Zielone Berety - Goodwin James - ebook

Zielone Berety ebook

Goodwin James

4,1

Opis

Kiedy młody oficer elitarnego pułku piechoty (niedawno przeniesiony do rezerwy) podczas jazdy autobusem do swojej nowej pracy spostrzega zamaskowanych mężczyzn w furgonetce zaparkowanej pod jego bankiem, nie zdaje sobie sprawy z faktu, że od tego momentu jego życie nie będzie już takie jak przedtem. W ciągu następnych kilku tygodni wir wypadków rzuca go przez Singapur i Jamajkę w rejony Borneo, których nawet nie ma na mapie. W wyprawie towarzyszy mu... emerytowana pielęgniarka, która dla Chwaty Pana jest w stanie bez mrugnięcia powieką wydać wyrok śmierci na ludzi stojących jej na drodze do skarbu kryjącego się w dżungli, zamieszkałej przez łowców głów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (20 ocen)
7
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




James Goodwin

Borneo

Przekład: Zbigniew Zarzycki

ARIE BOOKS

WARSZAWA 2020

..

Tytuł orygnału: Borneo

Tłumaczył: Zbigniew Zarzycki

Redaktor: Andrzej Kamiński

© 1997 by James Goodwin

© 2020 Espadon Publishing Sp. z o.o.

Skład i łamanie: Espadon Publishing Sp. z o.o.

ISBN 978-83-60786-39-0

Arie Books Sp. z o.o.

Warszawa

Książka powstała jako wspólne wydanie Wydawnictwa AiB, Espadon Publishing Sp. z o.o. oraz Arie Books Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone

1

Zapowiadał się kolejny marny dzień, pracowity i męczący. Po pierwsze, był to piątek, a piątki zawsze są takie, a po drugie, połowa personelu była nieobecna z powodu grypy. Prawdziwej lub symulowanej.

Tego ranka po przebudzeniu się stwierdziłem, że temperatura w pokoju czyni go miejscem odpowiednim raczej dla ping­winów niż ludzi. Przez chwilę zastanawiałem się, czy pod jakimś pretekstem nie zostać w domu. Bawiłem się tą myślą, chciałem to zrobić i... nie mogłem. Zresztą nigdy bym się na coś takiego nie zdo­był. Zbyt głęboko wrosły w żyzną glebę młodzieńczej żarliwości za­sady, wbijane mi do głowy przez nauczycieli w szkole, później zaś przez sierżantów w wojsku. W rezultacie ich zabiegów wszedłem w dorosłe życie obarczony gmatwaniną wątpliwości, zahamowań i zbędnych konwenansów.

Nauczono mnie, że kobiety należy puszczać przodem, oraz przytrzymy­wać im otwarte drzwi. I, do diabła, robię to do dziś! Tymczasem wspominane kobiety, świdrując mnie bezczelnym spojrzeniem, pchają się ze swoimi pakunkami, a co druga depcze mi po palcach. Powiedziano, że dobry dowódca, zanim weźmie do ust choć kawałek chleba albo kro­plę wody, upewnia się, czy jego podwładni są najedzeni i mają gdzie odpocząć. No i postępuję dokładnie tak, a tymczasem wspomniani podwładni, wygodnie urządzeni i nażarci do syta, dopychają się tabliczką czeko­lady i, zapaliwszy papierosa, patrzą na ciebie wzrokiem, który mówi: ale frajer!

Należę do generacji posługującej się jeszcze słowem „obowiązek”. To odchodząca generacja, nie mówiąc już o tym, że ostatnia, która rozumie czym naprawdę jest obowiązek. Kiedy jednak wpojono człowie­kowi to pojęcie, działa ono skuteczniej niż jakikolwiek budzik, alarmując i zmuszając do angażowania się w sprawy, z którymi nie chciałby mieć nic wspólnego. I to jest chyba istota sprawy.

Tak więc rankiem tego piątku wygrzebałem się z łóżka, ogoliłem (prawdziwy żołnierz jest zawsze schludny) i przygotowałem solidne śniadanie (zdarza się, że żołnierze mdleją na apelu, bo przegapili śniadanie). Włożyłem wyczyszczone do połysku buty i odprasowane spodnie, spojrzałem przez okno, założyłem nieprzemakal­ny płaszcz i wyszedłem z domu, by złapać autobus, który – jak zwy­kle, kiedy padał deszcz – spóźnił się, a w dodatku był przepełnio­ny. Stałem więc, zirytowany, wśród równie zirytowanych współpasaże­rów i starałem się uporządkować w myślach swoje sprawy.

Jeśli wszystko, co dotychczas powiedziałem, mogłoby sugerować, że jestem wojskowym, to bardzo przepraszam. Jestem raczej rozgory­czonym byłym oficerem, czego ślady noszę na sobie i w sobie, czy­li – można by powiedzieć – na ciele i na duszy, a tego chłodnego, dżdżystego ranka byłem zwyczajnie w drodze do pracy, do banku, gdzie miałem przedstawić swoją ostateczną decyzję w pewnej istot­nej sprawie. Dwa dni wcześniej wezwał mnie do siebie dyrektor i po­wiedział, że wobec odejścia na emeryturę szefa działu, ja, jako najstarszy stażem, obejmę jego stanowisko, z czym wiązała się podwyżka uposażenia o wysokości tysiąca funtów rocznie. Woodcraft, to znaczy dyrektor, oznajmił to z taką miną, jak­by przyznawał mi tytuł szlachecki. Był też zaskoczony, żeby nie po­wiedzieć zgorszony, moją prośbą o parę dni do namysłu. On sam nigdy nie musiał się namyślać w podobnych sytuacjach; bo też awan­sował rzadko i najczęściej w formie przejęcia stanowiska po kimś, kto odszedł w ten czy inny sposób. W przekonaniu Woodcrafta pozycja szefa działu to co najmniej dwa szczeble w górę na dra­binie sukcesu życiowego. Ja natomiast widziałem sprawę nieco inaczej. Większość personelu mojego działu stanowiły dziewczęta. Nie­które polowały na mężów, inne były zaręczone; kilka z nich to mło­de mężatki i tyleż w ciąży. Owszem, sympatyczna paczka, ale ich zainteresowanie bankowością jako kierunkiem przyszłej kariery było raczej wątłe. Z radością i bez jakichkolwiek skrupułów wykorzystywa­ły przysługujące im urlopy, zwolnienia czy inne okazje do wzięcia wolnego dnia.

– Będzie pan odpowiedzialny za cały personel działu, panie Faxtennee, rozumie pan...

Otóż to! Rozumiałem doskonale.

– ...I jestem przekonany, że mogę na panu polegać. Wierzę, że zatroszczy się pan o dyscyplinę służbową pańskich podwładnych, jak i o ich problemy życiowe. Sam pan widzi, że powierzamy panu bar­dzo odpowiedzialne stanowisko. Ale też w ciągu ostatnich dziewię­ciu lat wykazał pan...

Ględził i ględził, a ja zacząłem rozpamiętywać te minione dzie­więć lat. Myślałem o nich i przeklinałem je od samego początku aż po dzień dzisiejszy. W końcu obiecałem Woodcraftowi, że zastanowię się i przekażę mu swoją decyzję. Wiedziałem, oczywiście, że wyrażę zgodę. Ale myśl o podjęciu tego kroku była dla mnie nad wyraz odpy­chająca. Wiedziałem bowiem i to, że jeśli na dobre pozwolę przypi­sać się do tego szacownego przybytku bankowości i powiem: „Tak jest, dziękuję, panie dyrektorze”, będzie to oznaczało koniec George’a Faxtennee. Tak się jakoś składało, że lata płynęły, a ja ciągle my­ślałem o swojej pracy jak o czymś chwilowym, dorywczym, dzięki cze­mu miałem co jeść, w co się ubrać i mogłem czekać, aż pojawi się zajęcie lepsze, ciekawsze, bardziej do mnie pasujące. A teraz ma­sywne drzwi banku miały zatrzasnąć się za mną na zawsze. Będę uwią­zany do bankowego kontuaru, skazany na wieczne utarczki z podwład­nymi, zaczynające się od typowego: „Nie, Judith, nie mogę ci dać wolnego w czwartek”. Przy czym człowiek jest świadomy, że ta cholerna Judith i tak weźmie sobie wolne w czwartek, a ktoś będzie musiał odwalić za nią jej robotę. Oto moja praca: „ważkie zadanie” wypeł­niane z „poczuciem odpowiedzialności”. Tak by powiedział Woodcraft.

W niedalekiej przyszłości wielokrotnie przypominały mi się te mo­je rozmyślania.

Jechałem więc autobusem i wtedy właśnie miało miejsce to pierwsze zdarzenie. Stojący obok mnie niepozorny staruszek nagle zemd­lał. Bez żadnego wstępu, po prostu klapnął na podłogę między mokre buty współpasażerów. Zawołałem na konduktora, żeby zatrzymał auto­bus, podniosłem gościa i usadowiłem na zwolnionym przez kogoś miej­scu. Był blady, oddychał trochę nierówno, ale po minucie, jeszcze oszołomiony, zaczął przychodzić do siebie. Podsunąłem konduktorowi myśl, żeby zatrzymał autobus przy najbliższej budce telefonicznej i zadzwonił po pogotowie.

– Jeszcze parę przystanków i będziemy koło szpitala – odparł. – ­Szybciej niż pogotowie.

Tak też się stało. Przed szpitalem wziąłem staruszka na ręce i wniosłem do środka. Ważył niewiele. Jak to mówią – tyle, co mo­kra gazeta. Na oddziale szybkiej pomocy zatrzymano mnie na kilka minut, żebym opowiedział lekarzowi, co się wydarzyło. Pacjenta pod­łączono do EKG, a ja mogłem ruszyć w dalszą drogę, do banku. Wiedziałem już, że spóźnię się co najmniej pół godziny i bardzo mnie to zirytowało. Punktualność była bowiem jedną z tych zasad, którymi karmiono mnie przez wszystkie minione lata. Jakoś nie mogłem się od niej uwolnić. Kiedy więc wysiadłem z autobusu i ruszyłem ulicą, kierując się ku otwartym drzwiom banku, nie by­łem w najlepszym nastroju.

Już na jezdni musiałem się na chwilę zatrzymać przed niebieską furgonetką sygnalizującą zamiar skręcania w prawo, w boczną ulicz­kę przylegającą do banku. Czekała, aż pojawi się przerwa w strumie­niu pojazdów jadących z przeciwka; czekałem więc i ja. Stałem, ga­piąc się na furgonetkę i mimowolnie prześlizgnąłem się wzrokiem po skropionej deszczem szybie i siedzącym obok kierowcy, dziwnie wyglądającym mężczyźnie, a wyglądał dziwnie, bo jego nieco bezkształt­na twarz o niewyraźnych rysach przypominała niedokończoną, pozba­wioną szczegółów rzeźbę. Wreszcie furgonetka ruszyła. Za nią kilka innych pojazdów skręcających w prawo. Minęło kilka sekund, zanim uświadomiłem sobie, co właśnie wiedziałem. Tę niezwykłą bezkształtność twarzy spowodowała wciągnięta na głowę pończocha!

Tymczasem furgonetka zatrzymała się w bocznej uliczce obok ban­ku. A więc napad! Przemknąłem między samochodami na środek jezdni i tam, udając, że wypatruję luki w ciągu pojazdów, kątem oka obserwowałem podejrzane auto.

Wyskoczyło z niego czterech mężczyzn. U dwóch dostrzegłem trzon­ki oskardów, dwaj mieli chyba dubeltówki. Z rury wydechowej wydoby­wały się spaliny, co znaczyło, że silnik pracuje, a w furgonetce pozostał jeszcze piąty. Nie biegli. Szli w stronę wejścia szybkim i zdecydowanym, ale spokojnym krokiem. Trzej weszli do środka, czwarty stanął przy drzwiach zwrócony twarzą do ulicy. Broń trzy­mał płasko przy sobie, w poprzek brzucha, z kolbą przy prawym bio­drze. Przejechało między nami kilka samochodów, potem ciężarówka i autobus linii podmiejskiej. Ten ostatni zatrzymał się przede mną, blokując widoczność. Korzystając z okazji kilku pasażerów po­stanowiło wysiąść. Obszedłem autobus od tyłu, żeby dołączyć do wysiadających. Starałem się nie patrzeć na drzwi banku i zachowywa­łem się tak, jakbym zamierzał przeciąć boczną uliczkę. Tego z du­beltówką należało zajść od prawej, od strony kolby, utrudniając mu tym szybkie zwrócenie broni w moim kierunku.

– Mamusiu! – rozległ się nagle zdziwiony, a jednocześnie alarmu­jący dziecięcy głos.

Byłem dwa czy trzy metry od bandyty, zwrócony bokiem do niego. Zatrzymałem się na krawędzi chodnika przy tylnych drzwiach niebieskiej furgonetki. Posłyszałem wściekłe: – Zamknij się! – i wie­działem, że choćby na bardzo krótko, jego uwaga będzie skupiona na dzieciaku i jego matce. Oparłem się o bok wozu, odepchnąłem dla przyśpieszenia obrotu, zrobiłem dwa szybkie kroki i rzuciłem się naprzód. Ćwiczono mnie niegdyś, że ma to być chwyt „lufa w górę, kolba w dół”. Zdąży­łem zauważyć, że ta cholerna strzelba przerażająco szybko obraca się w moją stronę; w momencie, gdy pod palcami czułem już dotyk me­talu, z piekielnym hukiem wypaliła tuż przy moim uchu. Ale strzał był spóźniony. Ja byłem szkolony w tego typu zabawie, a on – nie. Broń znalazła się w moich rękach i posłużyłem się nią tak, jak to­warzysze Robin Hooda posługiwali się kijem: cios jednym końcem ku górze i zaraz drugim w dół, czyli lu­fami w głowę i natychmiast kolbą w okolicę nerek. A potem skok pod ścianę, która dawała osłonę.

– Jack?! – dobiegł mnie pytający krzyk z wnętrza, powtórzony dwukrotnie i za­barwiony strachem. – Jack? Jack!!

A więc już wiedzą. Może nawet widzą, jak Jack, półprzytomny, zła­many bólem, czołga się niezdarnie po chodniku. Nastąpił moment ci­szy, ale już wybiegali prześcigając się w drzwiach. Nie mogłem wie­dzieć, czy w lufach jest drugi nabój, nie miałem też czasu na sprawdzenie. Poza tym, żeby strzelać z broni śrutowej na ruchliwej ulicy, to niezależnie od sytuacji, trzeba być ciężkim durniem. Kuc­nąłem więc, zamierzając machnąć z przysiadu strzelbą, jak cepem, po zbliżających się nogach. Gdybym trafił, poszłyby czyjeś golenie albo rzepki kolanowe.

***

Oprzytomniałem w karetce i stwierdziłem, że nic nie widzę. Cie­mność, mdłości, nieznośny ból głowy, przyćmione czerwone i zielon­kawe rozbłyski pod powiekami, a gdzieś obok spokojny głos z londyńskim akcentem.

– Trzymaj się. Za minutę będziemy na miejscu.

– Nic nie widzę!

– Bo masz na oczach opatrunek. Leż spokojnie!

Spokojnie to spokojnie. Dobrze wiedziałem, że uszkodzone oczy mu­szą być nieruchome. Słyszałem sygnał karetki i wyczuwałem jej szyb­kość; zakołysała się, zwolniła i stanęła. Wyniesiono mnie, ułożono na stole; ukłucie igły gdzieś na grzbiecie dłoni. Znane rzeczy. W pewnym stopniu nawet uspokajające, bo po tym wszystkim ból powi­nien ustąpić. Ale oczy ciągle bolały i trochę spanikowany odpły­nąłem w nieświadomość.

Potem przebijanie się przez zamęt towarzyszący wychodzeniu z na­rkozy, wysiłek, żeby sobie przypomnieć, przypomnienie i powrót pa­niki.

– Moje oczy!

Młody kobiecy głos:

– Niech pan spróbuje jeszcze zasnąć, panie Faxtennee.

Ton głosu łagodny, kojący. Kiedy jednak jesteś przerażony możli­wością utraty wzroku, ton w zamierzeniu kojący ma działanie dokład­nie przeciwne.

– Co z moimi oczami?

– Chwileczkę. Zaraz poproszę doktora.

Wzrastająca panika. Już wcześniej znałem to uczucie. Uniesiona do twarzy dłoń natrafia na bandaże i tampony.

Odgłos kroków i jakiś inny głos, również kobiecy. – Proszę zostawić w spokoju opatrunki!

Głos jest ostry, rozkazujący.

– Co – z – moimi – cholernymi – oczami?

Cisza, a więc wahanie. Boże! Ona nie może się zdecydować, jak ma odpowiedzieć, jakich słów użyć! Pewnie chciałaby oszczędzić mi... Wreszcie: – Przypuszczamy, że wszystko w porządku.

– Przypuszczamy?

– Wierzymy – odpowiedziała. – Wierzymy, że wszystko w porządku. Nie jesteśmy pewni, ale wierzymy.

Nie jest to dużo. Czuję jednak, jak ogarnia mnie nieśmiała ulga. Niepewność jest odrobinę lepsza niż pewność bez nadziei.

– Kiedy będzie wiadomo?

– Dość szybko. Bardzo pomoże sen.

– Jakie są szanse?

– Szanse przemawiają na pana korzyść. Proszę to połknąć. Tabletka i szklanka z wodą.

Później.

Ta sama pani doktor tłumaczy mi, szczegółowo: – Chodzi o to, że na skutek uderzenia mógł zostać uszkodzony nerw wzrokowy. Odniósł pan dość poważne obrażenia. Sa­me rany są powierzchowne, ale gałki oczne są silnie nabrzmiałe, a powieki całkowicie zapuchnięte.

– Mówi pani „rany”? – zauważyłem.

– Tak, dwie.

– Obie na oczach?

– Niestety, tak. Ale są czyste i pozszywane. Powiedziałabym, że pozszywane bardzo starannie.

– Pani zszywała?

Poznaję po głosie, że się uśmiecha. To dobry znak.

– To moja profesja i hobby. Pozostaną blizny. Nieznaczne i nie­szpecące. Raczej interesujące, jeśli zależy panu na opinii kobiety.

– Jak szybko to się wyjaśni?

– Jeszcze za wcześnie, panie Faxtennee. To kwestia kilku dni. Dużo zależy od tego, jak zachowają się ob­rzęki. Jeśli to panu coś pomoże, jest pan kimś w rodzaju bohatera.

– Nie, to nie pomaga – powiedziałem. – Czy złapano ich?

– Trzech. Jeden ze złamaną kością strzałkową i jeden z paskudnie stłuczoną nerką. Trzeci bez uszkodzeń. Wygląda na to, że jest pan dość niebezpieczny.

– To raczej odruch. Cała zasługa, jeśli już, przypada temu, kto mnie szkolił. Był szefem kompanii, sierżant Jones.

– A pan był gwiazdą wśród jego uczniów?

Pomyślałem o starym Jonesie. Zginął na Cyprze od miny-pułapki.

– Nie – powiedziałem. – Wyszkolił setki takich jak ja. Proszę mi powiedzieć o tych stłuczeniach.

Wyjaśniła, że ciało reaguje na uszkodzenia zwiększając dopływ określonych płynów ustrojowych, które umożliwiają odnowę lub napra­wę naruszonej tkanki. Stąd często najsłuszniejszym postępowaniem jest zostawienie, jeśli to możliwe, procesu gojenia się samemu or­ganizmowi. Na koniec spytała, czy jestem w stanie przyjąć wizytę.

– Policja?

– Tak.

– Chyba nie mam wyboru?

– Mogłabym ich powstrzymać przez pewien czas.

– Nie trzeba. Mogę zobaczyć... to znaczy mogę porozmawiać z nimi.

– Niepotrzebnie pan poprawiał. Zobaczy ich pan. Tyle że trochę później.

Policjantowi, kiedy już przyszedł, złożyłem oświadczenie, zawie­rające wszystko, co zapamiętałem o gościu z dubeltów­ką i, od pewnego czasu, uszkodzoną nerką. Opisałem furgonetkę i zawstydziłem się, kie­dy zapytał mnie o numer, bo nawet nie zerknąłem na tablicę reje­stracyjną.

– Czy rozpozna pan tego człowieka?

Zagalopował się z tym pytaniem, ale sam się połapał. – Przepraszam pana. Miałem na myśli...

– Jeśli będę mógł, to rozpoznam.

– Kiedy mogłoby to nastąpić?

– Proszę spytać o to lekarza.

Kiedy odszedł, zjawił się Woodcraft i zaczął po swojemu.

– Wszyscy najmocniej eee... najbardziej... Oczywiście... pełni podziwu dla pana, yyy... pańskiego... mmm, no tak. Dyrekcja wysoko ceni i bardzo... tego... Zatroskana pańskim... no... że pan...

Nie przeszkadzałem mu, ale i nie pomagałem. Jak większość dyre­ktorów banków, stosując taktykę „kija i marchewki” umiał sobie radzić tyl­ko z pierwszym jej członem. Przypomniał mi nawet, w tym swoim iry­tującym stylu, o Obowiązującym Regulaminie: „pracownicy nie powin­ni podejmować nieuzasadnionego ryzyka w obronie własności banku”. Natomiast nie spytał mnie o decyzję, którą w tym dniu miałem mu przedstawić. Oczywiście, dlatego, że kwestia mojej przydatności do dalszej pracy w banku nie była jeszcze rozstrzygnięta.

Po jego wyjściu leżałem na wznak i zastanawiałem się nad określe­niem „nieuzasadnione ryzyko”. Miałem w swoim życiu, jak dotych­czas, tylko dwóch pracodawców i jakże uderzająco różny był ich sto­sunek do sprawy ryzyka. Dla rozrywki wyobrażałem sobie dyskusję na ten temat między Woodcraftem i moim zwariowanym pułkowni­kiem, dla którego podejmowanie olbrzymiego nieraz ryzyka było czymś równie naturalnym, jak dla innych wrzucenie do filiżanki kawy kostki cukru. Byłem świadkiem, jak kiedyś podniósł się zza osłony worków z piaskiem i laską, którą podpierał się przy chodzeniu, po­walił dwóch wrzeszczących Chińczyków, potrząsających automatami. Było to miłe wspomnienie. Jednak cała przyjemność uleciała, kiedy uświadomiłem sobie, że w konfrontacji dyrektorów banków z pułkowni­kami żyjącymi z emerytury, zwycięzca może być, niestety, tylko je­den.

Nie będę odtwarzać dwóch następnych dni. Byłem na wpół przekona­ny, że straciłem wzrok i większość czasu przeleżałem pogrążony w ponurym przygnębieniu. Zastanawiałem się, jak będąc ślepym i przykutym do szpitalnego łóżka znaleźć sposób na strzelenie so­bie w łeb. Liczyłem mijające godziny i nienawidziłem ich, oczeku­jąc z przerażeniem nadejścia TEGO MOMENTU, a kiedy nadszedł i moje opuchnięte powieki rozchylono delikatnie, odczułem bolesne uderze­nie światła i usłyszałem, że moja pani doktor śmieje się.

Chwilę później i ja robiłem to samo. A dwa dni później otrzyma­łem list.

2

Nadszedł wraz z mnóstwem innych. Wieczorne gazety londyńskie używały sobie na mnie na całego. BOHATER II WOJNY UDARE­MNIA NAPAD NA BANK pisał „Evening Standard”, co było informacją mylą­cą. Moją wojną była Korea. Dziś pamiętają o niej tylko ci pechow­cy, którym przyszło w niej uczestniczyć. Następnego ranka opis na­padu ukazał się we wszystkich dziennikach, w różnych wariantach. Pielęgniarki troskliwie przechowały dla mnie wszystkie dotyczące napadu wycinki. Dziennikarze wykazali się odpowiednią pomysłowo­ścią. Szpital nie zezwolił im na wejście do środka, a bank chyba nie miał żadnej mojej fotografii. W rezultacie cała prasa posługi­wała się typowym zdjęciem młodego, dziarskiego porucznika, wykonanym przed ponad dziesięcioma laty, a dostarczonym zapewne przez Wy­dział Informacji Ministerstwa Obrony. Ci są zawsze czujni! Publikowane historyjki też były dość przejrzyste w swojej wymowie. Według „Daily Mirror” byłem tym, „który stawił czoło uzbrojonym bandytom z tą samą chłodną, niezachwianą determinacją, jaką wykazał wśród lodowych wzgórz Korei i jaka przyniosła mu odznaczenie Krzyżem Wo­jennym”. „Daily Telegraph”, jak zwykle dokładny i szczegółowy, wie­dział nawet ile palców u nóg straciłem wśród tych lodowych wzgórz, a „Daily Mail” wygrzebał gdzieś dziewczynę, którą zaprosiłem swego cza­su na pułkową potańcówkę. Okazało się, że pamięta mnie jako „bar­dzo silnego i małomównego”. Zadziwiające, że w ogóle coś zapamięta­ła. Po paru kieliszkach była już tak zawiana, że pułkownik, surowy służbista z zasadami, sporo przed północą kazał odwieźć ją do domu jego własnym autem. Następnego dnia zadzwoniłem, żeby spytać, jak się czuje i czy nie ma kaca. Telefon odebrała jej matka, głosem tak lodowatym, że w porównaniu z nim wzgórza Korei mogłyby być wzo­rem przytulnego ciepła. Zrozumiałem o co chodzi i odtąd trzymałem się z dala od ich domu. Dziewczyny więcej nie widziałem.

W wyniku tego rozgłosu listy napływały do mnie, jeśli nie całymi workami, to w każdym razie pokaźnymi paczkami. Większość z nich utrzymana by­ła w tonie entuzjastyczno-wojowniczym i pełna emocji. Nigdy nie ro­zumiałem, jak ludzie mogą zadawać sobie trud pisania takich listów do osób zupełnie obcych. Teraz dowiedziałem się, jak wielu to ro­bi. Niektórzy mieli mi nawet za złe, że nie obróciłem dubeltówki w stronę jej właściciela i nie rozwaliłem go. Ale były też listy, które sprawiły mi przyjemność: kilka od starych przyjaciół z wojska, z którymi straciłem już kontakt oraz telegram od mego zwariowanego starego pułkownika. Zawierał tylko kilka słów: „Znam ciebie i wiem, że świetnie się bawiłeś”. W pierwszej chwili uśmiechnąłem się. Później, kiedy to sobie przemyślałem, poczułem się lekko za­wstydzony.

List podpisany „C. Thornton” ostro kontrastował z całą resztą. Przede wszystkim nie było w nim żadnych wykrzykników, żadnych pod­kreśleń. Prawdę mówiąc, przy pierwszym czytaniu nie zwróciłem nań szczególnej uwagi. Po paru dniach, dla zabicia czasu, zająłem się odpowiedzią na korespondencję i wówczas przeczytałem go po raz dru­gi.

.

Szanowny panie Faxtennee,

W doniesieniach o pańskich wyczynach „Times” podał Pana nazwi­sko w pełnym brzmieniu, z imionami. Zastanawia mnie, czy to możli­we, aby był Pan synem nieżyjącego George’a Winslowe’a Faxtennee, pilota RAF-u. Jeśli się mylę, mam nadzieję, że wybaczy mi Pan moje natręctwo. Jeśli natomiast domysł mój jest trafny, mam nadzieję, że pozwoli Pan na złożenie Mu krótkiej wizyty. Wierzę, że uszkodzenie pańskich oczu, zgodnie z tym, co podaj gazety, nie pozostawi trwałych śladów.

Z poważaniem

C. Thornton

Wyraźne, czytelne, odręczne pismo. Gładki, biały papier listowy w dobrym gatunku. List adresowany z Birmingham, bez numeru telefo­nu. Żadnej wzmianki o tym, dlaczego ów Thornton chce się ze mną wi­dzieć. Żadnej też wskazówki, kim mógłby być. Byłem trochę zacieka­wiony, ale nic ponadto. Mój ojciec zginął w wypadku lotniczym wkrótce po zakończeniu wojny. Miałem wówczas czternaście lat, a oj­ca już wtedy nie widziałem od lat sześciu. Owszem, płakałem po nim, ale nie powiem, żeby jego śmierć przejęła mnie zbyt głębokim żalem. Z tego co wiedziałem o nim, to znaczy z opowiadań mojej matki, które trudno by było nazwać obiektywnymi, wyłaniał się obraz trochę łajdaka i trochę oszusta. Pomyślałem więc, że być może za listem tym kryją się dawne karciane długi, zaciągnięte w jakimś klubie czy kasynie oficerskim. Zobowiązania płatnicze mają długi żywot i znane są przypadki, kiedy wierzyciele domagają się ich re­alizacji przez następne pokolenie. Pewnej wagi temu przypuszczeniu dodawała odległość: z Birmingham do południowych dzielnic Londynu, gdzie mieszkam, jest prawie dwieście kilometrów, a z własnego do­świadczenia wiem, że ludzie nie podróżują na takie odległości bez konkretnego powodu.

Potem pomyślałem: a cóż mi to, do diabła, może zaszkodzić. Skreśliłem więc kilka słów, podałem godziny odwiedzin w szpitalu i wysła­łem list. Skoro Thornton tak bardzo chce mnie widzieć, że decyduje się na podróż, to przyzwoitość nakazuje być uprzejmym. Gdyby wizyta okazała się w ten czy inny sposób nieprzyjemna, wystarczy, że odpo­wiednim gestem zakryję oczy dłońmi, a pielęgniarki szybciutko oz­najmią gościowi, że czas odwiedzin minął.

Być może czytelnik już się domyśla, na czym polegała tajemnica Thorntona. Ale ja, mówię uczciwie, nie miałem pojęcia. Spodziewa­łem się starszego pana o czerstwej, rumianej twarzy, ewentualnie z sumiastym wąsem i w krawacie RAF-u. Kiedy więc drzwi mojego szpitalnego pokoiku otworzyły się i weszła nie­znana mi, drobna kobieta, pomyślałem, że wskazano jej omyłkowo mój pokój.

– Pan Faxtennee?

– Tak – odpowiedziałem ostrożnie.

Zrodziła się we mnie obawa, że skoro długi kar­ciane raczej odpadają, może się okazać, że mam, nie wiedząc o tym, odległych krewniaków.

– Nazywam się Thornton. Panna Thornton. Pisałam do pana.

Przysu­nęła sobie krzesło i zamierzała usiąść, ale w ostatniej chwili wstrzymała się.

– Pan się na mnie gapi, panie Faxtennee.

– Przepraszam.

– Dlaczego pan się tak gapił?

– Pewnie z zaskoczenia. Spodziewałem się raczej mężczyzny.

– Rozumiem.

Uśmiechnęła się leciutko i usiadła.

– Domyślam się, że to z powodu mojego podpisu. Zawsze wydaje mi się tak małoduszne, to zaznaczanie, że jest się kobietą.

– Wystarczy, jeśli obok nazwiska poda pani imię.

Zaczęła ściągać z dłoni rękawiczki z cienkiej, ciemnoniebieskiej koźlęcej skóry i spojrzała na mnie spokojnymi szarymi oczyma.

– Odpowiadam, z zasady grzecznie, kiedy ktoś zwraca się do mnie „panno Thornton”.

– Dobrze, panno Thornton – rzekłem, przyglądając się, jak kładzie równiutko złożone rękawiczki na kolanach obok torebki.

– Zapewne dziwi się pan – powiedziała – dlaczego napisałam do pa­na i dlaczego chcę z panem pomówić.

Nauczycielka, pomyślałem. Albo siostra szpitalna. Tak czy inaczej – dopust Boży. Pewnie na emeryturze. Miała na sobie dobrze skrojony niebieski kostium, wykrochmaloną białą bluzkę i niebieski kapelusz z białą wstążką. Wszystko praktyczne, poważne, schludne.

– Tak. Jestem zdziwiony.

– Jeśli jest pan tym człowiekiem, za którego pana uważam, panie Faxtennee, to szukam pana, naprawdę z niemałym trudem, od blisko dwudziestu lat. – Jej szare oczy patrzyły bystro, ale było w nich coś, jakby rozbawienie; jak gdyby przyznanie się do tego, o czym przed chwilą powiedziała, było nieco śmieszne. Po krótkiej chwili dodała: – Ale pan znów się na mnie gapi.

– Czy to panią dziwi?

– Chyba nie. Ale wolałabym, żeby pan tego nie robił. Kiedy pan przestanie, będziemy kontynuować rozmowę.

Jest przyzwyczajona do zwracania uwag, pomyślałem.

– Na co, pani zdaniem, patrzę?

– Panie Faxtennee, jest jak najbardziej wskazane, żeby ludzie rozmawiając ze sobą, patrzyli na siebie. Ale pan nie jest wężem, a ja nie jestem mangustą. Pan dobrze wie, co mam na myśli.

Zapowiadała się miła rozmowa.

– No dobrze. Dlaczego poszukiwała mnie pani przez wszystkie te lata?

Zignorowała moje pytanie. Otworzyła torebkę, wyjęła kopertę, a z niej kartkę, którą jej posłałem.

– Pisze pan, że pański ojciec nazywał się George Winslowe Faxtennee i służył w Royal Air Force.

– Tak – odpowiedziałem. – Czy była pani jedną z jego... – urwa­łem nagle spostrzegłszy, że usta jej się zacisnęły. – Chciałem po­wiedzieć, czy pani go znała?

I to pytanie zostało zignorowane. Najwyraźniej C. Thornton postanowiła przeprowa­dzić sprawę według własnej strategii, swoim zachowaniem dziękując z góry za nieproszoną pomoc.

– To bardzo niezwykła kombinacja imion – zauważyła.

– Tak, to prawda.

– Chociaż żadne z nich nie jest samo przez się niezwykłe.

– I to też prawda – zgodziłem się.

Rzuciła mi spojrzenie jednocześnie karcące i władcze. Kryło się w nim przekonanie o jego skuteczności, jakby już nieraz poskramia­ła wzrokiem podobne wybryki. Ton jej wypowiedzi stał się twardszy.

– W Londynie, na przykład, są tuziny Faxtennee w książce telefonicznej.

– Z wyjątkiem mnie. Ja tam nie figuruję.

– Wiem, że pana tam nie ma. Zawsze sprawdzam wszystkie książki telefoniczne, jakie się ukazują.

– W Birmingham?

– Panie Faxtennee – w jej głosie pojawiło się rozdrażnienie – ­musi pan wiedzieć, że biblioteki publiczne mają zwyczaj kompletowa­nia książek telefonicznych wydawanych przez Zarząd Poczty i Telekomunikacji. Spraw­dzanie ich jest stosunkowo proste.

– I tak co roku?

– Naturalnie.

– Jeszcze chwila – powiedziałem – i znów zacznę się na panią ga­pić.

Jej brwi ściągnęły się gniewnie.

– Czy nie jest pani przypadkiem nauczycielką?

Sądzę, że było to z mojej strony posunięcie niewybaczalne, ale ten typ kobiety wyzwala we mnie wszystko, co najgorsze. Przynajmniej od momentu, kiedy wiek daje mi poczucie pewnego bezpieczeń­stwa.

Chęć udzielenia mi ostrej reprymendy, którą zapałała w widoczny sposób, z trudem została stłumiona. Siedziała i czekała bez słowa. W końcu to ja się odezwałem.

– Przepraszam.

Kiwnęła lekko głową.

– Trochę cierpliwości – podjęła. – Ja naprawdę muszę mieć pewność. Czy wie pan, jak powstała ta kombinacja imion?

– A pani wie? – spytałem.

– Proszę mi odpowiedzieć, jeśli pan potrafi.

– Dobrze. Mój dziadek był entuzjastą krykieta. Nawet więcej niż entuzjastą. Fanatykiem. Pochodził z Yorkshire, gdzie były i są je­szcze tysiące takich jak on. Widocznie w drużynie Anglii grał ja­kiś Faxtennee i mój dziadek wierzył, że to jego daleki krewny. Kiedy urodził się mój ojciec, dano mu imiona dwóch innych znakomi­tych graczy tamtych czasów: George – od gościa, który nazywał się George Hirst; Winslowe – od lorda Winslowe. A mój ojciec obciążył z ko­lei mnie tym brzemieniem.

Panna Thornton uśmiechnęła się, skąpo pokazując zęby – wszystkie miała własne, jak zauważyłem.

– Bardzo dobrze. To mi wystarcza. Czuję nawet pewną ulgę.

Otworzyła ponownie torebkę, wyjęła drugą kopertę i wyciągnęła ją ku mnie.

– Co to takiego? – spytałem.

– List – odrzekła – od pańskiego ojca.

Wziąłem kopertę do ręki, czując przebiegający po plecach lekki dreszcz.

– Ale przecież on zginął w... – bąknąłem.

– List został napisany, kiedy umierał.

Wzrok miałem utkwiony w kopertę, a jednocześnie próbowałem pod­jąć decyzję, jak w tej sytuacji postąpić.

– To nie jest jego pismo – powiedziałem. – To pismo pani, nieprawdaż, panno Thornton?

– On mi to dyktował.

Zrobiłem głęboki wdech i twardo spojrzałem na nią. Mnóstwo spo­śród otrzymanych ostatnio listów było autorstwa ludzi lekko pomylo­nych. Do takich właśnie należy z pewnością ta kobieta.

– Proszę pani – zacząłem. – Samolot mojego ojca zaginął gdzieś na obszarze tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli. Początkowo uz­nano go za zaginionego, później za zaginionego lub nieżyjącego. W końcu uznano, że nie żyje. W jaki sposób mógł więc napisać ten list?

– On go nie pisał, panie Faxtennee. Ja go pisałam, pod jego dy­ktando. Już to wyjaśniłam.

Myśl błąkająca się po mojej głowie wypłynęła nagle z moich ust potokiem nieprzemyślanych słów.

– Czy pani jest spirytystką? Jakimś medium? Może przekazuje pani jakieś przesłanie z tamtego świata, zza grobu, czy coś z tych rze­czy?

– Czy pan próbuje mnie obrazić, panie Faxtennee, czy też nie potrafi pan się przyzwoicie zachować?

W jej oczach po raz pierwszy pojawił się błysk gniewu.

– Ale przecież musiało być coś takiego, nie sądzi pani?

– Rozumiem. – Podniosła się gwałtownie. – Pan jest źle wychowany, panie Faxtennee. Przydałaby się panu lekcja dobrych manier.

– Może to pani mi jej udzieli? – spytałem. Ale czułem, że chyba ma rację. Sięgnąłem dla uspokojenia po papierosa. – Jest mi bardzo przykro – powiedziałem w końcu. – Proszę, niech pani usiądzie.

– W żadnym wypadku. – Energicznie potrząsnęła głową. – Potrzebuje pan nauczki i będzie ją pan miał. Poza tym nie powinien pan palić.

– Na litość Boską!

– Dla własnego dobra!

Przy drzwiach obróciła się.

– Powiem tylko tyle – rzekła zimno. – Samolot pańskiego ojca roz­bił się, ale on sam żył jeszcze jakiś czas, chociaż był ciężko po­raniony. Właśnie wtedy podyktował mi ten list. Spełniłam jego wolę i swój obowiązek, dostarczając ten list jego synowi. Jeżeli życzy pan sobie wiedzieć coś jeszcze, a przypuszczam, że tak właśnie jest, może pan się pofatygować i spotkać ze mną. Jeśli wówczas bę­dzie się pan zachowywał właściwie, prawdopodobnie powiem panu wię­cej.

– Proszę pani, ja bardzo przepraszam, jestem...

Ale było już za późno. Mówiłem do zamkniętych drzwi. Zacząłem kląć. Na nią, na ogólny brak rozsądku u kobiet, a w koń­cu na samego siebie. Odłożyłem list, zamknąłem oczy i próbowałem zmusić się do drzemki. Ale panna Thornton nie była skłonna pozwolić mi na sen. Jej ciało mogło być w połowie drogi do dworca Euston, ale jej psyche umiejscowiła się w mojej czaszce i nie prze­stawała znęcać się nade mną. Pojawiła się nagle cała litania py­tań, na które nie znałem odpowiedzi. Mój ojciec zaginął wkrótce po ustaniu działań wojennych na Dalekim Wschodzie, to znaczy na po­czątku października 1945 roku. Wiem doskonale, że Borneo było od 1941 roku okupowane przez Japończyków. W jaki więc sposób i dlaczego panna Thornton znalazła się wtedy na Borneo? A jeśli była świad­kiem zgonu mojego ojca, to dlaczego nie zgłosiła tego faktu? Jego śmierć nigdy nie została potwierdzona. Uznano ją za „domniemaną” ­jak to określono oficjalnie. Czyli, że ona nie była jej świadkiem. Prawdę mówiąc, jeszcze jako młodzieniec skłonny do fantazjowania, wytworzyłem sobie obraz ojca, jako nowego Białego Radży panującego nad zagubionymi w tajemniczych, niedostępnych górach plemionami łowców głów. Napisałem nawet do Ministerstwa Obrony prośbę o zbada­nie losu ojca. Dostałem w odpowiedzi list zapraszający mnie jako gościa do jednej z baz RAF-u i upew­niający z głębokim żalem, że nie istnieje żadne prawdopodobień­stwo, aby ojciec mógł się uratować i przeżyć. Im więcej myślałem o tej sprawie, tym bardziej stawała się zagadkowa. Czy ojciec le­ciał sam? Czy były inne ofiary albo tacy, którzy przeżyli wypadek? Jeśli zginął lub umarł, musiał zostać pochowany i musi istnieć grób. Ale gdzie? A przede wszystkim, dlaczego panna Thornton szuka­ła mnie przez blisko dwadzieścia lat? Jeśli była jedną z ostatnich ojcowskich miłości, to zupełnie nie w jego typie. Według opinii mo­jej matki, przez całe życie odpowiadały mu raczej barmanki. Obowiązek? Użyła tego słowa, mówiąc: „Spełniłam swój obowiązek, dostarczając ten list jego synowi”. To pasowało do jej charakteru. Jeśli kiedy­kolwiek widziałem osobę z poczuciem obowiązku, to była nią panna Thornton. Dlaczego w takim razie nie poświadczyła jego śmierci? Przecież to także było z pewnością jej obowiązkiem.

– Szlag by cię trafił, panno Thornton – warknąłem.

Wreszcie jakiś miłosierny mechanizm w moim mózgu prze­ciął strumień świadomości i zapadłem w sen.

Nazajutrz rano przystąpiłem do czytania listu. Napisano go ołów­kiem na cienkim, lichym niebieskim papierze i w dodatku niezbyt wyraźnie. Nie było wątpliwości, że papier jest stary.

Świadczyły o tym pozaginane rogi, wystrzępione i pociemniałe brzegi. W lewym dolnym rogu widniała niewielka plama. Mając w pa­mięci parne, gorące Borneo założyłem, że to ślad po kropli potu.

.

Drogi George,

Byłem złym ojcem. Można obwiniać o to wojnę, ale duża część winy leży na pewno po mojej stronie. Obawiam się, że nie będę miał już możliwości naprawienia swoich błędów, których skutki dotknęły i ciebie. Może nawet nie byłbym w stanie dokonać tego w takim sto­pniu, w jakim bym pragnął. Ale o tym żaden z nas już się nie dowie. Myślę o tobie przez cały czas; właśnie teraz, w tej chwili, kiedy jestem zdolny myśleć, kiedy febra, gorączka i strach na chwilę ustąpiły. Musisz być już duży, prawie mężczy­zna. Wydaje mi się, że niemal widzę jak wyglądasz. Jako dziecko by­łeś bardzo podobny do mnie i chyba taki zostałeś. Mam jednak nad­zieję, że jesteś lepszy. Pod każdym względem.

Nie zostawiam ci niczego prócz uczucia, oraz tego przesłania. Nie mogę ci nawet przekazać dobrego imienia, chociaż miałem je, przynajmniej tutaj, jeszcze całkiem niedawno. Chciałbym jednak, że­byś pamiętał o dwóch rzeczach. Pierwsza dotyczy twojej matki i m­nie. Żadne z nas nie jest zbyt wiele warte i nigdy nie było. Powi­nieneś o tym wiedzieć. Szkoda, że w ogóle się spotkaliśmy, bo le­piej by nam było, gdyby każde z nas związało się z kimś innym. Mo­że bylibyśmy lepsi. Lecz stało się tak, jak się stało. Pogmatwaliśmy wszystkie swoje sprawy, jakby jedynym naszym celem było upokorzyć partnera i zepchnąć go pod każdym względem niżej. Jedyną rzeczą, która nam się udała, jesteś ty. Ale matka jest za­wsze matką i ma się ją tylko jedną na świecie. Dlatego proszę cię, żebyś był dla niej dobry i troszczył się o nią. Znaczysz dla niej więcej, niż mógłbyś sądzić.

Druga rzecz to pewna liczba, której znaczenie musisz wykryć sam, bez mojej pomocy. Miłosierdzie nie może mieć z tym nic wspólnego. Jeśli jednak ten list dotrze kiedykolwiek do ciebie, pamiętaj, że liczba ta może być bardzo ważna. Jest to liczba 397,5. Pilnuj tro­skliwie tej wiadomości, nie zapomnij lub nie zgub jej. Byłaby to niepowetowana strata.

Mam nadzieję, że czeka cię długie, szczęśliwe i pełne sukcesów życie. Bądź dwakroć lepszym człowiekiem niż ja kiedykolwiek byłem. Żegnaj.

Twój kochający ojciec.

.

Kończąc czytać miałem łzy w oczach i domyśliłem się, że ta plamka w rogu kartki nie pochodziła od potu. I jakkolwiek trud­no wyobrazić sobie pannę Thornton płaczącą, to nie mogłem wątpić, że i ona była treścią tego listu mocno poruszona. Chyba wystarcza­jąco świadczy o tym przechowywanie go przez całe lata. Aż do czasu kiedy mnie odnalazła, chociaż nic nie wskazywało na to, że kiedy­kolwiek to nastąpi. Ja również widywałem umierających. Pisali li­sty do rodziców czy żon, zgodnie ze zwykłym, wojskowym rytuałem, mającym im nieść ukojenie. I muszę się przyznać, że większości z nich nawet nie pamiętam. Nie mówiąc już o szukaniu któregoś z ad­resatów tych listów.

Wróciłem do listu ojca i przeczytałem go jeszcze raz. Nie mogłem uwolnić się od myśli o tych dwojgu. On, umierający w jakimś nędz­nym wilgotnym szałasie, trawiony gorączką, coraz częściej tracący przytomność; ona, notująca skrzętnie jego nieskładne wywody i ukła­dająca z nich tekst przesłania, jakie ojciec chciałby – jej zda­niem – przekazać synowi. Użyte w liście sformułowania noszą wyraźne i niewątpliwe ślady redakcji panny Thornton. Nie miałem trudności z wyobrażeniem sobie jak układa zdania odpowiednie dla niewinnego młodzieńca. Ojciec wyraził życzenie, aby list został doręczony; ona posłusznie spisała słowa i przyrzekła spełnić jego wolę.

Sądziła zapewne, że nie będzie z tym większych kłopotów. W Royal Air Force uzyska adres i prześle list pocztą lub też (przy jej cha­rakterze!) doręczy osobiście. Nie mogła przecież wiedzieć, a wąt­pię czy i ojciec o tym wiedział, że dwa lata wcześniej wynieśliśmy się z Londynu, a nawet z Anglii. Otóż moja matka uległa pijackiemu urokowi niejakiego Jamesa Robertsa z miasta Cork i powędrowała za nim do Irlandii, mnie oczywiście zabierając ze sobą. Stamtąd pisałem do ojca kilka razy, ale żadnej odpowiedzi nie otrzymałem. Wątpliwe, czy matka napisała chociaż raz. Zawsze unikała rozmów na ten temat.

– Rozeszliśmy się – mawiała – i koniec.

Kiedy sobie podpiła, częstowała mnie historyjkami o jego okrucieństwie, braku zdolności przewidywania, zamiłowaniu do wyścigów konnych. Wyrażała przy tym głęboką niechęć do jego rodziny, piętno­wała niewierność i kompletny brak charakteru. Ale stosunek matki do prawdy był, oględnie mówiąc, dość elastyczny. W miarę jak dora­stałem, coraz częściej przypominałem sobie ostrzeże­nie pewnego starego magika: nie wierz niczemu, co słyszysz i tylko w połowie temu, co widzisz.

Niewykluczone, że pewnego dnia opowiedziałaby mi wreszcie prawdę o ojcu, bez tych ozdobników i etykietek, ale co do tego nie mam pewności. Była tak nieobliczalna, że trudno powiedzieć, czy w ogó­le działała w sposób celowy, a co dopiero określić jej intencje. Właściwie była dla mnie na ogół dobra, ale nie byłem jej „słonecz­kiem”. Tym stał się dla niej wyłącznie James Roberts. Jednak mimo zaślepienia Jamesem, umiała zdobyć się na działanie praktyczne. Dowiedziawszy się – nie wiem zresztą w jaki sposób – o zaginięciu ojca i jego przypuszczalnej śmierci, nie pozwoliła rządowi Jego Królewskiej Mości zapomnieć ani na chwilę o jego, to znaczy rządu, zobo­wiązaniach wobec wdowy i sieroty.

Śmierć matki zbiegła się z moim wstąpieniem do wojska. Dwa dni przed moim odjazdem do Aldershot ona i Roberts, po wypiciu nadmier­nej, jak zwykle, porcji Old Bushmills, wybrali się na wycieczkę. W pewnym momencie ich samochód zjechał z drogi i uderzył w drzewo. Zginęli oboje. Nikt postronny nie doznał obrażeń. Ich koniec był więc w miarę uczciwy – zaszkodzili tylko sobie. W pewnym stopniu i mnie, ale nie na długo. Jednostka wojskowa wyraziła swoje współczucie, dając mi urlop okolicznościowy, zanim jeszcze stałem się żołnierzem. A kiedy włożyłem mundur, szybko poczułem się członkiem rodziny w stopniu większym niż kiedykolwiek przedtem. I długo jesz­cze starałem się czerpać z tego otuchę.

Patrząc na list i myśląc o pannie Thornton odkryłem zadziwiającą cechę biurokracji. Panna Thornton musiała nieźle dokuczyć urzędni­kom RAF-u, szukając pomocy w odnalezieniu mnie, a RAF nie był w stanie jej pomóc. Ale kiedy przyszedł czas stawie­nia się do poboru, armia znalazła mnie natychmiast, chociaż byłem w Irlandii. Nie ma ucieczki, kiedy oni cię potrzebują; problemy zaczynają się dopiero, gdy ty ich potrzebujesz.

Postanowiłem, że po wyjściu ze szpitala udam się do Birmingham i przełknę porcję upokorzenia, którą panna Thornton niewątpliwie m­nie poczęstuje. Ale uzyskam w końcu odpowiedź na moje pytania. Nie były one dla mnie jakoś szczególnie ważne; jednak intrygujące i, na ile znam siebie, nigdy bym się od nich nie uwolnił, zostawiając sprawę bez wyjaśnienia.

Tymczasem zjawił się Woodcraft. Teczka, melonik, parasol, oficjal­ny wyraz twarzy. Na więcej bezpośredniości nie było go stać. Naj­częściej wyglądał tak, jakby był zmartwiony lub w złym humorze. Niekiedy jednak, z widocznym wysiłkiem, udawało mu się przybrać wy­raz twarzy, jaki miewać mogła surowa wiktoriańska dama w obecności lubianego, lecz krnąbrnego bratanka. Kiedy usiadł na krześle, nie tak dawno zajmowanym przez pannę Thornton, uderzyło mnie pewne podobieństwo tych dwóch postaci. Tyle że w pannie Thornton wyczuwało się zdecydowanie więcej siły charakteru.

– Jak – ee – się domyślam, pańskim oczom nic już nie grozi, pa­nie – mmm – Faxtennee.

– Tak mi powiedziano.

– To rzeczywiście dobra wiadomość – oznajmił, ściągając wargi.

Zastanowiła mnie taka reakcja, ale zaraz pomyślałem, że ten prze­klęty wampir czeka pewno na odpowiedź. Więc dorzuciłem ostrożnie: – To nie jest jeszcze całkiem pewne.

– Ach tak? A ja rozumiałem...

– Zdarzają się – powiedziałem – opóźnione reakcje. To także mi powiedziano.

– Kiedy będzie pan miał pewność?

– To kwestia kilku dni – odpowiedziałem. Na wszelki wypadek postanowiłem jednak zmienić temat. – Czy z banku coś zrabowano, panie Woodcraft?

Zmarszczył brwi.

– Nie. Mieliśmy – eee – wielkie szczęście. Podręczne kasy były właśnie w trakcie opróżniania. Ci ludzie – mm – ci bandyci byli uz­brojeni, jak pan zapewne słyszał.

– Tak – odpowiedziałem. – Byli.

– W podręcznych kasach znajdowało się sporo pieniędzy.

– Tak – zgodziłem się. – Mogło być sporo. No, ale są tam na szczęście w dalszym ciągu!

Teraz twój ruch, pomyślałem. Spytajże mnie wreszcie, kiedy wrócę do pracy. A on chciał spytać. Po to właśnie tu przyszedł. Ale są pewne granice oficjalności nawet dla Woodcrafta. Zaczął grzebać w teczce i wyciągnął karton papierosów i butelkę whisky Bell’s. Spojrzał na to wszystko z niesmakiem.

– Nasz – ee – personel urządził małą składkę. Prosili, żeby to panu przekazać.

– Wspaniale. Proszę im podziękować ode mnie.

– Jest jeszcze trochę korespondencji. Kilka – eee – osób napisa­ło do pana.

Wręczył mi niewielką paczkę listów ściągniętych gumową opaską i zatrzasnął teczkę.

Milczał przez chwilę, szukając właściwych słów.

– Wszyscy – eee – oczywiście, oczekujemy – eee – pana powrotu.

– I ja również – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się do niego obo­jętnie.

Okazało się jednak, że nie dość obojętnie.

– Wróci pan, oczywiście, na nowe stanowisko – powiedział.

Stary oszust! Wiedział, że muszę odpowiedzieć i czekał na to z wyrazem nikczemnego zadowolenia na twarzy. Zawahałem się, w po­płochu zastanawiając się, co mam teraz powiedzieć.

– No, tak – rzekłem w końcu. – Jeśli nie będzie żadnych zaburzeń wzroku... Ciągle jeszcze zdarzają mi się okresy podwójnego widze­nia. Dopóki to nie minie, niewiele będzie ze mnie pożytku w pracy.

– Rozumiem. – Podniósł się niechętnie z krzesła. – Musi pan nas zawiadomić, jeśli pojawi się coś – eee – w czym moglibyśmy po­móc.

– Dziękuję.

Wreszcie poszedł. Pewnie podokuczać innym.

Zabrałem się do listów. Były ich dwa rodzaje. Londyńskie gazety wieczorne podały, w którym szpitalu mnie ulokowano, toteż wię­kszość listów z obszaru Londynu przychodziła do szpitala. Inne przesyłane były za pośrednictwem wydawców gazet albo na adres od­działu banku, jako że jego nazwa również pojawiła się w prasie. Ta ostatnia grupa listów trafiła, jak się wydaje, do oddziału central­nego banku i stamtąd wysłano ją do nas. Nie byłem specjalnie zdzi­wiony, że dwie przesyłki z tej grupy zawierały pieniądze. Już poprzednio znajdowałem banknoty jednofuntowe, a nawet pięciofuntowe powtykane w koperty i opatrzone komentarzem w rodzaju: „Życzę sma­cznego obiadu i łączę wyrazy uznania!”. Nadawcy zakładali, że urzędnika bankowego nie stać na dobry obiad. I mieli w znacznym stopniu rację. Listy z pieniędzmi były z reguły anonimowe, co świadczyło o rozsądku nadawców, zwalniało bowiem z konieczności odpowiadania na nie i niejako zmuszało do zatrzyma­nia pieniędzy, wykluczając możliwość ich odesłania.

Ale jeden z nowych listów zawierał trzysta funtów! O mało nie spad­łem z łóżka. Już biorąc go do ręki wyczułem, że jest dość gruby. Po otwarciu znalazłem w nim trzydzieści banknotów dziesięciofuntowych zawiniętych w papier listowy, na którym widniał napis:

DOBRA ROBOTA! ŻYCZĘ SZCZĘŚCIA.

Zaskoczony, prawie zapomniałem o pozostałych listach. Przez kil­ka minut leżałem rozkoszując się uczuciem, jakie dawało przekłada­nie nowych dziesięciofuntowych banknotów z jednej ręki do drugiej, co jest, jak wiadomo grzesznym przejawem chciwości i skąpstwa. Pró­bowałem sobie wyobrazić siebie wkładającego do koperty trzysta funtów i wysyłającego je komuś absolutnie obcemu. Próba wypadła zdecydowa­nie negatywnie. Nie tylko dlatego, że nie mieściłem się w tej ro­li. Nie widziałem w niej kogokolwiek ze swych znajomych. Po prostu wątpię, czy ktoś z ówczesnych moich kolegów i przyjaciół miał zbęd­ne trzysta funtów, nie mówiąc już o spełnieniu wymogów co do rozmiarów szczodrości. W końcu schowałem banknoty razem z uprzednio otrzyma­nymi, policzywszy je wpierw z fachową zręcznością. Trzysta trzydzieści dwa funty. Jak Boga kocham! Przeliczyłem je jeszcze raz, ledwo powstrzymu­jąc się od chichotu, z jakim robią to skąpcy na rysunkowych fil­mach dla dzieci. Gdyby Woodcraft podglądał mnie przez dziurkę od klucza – wcale nie takie to niemożliwe – i zobaczył, z jaką gracją liczę banknoty, jutro rano postawiłby mnie w okienku bankowym.

Pozostały jeszcze trzy listy. Jakaś dama pisała, że gdyby złodzieje zostali skazani, to ja jestem tym, który powinien dać im so­lidne lanie. Wyraziła żal, że to niemożliwe. Ostatni list opatrzo­ny był jakimś dziwnym znaczkiem. Otworzyłem go i oto powróciła sprawa mojego życia.

.

White Walls, Angels, St. Mary’s, Jamajka.

Szanowny panie Faxtennee,

Nie sądzę, aby zetknął się Pan z moim nazwiskiem, ale ja pańskie­go ojca znałem bardzo dobrze. (Zakładam, że to był pański ojciec, bo ma Pan te same imiona i nazwisko).

Dowiedziałem się z dostarczonego pocztą lotniczą „Times”, że odwalił Pan kawał dobrej roboty, łapiąc tego opryszka na gorącym uczynku. Mam w związku z tym dwie uwagi: Pański bank winien jest Panu (1) urlop rekonwalescencyjny oraz (2) prawdopodobnie nagrodę. Czy nie byłoby rozsądnie spędzić cały (1) na Jamajce i wydać tu część (2)? Może Pan zatrzymać się u mnie i nie kosztowałoby to Pa­na wiele. Zapewniam, że nasz klimat jest o wiele lepszy niż tam u was, zwłaszcza o tej porze roku.

Z drugiej strony wiem, że (a) banki bywają skąpe, a więc może nie być żadnej nagrody, oraz (b) jeśli nagrody nie będzie, to pensja pracownika banku nie wystarczy na urlop na Karai­bach.

Otóż, jeśli bank nie zapłaci za podróż, to ja zapłacę (ale nie pierwszą klasą – tylko samolotem czarte­rowym!) i proszę nie zastanawiać się, i nie łamać sobie głowy śmiesznymi pytaniami w rodzaju „Jak mogę przyjąć taką propozycję od obcego?”. Ja może i jestem obcy dla Pana, ale nie Pan dla mnie. Pański ojciec bardzo często pokazywał mi Pana fotografię. Był z pana dumny i ta duma wydaje się teraz uzasadniona. Proszę mi wierzyć, będę szczęśliwy, jeśli spotkam chłopaka starego George’a Faxtennee. Przepraszam, że to takie nagłe. Napisałbym wiele lat wcześniej, gdybym miał pojęcie, gdzie Pan przebywa.

Jeśli spodoba się Panu pomysł tej wycieczki, proszę o wiadomość i jeszcze raz przepraszam.

Z poważaniem,

J.C.H. Horn.

.

– Chciałem tylko spytać, kiedy pan wraca do banku, panie Faxtennee?

– Obawiam się, że jeszcze nie teraz, panie Woodcraft. Okazuje się, że wskazany jest pewien okres rekonwalescencji.

– Ach, tak – mruknął z wyraźną niechęcią. – No cóż, jeśli lekarze nalega­ją...

– Nalegają. I to stanowczo.

– Rozumiem. A gdzie będzie można pana zastać, jeśli... eee...?

– Myślę, że na Jamajce.

– Na Jamajce?!

– Otrzymałem zaproszenie i chyba szkoda by go było nie przyjąć.

Woodcraft wiedział, że nie ma wyjścia. Wiedział też, że nie bar­dzo może prześladować bohatera.

Leżałem sobie na wznak, delektując się tą przyjemną, ale całkowicie zmyśloną rozmową, a jednocześnie analizowałem swoją sytuację fi­nansową. Trzysta funtów i zaproszenie na Jamajkę w jednej paczce li­stów – jak tu nie mówić o zrządzeniach losu! Byłbym głupi, gdybym z tego nie skorzystał. Zwłaszcza teraz, kiedy mogę sobie na to pozwolić. Nawet gdybym miał ledwo związać koniec z końcem.

Zadzwoniłem na pielęgniarkę, a gdy przyszła i zobaczyła radosny wyraz mojej twarzy, pokręciła głową.

– Jest pan już na tyle zdrowy, panie Faxtennee, żeby samemu za­dbać o swoje sprawy – powiedziała.

Leżąc wygodnie z rękami pod głową uśmiechnąłem się do niej.

– Chciałem tylko prosić o parę informacji, siostro.

– Doskonale pan wie, że nie jestem żadną siostrą. Proszę się nie podlizywać.

– To tylko kwestia czasu. Za dwa tygodnie siostra, za sześć mie­sięcy mężatka.

Zaśmiała się.

– No dobrze, tylko szybciutko, bo mam sporo pracy. Czego pan chce?

– Wydaje mi się, że widziałem tu kiedyś pielęgniarkę, która – są­dząc po wyglądzie – mogła pochodzić z Karaibów.

– Możliwe. Jest u nas kilka takich.

– To niech pani ściągnie tu jedną z nich do mnie.

– Ja? Nic z tych rzeczy! Niech pan sam szuka szczęścia.

– Czyż pani powołaniem nie jest niesienie ulgi cierpiącym? Najle­piej gdyby była z Jamajki.

– Oho! Jesteśmy wymagający?

– I w potrzebie.

Niebawem zjawiła się pielęgniarka rodem z Jamajki.

– O co chodzi, chłoptasiu? – uśmiechnęła się szeroko.

– Może wie pani – spytałem – jak można łatwo i tanio dostać się na Jamajkę?

Okazało się, że doskonale zna ceny biletów z Anglii na Jamajkę. Ona sama oszczędzała na podróż do domu, żeby odwiedzić rodziców. Jeszcze trzydzieści funtów i będę w Kingston, powiedziała. Znała agentów organizujących rejsy czarterowe i wiedziała, których nale­ży unikać. Wiedziała, jak długo trwa przelot i jak długo zachowują ważność bilety poszczególnych rodzajów. Sam Thomas Cook nie byłby lepiej poinformowany.

Po jej odejściu zadzwoniłem do wskazanej przez nią agencji. Odezwał się przyjemny, niski, matowy głos. „Jedno miejsce? Bez problemu, pro­szę pana. Jedną chwileczkę, proszę pana. Tak, jest rejs w najbliż­szy wtorek z Manchesteru”. Był nawet, jak się okazało, autokar do Manchesteru z kompletem pasażerów, wszyscy z towarzystwa ornitolo­gicznego. „Przyjemny głos” zgodził się wciągnąć mnie na listę członków towarzystwa ze wsteczną datą (sześć miesięcy), co umożli­wiło mi zabranie się tymże autokarem w gronie kolegów-ornitologów.

– Należność gotówką albo czekiem potwierdzonym – usłyszałem jeszcze.

Wróciłem szybko do pokoju, podpisałem czek, jeszcze raz sprawdziłem stan mojej kasy i, kierowany impulsem, włożyłem trzy dziesięciofuntowe banknoty do koperty zaadresowanej na szpital do pielęgniarki z Jamajki. Dalsze dwa postanowiłem wysłać później z lotniska w Manchesterze.

W drodze do Manchesteru autokar mijał Birmingham. W porządku, po­myślałem, odwiedzę pannę Thornton po powrocie z Jamajki. A przed­tem poślę jej ładną pocztówkę. Z trzema palmami.