując go dusić, ale Skorpion docisnął jeszcze mocniej jego nadgarstek i oderwał jeden z jego palców od swojej szyi, odgiął gwałtownie, i wyłamał. Mężczyzna zawył z bólu.

– Kto was posłał?

–Job twaju mat’! Pierdol się! – wrzasnął zbir. Skorpion złapał go za drugi palec, łamiąc go z suchym trzaskiem, jak gałązkę.

– Jeszczio wosiem raz? Mam to powtórzyć jeszcze osiem razy? – ryknął. – Kto was posłał?

– Job! Jeszcze pożałujesz! A­‍-uuu! – zawył, gdy Skorpion zaczął mu odginać kolejny palec. – Robię, co mi każe Syndykat.

– Kto awtoritiet18?

Słyszał zbliżający się dźwięk klaksonów ciężarówek milicyjnych.

– Każde dziecko wie, że szefem mafii, pachanem jest Mogilenko. Połamałeś mi palce, sukinsynu.

– I dobrze. Gdzie znajdę Mogilenkę?

– Klub Dynamo. Mogilenko ci pokaże,